Plutopia. Atomowe miasta i nieznane katastrofy nuklearne - Kate Brown - ebook

Plutopia. Atomowe miasta i nieznane katastrofy nuklearne ebook

Brown Kate

4,4

Opis

To opowieść o dwóch miastach, w których produkowano pluton.

Oziorsk i Richland leżały po dwóch stronach żelaznej kurtyny. Powinno je dzielić wszystko, ale jednak miały wiele wspólnego. W Richland nie było prywatnej własności, wolnego rynku ani władzy samorządowej. Oziorsk oficjalnie nie istniał, próżno go szukać na mapach. W obu miastach obowiązywały restrykcje dotyczące poruszania się i pobytu. Ale mieszkańcom to nie przeszkadzało. Wyborcy w Richland dwukrotnie odrzucili propozycję nadania ich miejscowości praw miejskich, samorządu i wolnego rynku. Pod koniec lat dziewięćdziesiątych w Oziorsku dziewięćdziesiąt pięć procent wyborców opowiedziało się za utrzymaniem systemu przepustek, bramek i strażników.

Osiedlano tam całe rodziny, którym zapewniano tanie mieszkania i znakomite szkoły. Mieszkańcy wspominali, że nie musieli zamykać drzwi domów, dzieci były bezpieczne, sąsiedzi przyjaźni, bezrobocie, bieda i przestępczość nie występowały. O inwigilacji, tajnych informatorach czy podsłuchach nikt nie wspomina. Tak jak o gigantycznym skażeniu środowiska.

Tak wyglądała plutopia. Jedyne w swoim rodzaju, odizolowane od świata miejscowości, które zaspokajały potrzeby powojennych społeczeństw Ameryki i Związku Radzieckiego.

Choć każdy słyszał o Czarnobylu, o Richland i Oziorsku tylko nieliczni. To nie dziwi, bo miejsca te ukrywano niczym tajne laboratoria z „Archiwum X”. Rosyjskie Ministerstwo Energii Atomowej nie udzieliło Kate Brown zgody na wjazd do Oziorska. Oba miejsca do dziś objęte są zmową milczenia. Wiele spotkań z tymi, którzy zgodzili się mówić, odbyło się w okolicznościach godnych powieści sensacyjnej. Informacje przekazywano nerwowym szeptem i zaszyfrowanym językiem, a informatorzy odmawiali zgody, by ich cytować. Ci, którzy próbowali ujawnić prawdę o wypadkach i zagrożeniach dla zdrowia ludzi, byli inwigilowani, nękani, śledzeni i zastraszani zarówno w USA, jak i w Rosji, nawet po zakończeniu zimnej wojny.

Książka zdobyła wiele nagród: Nagrodę Amerykańskich Historyków im. Ellisa W. Hawleya, Nagrodę Amerykańskiego Stowarzyszenia Historycznego im. Alberta J. Baveridge’a , Nagrodę Amerykańskiego Stowarzyszenia Historii Przyrodniczej im. George’a Perkinsa Marsha, Nagrodę Stowarzyszenia Nauk Słowiańskich, Wschodnioeuropejskich i Euroazjatyckich im. Wayne’a S. Vucinicha, Nagrodę Heldt w kategorii Najlepsza Książka Nauk Słowiańskich/Wschodnioeuropejskich/Euroazjatyckich Stowarzyszenia Kobiet w Naukach Słowiańskich oraz Nagrodę im. Roberta G. Athearna.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 782

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,4 (71 ocen)
37
25
6
3
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Gosienka123

Nie oderwiesz się od lektury

Bardzo inspirująca i ważna pozycja. Zapis historii jakiej nie znaliśmy i o jakiej nawet nam się nie śniło
00
Janek750211

Dobrze spędzony czas

ciekawa i intrygująca
00
mag_ja

Dobrze spędzony czas

Początek książki trochę mnie wynudził, później jednak było już tylko ciekawiej. Mogłoby się zdawać, że St. Zjednoczone i Rosja Sowiecka czy współczesna to inne państwa z innym stosunkiem do obywateli, ich praw itd., jednak nic bardziej mylnego oba państwa mają i miały w czasach Zimnej Wojny w głębokim poważaniu jak negatywne skutki mogą mieć atomowe kombinaty na życie ludzi żyjących w ich pobliżu. Oczywiście kasa to jeden z głównych czynników jakie zaważyły na życiu wielu ludzi. Warta przeczytania.
00

Popularność




W serii ukazały się ostatnio:

Magdalena Kicińska Pani Stefa

Andrzej Muszyński Cyklon

Swietłana Aleksijewicz Czasy secondhand. Koniec czerwonego człowieka (wyd. 2)

Filip Springer Miedzianka. Historia znikania (wyd. 3 rozszerzone)

Aleksandra Łojek Belfast. 99 ścian pokoju

Paweł Smoleński Izrael już nie frunie (wyd. 4)

Peter Pomerantsev Jądro dziwności. Nowa Rosja

Swietłana Aleksijewicz Cynkowi chłopcy (wyd. 2)

Katarzyna Surmiak-Domańska Ku Klux Klan. Tu mieszka miłość

Jean Hatzfeld Englebert z rwandyjskich wzgórz

Marcin Kącki Białystok. Biała siła, czarna pamięć

Bartek Sabela Wszystkie ziarna piasku

Anna Bikont My z Jedwabnego (wyd. 3)

Martin Schibbye, Johan Persson 438 dni. Nafta z Ogadenu i wojna przeciw dziennikarzom

Swietłana Aleksijewicz Wojna nie ma w sobie nic z kobiety (wyd. 2)

Dariusz Rosiak Ziarno i krew. Podróż śladami bliskowschodnich chrześcijan

Piotr Lipiński Bicia nie trzeba było ich uczyć. Proces Humera i oficerów śledczych Urzędu Bezpieczeństwa (wyd. 2 popr. i rozszerz.)

Paweł Smoleński Zielone migdały, czyli po co światu Kurdowie

Wolfgang Bauer Przez morze. Z Syryjczykami do Europy

Cezary Łazarewicz Żeby nie było śladów. Sprawa Grzegorza Przemyka

Elizabeth Pisani Indonezja itd. Studium nieprawdopodobnego narodu

Beata Szady Ulica mnie woła. Życiorysy z Limy

Rana Dasgupta Delhi. Stolica ze złota i snu

Ed Vulliamy Wojna umarła, niech żyje wojna. Bośniackie rozrachunki (wyd. 2)

Andrzej Brzeziecki, Małgorzata Nocuń Armenia. Karawany śmierci

Katarzyna Kwiatkowska-Moskalewicz Zabić smoka. Ukraińskie rewolucje

Anna Sulińska Wniebowzięte. O stewardesach w PRL-u

Anjan Sundaram Złe wieści. Ostatni niezależni dziennikarze w Rwandzie

Ilona Wiśniewska Hen. Na północy Norwegii

Mur. 12 kawałków o Berlinie pod red. Agnieszki Wójcińskiej (wyd. 2 zmienione)

Iza Klementowska Szkielet białego słonia

Lidia Pańków Bloki w słońcu. Mała historia Ursynowa Północnego

Piotr Nesterowicz Każdy został człowiekiem

Dariusz Rosiak Żar. Oddech Afryki (wyd. 2 zmienione)

Anna Mateja Serce pasowało. Opowieść o polskiej transplantologii

Linda Polman Karawana kryzysu. Za kulisami przemysłu pomocy humanitarnej (wyd. 2)

Scott Carney Czerwony rynek. Na tropie handlarzy organów, złodziei kości, producentów krwi i porywaczy dzieci (wyd. 2)

Misha Glenny Nemezis. O człowieku z faweli i bitwie o Rio

Adam Hochschild Lustro o północy. Śladami Wielkiego Treku

W serii ukażą się m.in.:

Drauzio Varella Klawisze

Piotr Lipiński Cyrankiewicz. Wieczny premier

Kate Brown

Plutopia

Atomowe miasta i nieznane katastrofy nuklearne

Wszelkie powielanie lub wykorzystanie niniejszego pliku elektronicznego inne niż autoryzowane pobranie w zakresie własnego użytku stanowi naruszenie praw autorskich i podlega odpowiedzialności cywilnej oraz karnej.

Tytuł oryginału angielskiego Plutopia: Nuclear Families, Atomic Cities, and the Great Soviet and American Plutonium Disasters

Projekt okładki Agnieszka Pasierska / Pracownia Papierówka

Projekt typograficzny Robert Oleś / d2d.pl

Fotografia na okładce © by Bettmann / Getty Images

Copyright © by Kate Brown, 2013

All rights reserved

Copyright © for the Polish edition by Wydawnictwo Czarne, 2016

Copyright © for the Polish translation by Tomasz Bieroń, 2016

Copyright © for the maps by U.S. Government

Redakcja Anna Brynkus-Weber

Korekta Andrzej Piotr Lesiakowski / d2d.pl, Bernadeta Stępień / d2d.pl

Redakcja techniczna Robert Oleś / d2d.pl

Skład Małgorzata Poździk / d2d.pl

Skład wersji elektronicznej d2d.pl

ISBN 978-83-8049-344-5

Dla Nancy Bernkopf Tucker, której przydałoby się trochę więcej czasu na tym świecie

Wstęp

Ta książka opowiada o wspólnocie losów dwóch miejscowości, połączonych ze sobą przez strach, kamuflaż i gorączkową produkcję plutonu. Richland we wschodniej części stanu Waszyngton[1] i Oziorsk (nazwa pochodzi od otaczających miasto jezior) na terenie południowego Uralu były zimnowojennymi wrogami, ale miały ze sobą bardzo wiele wspólnego. Tamtejsze kombinaty atomowe produkowały nie tylko głowice i pociski. W tych wzorcowych miejscowościach, do których przesiedlano całe rodziny, powstawały również szczęśliwe wspomnienia z dzieciństwa, tanie mieszkania i znakomite szkoły. Zbrojeniowi pionierzy z Rich­land i Oziorska wspominają, że nie musieli zamykać drzwi mieszkań, ich dzieci były bezpieczne, sąsiedzi przyjaźni, a zjawiska bezrobocia, biedy i przestępczości nieznane. Te wspomnienia o sielankowym życiu na przyczółkach atomowego wyścigu zbrojeń bardzo mnie zaskoczyły. W plutonowych miastach służba bezpieczeństwa pracowicie inwigilowała mieszkańców za pomocą sieci tajnych informatorów, podsłuchów i obowiązkowych badań medycznych, a tamtejsi inżynierowie, na rozkaz władzy w szaleńczym tempie produkujący pluton, doprowadzili do katastrofalnego skażenia środowiska naturalnego w całej okolicy.

Produkcja plutonu to najbrudniejsza faza budowy broni jądrowej. Kilogram wzbogaconego plutonu oznacza setki tysięcy litrów radioaktywnych odpadów. W ciągu czterech dekad funkcjonowania zakłady Hanford w Richland i Majak w Oziorsku odprowadziły do środowiska co najmniej dwadzieścia milionów kiurów[2] promieniotwórczych izotopów, czyli dwa razy więcej niż Czarnobyl1. Zakłady te pozostawiły po sobie setki kilometrów kwadratowych nienadających się do zamieszkania terenów, skażone rzeki, pola i lasy oraz tysiące chorych ludzi.

Każdy wie, co to jest Czarnobyl. Dlaczego tak niewielu ludzi słyszało o zakładach Hanford i Majak? Władze Richland i Oziorska z dumą wymieniały liczbę swoich mieszkańców z doktoratami. Dlaczego ci szczycący się wiedzą ludzie zamykali oczy na gigantyczne skażenie środowiska, do którego się przyczyniali?

Prowadząc badania do tej książki, z zaskoczeniem dowiedziałam się, że ludzie zarządzający pierwszymi na świecie fabrykami plutonu przejmowali się nie tylko prętami grafitowymi i zakładami chemicznymi, ale również mieszkalnictwem, placówkami handlowymi, szkolnictwem i programami rekreacyjnymi. Oprócz reaktorów budowali także skoncentrowane na rodzinie i konsumpcji miasta, w których klasa robotnicza zarabiała i żyła jak klasa średnia. Nie był to zresztą odosobniony przypadek. W kolejnych dekadach ten model proletariackiego zamożnego życia przeniesiono do cywilnych projektów jądrowych. Miasto Prypeć, w pobliżu elektrowni atomowej w Czarnobylu, jest nowoczesnym tworem urbanistycznym pośród ubogiego wiejskiego krajobrazu Ukrainy. Po katastrofie w Fukushimie prasa donosiła, że japońskie spółki energetyczne wprawdzie oszczędzały na bezpieczeństwie, ale sowicie subsydiowały wzorowane na amerykańskich „nuklearne miasteczka” i kreowały swój wizerunek jako dostarczycieli energii jądrowej dla zamożnej klasy średniej2. Ten powtarzający się związek między energią jądrową i ryzykowną zamożnością wzbudził moje zainteresowanie.

Oziorsk i Richland były przedsięwzięciami państwowymi kierowanymi przez urzędników. Richland odstawał od reszty Ameryki, bo nie było tam prywatnej własności, wolnego rynku ani władzy samorządowej. Oziorsk należał do grupy dziesięciu sowieckich miast nuklearnych, które oficjalnie nie istniały, nie pojawiały się na mapach i były odgrodzone od świata. Każdy mieszkaniec musiał uzyskać specjalną przepustkę. Co dziwne, ten restrykcyjny system najwyraźniej podobał się mieszkańcom. W latach pięćdziesiątych wyborcy w Richland dwukrotnie odrzucili propozycję nadania ich miejscowości praw miejskich, samorządność i wolny rynek. Z kolei pod koniec lat dziewięćdziesiątych w Oziorsku dziewięćdziesiąt pięć procent wyborców opowiedziało się za utrzymaniem systemu przepustek, z bramkami i strażnikami. Decyzje te wydały mi się zadziwiające. Dlaczego mieszkańcy atomowych miast postanowili zrezygnować ze swoich praw obywatelskich i politycznych? W Związku Radzieckim nie było demokratycznych wyborów ani niezależnych mediów, ale mieszkańcy Richland żyli w jednej z najstarszych demokracji świata. Dlaczego sławetny system demokratycznych mechanizmów kontrolnych zawiódł i w sercu Ameryki doszło do katastrofy gorszej niż w Czarnobylu?

Owe pytania zmotywowały mnie do napisania książki. Szukając odpowiedzi, dowiedziałam się, że aby nakłonić pracowników do zgody na ryzyko i wyrzeczenia związane z produkcją plutonu, amerykańscy i sowieccy wojskowi stworzyli coś nowego – plutopię. Nazywam tak jedyne w swoim rodzaju, odizolowane od świata miejscowości, które zaspokajały większość aspiracji powojennych społeczeństw Ameryki i Związku Radzieckiego. Ład i zamożność plutopii skłaniały jej beneficjentów do przymykania oczu na rosnącą wokół nich stertę promieniotwórczych odpadów.

Książka ta jako pierwsza opowiada historię plutonowych katastrof zarówno w USA, jak i w ZSRR. Mam nadzieję, że dzięki niej odrębne ich przedstawianie straci sens. Mieszkańcy Oziorska mawiali, że gdyby wywiercili dziurę w ziemi pionowo w dół, dokopaliby się do Richland. Właśnie tak wyobrażam sobie te dwa miasta – krążą wokół siebie połączone obracającą się osią. Zamierzam pokazać, że Oziorsk i Richland celowo zostały stworzone na swoje podobieństwo, dzięki pracy agentów wywiadu i propagandystów, którzy zakończenia produkcji plutonu obawiali się prawie tak samo jak nuklearnego rywala.

Swoją opowieść rozbiłam na cztery etapy. W częściach pierwszej i drugiej biorę pod lupę wschodni Waszyngton w 1943 roku i południowy Ural w 1946 roku, czyli w okresie, kiedy robotnicy napływowi, więźniowie i żołnierze budowali gigantyczne zakłady plutonowe. Władze amerykańskie i sowieckie początkowo zamierzały produkować pluton w bazach wojskowych za pomocą zmilitaryzowanej siły roboczej. Zmieniono jednak zdanie, kiedy się okazało, że budowlańcy ciągle się upijają i awanturują. Kierownictwo pierwszych na świecie fabryk plutonu zdało sobie sprawę, że pracownicy muszą być trochę mniej niestabilni od wytwarzanego produktu.

Rozwiązaniem problemu niezdyscyplinowanych, agresywnych robotników napływowych, wyrwanych ze swojego środowiska rodzinnego była budowa luksusowych miast, w których zamieszkałyby całe rodziny. Amerykanie nazywali Richland „miasteczkiem”, odwołując się do mitycznych sielskich korzeni amerykańskiej demokracji. Z kolei Sowieci nazywali Oziorsk „miastem socjalistycznym”, odwołując się do mitycznej komunistycznej przyszłości, w której ubogie wsie miały zniknąć. Urzędnicy nie szczędzili środków na plutopię, więcej pieniędzy przeznaczali na szkoły niż na składowanie promieniotwórczych odpadów, a o mieszkańców atomowych miast dbali znacznie bardziej niż o resztę społeczeństwa. Kiedy w plutopii ziściły się zimnowojenne obietnice zamożności, awansu społecznego i konsumpcyjnej wolności, pełni obaw mieszkańcy w końcu zaufali władzom i uwierzyli w bezpieczeństwo swoich zakładów, a także w słuszność sprawy, za którą walczyły ich narody. Można powiedzieć, że zrezygnowali ze swoich praw obywatelskich, a nawet z prawa do życia i zdrowia, na rzecz praw konsumenckich.

Z demograficznego punktu widzenia mieszkańcy plutonowych miast należeli do klasy robotniczej, ale ze względu na ich zamożność byli postrzegani jako klasa średnia. W USA i ZSRR specjaliści z klasy średniej kształtowali świadomość narodową, przemawiając w imieniu klasy robotniczej i wciągając ją na poziomie symbolicznym do amorficznego, „bezklasowego” społeczeństwa3. Kiedy podziały klasowe zniknęły, sowieccy i amerykańscy robotnicy fabryczni zaczęli się utożsamiać ze swoimi zwierzchnikami i z naukowcami, którzy im mówili, że ich zakłady, domy i rodziny są bezpieczne.

Plutopia nie mogła istnieć samodzielnie. Historycy Bruce Hevly i John Findlay opisują, że wokół zakładu Hanford wyrosło całe mnóstwo tymczasowych osiedli i garnizonów dla szeregowych pracowników4. Taki sam sielankowy krajobraz złożony z zamożnej enklawy otoczonej obozami pracy i garnizonami znalazłam na południu Uralu. Obok plutopii władze amerykańskie i sowieckie zakładały miejscowości zamieszkane przez żołnierzy, więźniów, mniejszości narodowe, rolników i robotników napływowych, którzy nie mieli prawa mieszkać pośród „wybrańców”, ale ich obsługiwali i zarabiali na ich utrzymanie. Po co narażać się na koszty takiego rozdzielania ludzi? Co jest złego w typowym mieście przemysłowym z eleganckimi dzielnicami dla kadry zarządzającej i gorszymi strefami dla robotników? Znalezienie odpowiedzi na te pytania z historii urbanistyki wymaga przyjrzenia się historii nie tylko wywiadu i bezpieczeństwa nuklearnego, lecz także nauki, medycyny i zdrowia publicznego. Z odpowiedzi tych wyłania się obraz dzielenia ludzi w zależności od klasy społecznej i rasy, co przesądza o poziomie ich zamożności, ale również o ich zdrowiu.

Ludzi można fizycznie ogrodzić, ale pluton i jego promieniotwórcze izotopy nie uznają tego rodzaju barier. W części trzeciej tej książki opisuję wieloletni okres produkcji plutonu za podwójnymi murami i zwojami drutu kolczastego. Podyktowany wymogami bezpieczeństwa podział terytorium na strefy nuklearne i nienuklearne doprowadził do powstania swoistej „strefy bezkarności”, w której władze zakładu mogły marnotrawić i defraudować środki, tuszować wypadki, a także, co najgorsze, zatruwać środowisko. Co więcej, inżynierowie na Uralu przejęli amerykańską praktykę szybkiego i taniego pozbywania się odpadów metodą zakopywania ich w ziemi, spuszczania do rzek i rozpylania w powietrzu. W całym omawianym okresie doszło do wielu skażeń, w tym potężnych ‒ takich jak po wybuchu w sowieckim zakładzie Majak w 1957 roku, ale w większości niewielkich i zaplanowanych. Radioaktywne chłodziwo przenikało do atmosfery, wody pitnej i rzek.

Po kilku latach badań naukowcy we wschodnim Waszyngtonie i na południu Uralu zdali sobie sprawę, jak bardzo niebezpieczne są produkty rozpadu promieniotwórczego. Zorientowali się, że radioaktywne izotopy przechodzą do łańcucha pokarmowego, wnikają do ludzkich narządów i uszkadzają komórki. Dostrzegli niepokojące zjawisko „epidemii”, endemicznych chorób przetaczających się przez miejscowości położone w pobliżu kombinatów plutonowych. Nie wyłaniał się z tego jednak żaden wyraźny epidemiologiczny schemat. Naukowców nie do końca to zaskoczyło, ponieważ badania laboratoryjne na zwierzętach pozwoliły ustalić, że oddziaływanie izotopów promieniotwórczych jest bardzo zróżnicowane i każdy organizm reaguje inaczej5. Uświadomili sobie również, że przy niskich dawkach promieniowania okres utajenia choroby trwa bardzo długo. Licząc na to, że zanim choroba się rozwinie, postępy w nauce pozwolą znaleźć rozwiązanie problemu skażenia promieniotwórczego, kierownictwo zakładów zrezygnowało z kosztownych i czasochłonnych modyfikacji, które ochroniłyby pracowników i okolicznych mieszkańców.

Oddziaływanie izotopów radioaktywnych na krajobraz fizyczny okazało się równie trudne do wykrycia, jak ich szkodliwość dla organizmu ludzkiego. Badacze stwierdzili, że mapa skażenia, zamiast w postaci koncentrycznych kół ze skażeniem malejącym w miarę oddalania się od źródła, jest bardzo nieregularna, z „ogniskami” położonymi kilkadziesiąt kilometrów od zakładu i względnie czystymi obszarami nieopodal reaktorów. Ponieważ zarówno produkty rozpadu radioaktywnego, jak i ich oddziaływanie na ludzkie zdrowie są trudne do przewidzenia, zlokalizowania i zdiagnozowania, przywódcom amerykańskim i sowiec­kim łatwo było negować ich istnienie. Dzięki temu kierownictwo kombinatów mogło zabrać część środków przeznaczonych na bezpieczeństwo i składowanie odpadów i wykorzystać je na konsumpcję, usługi, poprawę warunków mieszkaniowych i wyższe pensje mieszkańców plutopii.

W obliczu skradającej się powoli, niewidocznej dla oka katastrofy ekologicznej podział terytorium na plutopię i osiedla pomocnicze ułatwiał władzom zadanie. Statystyczny mieszkaniec plutopii – młody, zamożny, pracujący i poddawany regularnym badaniom medycznym – prezentował się jako okaz zdrowia. Tymczasem robotnicy napływowi, więźniowie i żołnierze prowadzili prace budowlane na skażonej ziemi. Likwidowali skutki wycieków i remontowali budynki fabryczne po wypadkach radiacyjnych. Jako pracownicy tymczasowi byli rzadko badani przez lekarzy. Można powiedzieć, że pracowali „dorywczo”, bo po zakończeniu danej inwestycji wyjeżdżali, zabierając ze sobą izotopy promieniotwórcze i problemy zdrowotne, które w przyszłości mogły pozostawić po sobie epidemiologiczny ślad.

W pobliżu zakładów nadal istniały rolnicze wsie. W odróżnieniu od mieszkańców plutopii okoliczna ludność po części żyła z uprawy ziemi, na którą wiatr i nurt rzeki nanosiły ogniska skażenia. Ponieważ zakłady plutonowe przyczyniały się do rozwoju całego regionu, do mało zdrowotnej strefy buforowej przybywało coraz więcej ludzi. Ich również prawie nie badano pod kątem napromieniowania. Innymi słowy, ryzyko rozkładało się zgodnie z podziałami klasowymi i majątkowymi, z grubsza zbieżnymi z pierwszą i drugą strefą na mapach bezpieczeństwa radiologicznego.

Część czwarta książki jest poświęcona pionierom, którzy jako pierwsi odkryli, że mieszkają na radioaktywnym pograniczu. Po katastrofie w Czarnobylu w 1986 roku, kiedy informacje o problemach z systemami bezpieczeństwa radiologicznego przedostały się do wiadomości publicznej, ludzie narażeni na działanie promieniowania jonizującego zaczęli przypisywać zakładom plutonowym winę za wysoki poziom występowania chronicznych chorób, wad wrodzonych, bezpłodności i zachorowań na nowotwory. Mieli kłopot z przebiciem się ze swoimi argumentami, dlatego że nieuchwytne właściwości pierwiastków radioaktywnych pozwalały władzom ukrywać przed społeczeństwem wiedzę o szkodliwości promieniowania. Przez kilkadziesiąt lat eksperci dysponujący tajną wiedzą z przekonaniem mówili o bezpieczeństwie i dopuszczalnych dawkach, bagatelizując obawy laików. Po katastrofie w Czarnobylu okoliczni rolnicy, dziennikarze i działacze społeczni domagali się przedstawienia dokumentacji dotyczącej awarii oraz przeprowadzenia badań ekologicznych i zdrowotnych. Chcieli się dowiedzieć, jakie ryzyko podjęły w ich imieniu władze państwa i spółek energetycznych. Podczas batalii sądowych powołane oddolnie grupy ofiar formułowały nowe koncepcje dostępu do informacji, wolności i obywatelstwa.

Amerykańscy i sowieccy aktywiści, którzy do tej pory skupiali się na wolnościach politycznych, obywatelskich i konsumenc­kich, teraz domagali się praw biologicznych6. Protestowali przeciwko praktykom spółek zarządzających, które prywatyzowały gigantyczne zyski z produkcji broni jądrowej, a koszty zdrowotne i ekologiczne przerzucały na społeczeństwo. Działacze zdobyli wiedzę naukową z niezależnych źródeł i sami przeprowadzili badania zdrowotne. Przy okazji stworzyli nowy model zaangażowania obywatelskiego, przejęty przez organizacje ukraińskie, a później japońskie.

Powstało wiele ogólnych historii broni jądrowej, a także narodowych i regionalnych historii programów atomowych i obiektów nuklearnych, ale plutopia łączy ponadnarodową historię wyścigu zbrojeń z życiem ludzi, którzy budowali bomby7. Moja opowieść przechodzi od widoku ogólnego z satelity szpiegowskiego do zbliżenia na ulice miast, które znalazły się o włos od zagłady jądrowej. Chcę opowiedzieć, co znaczyła epoka jądrowa dla ciężko pracujących ludzi budujących bomby oraz ich chłopskich sąsiadów, którzy musieli wdychać produkty rozpadu promieniotwórczego.

Podczas zimnej wojny propagandyści i komentatorzy często porównywali USA do ZSRR, żeby rozgrzeszyć którąś ze stron z jakichś niesprawiedliwości czy błędów. Ja jednak umieszczam plutonowe miejscowości obok siebie, aby pokazać, że pluton połączył ze sobą życie ludzi mieszkających po obu stronach zimnowojennego muru. Stawiam tezę, że pierwsze na świecie plutonowe miasta miały wspólne cechy, wynikające z charakterystyki bezpieczeństwa atomowego, nuklearnej tajności i promieniotwórczych zagrożeń, wykraczającej ponad różnice politycznej ideologii i narodowej kultury. Poza jedną różnicą, newralgiczną z punktu widzenia ludzkiego zdrowia, a mianowicie tą, że mieszkańcy Richland i okolic żyli w znac­znie bogatszym kraju, co oznaczało, że ich poświęcenia podyktowane wymogami bezpieczeństwa nuklearnego, chociaż ogromne, nie determinowały ich życia w tak wielkim stopniu jak poświęcenia rodzin z Oziorska.

Książka ta opiera się na dokumentach. Przesiadywałam w kilku­nastu archiwach w Stanach Zjednoczonych i Rosji i korzystałam z prac historyków, którzy badali ten temat. Zachowana dokumentacja jest porażająca, pokazuje bowiem, ile wiedzieli urzędnicy, ile z tego zatajali i jak to motywowali. Słowa urzędników, a także naukowców dowodzą, że sprawy bezpieczeństwa nuklearnego były ściśle splecione z polityką urbanistyczną, katastrofami zdrowotnymi i rozległym skażeniem środowiska.

Bohaterami tej książki są pracownicy zakładów atomowych oraz mieszkańcy plutonowych miast i ich okolic. W ciągu pięciu lat przeprowadziłam dziesiątki rozmów z różnymi ludźmi, którzy wystąpili w tym dramacie z powodu decyzji zawodowej albo dlatego, że przypadkowo urodzili się w takim, a nie innym miejscu. Wielu moich rozmówców złożyło kiedyś zobowiązanie, że dożywotnio zachowają te sprawy w tajemnicy, ale poczucie krzywdy skłoniło ich do jego złamania. Rosyjskie Ministerstwo Energii Atomowej nie udzieliło mi zgody na wjazd do Oziorska, spotykałam się więc z mieszkańcami pobliskich miasteczek i wsi w okolicznościach godnych powieści szpiegowskiej. Niektórzy mówili nerwowym szeptem i zaszyfrowanym językiem. Część nie zgodziła się na to, by ich cytować. Tych, którzy nie chcieli się publicznie ujawniać, ukryłam pod pseudonimami.

Niektóre z tych opowieści wydawały mi się tak nieprawdopodobne, że wątpiłam w ich autentyczność, lecz wiele z nich po weryfikacji okazało się prawdziwych. Nauczyłam się dostrzegać w pozornie mało wiarygodnych rozmówcach potencjalnie bogate źródła informacji, ludzi patrzących na swoje otoczenie z szerszej niż przeciętnie perspektywy. Ponieważ kontekst rozmowy często wpływa na jej treść, podaję, gdzie i kiedy spotkałam się ze swoimi informatorami. Opisuję również ich słabe punkty, a także dzielące nas bariery kulturowe, by pokazać, że rozmowa ze świadkami wydarzeń, podobnie jak kwerenda archiwalna, jest najeżona pułapkami, że ludzie pewne rzeczy pomijają, zaprzeczają sami sobie, zapominają i nie wszystko wiedzą. Niektórzy z moich rozmówców traktowali mnie podejrzliwie bądź nieufnie, bo prowadząc badania do tej książki, stałam się czymś w rodzaju turystki zwiedzającej miejsca katastrof. Dla nich to ja byłam niewiarygodnym narratorem. Być może tak oceni mnie również część czytelników, o co się nie obrażam. Nie twierdzę, że odkryłam prawdę. Mam jednak nadzieję, że naświetliłam jakiś jej wycinek. Niecierpliwie czekam na inne relacje i interpretacje.

Polityczna wrogość, która nakręcała zimną wojnę, już się skończyła, ale nuklearny rozdział historii świata trwa dalej w najlepsze. Śmiercionośne krajobrazy wokół zakładów plutonowych są pełne napromieniowanych min i przewlekle chorych ludzi, w ich przekonaniu z powodu skażenia. Bezdomność amerykańskich i japońskich odpadów nuklearnych potwierdza, jak skomplikowany jest problem bezpiecznego składowania niestabilnych izotopów radioaktywnych, które samoistnie się rozgrzewają do setek stopni, powodują korozję metali i przenikają przez glebę do roślin – i będą przenikały przez dziesiątki tysięcy lat. Stawka w tej grze jest wysoka, co stwarza wielką pokusę negowania istnienia niewidocznych dla oka izotopów promieniotwórczych. Przed Czarnobylem i Fukushimą były Hanford i Majak, a wraz z nimi praktyki plutopii: dzielenie terytorium na strefy „nuklearne” i „czyste”, skąpienie środków na bezpieczeństwo i zarządzanie odpadami na rzecz produkcji, zatajanie informacji o wypadkach radiacyjnych, fałszowanie dokumentacji związanej z bezpieczeństwem, zatrudnianie pracowników „dorywczych” do brudnej roboty i udzielanie spektakularnej pomocy wąskiej grupie chorych – z pominięciem całej reszty – dla efektu propagandowego. Tymczasem demaskatorzy, którzy próbowali informować społeczeństwo o wypadkach i zagrożeniach dla zdrowia publicznego w przestarzałych zakładach, są inwigilowani, nękani, śledzeni i zastraszani zarówno w USA, jak i w Rosji, nawet po zakończeniu zimnej wojny. Z tego rodzaju historiami mieliśmy do czynienia w 1986 roku na Ukrainie i w 2011 roku w Japonii.

Plutopia mówi o schedzie, z którą wielu obywateli mocarstw nuklearnych jeszcze się nie zmierzyło, jeszcze nie nauczyło się o niej rozmawiać, a tymczasem politycy z różnych krajów świata przebąkują o „nuklearnym renesansie”. Katastrofy nuklearne w odgrodzonych od świata strefach zmilitaryzowanych łatwo jest ukryć, co tłumaczy fakt, że podczas gdy Czarnobyl i Fukushima funkcjonują w obiegu publicznym, niewiele osób słyszało o awariach w zakładach Hanford i Majak. Mam nadzieję, że historie opowiedziane przez ludzi, którzy mieszkali w dwóch najbardziej napromieniowanych obszarach świata, zachęcą czytelników do ponownego przyjrzenia się naszej nuklearnej przeszłości.

Mapa obszaru Richland

Mapa obszaru Oziorsk

I Uwięziona przestrzeń na zachodnim nuklearnym pograniczu

1

Pan Matthias jedzie do wschodniego Waszyngtonu

W grudniu 1942 roku Frank Matthias, podpułkownik armii amerykańskiej, robił zapiski ze swoich wędrówek po zachodzie Ameryki, podczas których odwiedził kilka trudno dostępnych, mało gościnnych miejsc8. We współpracy z trzema członkami kierownictwa korporacji DuPont szukał najlepszego miejsca pod budowę pierwszej na świecie fabryki produkującej pluton na skalę przemysłową, w ramach projektu Manhattan. Przedsięwzięcie to miał nadzorować Wojskowy Korpus Inżynieryjny, a DuPont pełniła funkcję głównego wykonawcy.

Mężczyźni jechali w gęstej mgle przez Wyżynę Kolumbii. Mijali niewielkie rodzinne rancza, które sprawiały wrażenie dosyć ubogich. Mijali położone wśród piaszczystych gleb domostwa, szare i zaniedbane, i małe przepompownie, które wlewały wodę do zamulonych rowów irygacyjnych. Przejeżdżali przez zapylone „miasta” z dwiema ulicami na krzyż, zabudowanymi domami z desek szalunkowych. Te osamotnione małe przyczółki cywilizacji w rozległej suchej krainie były pozostałościami „imperium śródlądowego”, wizji przekształcenia chwastów i piasku w kraj mlekiem i miodem płynący. Marzenie to opierało się na pomyśle budowy wielkich zapór na płynących przez Wyżynę Kolumbii rwących górskich rzekach, żeby dostarczyć elektryczność potrzebną do rozwoju przemysłu i wodę dla rolnictwa. Pod koniec XIX wieku osadnicy uwierzyli w to, że Wyżyna Kolumbii jest „dobrym krajem dla biednego człowieka”, co miało znaczyć, że człowiek, który ma niewiele pieniędzy do zainwestowania, ciężką pracą może wycisnąć z tej ziemi sporo grosza9. Pylista wulkaniczna gleba była bogata w minerały, ale sucha jak pieprz, roczne opady wynosiły zaledwie sto pięćdziesiąt milimetrów. Zanim sprowadzono tutaj bydło, na wysokich wzgórzach i pofałdowanych równinach rosły niskie trawy, które szybko padły ofiarą krów, owiec i pługów. Pociągi i wozy zwoziły nasiona „inwazyjnych” roślin takich jak szarłat, oliwnik wąskolistny i stokłosa dachowa, które kradły wilgoć innym roślinom. Podczas orki albo prac budowlanych lekka jak dmuchawiec gleba ulatywała w powietrze. Weterani pamiętają, że pył wdzierał się wszędzie – zapychał maszyny, szczypał w oczy i rozdrapywał skórę. Biednego człowieka było stać na zakup ziemi, która kosztowała siedemdziesiąt centów za pół hektara, ale uprawa tej półpustynnej gleby wymagała wielkich nakładów. Z powodu braku pieniędzy na nawadnianie większość farm w najlepszym razie wegetowała.

Czwórka gości, którzy przyjechali rządowym samochodem, spędziła noc w Mason City. Następnego dnia pojechali dalej wyboistymi, dziurawymi drogami. Potem Matthias wsiadł do kabiny awionetki i krążył nad zaporą Grand Coulee oraz pustynią, która ciągnęła się za tamą. Zapora była dzieckiem Rufusa Woodsa, właściciela miejscowej gazety. Chociaż Woods miał konserwatywne poglądy polityczne, zainspirowały go wielkie zapory, które powstawały w Związku Radzieckim na początku lat trzydziestych. Zdobył środki na swój projekt z programu New Deal, a w 1934 roku prezydent Roosevelt przyjechał do wschodniego Waszyngtonu zachwalać zaporę Grand Coulee jako rozwiązanie problemu tej „krainy porzuconych nadziei”, jak się wyraził10.

Propagandyści reklamowali zaporę jako największą w dziejach świata – co istotne, większą od sowieckich11. Były socjalistyczny kongresmen Homer Bone widział w niej szansę na zwycięstwo niezależnych farmerów nad wielkimi korporacjami i holdingami rolnymi, które według niego stanowiły zagrożenie dla przyszłości amerykańskiego rolnictwa. Dzięki budowanym przez państwo zaporom niezależni farmerzy mieli zapewnioną elektryczność, a tym samym wygody, co przekładało się też na wydajność pracy typową dla miast. Zapora miała połączyć ze sobą dwa dotychczas odrębne amerykańskie światy: świat przepracowanych farmerów w głębi lądu i świat zamożnych klas średnich na wybrzeżu. Projekt Grand Coulee odwoływał się do amerykańskiego nacjonalizmu, ale przy okazji oznaczał przyznanie się do tego, że wspieranie przez państwo rozwoju na modłę sowiecką ma swoje zalety. W kolejnych dekadach ta koncepcja kapitalizmu państwowego zmieniła konfigurację polityczną w Waszyngtonie.

Przeciwnicy projektu ostrzegali, że tama jest za duża. Dlaczego w czasach wielkiego kryzysu buduje się zaporę, która umożliwi produkcję niechcianego przez nikogo prądu i rekultywację nikomu niepotrzebnych ośmiuset tysięcy hektarów ziemi?12 Uwagi krytyków nie były pozbawione słuszności. Projekt nie rozwinął się tak, jak to sobie wyobrażali propagandyści. Kiedy zapora była gotowa, prąd popłynął na zachód, do fabryk i miast Puget Sound. Tymczasem Urząd Rekultywacji przedstawił projekt Columbia Basin, ambitny plan budowy sieci przepompowni i kanałów irygacyjnych, dzięki którym miliony hektarów pustyni miały się zazielenić. Plan utkwił jednak w martwym punkcie, dlatego że na płytkim rynku epoki wielkiego kryzysu panowała nadpodaż produktów rolnych.

Tymczasem buczące turbiny wielkiej zapory, na którą nie było klientów, przyciągnęły Franka Matthiasa. Znał się na zaporach, na początku lat trzydziestych pracował dla Tennessee Valley Authority. W odróżnieniu od turystów nie zachwycał się w swoim dzienniku rozmiarami Grand Coulee czy majestatycznością nieziemskich formacji skalnych w okolicznych wąwozach. Jego uwagę zaprzątały kilowaty i kierunek linii przesyłowych. Konkluzje były pozytywne13. Za duża jak na kryzysowe czasy zapora nareszcie znalazła klienta.

Na miejsce pod budowę pierwszej na świecie fabryki plutonu Matthias wybrał Hanford w stanie Waszyngton, ponieważ miejscowość ta spełniała jego kryteria: obfite zasoby czystej wody z rzeki Kolumbia, niezawodne źródło prądu, wysoki odsetek państwowej ziemi i pewien klimat porażki14. Miejscowości położone bliżej Grand Coulee odrzucił z powodu bujnych łanów pszenicy i bardziej zadbanych farm. Ten spokojny inżynier budowlany potrafił przewidzieć, że odebranie farmerom nawadnianej wielkim wysiłkiem i kosztem ziemi byłoby kłopotliwe. Hanford i White Bluffs uznał za „znacznie bardziej obiecujące”, bo ziemia przynosiła tam zdecydowanie gorsze plony, a rancza wyglądały biedniej15. „Ucieszyłem się z tego – napisał do szefa projektu Manhattan generała Lesliego Grovesa – że liczba ludności jest niewielka, a większość farm sprawia wrażenie niewiele wartych”16. W Hanford znalazł to, czego szukał – kłopoty finansowe. Jego zadowolenie z biedy mieszkańców brzmi bezdusznie, ale był to miłosierny gest. Dla regionu podpułkownik stał się swoistym „ojcem likwidatorem” nieszczęsnych miejscowości wybranych do wysiedlenia.

Matthias nie mijał się z prawdą, kiedy mówił, że okolica jest uboga. Połowa gospodarstw w hrabstwie Franklin została zlicytowana albo porzucona w latach dwudziestych i trzydziestych. W latach 1910–1942 liczba ludności spadła o czterdzieści procent. Miejscowość Hanford pierwotnie znajdowała się nad zakolem Kolumbii, w miejscu, gdzie rzeka zmienia kierunek z południowego na wschodni. Wyżyna Kolumbii to gigantyczny spodek pomiędzy Górami Kaskadowymi i Górami Skalistymi. W najniższym punkcie tej wielkiej misy, w pobliżu Hanford, Kolumbia staje się rzeką pustynną, meandruje prawie niewidoczna między trawami, szałwią i nagimi skałami. D. W. Meinig, najwybitniejszy historyk geografii tego regionu, opisał te okolice jako wycieńczone ciało, „wygłodniałe i wysuszone, z żebrami sterczącymi spod cieniutkiej warstwy gleby”17.

W 1943 roku elektrownia wodna na zaporze zaczęła przesyłać prąd do ogromnego tajnego, państwowego projektu budowlanego, którym zarządzała firma DuPont, w tamtym czasie jedna z największych korporacji amerykańskich. Zamiast imperium śródlądowego zasiedlonego przez niezależnych farmerów od 1943 roku miejscowi entuzjaści, początkowo nieufnie, a później z wielkim zapałem, połączyli swój los z rozrastającym się kompleksem wojskowo-przemysłowym, który zapewniał utrzymanie tym dotowanym przez rząd federalny regionom18.

Ten wycinek historii amerykańskiego zachodu był już wielokrotnie opisywany: zamiast samowystarczalnych wspólnot rolniczych zapora Grand Coulee i Hanford sprowadziły do wschodniego Waszyngtonu urzędników federalnych i bogate korporacje eksmitujące miejscowych i tak silnie ingerujące w krajobraz, że stawał się on niezrozumiały i niedostępny dla tych, którzy go kiedyś zasiedlali19. Jeżeli ktoś śledził historię wywłaszczeń na zachodzie, to mógł przewidzieć, co się szykuje, kiedy pod koniec 1942 roku przyjechał tam Matthias w rządowym aucie. Ale najwyraźniej nikt nie przewidział. Dwa tysiące mieszkańców Hanford, White Bluffs i Richland było kompletnie zaskoczonych, kiedy w lutym 1943 roku dostali listy z informacją, że rząd federalny zabierze im ziemię, rancza, sady, domy i warsztaty. Władze dały im od kilku tygodni do kilku miesięcy na wyniesienie się. Federalni rzeczoznawcy wyliczyli rekompensaty na poziomie niższym od wartości jednorocznych plonów, już nie mówiąc o nieruchomościach. Miejscowi mieli poczucie, że zostali obrabowani. C. J. Barnett z Richland wspominał, że zszokowani ludzie powtarzali z niedowierzaniem: „Nie mogą tego zrobić!”20.

White Bluffs, 1938 (za zgodą Departamentu Energii)

Eksmisja mieszkańców zakola Kolumbii przebiegła jednak bardzo szybko i sprawnie. Kilka tysięcy osób wyjechało bez awantur, a Matthias był zadowolony, że „farmerzy nie zgłaszali poważniejszych obiekcji”21. Gdyby z jakiejś groszowej powieści przygodowej wyskoczyła banda Indian i zaatakowała rancza, farmerzy stawiliby im opór z bronią w ręku i być może zginęli. W obliczu inwazji ze strony własnego państwa nie mieli innego wyjścia, jak tylko spakować manatki i złożyć do sądu pozew o wyższe rekompensaty22. Tak jak wcześniej Indianie, sparaliżowani przekształceniem ich świętych ziem łowieckich i rybackich w prostokątne strefy, tak teraz miejscowi byli kompletnie zdezorientowani, kiedy zobaczyli, że ich grunty przemianowano na „federalną strefę zakazaną”. Biurokratyczny charakter przejęcia tych ziem przez projekt Manhattan oznaczał, że nie było z kim walczyć, nie było do kogo strzelać. Miejscowi rolnicy zachowali się biernie, jakby z uczestników stali się widzami kolejnego odcinka historii imperium śródlądowego.

2

Zbiegowie szukają roboty

Urzędnicy federalni i korporacyjni menedżerowie przybyli do wschodniego Waszyngtonu wiosną 1943 roku z nagłością klęski żywiołowej, podpalając – w sensie metaforycznym – senne rolnicze miasteczka. Ranczerzy, którzy wcześniej obserwowali, jak powoli ubywa im sąsiadów, a chwasty zagarniają kolejne obszary ziemi, zauważyli, że czas nagle przyspieszył. Utajniony film dokumentalny nakręcony przez pracowników firmy DuPont przedstawia obraz tej błyskawicznej transformacji: na pustym polu powstają fundamenty, potem wyrastają rusztowania, robotnicy malują gotowy budynek, przez sosnowe drzwi wjeżdżają meble i wreszcie pracownicy podbijają kartę zegarową23. Film ten, prezentujący uproszczoną wizję czasu, pokazano wybranym pracownikom firmy. Nie widać na nim zbyt wielu postaci ani twarzy. Wydaje się, że większość pracy wykonują silniki spalinowe wyposażone w różne akcesoria – kopią ziemię, przenoszą stal, wyrabiają beton. Maszyny z łatwością przekraczają ograniczenia ludzkiego ciała. Producenci filmu zostawili na podłodze montażowni obrazy ludzi obsługujących maszyny, razem z większością ich emocji: konsternacją, nadzieją, znudzeniem, strachem, konfliktami i wysiłkiem, którego wymagała budowa gigantycznej fabryki plutonu.

Podobnie jak w przypadku wielu innych świadectw historycznych, w filmie tym jest tyle rzeczywistości, ile projekcji. Zakładu nie zbudowały maszyny, tylko ludzie, dziesiątki tysięcy ludzi. Wybór położonego na odludziu Hanford miał sens z punktu widzenia bezpieczeństwa, ale nie z punktu widzenia dostępności siły roboczej. Pierwszym i najtrudniejszym do usunięcia problemem dla podpułkownika Franka Matthiasa i menedżerów z firmy DuPont, którzy przyjechali zbudować Hanford, było kierowanie nie maszynami, lecz ludźmi, a dokładniej przyciągnięcie ich i zatrzymanie na tych niegościnnych terenach.

W konsekwencji Matthias pełnił przede wszystkim funkcję kadrowego, zatrudniającego ludzi do budowy nie tylko fabryki plutonu, ale również kilku osiedli dla budowniczych i załogi kombinatu. Jego pierwszym zadaniem było znalezienie pracowników do projektu, najpierw inżynierów i urzędników, a potem wykwalifikowanych i niewykwalifikowanych budowlańców. Liczba osób potrzebnych do realizacji tego potężnego projektu, od początku szacowana jako wysoka, w krótkim czasie osiągnęła kilkadziesiąt tysięcy24. Matthias i menedżerowie z DuPonta zainwestowali w werbowanie pracowników mnóstwo czasu i środków, ale upłynęło półtora roku, zanim znaleźli pełną obsadę25. W tym newralgicznym pierwszym okresie niedobory kadrowe wynosiły pięćdziesiąt–siedemdziesiąt procent. Brakowało ludzi do ładowania, przenoszenia czy kopania wielkich fundamentów pod reaktory albo wylewania kilometrów betonu pod rafinerię długości kanionu. Nawet w okresie szczytowego zatrudnienia – czterdzieści pięć tysięcy osób w czerwcu 1944 roku – wymiana pracowników sięgała dwudziestu procent26.

Braki kadrowe oznaczały wolniejsze od zaplanowanego tempo budowy i kłopoty z dotrzymaniem terminów. Generał Groves wywierał na kierownictwo DuPonta ogromną presję, żeby szybko postawili reaktor przemysłowy i rafinerię plutonu. W 1943 roku Crawford Greenewalt, szef projektu ze strony DuPonta, zbyt optymistycznie obiecał, że pod koniec 1944 roku będzie w stanie dostarczać przetworzony pluton27. Po kilku miesiącach zdał sobie sprawę, że pomylił się w rachubach. W lecie 1943 roku tempo budowy spadło z powodu braku stolarzy. Do sierpnia prawie nic nie zrobiono28, a w listopadzie kierownic­two firmy DuPont zaczęło błagać generała Grovesa, żeby dał im więcej czasu29.

Pracownicy nie chcieli przyjeżdżać przede wszystkim ze względu na mało zachęcającą okolicę. Nell Macgregor napisała w swoich wspomnieniach, że przyjechała do Hanford z zielonego nadmorskiego Oregonu i poczuła się „jak na pustyni”. Odstręczały ją nagie pagórki „przycupnięte nisko przy ziemi”, niedające osłony przed rozżarzonym niebem, a ciągnący się w każdą stronę bezkres działał na nią przytłaczająco. T. R. Cartnell przyjechała autobusem i usłyszała, jak jakaś kobieta krzyczy: „Natychmiast wracamy do Tennessee albo zabiorę dzieci i cię zostawię. To miejsce nie nadaje się do zamieszkania przez człowieka”30. Jedną z plag Hanford jest wiatr, który nie ustępuje przez wiele dni, szarpie okiennice, pokryte papą dachy i nerwy, psy zaczynają szczekać, a żony wpatrywać się w karki swoich mężów i sprawdzać palcem ostrość noża kuchennego, by posłużyć się słynnym cytatem z Raymonda Chandlera. Kiedy buldożery niwelowały grunt pod budowę, wielkie podmuchy wiatru porywały piaszczystą glebę i zbijały ją w szarozielone kłęby. Do pracy w Hanford zgłosiło się wielu weteranów Dust Bowl[3]. Kiedy rozpoznali charakterystyczny smak w ustach przed nadciągającą burzą piaskową, zobaczyli, że niebo ciemnieje i widoczność spada do kilku metrów, obracali się na pięcie i wsiadali w następny autobus powrotny. „Wielu z nich nie zostawało nawet na noc” – wspominał Robley Johnson31.

Sama podobną pielgrzymkę do Hanford odbyłam w sierpniu 2006 roku. Wcześniej wiele razy jeździłam tutaj samochodem z Seattle, ale po raz kolejny zafrapowała mnie nagła zmiana krajobrazu, który we wschodnim Waszyngtonie przybiera pustynne barwy. Przyjechałam do Richland późnym popołudniem; rozgrzany asfalt uginał się pod stopami, a słońce spłaszczało pasaże handlowe do dwóch wymiarów. Byłam umówiona na spotkanie z Michele Gerber, historyczką zajmującą się zakładami w Hanford, która zgodziła się oprowadzić mnie po federalnej strefie zakazanej. Wydano mi identyfikator i wsiadłyśmy do rządowego SUV-a z ustawioną na pełną moc klimatyzacją. Zatrzymałyśmy się po drodze, żeby kupić kanapki, ponieważ czekała nas długa jazda po tym rozległym terenie, jak ostrzegła mnie Gerber.

W 1986 roku Gerber była bezrobotna i samotnie wychowywała dzieci, kiedy rząd odtajnił dziesięć tysięcy stron dokumentów związanych z Hanford. Były to pierwsze szczeliny w murze tajemnicy otaczającym fabrykę plutonu. Jako historyk z wykształcenia Gerber natychmiast się zorientowała, jaką wartość mają odtajnione dokumenty. Po wyprawieniu dzieci do szkoły chodziła do nowej, małej czytelni w oddziale Departamentu Energii w Richland. Ciągle się bała, że lada chwila przyjedzie ekipa dziennikarzy „New York Timesa” i podkradnie jej temat. Nie przyjechali, a Gerber napisała pierwszą historię Hanford uwzględniającą nowe dokumenty32. Był to z jej strony akt odwagi. Mieszkała w Richland, miejscowości dumnej ze swojego wkładu w bezpieczeństwo narodowe, wrażliwej na krytykę i podzielonej na dwa obozy: tych, którzy czuli się częścią heroicznej historii kombinatu, oraz tych, którzy czuli się ofiarami jego kryminalnych praktyk. Próba znalezienia kompromisu między tymi dwoma stanowiskami oznaczała, że kobieta mogła stracić przyjaciół.

Gerber podjechała do budki strażnika, który machnął ręką, i wjechałyśmy na teren nuklearnej strefy zakazanej Hanford. Żeby się tutaj dostać, przez miesiąc wydzwaniałam, jeździłam po całej Ameryce i spotkałam się z PR-owcami firmy, która odkaża teren zakładu. Już nie mogłam się doczekać chwili, kiedy poczuję historyczne znaczenie tego miejsca.

Nie doczekałam się. Nuklearna strefa zakazana nie robi zbyt wielkiego wrażenia. Od innych kompleksów przemysłowych odróżnia ją tylko ogromna powierzchnia. Wewnątrz tej pilnie strzeżonej strefy dalej ciągnęła się pustynia, porozdzielana gładkimi asfaltowymi drogami, otoczona kilometrami muru zwieńczonego drutem kolczastym i z rzadka urozmaicana budynkami z surowego betonu. W oczkach kwadratowej siatki dróg znajdowały się ogrodzone strefy żwiru z betonowymi słupami, skamieniałe mokradła pośród pustyni. Zanim tu przyjechałam, sądziłam, że zobaczę robotników realizujących wart sto miliardów dolarów program oczyszczania terenu, ale od­ległości były tak ogromne, że ludzka postać nie mieściła się w skali.

Gerber przejechała obok pierwszego reaktora B, od dawna nieczynnego, i zakładu T, gigantycznego betonowego „kanionu”, w którym pracownicy za pomocą robotów umieszczali tony napromieniowanego uranu w kąpieli chemicznej, żeby uzyskać liczone w gramach ilości plutonu. Minęliśmy zbiornik U, wysypane kamykami koryto, do którego wrzucano odpady radioaktywne. Niczym się nie różnił od innych zbiorników na zeszklone płynne odpady, które tam bulgotały jak zupa z literek: bagno B, bagno U i tak dalej. Gerber przejechała koło betonowych płyt, zakopanych „farm zbiorników”. Wyjaśniła, że w „świniakach” ze stali nierdzewnej pracownicy transportowali próbki gospodarskich odpadów do laboratorium. Na przekór tej agrotechnicznej terminologii Hanford nie miało w sobie nic rolniczego ani naturalnego. Był to odstręczający, jałowy, księżycowy kombinat pod gołym niebem, dziwnie cichy, choć podszyty groźną niestabilnością napromieniowanych odpadów.

Gerber wyciągnęła ramię, żeby mi pokazać teren byłego obozu Hanford, założonego w 1943 roku dla robotników budujących fabrykę plutonu. Pokiwałam głową bez zastanowienia, a potem spojrzałam jeszcze raz. Wskazywała na puste miejsce: kawałek płaskiego, równego jak stół obszaru i kilka rachitycznych drzew. Wytrzeszczyłam oczy i zaczęłam dostrzegać nikłe zarysy ulic krzyżujących się ze sobą pod kątem prostym. Po miastach widmach na zachodzie z reguły zostawało kilka ścian, zrębów saloonu albo banku. To miasto niemal całkowicie starto z powierzchni ziemi, chociaż kiedyś mieszkało w nim sześćdziesiąt tysięcy osób i przez kilka miesięcy lokowało się na piątym miejscu w stanie Waszyngton33. Jadłodajnie, hotele robotnicze, sklepy, zakłady fryzjerskie, knajpy, tor wrotkarski, sala taneczna, basen, kręgielnia, szpital oraz najbardziej ruchliwy dworzec autobusowy i urząd pocztowy w całym stanie – kiedyś to wszystko tutaj było. To gigantyczne osiedle nigdy nie zasypiało, bo w kombinacie pracowało się na trzy zmiany, a raczej spało bez przerwy, ponieważ pracujący na nocną zmianę zaciągali żaluzje i liczyli na to, że uda im się zasnąć pośród nieustannego łoskotu maszyn. Obóz Hanford powstawał przez kilka miesięcy w 1943 roku i zniknął w ciągu kilku miesięcy dwa lata później. To zatłoczone miasto istniało przez dwadzieścia trzy miesiące, a pół wieku później było już w całości obrócone w pustynny proch.

W okresie, gdy obóz Hanford służył jako baza mieszkaniowa dla robotników, na jego teren wjeżdżało się przez strzeżone bramy w ogrodzeniu. Generał Groves początkowo zamierzał zainwestować w osiedle możliwie najmniej środków. Zalecił, aby ograniczyć się do najpotrzebniejszych obiektów, takich jak baraki typu Quonset[4] w roli hoteli robotniczych, jadłodajni i przychodni oraz oliwkowozielone konstrukcje z prefabrykatów na biura i punkty zborne34. Żeby mieszkańcy mieli jakąś rozrywkę, Wojskowy Korpus Inżynieryjny zbudował knajpę wielkości stodoły. Szefowie projektu Manhattan podzielili cały teren na ogrodzone strzeżone strefy należące do trzech kategorii: mieszkaniowej, produkcyjnej i buforowej35. Wewnątrz stref wprowadzono dalsze podziały. Kobiety na osiedlu dla budowlańców były odgrodzone od mężczyzn, rodziny mieszkały w parkach przyczep, kawalerowie w hotelach robotniczych, a kierownictwo pięćdziesiąt kilometrów dalej, w willach w Richland36. Z kolei strefy produkcyjne podzielono na poszczególne place budowy, żeby robotnicy stawiający dany obiekt nie mieli wiedzy o całości projektu.

Potencjalni pracownicy byli prześwietlani przez służby wywiadowcze, które interesowały się przede wszystkim sprawami politycznymi takimi jak przynależność do partii komunistycznej lub lewicowego związku zawodowego. Takich podejrzanych politycznie osobników odrzucano37. Ale ponieważ kandydatów do pracy brakowało, na inne ich cechy zwracano znacznie mniejszą uwagę i przyjęto wielu szemranych typów. Menedżer z DuPonta Crawford Greenewalt, w którego żyłach płynęła błękitna krew, wspominał, że wśród wielu wspaniałych pracowników przyjmowano „absolutną hołotę – byle umiała trzymać w ręku piłę”38.

Kobieta eskortowana do karetki więziennej w obozie Hanford (za zgodą Departamentu Energii)

Od marca 1943 roku do sierpnia 1944 roku zakładowa policja ujęła dwieście siedemnaście osób uciekających przed wymiarem sprawiedliwości i pięćdziesięciu dekowników39. James Parker nie mógł wyjść z podziwu, że chociaż skłamał w aplikacji, podnosząc swój wiek do osiemnastu lat, nie tylko został przyjęty, ale również skierowano go do pracy w najpilniej strzeżonej strefie budowy reaktora40.

Ze wszystkich relacji wynika, że obóz Hanford był typowym dla pogranicza miastem bezprawia. Policja zakładowa notowała coraz więcej przestępstw: cztery samobójstwa, pięć morderstw, sześćdziesiąt dziewięć przestępstw na tle seksual­nym, osiemdziesiąt osiem przypadków przemytu alkoholu, sto siedemdziesiąt siedem rozbojów, czterysta pięćdziesiąt przypadków kradzieży mienia o znacznej wartości, tysiąc sto dwadzieścia cztery włamania i trzy tysiące sto pięćdziesiąt sześć zarzutów pijaństwa41. Na liście przestępstw nie figuruje gwałt, mimo że jego ofiarą padło wiele kobiet. Robert E. Bubenzer, który z ramienia firmy DuPont odpowiadał za ochronę kombinatu w Hanford, nie uważał gwałtu za przestępstwo, lecz za transakcję wolnorynkową. „Do większości gwałtów do­chodziło w ­sytuacji, ­kiedy klient nie chciał zapłacić” – utrzymywał42.

Samotni robotnicy, oderwani od rodziny i środowiska, wytchnienia szukali przede wszystkim w alkoholu. Mężczyźni ustawiali się w kolejce do drzwi piwiarni. Kiedy wewnątrz wybuchała burda, Bubenzer wysyłał tam swoich ludzi z gazem łzawiącym. Później po rozrabiaków przyjeżdżał „Furgon” Davis. „Czasami tylu ich się nawrzucało na pakę – wspominał Davis – że trzeba było dopychać drzwi”43. Fabryka miała swój sąd i więzienie, ale urzędnicy nie ścigali pijaków, bo zależało im na tym, żeby po wytrzeźwieniu wrócili do pracy. Bardziej przejmowali się robotnikami, którzy w jadłodajni rozprawiali o polityce. Bubenzer mówił, że miał za zadanie ich uciszać, a potem ludzi tych „stopniowo się pozbywano” albo „kazano im się zamknąć”. Szef zakładowej policji doliczył się czterdziestu czterech przypadków takiego zachowania, które klasyfikował jako antyamerykańskie44.

Bubenzer miał pod sobą tysiąc trzystu dziewięćdziesięciu pięciu funkcjonariuszy zatrudnionych przez korporację oraz agentów FBI i pracowników wywiadu wojskowego, którzy prowadzili dochodzenia, obserwowali, węszyli i podsłuchiwali rozmowy telefoniczne45. Vincent Whitehead, funkcjonariusz wywiadu wojskowego w stopniu sierżanta, relacjonował, że zbudowana przez niego siatka wywiadowcza składała się głównie z kobiet. Często zachodził do dwóch starszych pań, które należały do większości kółek szydełkowych w okolicy i zdobywały informacje, plotkując ze znajomymi i sąsiadami46. Nell Macgregor mówi o „nieustannej” inwigilacji i wspomina, że ze strachem patrzyła, jak strażnicy zabierają pielęgniarkę za jakieś tajemnicze przewinienie47. Nikt nie był poza podejrzeniem. Nawet zakładowy fotograf Robley Johnson musiał uzyskać zgodę na obejrzenie negatywów zrobionych przez siebie zdjęć48. „Wszystkich szpiegowano” – napisał Whitehead49.

Kobiece baraki w obozie Hanford, 1944 (za zgodą Departamentu Energii)

Kierownictwo korporacji DuPont zatrudniło Macgregor jako przełożoną baraków dla kobiet. Baraki były otoczone dwuipółmetrowym ogrodzeniem ze stali i drutu kolczastego i patrolowane przez uzbrojonych strażników. Zabezpieczenia te miały powstrzymywać „wilki”, seksualnie wygłodniałych mężczyzn.

Krótko mówiąc, obóz w Hanford zapewniał mieszkańcom z grubsza takie atrakcje jak więzienie o minimalnym rygorze50. Jako próba zorganizowania pewnej społeczności poniósł całkowitą klęskę. Robotnikom nie podobały się jego szarość, ogrodzenia, nieustanna inwigilacja, kolejki, kradzieże, karaluchy i pchły (a także używane do ich tępienia DDT), nuda i niewiedza, co budują i jakiej sprawie służą. Szef policji Bubenzer wspominał, że osiedle było „przygnębiające, prawie jak więzienie. Zasieki, drut kolczasty… mieliśmy wiele przypadków załamania nerwowego wśród personelu. Lekarstwa na samotność i przygnębienie szukali w gorzale”51. Nic dziwnego, że robotnicy rzucali tę pracę. W czerwcu i lipcu 1944 roku każdego dnia odchodziło siedmiuset pięćdziesięciu–ośmiuset pięćdziesięciu pracowników52. Zabierali ze sobą wyszkolenie i wiedzę o tajnym obiekcie. Innymi słowy, z kompleksu zbudowanego pod kątem tajności tajemnice codziennie wyciekały wraz z setkami ludzi, którzy wsiadali do autobusu i wyjeżdżali.

3

Niedobory kadrowe

Matthias i kierownictwo DuPonta mieli za zadanie wytwarzać nieznany dotychczas produkt w zakładzie o bezprecedensowych rozmiarach, co wiązało się z zapotrzebowaniem na siłę roboczą na rewolucyjną skalę. Uciekali jednak od jakiejkolwiek rewolucji w praktykach społecznych i obyczajowych, która pomogłaby rozwiązać chroniczny problem niedoborów kadrowych. Trzymali się tradycyjnych metod odsiewania kandydatów, które były kosztowne i nieskuteczne.

Wbrew ciągłym narzekaniom na „kryzys kadrowy” szefowie zakładu mieli pod ręką ogromne zasoby siły roboczej. Matthias mógł wykorzystać sporą grupę wykwalifikowanych i niewykwalifikowanych pracowników z zachodu i południa USA, z której znaczna część została już wcześniej zmobilizowana. Na przykład w lutym 1943 roku wojskowe komendy uzupełnień w stanie Waszyngton zarejestrowały trzysta tysięcy poborowych z kategorią A. Byli to w większości bezżenni, zdrowi młodzi ludzie, których nie chciano ze względu na ich afroamerykańskie pochodzenie – siły zbrojne, w których obowiązywała segregacja rasowa, uznały, że nie miałyby z nich pożytku53. Z kolei Urząd Zabezpieczenia Rolnictwa (Farm Security Administration, FSA)[5] prowadził obozy dla robotników sezonowych, głównie pochodzenia meksykańskiego. Ludzie ci byli przyzwyczajeni do długich godzin dorywczej pracy w zaimprowizowanych warunkach – właśnie takich pracowników Matthias najbardziej potrzebował. FSA finansował nawet mobilne obozy transportujące robotników do sezonowych prac rolnych54.

Matthias współpracował z wieloma instytucjami federalnymi, u których zamawiał zapasy, ostro się targując55. Wystarczyłby jeden telefon do FSA albo Urzędu Przesiedleń Wojennych (War Relocation Authority)[6], żeby Matthiasowi szybko przysłano tysiące robotników zaopatrzonych we własne domy, kuchnie polowe i strażników. Wbrew przekonaniu, że wojna wymiotła z rynku pracowników, było ich mnóstwo, zmobilizowanych i słabo wykorzystanych, wystarczyło tylko zadzwonić56.

Ale Matthias nie zadzwonił. W latach czterdziestych większość Amerykanów nie patrzyła na potencjalnych kandydatów do pracy przez pryzmat ich kwalifikacji i wyszkolenia. W zakładach i społecznościach obowiązywały hierarchie rasowe i etniczne, które decydowały o tym, kto gdzie może pracować i mieszkać. Taka dyskryminacja utrzymywała się nawet w czasach wojny i nawet w kontekście priorytetowego projektu Manhattan57. Mimo że Matthiasowi ciągle brakowało pracowników, a Groves nieustannie się o nich dopytywał, Matthias nie mógł zatrudnić większej liczby ludzi o kolorze skóry innym niż biały. Z jego dzienników wynika, że początkowo w ogóle nie brał tego pod uwagę, a później pod presją dokonał niewielkiego wyłomu.

W czerwcu 1943 roku w biurze Matthiasa pojawili się przedstawiciele Komisji Uczciwych Praktyk Zatrudnienia (Fair Employment Practices Commission, FEPC) ze skargą, że do tego finansowanego ze środków federalnych projektu nie są zatrudniani Afroamerykanie. Matthias zwodził ich przez rok, powołując się na zaporowe koszty budowy dodatkowego osiedla dla czarnych pracowników. W lecie 1944 roku kierownictwo DuPonta ugięło się pod presją i zatrudniło pięciuset czterdziestu Afroamerykanów. Zbudowano dla nich „kolorowe” baraki w wyodrębnionej części obozu Hanford i płacono im mniej niż reszcie robotników, co pozwoliło kierownictwu DuPonta zaoszczędzić trochę pieniędzy58.

Na początku 1944 roku Matthias napisał w swoim dzienniku: „Komisja Wojennej Siły Roboczej wywiera na nas gigantyczną presję, żebyśmy przyjmowali meksykańskich robotników, bo tylko oni są dostępni”59. Matthias znowu się opierał, używając tego samego, ekonomicznego argumentu co w przypadku Afroamerykanów: „Dla Meksykanów trzeba by wprowadzić trzecią segregację, dlatego że Meksykanie nie będą chcieli mieszkać z negrami, a biali nie będą chcieli mieszkać z Meksykanami”60.

Po ożywionej wymianie korespondencji Matthias i Groves zgodzili się zatrudnić pracowników biurowych o meksykańskich korzeniach, ale pod warunkiem że będą to osoby „lepszej kategorii, które okazały się zadowalające”61. Sformułowanie to pokazuje, jakie były rzeczywiste obawy szefów projektu Manhattan, przykrywane kwestiami budżetowymi. Urzędnicy uważali pracowników pochodzenia meksykańskiego i afroamerykańskiego za potencjalnie niebezpiecznych i nielojalnych. Groves pouczył Matthiasa, żeby wystrzegał się wszelkiej dyskryminacji, ale jednym tchem dodał, by starannie „sprawdził tych ludzi pod kątem ich patriotyzmu i lojalności”62. Wywiad wojskowy do dwudniowej procedury weryfikacji kandydatów dołożył czterodniowe prześwietlenie. Z grupy dziewięćdziesięciu dwóch Amerykanów pochodzenia meksykańskiego mniej niż połowa została zweryfikowana pozytywnie63.

Wbrew obawom Matthiasa robotnicy pochodzenia meksykańskiego nie kosztowali go zbyt wiele. Żeby uniknąć konieczności wprowadzania trzeciej strefy segregacji, pospiesznie zaadaptowano na potrzeby nowego narybku dwa budynki w mieście Pasco. Latynoskim pracownikom opłacano stukilometrowe podróże autobusem – dwie godziny jazdy – do Hanford64. Dla oszczędzających każdy grosz Grovesa i Matthiasa możliwość zatrudnienia gorzej opłacanych mniejszości była darem niebios, z którego korzystali jednak w bardzo niewielkim stopniu. Na sto dwadzieścia pięć tysięcy pracowników, którzy przewinęli się przez Hanford, zatrudniono zaledwie stu Amerykanów pochodzenia meksykańskiego65.

Szefostwo projektu Manhattan wprowadziło we wschodnim Waszyngtonie segregację rasową. Uzasadniano ją obecnością białych robotników z południa, według Matthiasa i Grovesa za bardzo rasistowskich, żeby mogli się mieszać z ludźmi o innym kolorze skóry66. Ale tylko jedna trzecia robotników pochodziła z południa. Większość przyjechała ze stanów północnych, w których przepisy segregacyjne były zjawiskiem względnie nowym67. Kiedy James Parker w styczniu 1944 roku przyjechał z Idaho do obozu Hanford, zaszokował go widok oznaczeń „biali” i „kolorowi” na łazienkach, a także osobne baraki, jadłodajnie i kina dla Afroamerykanów68.

Dyskryminacja i segregacja nie wynikały ze względów finansowych ani z rasizmu robotników, lecz z ugruntowanej polityki korporacji DuPont i armii amerykańskiej, a także z lokalnych nacisków politycznych. Podobnie jak większość dużych amerykańskich przedsiębiorstw w tamtym czasie, DuPont zasadniczo nie zatrudniała przedstawicieli mniejszości narodowych. W latach trzydziestych korporacja ta zyskała opinię szczególnie rasistowskiej, popierając wymierzoną w program New Deal propagandę, która posługiwała się perspektywą równości rasowej jako straszakiem odciągającym wyborców od partii demokratycznej69. Ponieważ Wojskowy Korpus Inżynieryjny, główny partner DuPonta w całym przedsięwzięciu, stosował obowiązującą w armii amerykańskiej politykę segregacyjną, dział kadrowy nie szczędził kosztów na sprowadzanie z całego kraju białych pracowników70. Dyskryminacja rasowa nie była rezultatem podjętej przez szefów projektu decyzji, lecz kontynuacją głęboko zakorzenionej, sprawdzonej, niekwestionowanej przez nikogo praktyki. Przyjmowanie do dobrze płatnej pracy wyłącznie białych należało w tamtym czasie do normy – tak się po prostu robiło interesy71. Problem w tym, że był to kiepski interes.

Na przykład dla uniknięcia konieczności zatrudniania przedstawicieli mniejszości rasowych Matthias założył obóz więzienny Columbia Camp, który okazał się bardzo drogim sposobem pozyskiwania niewykwalifikowanej białej siły roboczej. Latem i jesienią 1943 roku w biurze Matthiasa zjawił się kongresmen Hal Holmes i poinformował go, że na gruntach zarekwirowanych przez projekt Manhattan gnije dwieście ton gruszek. Przekonywał, że gdyby Matthias wyraził zgodę na zebranie tych owoców przez rolników, częściowo zrekompensowałoby im to, że za wywłaszczone ziemie dostali od rządu bardzo mało pieniędzy. Tutejsi farmerzy do robót sezonowych zawsze zatrudniali Indian i Amerykanów pochodzenia meksykańskiego, ale kierownictwo Hanford obawiało się, że wpuszczenie tych robotników rolnych na teren budowy oznaczałoby zagrożenie dla bezpieczeństwa72.

Gnijące owoce stanowiły jednak pewien problem. Miejscowi liczyli na to, że po wojnie sady zostaną zwrócone dawnym właścicielom. Matthias utrzymywał ich w tym złudzeniu, ale nie dysponował rezerwami siły roboczej, które pozwoliłyby mu udawać, że sady są pielęgnowane. Niepodlewane i nieprzycinane drzewa zmarniałyby i sady znowu stałyby się „bezwartościową pustynią”, stwarzając „problem wizerunkowy”73.

Tymczasem do Matthiasa zgłosili się przedstawiciele spółki Prison Industries, którzy chcieli zbudować obóz pracy dla więźniów. Matthias uzmysłowił sobie, że może ich wykorzystać do podtrzymywania mitu o powojennej restytucji mienia. Generał Groves miał jednak wątpliwości, czy to dobry pomysł, żeby w pobliżu ściśle tajnego zakładu pracowali skazańcy. Matthias zapewniał go, że są to ludzie godni zaufania: biali pacyfiści, którzy nie chcieli służyć w wojsku ze względów moralnych, więźniowie polityczni, a nie przestępcy. Groves niechętnie wydał zgodę i jesienią 1943 roku, czyli w tym samym czasie, kiedy Matthias odmówił zatrudnienia Latynosów z Teksasu, powołując się na względy finansowe związane z koniecznością budowy osobnego osiedla, negocjował darmowe przekazanie spółce Prison Industries terenu, baraków, energii elektrycznej i wyposażenia potrzebnego do budowy obozu pracy dla białych więźniów z wyspy McNeil74.

W ramach podpisanego kontraktu spółka Prison Industries brała na siebie zarządzanie więźniami i pilnowanie ich, a w zamian miała otrzymać całość zebranych plonów. W praktyce oznaczało to, że rząd federalny płacił prywatnemu zleceniobiorcy średnio trzysta trzynaście tysięcy dolarów rocznie za prowadzenie obozu, a firma sprzedawała owoce za dodatkowe sto pięćdziesiąt dolarów rocznie. Można więc powiedzieć, że prywatna korporacja otrzymywała hojną dotację do sprzedaży owoców zebranych w sadach zarekwirowanych prywatnym właścicielom kilka miesięcy wcześniej75.

W 2008 roku zwiedziłam dawny obóz więzienny Columbia Camp z Bobem Taylorem, synem naczelnika. W 1944 roku Herbert Taylor przyjechał z wyspy McNeil z zadaniem nadzorowania budowy obozu więziennego76. Bob Taylor oprowadził mnie po terenie, na którym w latach 1944–1947 znajdował się obóz, w wąwozie nad rzeką Yakima. Po odgarnięciu na bok trawy i ostów wypatrzyliśmy betonowe fundamenty więziennych baraków. Potem przeszliśmy prowizoryczną ulicą do niewielkich domów z prefabrykatów, w których mieszkali naczelnik i strażnicy, a następnie przespacerowaliśmy się nad rzekę, do miejsca, gdzie więźniowie kąpali się po pracy pod okiem strażników. Zapytałam Taylora, dlaczego obóz nazywał się Columbia, skoro leżał nad rzeką Yakima. Mój przewodnik odpowiedział, że przedstawiciele Prison Industries po prostu pomylili rzeki. Zdrowo się z tego uśmialiśmy, bo jak można pomylić szeroką, szybką Kolumbię z tą kamienistą rzeczułką?

Przedstawicielom spółki brakowało wiedzy nie tylko hydro­graficznej. Ojciec Taylora, od wielu lat naczelnik więzienia w nadmorskiej części stanu Waszyngton, w odróżnieniu od miejscowych rolników nie znał się na tutejszej pogodzie, na stosunkach wodnych, glebie i topografii. Można powiedzieć, że Herbert Taylor prowadził wielkie gospodarstwo rolne przy pomocy strażników więziennych i skazańców, którzy reprezentowali przeróżne zawody. Z jego korespondencji wynika, że w obozie panowały humanitarne warunki, księgi rachunkowe pokazują jednak, że obóz poniósł spektakularną klęskę. W raporcie Komisji Energii Atomowej (Atomic Energy Commission, AEC) z 1947 roku całe przedsięwzięcie nazwano „wysoce niegospodarnym rolnictwem”77.

Obóz pracy przyczynił się jednak do zmiany pewnych zachowań – złagodził obawy miejscowych rolników o grunty, na których odzyskanie liczyli. Więźniowie zbierali owoce, które w przeciwnym razie zgniłyby na oczach innych. Z kolei w 1945 roku wykorzystano ich do rozbiórki osiedla dla budowlańców, zlikwidowanego kilka miesięcy po uruchomieniu reaktorów ze względu na radioaktywność. W 1947 roku przyjechały buldożery i zrównały z ziemią również sam obóz pracy. Obóz, przy którego budowie Herbert Taylor cztery lata wcześniej pracował po szesnaście godzin dziennie, zniknął.

Obóz Columbia dla więźniów zatrudnionych do pracy przymusowej (za zgodą Departamentu Energii)

W 1945 roku fabrykę plutonu nazwano „cudem z Hanford”, a później ukształtował się obraz tego zakładu jako sukcesu typowo amerykańskiego demokratycznego kapitalizmu, dla którego nie ma niczego niewykonalnego. Jak napisał w 1946 roku Matthias, robotnicy z Hanford „stanowią hołd dla amerykańskiej przemyślności, dowodzą, że demokracja może działać szybko i z niesamowitą determinacją”78. Pod względem wykorzystania siły roboczej Hanford nie było jednak szybkie, sprawne ani tanie.

Zatrudnianie wyłącznie białych oznaczało rozdęty budżet tego tajnego projektu. Kierownictwo DuPonta przekonywało, że aby nakłonić białych specjalistów do przeniesienia się na pustynię, muszą im zaproponować pensje typowe dla sektora prywatnego, a nie budżetówki, o trzydzieści procent wyższe. Robotników pracujących według stawki godzinowej kusili większymi pieniędzmi za nadgodziny79. Gigantyczne środki wydawano również na ekipy werbowników, którzy przeczesywali cały kraj80. Koszty rekrutacji i dodatkowych zachęt wyniosły aż siedem miliardów dwieście milionów dolarów81. Żeby mieć jakiś punkt odniesienia dla tej sumy, można wspomnieć, że roczny budżet działu medycznego projektu Manhattan, który utrzymywał kilkanaście szpitali, przychodni i laboratoriów, wynosił mniej niż milion dolarów82.

Środków federalnych nie szczędzono również na projekty rekreacyjne, które miały spowodować, żeby robotnicy byli zadowoleni i nie odchodzili z pracy. Inną drogą do ich serc była gastronomia. Generał Groves osobiście wypisywał zamówienia na tony czerwonego mięsa i drobiu. Obozowe kuchnie serwowały potężne porcje wysokokalorycznego jedzenia. Bardzo dbano o zapewnienie robotnikom rozrywek. W grudniu 1943 roku, mimo znacznych opóźnień w realizacji projektu, Matthias i szefo­stwo DuPonta poświęcili wiele czasu na przygotowania do świąt Bożego Narodzenia. Matthias osobiście nadzorował rozwieszanie dekoracji świątecznych i zamówił pięćset ton mrożonego kurczaka, mimo że nie miał możliwości przechowania takich ilości mięsa w warunkach chłodniczych83. W 1943 roku dwutygodniowe obchody Bożego Narodzenia miały wszelkie cechy karnawału, z rozrywkami, balonikami i girlandami. Rumianolicy Święty Mikołaj puszczał oko znad tablic przypominających robotnikom, że mają trzymać język za zębami. Z megafonu leciały kolędy. Między barakami typu Quonset skonstruowano naturalnych rozmiarów szopkę84. Biali pracownicy tańczyli w opróżnionych na ten cel jadłodajniach. W nowo zbudowanej auli odbyły się jasełka z aktorami, którzy pomalowali sobie twarze na czarno. Biali pracownicy mogli brać udział w wydarzeniach sportowych, a ich dzieci mogły codziennie chodzić do kina85. Kierownictwo zakładu było tak bardzo zadowolone ze świątecznego karnawału, że w 1944 roku, kiedy do pierwszego reaktora w Hanford wsuwano już pręty uranu, planowało powtórkę, tym razem również z programem dla „kolorowych”, trochę mniej rozbudowanym86.

W styczniu 1945 roku piloci marynarki wojennej lecący nad ostrym zakrętem Kolumbii między Hanford a Richland i Pasco oglądali z góry terytorium, które w ciągu dwudziestu trzech miesięcy uległo całkowitej metamorfozie. Zarośla, otwarte przestrzenie i pola uprawne ustąpiły miejsca przemysłowym, a raczej więziennym terenom. Cały kompleks był wewnętrznie podzielony na liczne strefy produkcyjne i mieszkaniowe. Wewnątrz tych stref istniały kolejne bariery, na przykład oddzielające mężczyzn od kobiet, czarnych od białych, rodziny w obozie przyczep od samotnych robotników w barakach. Na południe od kombinatu ciągnął się ogrodzony drutem kolczastym obóz pracy dla więźniów. Kilkadziesiąt kilometrów dalej na południowy wschód, za rzeką Kolumbia, piloci przelecieli nad miastem Pasco, gdzie białych od mniejszości oddzielały nie fizyczne bariery, lecz potęga uprzedzeń rasowych.

Dyskryminacyjne praktyki powodowały niedobory kadrowe, które opóźniały budowę zakładu87. Na wiadomość o tym, że DuPont uruchamia pierwszy reaktor nie w czerwcu 1944 roku, jak zaplanowano, lecz późną jesienią, Groves się wściekł. Kiedy szefowie korporacji próbowali mu wytłumaczyć, że brakuje im pracowników, Groves ich ostrzegł, że całość projektu musi być zrealizowana zgodnie z harmonogramem88. Na „zawstydzonych” i coraz pokorniejszych menedżerach udało mu się wymusić rezygnację z wielu zabezpieczeń, co pozwoliło zaoszczędzić sporo czasu. Poskutkowało to wyciekami promieniotwórczych izotopów, które odcisnęły swoje piętno na okolicznym krajobrazie, na dopiero kształtującej się filozofii zdrowia publicznego, a przede wszystkim na organizmach ludzi zamieszkujących przeobrażony teren.

4

W obronie swojego narodu

Ostatni epizod budowy fabryki plutonu w Hanford dotyczy grupy trzydziestu trzech Indian z plemienia Wanapam i ich wodza Johnniego Bucka, którzy w 1943 roku zapukali do drzwi biura Matthiasa, podobnie jak setki innych petentów. Wydarzenia te dają pewien wycinkowy obraz tego, jak Matthias i jego współpracownicy traktowali tereny wschodniego Waszyngtonu, które na jakiś czas usuwali ze strefy możliwej do zamieszkania przez człowieka. Poświęcenie ziemi oznacza również poświęcenie związanych z nią ludzi. W 1944 roku Matthias bez powodzenia usiłował zapobiec tej niefortunnej sytuacji.

Pod koniec życia podarował swoje prywatne dokumenty prowadzonemu przez DuPont muzeum w Hagley. Dokumentacja ta zawiera przede wszystkim korespondencję związaną z zakładem oraz projekty przemówień wygłoszonych przez niego po wojnie, kiedy propagował międzynarodową kontrolę broni atomowej i pokojowe wykorzystanie energii jądrowej. Jeden z listów, doręczony osobiście i sporządzony na kartce wyrwanej ze szkolnego zeszytu, napisał do Matthiasa Johnnie Buck, nie robiąc przerw na zaczerpnięcie tchu:

Szanowny Panie, dlaczego nie możemy się dostać do Hanford chcielibyśmy żeby Pan przyjechał w niedzielę będziemy wszyscy zebrani na indiańską ucztę i dlatego my chcemy żeby Pan przyjechał w niedzielę jak Pan się z nami nie zobaczy to możemy wyjechać tam gdzie zostajemy na lato i chcielibyśmy przejść przez Hanford i Horn [Rapids] łowić ryby i chcielibyśmy się dowiedzieć czy można i zostajemy jeszcze kilka tygodni dlatego chcemy żeby Pan przyjechał w niedzielę żeby Panu pokazać dom w którym jesteśmy z bliska

Johnnie Buck89

O dziwo, zapracowany Matthias przyjął zaproszenie Bucka na ucztę plemienia Wanapam, podczas której oddano cześć pięciu pokarmom (wodzie, łososiowi, borówkom, korzeniom i dziczyźnie) w ramach rytuału związanego z religią wáašat (waszat). Matthias siedział na ziemi, słuchał melodyjnych modłów i patrzył, jak Indianie tańczą90. Istnieje zdjęcie, na którym Buck i Matthias podają sobie ręce. Odziany w zielony mundur podpułkownik patrzy na Bucka z życzliwą miną, ten jednak, w ozdobionym paciorkami stroju z jeleniej skóry, nie odwzajemnia spojrzenia.

Matthias i Johnnie Buck (za zgodą Muzeum i Biblioteki Hagley)

Jesienią 1943 roku Indianom Wanapam uniemożliwiono odbycie corocznej wyprawy rybackiej do White Bluffs. Lud ten od stu lat nie dawał się zamknąć w rezerwatach i wędrował dalej, kiedy jego tereny zajęli ranczerzy i farmerzy, ale gdy na drodze do ich tradycyjnych terenów rybackich stanął gigantyczny, ogrodzony i strzeżony kombinat Hanford, niełatwo było go obejść91. Buck udał się do Matthiasa po zgodę na przejście przez federalny obszar zamknięty.

Zastanawiam się, jak Buck i Matthias rozmawiali ze sobą za pośrednictwem Charliego Moody’ego, tłumacza, którego przyprowadził wódz92. Całkowicie odmienne były bowiem nie tylko ich języki, ale również mentalność. Wszystko wskazywało na to, że szanse na uzyskanie zgody są niewielkie, bo przecież wcześniej Matthias odmówił wstępu do strefy zakazanej rolnikom, którzy mieli tytuł własności do tych terenów, głosowali w wyborach i płacili podatki. Wydawało się przesądzone, że tym bardziej nie wpuści Indian, zwłaszcza że Wanapam nigdy nie podpisali żadnego traktatu z rządem federalnym i nie mieli żadnych dokumentów potwierdzających ich roszczenia do tej ziemi93. Tymczasem Matthias zareagował z zaskakującą wrażliwością, odstępując od typowej dla niego biurokratycznej ostrożności.

Najpierw powiedział Buckowi, żeby wymienił cenę za utracone połowy łososia. Zaproponował, że zapłaci za ryby, przyśle wskazaną ilość łososia albo w tym roku wyda zgodę na połów, ale potem rząd wykupi od Indian ich rybackie „przywileje”. Wódz nie chciał jednak pieniędzy. Twardo stał na stanowisku, że Wanapam mają prawo łowić ryby tam, gdzie zawsze to robili, koło White Bluffs, czyli tam, gdzie wznoszono tajną fabrykę. Matthias zapisał w swoim dzienniku: „Interesowało go [Bucka] tylko jedno: łowić ryby właśnie w tym miejscu”94.

Funkcjonował w świecie, w którym prawie wszystko się kupowało i sprzedawało po wynegocjowanej cenie. Nie mógł zrozumieć, dlaczego Buck nie chce zamienić łososia z Kolumbii na innego łososia albo na pieniądze, za które mógłby kupić ryby lub inne źródła kalorii. W swoim codziennym życiu, w którym rządziły reglamentacja, przepisy i negocjacje, Matthias rzadko napotykał rzeczy święte i niepodlegające negocjacjom – wszystko wskazuje na to, że był zaintrygowany. W obliczu dyplomatycznego oporu Bucka ostatecznie zgodził się wpuścić Wanapam do rządowej strefy zakazanej, żeby mogli tam łowić ryby. Załatwił im wojskową ciężarówkę, którą codziennie rano wjeżdżali na teren zakładu, a wieczorem wracali z połowem. W ten sposób i wilk był syty, i owca cała: Matthias nie musiał się martwić o to, że Indianie kręcą się po zakładzie bez nadzoru, a oni mieli swoje ryby. Był bardzo zadowolony z tego rozwiązania.

Każdą osobę, która wchodziła do strefy zakazanej, wcześniej prześwietlano pod kątem bezpieczeństwa. Nawet kongresmeni nie mieli tam wstępu. W przypadku mniejszości etnicznych weryfikacja była jeszcze bardziej drobiazgowa. Tymczasem wobec Wanapam Matthias nie zastosował żadnych procedur bezpieczeństwa. Wodzowi i dwóm jego zastępcom dał wolną rękę – mogli zabierać do Hanford dowolnych członków swojego plemienia, którzy również nie byli prześwietlani95. W jaki sposób Buck zdołał nakłonić Matthiasa do tak rażącego naruszenia procedur bezpieczeństwa?

Szukając odpowiedzi na to pytanie, spotkałam się z Rexem Buckiem, stryjecznym wnukiem Johnniego i obecnym duchowym przywódcą Indian Wanapam96