Piąta czarownica - Graham Masterton - ebook

Piąta czarownica ebook

Graham Masterton,

0,0
14,99 zł

Ten tytuł znajduje się w Katalogu Klubowym.

DO 50% TANIEJ: JUŻ OD 7,59 ZŁ!
Aktywuj abonament i zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego, aby zamówić dowolny tytuł z Katalogu Klubowego nawet za pół ceny.


Dowiedz się więcej.
Opis

Powieść, którą sam autor uznaje za jedną z ulubionych w swoim dorobku!

Los Angeles tonie w mroku, ogniu i krwi. Trzech bezlitosnych gangsterów, wspieranych przez pradawne złowrogie siły, przejmuje władzę nad miastem. Czarownice, klątwy i rytuały z piekła rodem sieją zniszczenie wśród funkcjonariuszy prawa – nikt nie jest bezpieczny.

Detektyw Dan Fisher, cyniczny glina z duszą sceptyka, nie ma wyboru – by ocalić miasto, musi sięgnąć po zakazaną magię. Wspiera go jego ojciec, emerytowany iluzjonista z tajemniczą przeszłością, oraz Annie Conjure – urocza sąsiadka i czarownica z powołania.

W świecie, gdzie prawo i logika zawodzą, jedyną bronią staje się magia... silniejsza od śmierci.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 315

Data ważności licencji: 6/16/2031

Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




 

 

 

 

Polecamy książki Grahama Mastertona

z barwionymi brzegami:

 

Kandydat z piekła

Dom kości

Dziecko ciemności

Duch ognia

Czarny anioł

Trans śmierci

Piąta czarownica

 

 

 

Tytuł oryginału

The Fifth Witch

 

 

Copyright © 2007 by Graham Masterton

Copyright © for the Polish edition by Wydawnictwo Replika, 2025

Wszelkie prawa zastrzeżone

 

 

Redakcja

Magdalena Chrobok

 

Korekta

Magdalena Paluch

 

Skład i łamanie

Dariusz Nowacki

 

Projekt okładki

Mikołaj Piotrowicz

 

Konwersja publikacji do wersji elektronicznej

Dariusz Nowacki

 

 

Wydanie elektroniczne 2025

 

eISBN: 978-83-68560-97-8

 

 

Wydawnictwo Replika

ul. Szarotkowa 134, 60–175 Poznań

[email protected]

www.replika.eu

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

Ze wszystkich przerażających rzeczy, które dręczyły nas na początku pobytu w Hartford – chorób, zarazy ziemniaczanej, szaleństwa, straszliwych zim – nic nie wzbudzało w naszej społeczności większego przerażenia niż Quintex.

 

John Whiting, pastor Drugiego Kościoła Chrystusowego,

Hartford, Connecticut, luty 1660 roku

 

 

 

 

 

 

 

 

WSTĘP

 

 

 

 

 

Moje zainteresowanie mitologią i magią różnych krajów zaczęło się od artykułu, który przeczytałem, gdy miałem może 10 lat, w „The Buffalo Bill Annual” (magazyn ten był prezentem świątecznym od moich rodziców, gdyż uwielbiałem kowbojów!).

We wspomnianym artykule opisano wierzenia rdzennych Amerykanów – ich przekonanie, że wszystko jest zamieszkane przez ducha zwanego Manitou – niezależnie od tego, czy do czynienia ma się z żywą istotą, taką jak łoś, królik czy pająk, czy też z obiektem nieożywionym, jak drzewo, jezioro, a nawet skała.

Ten temat zainspirował mnie do napisania mojej pierwszej powieści grozy pt. Manitou. Odkryłem też, że Indianie Ameryki Północnej mieli wiele fascynujących demonów, na przykład Wendigo, który polował na ludzi z zamiarem zabicia ich, ale gdy się odwracał bokiem, stawał się niewidzialny, gdyż był dwuwymiarowy.

Byli też tak zwani skinwalkerzy, czyli ludzie potrafiący przybierać wygląd zwierząt, oraz latające głowy, które pożerały ludzi, a także wielki i przerażający demon Kujot, występujący w mojej powieści Kostnica.

Kiedy uświadomiłem sobie, jak wiele fascynujących demonów i potworów istnieje w kulturze rdzennych Amerykanów, zacząłem studiować mitologie innych krajów, w tym Japonii, Bali, a także tych europejskich. Moja współautorka Karolina Mogielska zapoznała mnie z wieloma przerażającymi polskimi demonami. Stworzyliśmy razem niejedną historię, na przykład o Dziewannie, Leszym czy Rusałce.

Stało się dla mnie jasne, że nigdy więcej nie będę musiał pisać o wampirach, wilkołakach czy o zombie. Na świecie jest wystarczająco dużo przerażających demonów, abym miał zajęcie do końca życia.

Ale oprócz stricte demonów, poznałem również czarownice i czarodziejów z różnych krajów, którzy potrafili kontrolować demony i wykorzystywać ich magiczne moce. Niemal każda kultura miała swoje czarownice i wierzyła w nie do tego stopnia, że wieszano uznane za nie kobiety, topiono je lub palono żywcem. To oszałamiające, że brytyjski generał Matthew Hopkins, łowca czarownic, polował na nie i likwidował w 1640 roku, a w Ameryce procesy czarownic w Salem odbyły się w 1692 roku. Ostatnią czarownicą straconą w 1727 roku była kobieta o imieniu Janet Horne, spalona na stosie w Szkocji.

To, że zaprzestano polowaniom na czarownice, a także zabijaniu ich, nie oznaczało, że fanatycy religijni przestali wierzyć w ich istnienie. Nie powstrzymało to także niektórych kobiet przed kontynuowaniem praktyk uważanych za czary, takich jak wróżenie, sporządzanie mikstur leczących choroby, zatruwanie ludzi i rzucanie uroków – zarówno dobrych, jak i złych. To właśnie te praktyki zainspirowały mnie do napisania Piątej czarownicy.

W tamtych czasach regularnie bywałem w Los Angeles, a niektóre postacie w tej książce są wzorowane na prawdziwych policjantach i gangsterach, których poznałem osobiście. W każdym razie mam nadzieję, że spotkanie z tymi konkretnymi pięcioma czarownicami sprawi Wam przyjemność, a może nawet nie będziecie mogli zasnąć w nocy. Jak mówi jedna z moich postaci: „Magia zawitała do miasta”.

 

Graham Masterton, 2025

 

 

 

 

 

 

 

 

ROZDZIAŁ 1

 

 

 

 

 

– Skurwiel już przyjechał – mruknął Cusack, kiedy pod restaurację Palm zajechały trzy błyszczące czarne cadillaki escalade, niemal dotykające się zderzakami. Drzwi pierwszego i trzeciego samochodu otworzyły się i na zewnątrz wygramoliło się pięciu wielkich mężczyzn w czarnych garniturach i okularach, blokując chodnik. Aby ich ominąć, grupa japońskich turystów musiała zejść na jezdnię.

– Szybcior – rzucił Fusco do mikrofonu. – Zombie zaraz wejdzie do środka. Odezwij się.

– Widzieliście, jakie tu są ceny? – powiedział w słuchawkach trzeszczący głos. – Trzydzieści osiem dolarów za stek! Cieszę się, że to wy płacicie rachunek.

– W porządku, słyszymy cię – odparł Fusco. Otworzyły się drzwi środkowego cadillaca i wysiadł z niego szczupły mężczyzna w aksamitnej marynarce, lustrzanych okularach przeciwsłonecznych i wielkim czarnym aksamitnym berecie na głowie. Miał przystrzyżoną w cienki szpic bródkę, a w ręku trzymał laskę ze srebrną rączką.

Zaczekał na chodniku, aż z samochodu wysiądzie następny pasażer – młoda kobieta. Była bardzo wysoka – przynajmniej dziesięć centymetrów wyższa od niego – a jej opinająca ciało szara suknia pozwalała dostrzec, jak bardzo jest chuda. Miała płaskie piersi i nie nosiła biustonosza – wyraźnie widać było sterczące sutki. Obcisła sukienka pozwalała także zauważyć, jakie kościste ma biodra. Jej profil był ostry jak brzytwa, miała skośne oczy i wysokie kości policzkowe. Zaplecione w liczne warkoczyki włosy sprawiały, że głowa przypominała gniazdo czarnych żmij.

Na szyi kobiety wisiało siedem lub osiem srebrnych naszyjników, a na każdym nadgarstku miała po kilkanaście srebrnych bransoletek.

– Tej dupci jeszcze nie widziałem – stwierdził Knudsen, który siedział na tylnej kanapie.

– Wygląda, jakby mogła zjeść cię na śniadanie – zauważył Cusack.

– Wygląda, jakby chciała zjeść mnie na śniadanie.

– W porządku. Szybcior, Zombie właśnie wysiadł z samochodu i idzie do wejścia – powiedział Fusco do mikrofonu. – Pamiętaj, musisz wyciągnąć od niego przyznanie się, że jest odpowiedzialny za spalenie Fellini Building. Zrób to tak, żeby nie miał wrażenia, że go naciskasz. Wolelibyśmy, żebyś przeżył, wrobimy go innym razem.

– Oki-doki. Mogę zamówić homara?

– Zamawiaj, co chcesz. Tylko nie wpychaj sobie za dużo naraz do ust, chcemy rozumieć, co mówisz.

Kiedy Zombie miał już wejść do restauracji, wysoka kobieta w szarej sukni popatrzyła wzdłuż Santa Monica Boulevard w stronę trzech detektywów siedzących w poobijanym fordzie crown victoria. Zmarszczyła czoło, chwyciła Zombie za ramię i coś do niego powiedziała. Po chwili on również popatrzył w ich stronę.

– Jezu… – jęknął Fusco. – Zauważyła nas?

– Jak mogła nas zauważyć? Jesteśmy trójką zwyczajnych facetów z nadwagą, którzy siedzą w samochodzie i zajmują się swoimi sprawami.

– Zauważyła nas – stwierdził Fusco. – Idzie w naszym kierunku.

– Nieprawda, nie mogła nas zauważyć.

Wysoka kobieta szła jednak dalej, a kiedy doszła do ich samochodu, stanęła przed nim z opartymi na biodrach dłońmi i zaczęła im się przyglądać przez przednią szybę.

– Jednak nas zauważyła – mruknął Cusack. – Ciekawe, co zamierza zrobić.

– Moim zdaniem powinniśmy jej powiedzieć, żeby przestała na nas wybałuszać gały i spadała.

– Sądzicie, że wie, co tu robimy?

– Wygląda na nieźle wkurzoną.

Wysoka kobieta w szarej sukni trzymała w ręku przypominającą sakiewkę torebkę z miękkiej szarej skóry. Poluzowała sznurek, którym była ściągnięta, i sięgnęła do środka.

– No to mamy… – zaczął Cusack i wyciągnął broń. Szarpnął klamkę drzwiczek, ale nie dały się otworzyć.

– Zamknąłeś tego grata? – warknął na Fusca.

– Oczywiście, że nie. Nie jest zamknięty! – odparł tamten, jednak kiedy pociągnął za dźwignię w swoich drzwiczkach, też się nie otworzyły. Tak samo nie chciały się otworzyć drzwiczki siedzącego z tyłu Knudsena.

– Wynośmy się stąd! – wrzasnął Cusack. – I to szybko!

Fusco przekręcił kluczyk w stacyjce, ale rozrusznik wydał z siebie jedynie słabe rzężenie, a potem stęknął i zdechł.

Trzech detektywów patrzyło z przerażeniem, jak kobieta w szarej sukni wyjmuje rękę z torebki. Nie trzymała w niej broni, tylko błyszczące czarne pudełeczko.

– Do jasnej cholery, co to jest? – zdumiał się Knudsen.

Fusco znowu spróbował uruchomić samochód. Raz po raz przekręcał kluczyk, ale wydobył z silnika jedynie dźwięk, który brzmiał, jakby ford chciał zwymiotować.

Wysoka kobieta w szarej sukni otworzyła wieczko pudełka i wysypała sobie z niego na dłoń trochę szarego proszku. Cusack przyglądał jej się spod półprzymkniętych powiek i nagle ogarnął go niepokój. Uwięzienie w samochodzie, który nie chciał zapalić, było wystarczającym powodem do niepokoju, ale znacznie bardziej nie podobała mu się wyniosła mina kobiety – poza tym: dlaczego nie było przy niej ochroniarzy Zombie? Trzech z nich cały czas stało przed wejściem do Palm w typowej dla ochroniarzy na całym świecie pozie, czyli w rozkroku, z dłońmi na wysokości krocza, jakby chcieli sobie zasłonić genitalia. Pozostałych dwóch musiało wejść z Zombie do środka.

Cusack ponownie szarpnął klamkę. Kiedy drzwiczki i tym razem się nie otworzyły, przekręcił pistolet w dłoni i huknął rękojeścią w szybę. Za pierwszym razem szkło nie chciało się poddać, kiedy jednak uderzył ponownie, rozsypało się na kawałki. Wystawił rękę, aby otworzyć drzwiczki zewnętrzną klamką, ale choć z całej siły ciągnął od zewnątrz i walił barkiem od środka, drzwiczki nawet nie drgnęły. Był za gruby, aby próbować wyjść na zewnątrz przez okno.

– Wezwij wsparcie! – krzyknął do Fusca.

Jednak gdy tamten włączył radio, wydobyły się z niego nieskoordynowane trzaski, przerywane nierównymi tąpnięciami, jakby ktoś zbiegał ze schodów, przeskakując po trzy i cztery stopnie naraz. Fusco wyjął komórkę i wystukał numer centrali, ale kiedy przystawił telefon do ucha, pokręcił głową.

– To samo. Nie działa.

Knudsen uderzał w okno z tyłu, aż je wybił. Chodnik zasypało migoczące szkło.

Wysoka kobieta w szarej sukni uniosła dłoń do ust. Cusack szybko wychylił się z samochodu i wycelował w nią z pistoletu.

– Niech się pani cofnie! Słyszy mnie pani? Proszę rzucić torebkę na ziemię i cofnąć się! Proszę klęknąć i spleść ręce na karku! Natychmiast!

Ale kobieta w szarej sukni zachowywała się, jakby go w ogóle nie słyszała. Dmuchnęła na dłoń i chmura przypominającego popiół proszku poleciała na maskę samochodu. Kobieta zakreśliła dłonią w powietrzu jakiś skomplikowany znak – jakby coś rysowała – i równocześnie wysokim, piskliwym głosem zawołała:

– Ravet pa janm gen rezon devan poul! Ou pa konn kouri, ou pa konn kache!

– Uklęknąć na chodniku! – wrzasnął Cusack, ale kobieta kreśliła w powietrzu kolejne znaki i wciąż powtarzała te same słowa.

– Daj strzał ostrzegawczy – powiedział Knudsen.

– Nie rób tego – wtrącił się Fusco. – Jeśli strzelisz, skoczą na nas ochroniarze Zombie, a jak nam się nie uda otworzyć tych cholernych drzwi, będziemy uziemieni.

– Proszę uklęknąć na chodniku! – krzyknął znowu Cusack.

Nagle poczuł, że wywraca mu się żołądek, a jego wnętrzności zaterkotały jak wypełniona suszoną fasolą pralka. Beknął i poczuł w ustach obrzydliwy zgniły smak. Nie była to jednak żółć.

– Boże drogi… – wymamrotał i ponownie beknął. Zgniły smak jeszcze się nasilił. Pomacał się po brzuchu i ze zdziwieniem stwierdził, że coś się w nim porusza – tak samo jak poruszało się dziecko w brzuchu jego żony Maureen, kiedy była w szóstym miesiącu ciąży. Cofnął pistolet i położył go na siedzeniu obok siebie.

– Co się stało, Mike? – spytał Fusco.

– Nie wiem – odparł Cusack. – Czuję się, jakbym miał zaraz zwymiotować.

– Jeśli będziesz rzygał, to za okno – powiedział Knudsen. – Od smrodu rzygowin robi mi się niedobrze.

Cusack poczuł łaskotanie w głębi gardła i nie mógł powstrzymać połączonego z odruchem wymiotnym charkotu. Splunął dwa razy na dłoń, a kiedy ją otworzył, po jego palcach przebiegły trzy karaluchy i spadły na podłogę.

– Cholera, facet… – jęknął z obrzydzeniem Fusco. Cusacka chwycił kolejny spazm i po chwili z jego ust wytrysnął strumień karaluchów. Chmara robali spadła mu na kolana i setki ciemnobrązowych błyszczących owadów z długimi wąsami zaczęły rozpełzać się na wszystkie strony. Fusco wrzasnął przeraźliwie i zaczął strząsać je z marynarki i spodni.

– Jezus, Maria! – krzyknął Knudsen. Wystawił przez wybite tylne okno głowę i jedną rękę i próbował wydostać się na zewnątrz. – Pomocy! Niech ktoś nam pomoże! Ludzie, niech ktoś zadzwoni pod dziewięćset jedenaście!

Wysoka kobieta w szarej sukni wyciągnęła w jego kierunku palec z niezwykle długim, pomalowanym na szaro paznokciem.

– Ou pa konn kouri, ou pa konn kache! – zapiszczała.

Stojący przed wejściem do restauracji portier i dwóch parkingowych ze zdumieniem gapiło się na samochód z detektywami. Ochroniarze Zombie byli obojętni i spokojni, ale groźni. Kilku przejeżdżających obok kierowców zwolniło, żeby zobaczyć, co się dzieje, jednak nikt się nie zatrzymał. Widocznie uznali, że jeśli kręci się tu film, to mało ciekawy, bo nie rozpoznawali aktorów, a jeżeli dzieje się coś dziwnego, lepiej się w to nie mieszać.

Wrzaski Knudsena urwały się, bo i on zaczął wymiotować karaluchami – z jego ust chlusnął na chodnik gęsty strumień brązowych owadów, które natychmiast zaczęły chować się w ciemnych dziurach. Po chwili strumień karaluchów wytrysnął także z ust siedzącego za kierownicą crown victorii Fusca. Kiedy zasłonił usta dłonią, zaczęły po dwa i trzy naraz wyłazić mu z nosa.

Każdy z trzech detektywów trzymał się za brzuch i próbował wypchnąć z siebie karaluchy. Cusack z trudem łapał powietrze i dziko kręcił głową, rozrzucając na wszystkie strony wydobywające mu się z ust robaki. Przez charkoty krztuszących się mężczyzn przebijały jęki zawieszenia crown victorii i szelest setek chitynowych pancerzy spadających na tapicerkę.

Wysoka kobieta w szarej sukni znowu sięgnęła do torebki i wyjęła z niej dwa patyczki. Każdy miał mniej więcej dwadzieścia centymetrów długości i kłębek włosów na jednym końcu. Zaczęła pocierać je o siebie, wypowiadając przy tym kolejne zaklęcie.

– Sa k’geny en, mesyés? Ou by en? Ou pa two byen? Ou anvi vonmi?

Tarła patyczki o siebie coraz szybciej i po chwili z kępek włosów zaczął się wydobywać dym. Wyciągnęła patyczki w stronę detektywów.

– Dife! Dife! Ti moun fwonte grendi devan baron!

Choć gardło Cusacka było pełne karaluchów, detektyw zawył z bólu, bo nagle całe jego ciało ogarnęły płomienie – jakby został polany benzyną. Fusco zapalił się następny, a potem Knudsen. Wokół trzaskały pękające w płomieniach pancerze karaluchów.

Cusackowi udało się wypchnąć ciało do połowy na zewnątrz, był jednak za gruby, zbyt przerażony i poparzony. Wystawał z samochodu jak jakaś dziwna narośl, miał osmaloną twarz, przepalona marynarka przylepiła mu się do skóry, a wokół głowy tańczyły małe płomyki przypominające diadem.

Fusco szarpał palącymi się palcami za klamkę, choć każdy ruch sprawiał, że z dłoni odrywały mu się poczerniałe kawałki ciała. Knudsen próbował kopniakami otworzyć tylne drzwiczki, ale im energiczniej kopał, tym gwałtowniej się palił i wkrótce płomienie ogarnęły go całego.

Wokół zaczęli zbierać się gapie – trzymali się jednak w bezpiecznej odległości, bo w każdej chwili mógł wybuchnąć zbiornik paliwa. W oddali słychać było wycie syreny wozu strażackiego, jadącego ze znajdującego się kilka przecznic dalej posterunku straży pożarnej w West Hollywood.

Z restauracji wyszedł Murzyn w średnim wieku, ubrany w brązową marynarkę w kratę. Kiedy zobaczył, co się dzieje, zaczął oddalać się od restauracji. Poruszał się szybkim krokiem, z lekko ugiętymi kolanami, właściwie nie szedł, ale biegł – właśnie ten szczególny sposób chodzenia sprawił, że nazywano go Szybciorem.

Nie był jednak wystarczająco szybki dla kobiety w szarej sukni. Choć dzieliło ich przynajmniej pięćdziesiąt metrów, a Murzyn miał buty na miękkiej podeszwie, odwróciła się, jakby dobrze wiedziała, że próbuje uciec.

Wyjęła z torebki zasuszoną kurzą łapkę i wycelowała ją w wąskie plecy Szybciora, jednocześnie wydając z siebie krótki przenikliwy pisk. Szybcior potknął się i przewrócił. Kiedy próbował wstać, kobieta w szarej sukni pomachała kurzą łapką i wrzasnęła:

– En! Dé! Twa!

Szybcior znowu upadł na beton, a jego nogi zaczęły drgać konwulsyjnie. Tuż obok zatrzymało się dwóch małolatów na rowerach, ale żaden z nich nie próbował pomóc leżącemu.

Wysoka kobieta w szarej sukni eleganckim długim krokiem ruszyła do restauracji. Ochroniarze Zombie otworzyli jej drzwi i po chwili zniknęła we wnętrzu lokalu.

Crown victoria z trzema detektywami dopalała się powoli. W niebo nad Hollywood, niczym zwiastun dziwnych i niepewnych dni, wzbijały się kłęby czarnego dymu.

 

 

 

 

 

 

 

 

ROZDZIAŁ 2

 

 

 

 

 

Danowi znowu śnił się ten sam koszmarny sen. Było wczesne popołudnie i jechał z Gayle na południe szosą numer sto jeden, wracając do Los Angeles po wizycie w San Luis Obispo. Ciepła bryza uderzała ich po twarzach, a Gayle lekko schrypniętym falsetem śpiewała piosenkę Scissors Sisters Comfortably Numb.

– Kiedy byłam mała, dostałam gorączki… i jak dwa balony spuchły moje rączki… hej, hej, hej!

– Jednej rzeczy nie odziedziczyłaś po matce – stwierdził Dan. – Jej głosu.

– Śpiewam jak anioł!

– Jasne… jak anioł, który przyciął sobie skrzydła suwakiem w rozporku!

Ocean właśnie połknął słońce i niebo nad ciemnym konturem szczytów gór Santa Ynez wyglądało jak zalane krwią. Dan nie bardzo wiedział, czy krew naprawdę ma taki kolor. Pamiętał, że jasne włosy Gayle były purpurowe, ale może nie przed wypadkiem, a po nim.

W tym sennym koszmarze silnik mustanga nie warczał jak silnik samochodu, tylko dudnił jak zbliżająca się burza, a nadjeżdżające z naprzeciwka samochody nie wydawały żadnego dźwięku i dopiero kiedy znalazłysię na ich wysokości, rozlegał się odgłos przypominający trzaśnięcie gigantycznych drzwi.

W tym sennym koszmarze Dan nie czuł się pijany, choć w rzeczywistości był wtedy pod wpływem alkoholu. Pojechali z Gayle na wesele jego starego kumpla z Akademii Policyjnej, Gusa Webbera, a kiedy Dan i Gussię spotykali, zawsze sporo pili. Na weselu opróżnili we dwóch trzy butelki szampana i ponad dwadzieścia butelek piwa. Za Akademię Policyjną w Los Angeles! Za Dodgersów! I jeszcze raz za Achademie Polisijno w Losz Anglesz!

W tym sennym koszmarze – mimo że nie czuł się pijany – miał wrażenie, że wszystko się cofa. Droga śmigała do tyłu z prędkością prawie stu czterdziestu pięciu kilometrów na godzinę, tylko mewy wisiały na krwawym niebie w zupełnym bezruchu.

– Jedziesz jak wariat – stwierdziła Gayle.

– Co?

– Mówiłam ci wcześniej, że powinniśmy już jechać. Mówiłam! Co teraz zrobisz?

Popatrzył na zegar na desce rozdzielczej mustanga. Wskazywał 21:00. Gayle miała rację. Mają opóźnienie, więc kiedy dojadą do Santa Barbara, autostrada będzie już zamknięta. Wcisnął mocniej pedał gazu i strzałka prędkościomierza doszła do stu sześćdziesięciu kilometrów na godzinę.

Minął ich kolejny jadący z naprzeciwka samochód – znowu huknęły wielkie drzwi – a potem nadjechały kolejne samochody, co wywołało całą serię huknięć, jakby ktoś uciekał w panice przez ogromny dom, zatrzaskując za sobą każde napotkane drzwi.

Kiedy dojeżdżali do Isla Vista, Dan ujrzał przed sobą tylne światła samochodu i musiał ostro zahamować.

– Boże… – jęknęła Gayle.

To, co następowało potem, powtarzało się w każdym koszmarze sennym i rozgrywało tak samo, jak rozegrało się w rzeczywistości. Przed nimi pełzł powolutku pomalowany dwoma odcieniami brązu campingobus, z którego rury wydechowej wydobywały się kłęby gęstego czarnego dymu. Na jego tylnym zderzaku była naklejka z napisem: JEZUS JEST PODEJRZANY.

– Co to znaczy? – spytał Dan, tak samo jak spytał w dniu wypadku. – Sądzisz, że chodzi o to, że ktoś go podejrzał, czy raczej o to, że Jezus zachowuje się w podejrzany sposób?

– Może o jedno i drugie.

– Może… ale wolałbym, aby ta sterta złomu nas przepuściła – mruknął.

Zatrąbił i zjechał na lewy pas, żeby wyprzedzić campingobusa, ale z naprzeciwka jechała ciężarówka, która włączyła długie światła i zaczęła trąbić, więc musiał zwolnić.

– Dan… bądź ostrożny. Proszę.

Popatrzył na nią i zamrugał, oślepiony przez ciężarówkę.

– Jak myślisz, od ilu lat jeżdżę samochodem? Od osiemnastu. I miałem tylko jeden wypadek, w dodatku nie z mojej winy.

Ponownie zjechał na lewy pas. Droga przed nimi wydawała się pusta, więc mocniej wcisnął pedał gazu.

– Dan!

– Spokojnie, wszystko będzie dobrze.

W tym momencie zauważył, że campingobus jest holowany przez wielki ciągnik z naczepą, i stwierdził, że wyprzedzenie obu pojazdów zajmie mu znacznie więcej czasu, niż początkowo sądził. To, co wziął za dym z rury wydechowej campingobusa, było spalinami z umieszczonej pionowo rury wydechowej ciężarówki, rozchodzącymi się w taki sposób, że zasłaniały widok na jezdnię. W dodatku o przednią szybę mustanga przez cały czas uderzały mewy, rozpryskując się na miazgę i opryskując ich krwią.

– Dan, coś jedzie z naprzeciwka!

Włączył wycieraczki i na szybie pojawiły się dwa mętne, krwiste półksiężyce. Za nimi widział zbliżające się światła – cztery główne reflektory i kilka mniejszych, rosnące w przerażającym tempie. Autobus albo tir. Powietrze wypełniał ryk klaksonu, przypominający niezgrane trio trąbek.

Pozostawało mu tylko jedno: wcisnąć gaz do oporu. Kiedy znaleźli się prawie na wysokości przednich kół ciągnika, Dan – patrząc na wypełniające całą przednią szybę jaskrawe światło – pomyślał, że nigdy by nie przypuszczał, iż umrze w taki sposób.

Przez ułamek sekundy sądził, że jest już za późno, ale nagle znaleźli się przed ciągnikiem, więc szarpnął kierownicą w prawo i obok nich – trąbiąc jak szalona – przewaliła się gigantyczna cysterna z logo Amoco, a podmuch wiatru, jaki wywołała, był tak silny, że przyklejone do przedniej szyby mewie pióra oderwały się i wpadły do wnętrza mustanga.

– Cholera… – wymamrotał.

Popatrzył we wsteczne lusterko na znikającą cysternę i w tej samej chwili uderzyli w tył ciężarówki załadowanej rurami do montowania rusztowań. Jedna z nich przebiła przednią szybę i trafiła Gayle prosto w twarz.

 

* * *

 

W tym momencie zawsze się budził – z przebitą rurą twarzą Gayle przed oczami. Był to tak straszliwy obraz, że biegł do łazienki, pochylał się nad umywalką z ustami pełnymi żółci i czekał z zaciśniętymi powiekami, aż koszmar się rozpłynie.

Potem zawsze podnosił głowę i przyglądał się odbiciu swojej twarzy w lustrze – wymizerowanej, udręczonej twarzy z wystającymi kośćmi policzkowymi, spiczastym nosem i jasnoniebieskimi oczami, pokrytej kilkudniowym zarostem.

– To znowu ty… – powiedział tego poranka. – Ty nieszczęsny draniu…

Zadzwonił dzwonek u drzwi. Dan nadal wpatrywał się w swoje odbicie, ale kiedy dzwonek ponownie zaterkotał, poczłapał do salonu.

– Kto tam? – zapytał przez okno.

– To ja, Annie! Znowu krzyczałeś przez sen. Coś ci przyniosłam.

Podszedł do frontowych drzwi i otworzył je. Stała przed nimi młoda kobieta ze szklanką przykrytą ozdobionym paciorkami kawałkiem materiału. Miała latynoskie rysy, błyszczące czarne włosy, szeroko rozstawione brązowe oczy i lekko wydęte wargi. Była ubrana w patchworkową sukienkę, włosy przewiązała zieloną jedwabną apaszką, a na szyi miała korale z dużych drewnianych kulek. Jej dłonie i stopy pokrywały namalowane henną wzorki.

– Boże, Annie, tylko nie herbata z mirtu…

– Herbata z mirtu to najlepsze lekarstwo na senne koszmary.

– Wiem, ale smakuje jak kocie szczyny.

– Ostatnio te krzyki przez sen zdarzają ci się znacznie częściej. Choć raczej należałoby powiedzieć: „wrzaski”.

– To był tylko zły sen.

– Masz ten sen od trzech lat. Jeśli to jeszcze trochę potrwa, twój stan się pogorszy.

Odwrócił się i poszedł z powrotem do salonu. Annie ruszyła za nim.

– Jest jeszcze gorąca – powiedziała. – Powinieneś ją wypić, póki jest gorąca.

– Dlaczego? Gorące kocie szczyny wcale nie smakują lepiej od zimnych kocich szczyn.

Annie postawiła szklankę na kontuarze maleńkiej kuchni.

– Jutro zaparzęci pokrzywę. Powinna pomóc.

– Annie…

– Co?

– Nie rozumiem, czemu ten sen tak długo mnie prześladuje. Może to się nigdy nie skończy. Co wtedy?

Podeszła do niego i położyła dłoń na wysokości jego serca. Miał metr osiemdziesiąt sześć wzrostu, a Annie jedynie metr sześćdziesiąt trzy, jednak to ona była silniejsza.

– Gayle ciągle jeszcze tu jest, Dan. Nigdy nie zapomnisz tego, co się stało, ale dla swojego własnego dobra musisz się z tym pogodzić. Nie możesz się do końca życia obwiniać.

– Może mogłabyś mi zaparzyć trochę cykuty?

– Nie żartuj sobie. Od cykuty puchnie śluzówka dróg oddechowych i człowiek się dusi. To straszna śmierć.

– Gorsza niż śmierć od uderzenia rurą do rusztowania w twarz?

– Znacznie powolniejsza.

 

* * *

 

Poszedł na lunch do 25 Degrees, restauracji znajdującej się w stojącym przy Sunset hotelu Roosevelt, i usiadł na swoim ulubionym stołku w rogu baru. Zamówił kanapkę z trzema rodzajami sera i Krwawą Mary. Zaczął od pojadania oliwek i obserwowania ludzi siedzących w wielkich, wyłożonych skórą boksach.

25 Degrees to dość elegancka restauracja, ale panuje w niej swobodna atmosfera, a jej klientela składa się z dyrektorów, różnego rodzaju pośredników, turystów, rzeźbiarzyi bezrobotnych aktorów, dzielących się każdym hamburgerem i koktajlem.

– Znowu się spóźniłeś, detektywie – stwierdził barman Pedro, patrząc na zegar wiszący na ścianie.

Był to ich stały żart. Oznaczał on, że jak na dziś, Dan zaczynałpić dość wcześnie, ale jak na wczoraj, to zbyt późno.

– Źle spałem – odparł Dan i wypluł kilka pestek z oliwek.

– Wiesz, jakie jest na to lekarstwo?

– Mam niemiłe przeczucie, że zaraz mi powiesz.

– Powinieneś zawsze chodzić do łóżka z brzydką kobietą, bo wtedy trzeba udawać, że się śpi. Zamykasz oczy, głęboko oddychasz, nie kręcisz się ani nie poruszasz i zanim się zorientujesz, już śpisz.

– Dzięki za radę, ale nie znam żadnej brzydkiej kobiety.

– Możesz sobie pożyczyć moją żonę.

 

* * *

 

Kiedy Dan był w połowie kanapki z trzema rodzajami sera, zawibrował jego telefon.

– Dan? Tu Ernie Munoz.

– W tym tygodniu mam wolne.

– Wiem, ale właśnie straciliśmy trzech ludzi z wydziału VIN. Cusacka, Knudsena i Fusca.

– Jezu… kiedy?

– Mniej więcej czterdzieści pięć minut temu, w dodatku w bardzo dziwnych okolicznościach. Siedzieli w samochodzie przed restauracją Palm w Santa Monica i obserwowali Jeana-Christophe’a Artissona. Ich samochód się zapalił i sfajczyli się żywcem.

– Co to znaczy „zapalił się”?

– Świadkowie mówią, że nagle, sam z siebie, zaczął się palić jak raca na Czwartego Lipca. Nasi ludzie próbowali się z niego wydostać, ale z jakiegoś powodu im się to nie udało.

– Nie zostali zaatakowani? Nie podłożono bomby zapalającej?

– W pobliżu stała jakaś kobieta, która wykonywała jakieś gesty, ale nikt dokładnie nie widział, co się działo.

– Gesty?

– To wszystko, co powiedzieli świadkowie: gesty.

– A co z Zombie? Był w pobliżu? On sam albo jego zbiry?

– Hm… Zombie był w restauracji, właśnie zamawiał tuńczyka. Dwóch jego zbirów stało przed wejściem, ale kiedy samochód się zapalił, znajdowali się co najmniej pięćdziesiąt metrów od niego.

– Mogli podłożyć zapalnik?

– Jeżeli to zrobili, nikt tego nie widział. I jeszcze coś… W restauracji był też Szybcior Lebrun, z mikrofonem. Miał porozmawiać z Zombie o pożarze w Fellinim i wyciągnąć z niego przyznanie się. Kiedy samochód się zapalił, zaczął uciekać, ale zanim zdążył dobiec do przecznicy, padł martwy na chodnik.

– Jak to? Ktoś go zastrzelił?

– Nie było w nim dziur po pociskach, a na chodniku nie było krwi. Może dostał zawału.

Dan milczał przez chwilę.

– No dobra – powiedział w końcu. – Jadę do ciebie. Daj mi pięć minut.

Dopił Krwawą Mary, zawinął resztę kanapki w papierową serwetkę i zszedł z barowego stołka.

– Hej, detektywie! – zawołał za nim barman. – O której godzinie ma wpaść moja żona?

Dan machnął ręką jak porucznik Columbo i wyszedł na ulicę.

 

 

Ciąg dalszy w wersji pełnej