Piaski Diuny - Brian Herbert, Kevin J. Anderson - ebook

Piaski Diuny ebook

Brian Herbert, Kevin J. Anderson

0,0

Opis

Piaski Diuny i inne opowiadania.

Przygotowany specjalnie dla polskich czytelników zbiór, zawierający siedem opowiadań ze świata Diuny. To wielka gratka dla miłośników kultowej serii, która od wydania Diuny w 1965 r. opanowała wyobraźnię kolejnych pokoleń fanów science fiction i przyczyniła się do rozwoju tej gałęzi literatury. Kontynuując dzieło Franka Herberta, Brian Herbert i Kevin J. Anderson raz jeszcze zabierają czytelników do wszechświata Diuny i rzucają światło na jego mniej znane, ciemne zakątki.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 267

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Brian Herbert

Kevin J. Anderson

Piaski

Diuny

i inne opowiadania

Prze­ło­żyli

Maciej Szy­mań­ski i Andrzej Jan­kow­ski

Dom Wydaw­ni­czy REBIS

OSTRZE KRYSNOŻA

Wiem, że uro­dzi­łaś dzieci i że stra­ci­łaś uko­chane osoby, że ukry­wa­łaś się w trwo­dze, że prze­la­łaś krew i że jesz­cze ją prze­le­jesz. Wiem wiele rze­czy.

— lady Jes­sika do Sza­dout Mapes

CZĘŚĆ PIERWSZA

10 135 EG

56 lat przed Diuną

I

Gdy w upal­nym pustyn­nym powie­trzu paro­wała krew pokry­wa­jąca jej dło­nie, Mapes żało­wała takiego mar­no­traw­stwa wody. Nie mogła mu jed­nak zapo­biec — ci ludzie musieli umrzeć. Byli Har­kon­ne­nami.

Olbrzymi kom­bajn przy­pra­wowy dud­nił i war­czał, mie­ląc masyw­nymi gąsie­ni­cami grzbiet wydmy w gorą­cym sercu pustyni. Otwory wlo­towe poły­kały pia­sek, który następ­nie był tra­wiony w trze­wiach wiel­kiej machiny przez skom­pli­ko­wany sys­tem wiró­wek i sepa­ra­to­rów elek­tro­ma­gne­tycz­nych. Raz po raz kom­bajn rzy­gał chmurą pyłu i resz­tek, które opa­dały na łachach pia­sku stra­to­wa­nych przez peł­zną­cego kolosa, a ukryte w jego wnę­trzu zbior­niki stop­niowo napeł­niały się rzad­kim spe­cja­łem: melan­żem.

Hała­śli­wej pracy maszyny towa­rzy­szyły ryt­miczne wibra­cje, dobrze wyczu­walne pod powierzch­nią pia­sków. To, że lada chwila pojawi się zwa­biony nimi czerw, było raczej pewne. Mecha­niczny zgiełk spra­wiał też, że trudno było usły­szeć odgłosy prze­mocy, któ­rej Fre­meni dopusz­czali się we wnę­trzu żni­wiarki.

Kolejny har­kon­neń­ski robot­nik pró­bo­wał wła­śnie uciec z mostka mobil­nej prze­twórni przy­prawy, lecz fre­meń­ski koman­dos śmierci, fedaj­kin, natych­miast ruszył za nim. Prze­brany w brudny kom­bi­ne­zon poru­szał się pew­nie, niczym dra­pież­nik na łowach, i głów­nie to odróż­niało go od podob­nie brud­nych i posęp­nych har­kon­neń­skich naj­mi­tów z załogi kom­bajnu.

Choć była drobna i śniada, młoda Mapes — tak jak jej towa­rzy­sze — dobrze się wpa­so­wała w ekipę robot­ni­ków. Nie lubiła jedy­nie śmiać się i żar­to­wać z tymi, któ­rych miała wkrótce pozba­wić życia; wolała nie widzieć w nich przy­ja­ciół. Tak czy ina­czej, nie­szcze­gól­nie docie­kliwi sze­fo­wie firmy bez oporu zatrud­nili jej oddział. Straty w zało­gach kom­baj­nów były bar­dzo duże — wielu ludzi zwy­czaj­nie dezer­te­ro­wało, inni ginęli w wypad­kach i kata­stro­fach. Mapes wie­działa, że część owych strat nie była kwe­stią przy­padku, lecz dzie­łem bojow­ni­ków o wol­ność, takich jak ona.

Jej towa­rzysz, Ahar, męż­czy­zna musku­larny, mało­mówny i bar­dzo oddany spra­wie, cisnął nie­szczę­snym robot­ni­kiem o meta­lową gródź, wzniósł kry­snóż — mleczne, kry­sta­liczne ostrze wyszli­fo­wane ze zgu­bio­nego zęba olbrzy­miego czer­wia — i wbił go głę­boko w jego gar­dło. Ofiara osu­nęła się na pokład, gul­go­cząc, ale nie wydała krzyku. Ahar użył instynk­tow­nego fre­meń­skiego pchnię­cia, które zadaje śmierć cicho i bły­ska­wicz­nie, bez zbęd­nego mar­no­wa­nia krwi.

Nie­stety tego dnia wojow­nicy z pustyn­nego ple­mie­nia nie mogli odzy­skać wody z krwi ofiar. Ich zada­nie było inne: mieli zabić załogę, znisz­czyć kom­bajn i znik­nąć niczym pia­skowe dia­bły nie­sione wichrem. Na nic wię­cej nie mieli czasu.

Mapes zaci­snęła dłoń na swoim nożu — ostrym jak brzy­twa, ale wyko­na­nym ze zwy­kłej pla­stali. Posia­da­nie kry­snoża było świę­tym przy­wi­le­jem, a towa­rzy­sze z siczy jesz­cze nie uznali jej za godną takiego zaszczytu, choć wzięła udział już w kil­ku­na­stu raj­dach.

Mapes była ogni­stej krwi, lecz fre­meń­skie kobiety nie­czę­sto wstę­po­wały w sze­regi fedaj­ki­nów, któ­rych oddziały powo­łano nie­gdyś, by doko­ny­wały zemsty za szcze­gólne krzywdy. Samo ist­nie­nie cie­mięz­ców spoza Diuny było zaś krzywdą zaiste wyjąt­kową. Fedaj­kini przy­jęli Mapes po czę­ści dla­tego, że posia­dała ponad­prze­ciętne umie­jęt­no­ści i była nader wytrwała, ale przede wszyst­kim przez wzgląd na jej matkę, która stała się legendą. Nie­któ­rzy dostrze­gali w Mapes nową Safię, dla­tego byli gotowi pozwo­lić jej, by dowio­dła swej war­to­ści.

Młoda kobieta podą­żała teraz za swą drugą tego dnia ofiarą. Już pię­ciu robot­ni­ków leżało tru­pem na mostku, a po brud­nych meta­lo­wych pły­tach pokładu spły­wała ich krew. Choć Mapes była znacz­nie drob­niej­sza od ści­ga­nego, to on czuł strach. Gdy wresz­cie go dopa­dła, z całej siły pchnęła go na pul­pit kon­tro­lny. Bro­nił się jak ktoś, kto ni­gdy w życiu nie brał udziału w walce: wyma­chi­wał ramio­nami, jakby wie­rzył, że w ten spo­sób ją odpę­dzi, więc jed­nym cio­sem noża roz­pła­tała mu dłoń. Stęk­nął i zgiął się wpół, raczej ze stra­chu niż z bólu.

— Dla­czego? Czemu to robi­cie? — wybeł­ko­tał. — Prze­cież dosta­li­ście wypłatę! My tylko wydo­by­wamy przy­prawę.

— Jeste­ście Har­kon­ne­nami — odpo­wie­działa. — Wszy­scy Har­kon­ne­no­wie muszą umrzeć.

Męż­czy­zna mach­nął ku niej zakrwa­wioną ręką i czer­wone kro­ple prze­cięły powie­trze niczym cenny deszcz.

— Nie jestem żad­nym Har­kon­ne­nem! Nawet nie spo­tka­łem Dymi­tra Har­kon­nena! Przy­le­cia­łem tu za robotą, ktoś musi obsłu­gi­wać te maszyny. Za sześć mie­sięcy koń­czy mi się umowa. — Męż­czy­zna urwał, spo­glą­da­jąc na mar­twych towa­rzy­szy. — Żaden z nas nie jest Har­kon­ne­nem.

— Pra­cu­je­cie dla wroga, zatem jeste­ście wro­gami. — Nie tra­cąc czasu na dal­szą dys­ku­sję, Mapes wbiła ostrze w ciało robot­nika, a potem ode­pchnęła go bez cere­gieli i pochy­liła się nad pul­pi­tem.

Wyłą­czyła sil­niki główne i ogromna mobilna prze­twór­nia ze zgrzy­tem zamarła w doli­nie mię­dzy dwiema wydmami. Mecha­nizm pobie­raka i wir­niki tur­bin skrzy­piały jesz­cze przez chwilę, zanim znie­ru­cho­miały. Sza­ro­be­żowy obłok gazów wyde­cho­wych z wolna roz­pły­nął się w powie­trzu.

Gło­śnik zatrzesz­czał i z komu­ni­ka­tora popły­nął natar­czywy głos:

— Wykryto znak czer­wia. Dystans: cztery minuty i dwa­dzie­ścia sekund. Przy­go­to­wać się do ewa­ku­acji.

Mapes zasta­na­wiała się przez moment, czy nie zigno­ro­wać tej wia­do­mo­ści, ale uznała, że warto kon­ty­nu­ować grę. Włą­czyła mikro­fon.

— Potwier­dzam. Przy­go­to­wu­jemy grupy ewa­ku­acyjne. Przy­ślij­cie zgar­niarkę.

Odwró­ciła się gwał­tow­nie, sły­sząc krzyk. Czło­nek załogi, ubrany w robo­czy kom­bi­ne­zon, biegł ku niej z despe­ra­cją w oczach. Unio­sła ostrze, by się bro­nić, lecz w tej samej chwili męż­czy­zna zgu­bił krok i zatrzy­mał się. Sto­jący za nim Fre­men coraz głę­biej wbi­jał mu kry­snóż w plecy, aż wresz­cie robot­nik sku­lił się i opadł ciężko na pokład.

Mapes poczuła radość w sercu, widząc zawa­diacką minę na przy­stoj­nym obli­czu tego, który ją ura­to­wał.

— Rafi­rze, mój kochany, dzię­kuję. Nagro­dzę cię, gdy wró­cimy do siczy.

Jej part­ner, serce jej serca, odwró­cił się ku pozo­sta­łym fedaj­ki­nom. Prócz nich na mostku nie było już nikogo żywego.

— Haj ha, pora ruszać! Wro­go­wie nie żyją, a Mapes wyłą­czyła maszynę. Zbliża się czerw!

Fre­meń­scy koman­dosi uznali, że to świetna nowina, i zakrzyk­nęli:

— Szej-hulud!

— Szej-hulud — odpo­wie­działa im Mapes.

Osta­tecz­nego oczysz­cze­nia pia­sko­wego pust­ko­wia miał za nich doko­nać olbrzymi czerw.

Szep­tem żału­jąc takiego mar­no­traw­stwa wody, Mapes, Rafir i ich towa­rzy­sze porzu­cili zakrwa­wione ciała robot­ni­ków, by przez właz dachowy wydo­stać się na powie­trze jak zawsze gęste od pyłu. Pobie­gli wprost ku dra­bince wio­dą­cej w dół ściany wiel­kiego kom­bajnu. Wyczu­wali coś jesz­cze: gry­zącą woń cyna­monu, któ­rej źró­dłem był świeży, mocny melanż. Odsło­nięta żyła przy­prawy przy­po­mi­nała rdzawą plamę pośród wydm. Dla obco­świa­tow­ców pew­nie warta była miliony sola­ri­sów, lecz teraz cała ta for­tuna miała powró­cić tam, gdzie było jej miej­sce: w pia­ski Diuny.

Trzy zespoły tere­nowe mknęły po zbo­czu wydmy; koła pojaz­dów zawzię­cie mie­liły sypki grunt. Lękliwe głosy robot­ni­ków, liczą­cych na rychłą ewa­ku­ację kom­bajnu i cen­nego ładunku, z tru­dem prze­bi­jały się przez sta­tyczne trza­ski — wszech­obecny pył sku­tecz­nie zakłó­cał łącz­ność.

— Czerw się zbliża. Mamy mniej niż trzy minuty! Dla­czego nie nada­li­ście sygnału do powrotu?

— Sze­fie, dla­czego nie odpo­wia­da­cie? — ode­zwał się rów­no­cze­śnie inny głos.

— Nad­la­tuje zgar­niarka, widzę ją. Powin­ni­śmy zdą­żyć do punktu zbiórki, ale z tru­dem.

Scho­dząc po roz­grza­nych słoń­cem meta­lo­wych szcze­blach, Mapes spoj­rzała w dół na Rafira. Wymie­nili uśmie­chy ostre jak klinga kry­snoża. Sta­nąw­szy na mięk­kim pia­sku, Mapes z ulgą zrzu­ciła znie­na­wi­dzony kom­bi­ne­zon robo­czy i cisnęła go precz z gorą­cym pustyn­nym wia­trem. Pozo­stali koman­dosi uczy­nili to samo w takim pośpie­chu, jakby czuli się zbru­kani. Wszy­scy mieli na sobie fil­traki, które regu­lo­wały w skwa­rze tem­pe­ra­turę ich ciał i pozwa­lały odzy­skać całą wodę wyda­laną przez orga­nizm. Mapes wycią­gnęła z koł­nie­rza ska­fan­dra rurki i wci­snęła do nosa wtyki umiesz­czone na ich koń­cach.

Poru­sza­jąc się oszczęd­nie, bez nad­mier­nego pośpie­chu, fedaj­kini okrą­żyli potężną machinę i roz­po­częli wspi­naczkę na grzbiet pobli­skiej wydmy. Mapes, choć nie­po­zorna, dotrzy­my­wała im kroku. Sza­no­wali ją za to. Na jej dło­niach schło tyle samo krwi co na rękach jej towa­rzy­szy.

Wysoko na nie­bie dostrze­gła odblask słońca na meta­licz­nej powierzchni — ratu­nek był już bli­sko. Zgar­niarki zapro­jek­to­wano tak, by mogły się łączyć z mobil­nymi prze­twór­niami przy­prawy i prze­no­sić je w bez­pieczne miej­sce, gdy tylko zja­wiały się wszę­do­byl­skie groźne czer­wie. Trzy pojazdy, któ­rymi robot­nicy wra­cali do kom­bajnu, były nie­da­leko, lecz tym razem ewa­ku­acja nie była im pisana.

Wspi­na­jąc się po rucho­mym zbo­czu wydmy, Fre­meni nawet nie pró­bo­wali uni­kać ryt­micz­nych wibra­cji wywo­ły­wa­nych ich kro­kami — w oko­licy, w któ­rej pra­co­wała żni­wiarka, nie bra­ko­wało innych źró­deł hałasu. Mapes zadarła głowę i na grzbie­cie diuny dostrze­gła samotną, sku­loną postać. Rafir także ją wypa­trzył.

— Ono­rio jest na miej­scu — ogło­sił.

Zgar­niarka — potężna kon­struk­cja z pra­co­wi­cie biją­cymi skrzy­dłami — prze­le­ciała nad ich gło­wami. Mapes przy­sta­nęła na chwilę, by popa­trzeć, jak robot­nicy wyska­kują z pojaz­dów i wyma­chu­jąc rękami, bie­gną ku wytra­ca­ją­cej pręd­kość maszy­nie.

W oddali, za śla­dami żni­wiarki, zauwa­żyła zmarszczki poja­wia­jące się na pia­sku. Zwinny olbrzym był coraz bli­żej. Nie mieli wiele czasu.

Na grzbie­cie wydmy Ono­rio wstał, nie dba­jąc już o kamu­flaż. Otrze­pał beżową pele­rynę z pyłu i uniósł długą rurę, by uło­żyć ją na ramie­niu. Było to archa­iczne urzą­dze­nie, które jeden z Fre­me­nów kupił inco­gnito od han­dla­rza sta­ro­ciami w Arra­kin. W mie­ście, w któ­rym więk­szość ludzi nosiła tar­cze, uwa­żano tę broń za bez­u­ży­teczną cie­ka­wostkę. Tu jed­nak, w głębi pustyni, z tar­czami bywało róż­nie, a ich gene­ra­tor zdolny ochro­nić zgar­niarkę i jej gigan­tyczny ładu­nek był po pro­stu za duży. Mapes znie­ru­cho­miała, wycze­ku­jąc skut­ków dzia­ła­nia zabyt­ko­wego urzą­dze­nia.

Ręczna wyrzut­nia rakiet wypluła pocisk. Pomknął ku niebu zaska­ku­jąco cicho, za to gdy z hukiem ude­rzył w bez­bronną zgar­niarkę, w powie­trzu roz­kwi­tła ogromna kula ognia i dymu. Maszyna roz­pa­dła się na czę­ści, które niczym dymiące mete­ory pomknęły ku oko­licz­nym wydmom. Jeden z więk­szych frag­men­tów ude­rzył w pojazd, zabi­ja­jąc dwóch robot­ni­ków, któ­rzy nie zdą­żyli zeń wysko­czyć.

Gdy wyco­fu­jący się fedaj­kini dotarli na grzbiet wydmy, Rafir pospie­szył do Ono­ria, by pogra­tu­lo­wać mu cel­nego strzału. Z całej załogi kom­bajnu jedy­nie trzech ludzi zostało przy życiu. Roz­pacz­li­wie pró­bo­wali się cho­wać za swymi pojaz­dami, choć dobrze wie­dzieli, co ich czeka, gdy przy­bę­dzie czerw.

Falu­jące zmarszczki na pia­sku zbli­żały się bły­ska­wicz­nie niczym sze­roki, beżowy front nad­cho­dzą­cej burzy. Wresz­cie czerw wybił się na powierzch­nię — lewia­tan z twar­dych pier­ścieni, z sze­roko roz­wartą, okrą­głą gar­dzielą w roz­mia­rze naj­więk­szej jaskini fre­meń­skiej siczy. Kry­sta­liczne zęby lśniły w niej niczym drobne sre­brzy­ste rogi.

Zwa­biony wibra­cjami i roz­draż­niony obec­no­ścią nie­pro­szo­nych gości Szej-hulud dostał szału. Choć urze­czona potęgą i maje­sta­tem czer­wia, Mapes świet­nie rozu­miała zagro­że­nie. Była jak drżący ze stra­chu gry­zoń zahip­no­ty­zo­wany spoj­rze­niem żmii goto­wej do ataku.

Rafir musnął jej ramię.

— Chodź, musimy wyko­rzy­stać zamie­sza­nie. — Ode­tchnął głę­boko, nim wci­snął do nosa wtyki i popra­wił klamry fil­traka. — Trzeba dotrzeć na skały. Od tego zależy nasze życie.

Czerw zaata­ko­wał nie­ru­chomy kom­bajn i wcią­gnął go głę­boko w piach wraz ze zbior­ni­kami peł­nymi melanżu. Znisz­czył też wszyst­kie ślady po roz­bi­tej zgar­niarce, porzu­cone pojazdy, a także ostat­nich robot­ni­ków.

Fedaj­kini rzu­cili się na prze­ciw­le­głe zbo­cze wiel­kiej wydmy i sto­czyli w dół, bez­wład­nie jak kamie­nie. Gdy zatrzy­mali się u jej pod­nóża, w pośpie­chu spraw­dzili stan apa­ra­tów odde­cho­wych, wło­żyli kap­tury, owi­nęli się pele­ry­nami i jęli zagrze­by­wać się w pia­sku.

Pokryta war­stwą pyłu Mapes sta­rała się leżeć nie­ru­chomo, nawet nie oddy­chać, by mak­sy­mal­nie spo­wol­nić pracę serca. Znik­nęli pod powierzch­nią pustyni, lecz prze­cież czerw nie uży­wał oczu, by namie­rzyć cel. Choć ota­czała ją ciem­ność, wie­działa, że jej bra­cia Fre­meni są bli­sko, a wśród nich Rafir. Szej-hulud tym­cza­sem trwał w świę­tym szale znisz­cze­nia.

Wiele godzin póź­niej, gdy czerw wyco­fał się w głąb pia­sków, Mapes i jej towa­rzy­sze wró­cili na powierzch­nię. Po zmroku, w bla­sku dwóch księ­ży­ców, ruszyli w drogę powrotną ku siczy.

Nie mogła się docze­kać, kiedy opo­wie matce o kolej­nym trium­fie nad Har­kon­ne­nami.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki

Tytuł ory­gi­nału: Sands of Dune. A Col­lec­tion

Red Pla­gue, Wed­ding Silk, Tre­asure in the Sand (from Tales of Dune Expan­ded Edi­tion)

Copy­ri­ght © Her­bert Pro­per­ties LLC 2022

Red Pla­gue copy­ri­ght © 2016 Her­bert Pro­per­ties LLC

Wed­ding Silk copy­ri­ght © 2011 Her­bert Pro­per­ties LLC

Tre­asure in the Sand copy­ri­ght © 2006 Her­bert Pro­per­ties LLC

All rights rese­rved

Copy­ri­ght © for the Polish e-book edi­tion by REBIS Publi­shing House Ltd., Poznań 2022

Infor­ma­cja o zabez­pie­cze­niach

W celu ochrony autor­skich praw mająt­ko­wych przed praw­nie nie­do­zwo­lo­nym utrwa­la­niem, zwie­lo­krot­nia­niem i roz­po­wszech­nia­niem każdy egzem­plarz książki został cyfrowo zabez­pie­czony. Usu­wa­nie lub zmiana zabez­pie­czeń sta­nowi naru­sze­nie prawa.

Copy­ri­ght © 2023 for the illu­stra­tions by Woj­ciech Siud­mak

Gra­fiki: Woj­ciech Siud­mak

siud­mak-offi­cial.com

Redak­tor: Agnieszka Horzow­ska

Redak­tor mery­to­ryczny: Sła­wo­mir Folk­man

Wyda­nie I e-book (opra­co­wane na pod­sta­wie wyda­nia książ­ko­wego: Pia­ski Diuny, wyd. I, Poznań 2024)

ISBN 978-83-8338-820-5

Dom Wydaw­ni­czy REBIS Sp. z o.o.

ul. Żmi­grodzka 41/49, 60-171 Poznań

tel. 61-867-47-08, 61-867-81-40

e-mail: [email protected]

www.rebis.com.pl

Kon­wer­sję do wer­sji elek­tro­nicz­nej wyko­nano w sys­te­mie Zecer