Otuleni syberyjskim wiatrem. Zdeptane nadzieje - Wioletta Piasecka - ebook + audiobook
NOWOŚĆ

Otuleni syberyjskim wiatrem. Zdeptane nadzieje ebook i audiobook

Piasecka Wioletta

4,8

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!

155 osób interesuje się tą książką

Opis

Walka o wolność w cieniu miłości i poświęcenia.

Na ziemiach polskich okupowanych przez Imperium Rosyjskie trwają prześladowania powstańców za niepodległościowy zryw. Na domiar złego w Krzemieńcu szerzy się epidemia cholery, zbierając śmiertelne żniwo.

Tymczasem siostry Zofia i Józefa Rzążewskie wkraczają w najpiękniejszy czas młodości, porywów serca, marzeń, nadziei, ale też rozczarowań. Pierwsze miłosne niepowodzenia każda z nich przeżywa na swój sposób.

Pewnego dnia w Krzemieńcu zjawia się emisariusz Szymon Konarski, który jeszcze raz próbuje wskrzesić w Polakach chęć walki o niepodległość. Ludzie początkowo nie chcą się angażować, boją się prześladowań, konfiskaty majątku i zsyłek w głąb Rosji.

Prawdziwa historia o miłości, walce, nadziejach i sile kobiet na tle burzliwych losów historii okresu zaborów. Wielka epopeja losów Polek w czasach prześladowań, rozstań i patriotycznych ideałów.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 389

Rok wydania: 2025

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 10 godz. 46 min

Rok wydania: 2025

Lektor: Klaudia Bełcik

Oceny
4,8 (45 ocen)
37
5
3
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Dorota6708

Nie oderwiesz się od lektury

Gorąco polecam, każdy z nas powinien pamiętać, że wolność zarówno ta osobista jak i narodowa jest wartością, którą łatwo można utracić, a żeby ją odzyskać ponosimy ogromną cenę w imię miłości, mającej różne oblicze.
20
kama1805

Nie oderwiesz się od lektury

Super powiesc ❤️😆czekam na kolejny tom👌
00
mic_ostojski

Nie oderwiesz się od lektury

Piękna, wzruszająca i ciekawa opowieść gdzie na tle trudnych losów naszej ojczyzny rozgrywają się vtragiczne losy bohaterek. Książka godna przeczytania i polecania
00
Anmanika

Nie oderwiesz się od lektury

mam nadzieję, ze na kolejny tom nie będzie trzeba długo czekać.
00
haelma

Nie oderwiesz się od lektury

Bardzo ciekawa książka, dziękuję
00

Popularność




Re­dak­cjaAgnieszka Czap­czyk
Ko­rektaBo­żena Si­gi­smund
Skład i ła­ma­nieŁu­kasz Slo­torsz
Pro­jekt gra­ficzny okładkiAnna Slo­torsz
Zdję­cia wy­ko­rzy­stane na okładce:©Ado­be­Stock
© Co­py­ri­ght by Skarpa War­szaw­ska, War­szawa 2025 © Co­py­ri­ght by Wio­letta Pia­secka, War­szawa 2025
Ze­zwa­lamy na udo­stęp­nia­nie okładki książki w in­ter­ne­cie.
Wy­da­nie pierw­sze
ISBN 978-83-83297-39-2
Wy­dawca Agen­cja Wy­daw­ni­czo-Re­kla­mowa Skarpa War­szaw­ska Sp. z o.o. ul. K. K. Ba­czyń­skiego 1 lok. 2 00-036 War­szawa tel. 22 416 15 81re­dak­cja@skar­pa­war­szaw­ska.plwww.skar­pa­war­szaw­ska.pl
Kon­wer­sja: eLi­tera s.c.

Ni­gdy nie trać na­dziei, na­wet kiedy wy­daje Ci się, że go­rzej być nie może – na­dzieja to po­czą­tek wszyst­kiego.

Alek­san­der Du­mas

Długo wy­cze­ki­wana wio­sna przy­nio­sła ze sobą nie­koń­czące się ulewy, gor­liwe prze­śla­do­wa­nia po­wstań­ców li­sto­pa­do­wych, ale także ro­snącą go­rycz i gniew. Lu­dzie z bez­silną fru­stra­cją pa­trzyli na co­dzienne aresz­to­wa­nia i zsyłki na Sy­bir. Po­cie­sze­niem dla wszyst­kich był fakt, że epi­de­mia cho­lery, która od kilku mie­sięcy sza­lała na Wo­ły­niu i zbie­rała śmier­telne żniwo szcze­gól­nie wśród dzieci i star­ców, zda­wała się ga­snąć, ale i tak lu­dzie wciąż wszyst­kiego się bali, a naj­bar­dziej za­razy. Tylko dzięki po­świę­ce­niu le­ka­rzy i od­wa­dze na­uczy­cieli nie­dawno za­mknię­tego przez cara słyn­nego Li­ceum Krze­mie­niec­kiego umie­ra­jący w pro­wi­zo­rycz­nym szpi­talu pa­cjenci mo­gli li­czyć na jaką taką po­sługę.

Prze­pły­wa­jąca obok Krze­mieńca Ikwa za­lała pola uprawne i pod­to­piła wiele do­mostw. Lu­dzie pa­trzyli na prze­su­wa­jące się na­brzmiałe desz­czem ob­łoki i za­kli­nali niebo, by się zli­to­wało i by ulewy wresz­cie ustały. Roz­mo­kła zie­mia two­rzyła na dro­gach kle­iste ba­gna, w któ­rych grzę­zły koń­skie ko­pyta i za­pa­dały się koła wo­zów. Nie­mal opu­sto­szałe ulice w ni­czym nie przy­po­mi­nały tego do nie­dawna we­so­łego, tęt­nią­cego ży­ciem mia­sta.

Jó­zefa Rzą­żew­ska stała przy Sze­ro­kiej i cze­kała aż prze­je­dzie roz­pę­dzony ta­ran­tas. Mimo po­nu­rej aury jej ró­żowe usta się uśmie­chały, zie­lo­no­błę­kitne oczy skrzyły się bla­skiem, a z ca­łej po­stury sie­dem­na­sto­let­niej panny biły mło­dość i ra­dość ży­cia. Dziew­czyna zda­wała się nie ba­czyć na spo­czy­wa­jącą na jej drob­nych ra­mio­nach prze­siąk­niętą desz­czem ciężką, weł­nianą pe­le­rynę z kap­tu­rem ani na trze­wiki bro­dzące w zim­nej brei, ani na­wet na obi­ja­jące się o zmar­z­nięte kostki ubło­cone brzegi ha­lek i ciem­no­wi­śnio­wej sukni. W mło­dzień­czym sercu szlach­cianki kwi­tła wio­sna i po­ru­szała pierw­sze mi­ło­sne struny.

Sto­jąc te­raz przy Sze­ro­kiej i cze­ka­jąc, aż prze­je­dzie pę­dzący za­przęg, Jó­zefa wy­obra­żała so­bie, jak wiel­kie zrobi wra­że­nie na na­uczy­cielu Franku Or­liń­skim, gdy wy­jawi mu, że udało jej się na­kło­nić hra­binę Wil­czo­pol­ską do wspar­cia szpi­tala. Pięć­set ru­bli. Ileż za to szpi­tal kupi me­dy­ka­men­tów, żyw­no­ści, a także opału. Fra­nek Or­liń­ski bez końca bę­dzie po­dzi­wiał jej od­da­nie i od­wagę, a ona bę­dzie pie­ściła w my­ślach jego po­dziw aż do na­stęp­nego spo­tka­nia. Przy­mknęła po­wieki i przy­wo­łała w my­ślach jego bujną ciemną czu­prynę i śmie­jące się czarne oczy, gdy w domu u pań­stwa Rzą­żew­skich, ucząc ją i jej brata hi­sto­rii, zer­kał na nią ukrad­kiem.

Na­gle koła roz­pę­dzo­nego po­wozu z im­pe­tem wto­czyły się w breję i roz­pry­skały ba­gni­stą ka­łużę. Bru­natna maź chlu­snęła na dziew­czynę, ob­le­pia­jąc jej ubiór i twarz. Woź­nica na­wet nie spoj­rzał w jej kie­runku, tylko świ­snął ba­tem w zady wa­ła­chów, prze­ra­żone ko­nie za­rżały i ta­ran­tas z ja­zgo­tem po­to­czył się da­lej.

Jó­zefa oprzy­tom­niała. Moc­niej ści­snęła w rę­ka­wiczce pię­ciu­se­tru­blowy bank­not i oszo­ło­miona za­mru­gała zle­pio­nymi bło­tem po­wie­kami.

– Ma­tuchno ko­chana, i co mam te­raz ro­bić?! – jęk­nęła do sie­bie.

Ko­niusz­kiem rę­ka­wiczki de­li­kat­nie prze­tarła twarz, ale tylko po­gor­szyła sy­tu­ację, bo z czar­nych kro­pek błota po­two­rzyły się smugi. Naj­chęt­niej po­bie­głaby do domu, ob­myła się, prze­brała i do­piero wró­ciła, ale ma­sze­ro­wa­nie przez mia­sto w ta­kim sta­nie urą­gało jej ko­bie­cej du­mie. Oba­wiała się też, że ro­dzina z mi­sją prze­ka­za­nia datku po­śle ko­goś ze służby, a ona prze­cież tak bar­dzo o ten da­tek za­bie­gała. W do­datku szpi­tal był na wy­cią­gnię­cie ręki, za­le­d­wie po prze­ciw­nej stro­nie ulicy.

Po­win­nam tam wejść, dać ru­ble i po­pro­sić o po­moc w od­wie­zie­niu. To wy­daje się naj­roz­sąd­niej­sze, bo pie­nią­dze po­trzebne są w szpi­talu na­tych­miast, a ja nie ob­no­si­ła­bym się po mie­ście z twa­rzą uty­tłaną bło­tem. Tak, po­win­nam tam wejść... Biła się z my­ślami. Nie chciała jed­nak, by na­uczy­ciel zo­ba­czył ją w ta­kim sta­nie. Za­gry­zła wargę, nie mo­gąc pod­jąć de­cy­zji, ale wtem mo­siężne drzwi szpi­tala uchy­liły się i wyj­rzał z nich pro­fe­sor bio­lo­gii.

Na oko czter­dzie­sto­letni męż­czy­zna w bia­łym ki­tlu i na­rzu­co­nym na ra­miona czar­nym płasz­czu zro­bił dwa kroki, ale na wi­dok kupki nie­szczę­ścia w po­staci Jó­zefy przy­sta­nął za­sko­czony.

– Na Boga, panno Jó­zefo? Cóż pa­nienka tu robi? – za­wo­łał, wpa­tru­jąc się w nią jak w zjawę. – Czy nie miała pa­nienka od­po­czy­wać po po­ran­nej kwe­ście?

– Dzień do­bry, pa­nie pro­fe­so­rze, w rze­czy sa­mej, mia­łam od­po­czy­wać, ale... – Dal­sze słowa Rzą­żew­skiej prze­rwał jej wła­sny krzyk. – Och nie! – Dziew­czyna za­chwiała się, bo skó­rzany trze­wik utknął w bło­cie tak głę­boko, że mało nie stra­ciła rów­no­wagi.

Pro­fe­sor Teo­dor Wi­śniew­ski wy­biegł w deszcz, by wy­ba­wić ją z opre­sji. Okrył ją wła­snym płasz­czem, po­dał jej ra­mię, na któ­rym się wsparła, na­to­miast sam schy­lił się, ści­snął jej nogę w ko­stce i mocno szarp­nął.

– Jest pa­nienka prze­mo­czona do su­chej nitki. Mój Boże, dziecko, co się stało? Ktoś u was źle się czuje? Dla­czego nie wy­słano po ra­tu­nek ko­goś ze służy? – Prze­tarł dło­nią czoło i ro­zej­rzał się bez­rad­nie. – Do szpi­tala pa­nienki za­brać nie mogę, za duże ry­zyko... – Prze­rwał i rap­tow­nie po­cią­gnął Jó­zefę, chro­niąc tym sa­mym ją i sie­bie przed stra­to­wa­niem przez ga­lo­pu­ją­cych konno car­skich ofi­ce­rów. – Panno Jó­zefo, jed­nak stańmy w przed­sionku szpi­tala i po­myślmy, co da­lej.

Teo­dor Wi­śniew­ski z tru­dem otwo­rzył cięż­kie mo­siężne drzwi i prze­pu­ścił dziew­czynę przed sobą. Ode­tchnęła z ulgą i wciąż drżąc z zimna, ro­zej­rzała się wo­kół. Zwi­sa­jący z su­fitu gruby, nie­mi­ło­sier­nie znisz­czony go­be­lin od­gra­dzał cia­sny przed­sio­nek od wiel­kiej sali cho­rych. Roz­cięto go i za­mo­co­wano tak, by poły się za­zę­biały i chro­niły pa­cjen­tów przed chło­dem. Zza tej dzi­wa­czej pro­wi­zorki do­bie­gały gło­śne jęki umie­ra­ją­cych. Dziew­czyna unio­sła wzrok i spoj­rzała na męż­czy­znę.

– Pa­nie pro­fe­so­rze, mam pięć­set ru­bli. – Skost­nia­łymi z zimna rę­koma z tru­dem zdjęła rę­ka­wice i wy­cią­gnęła za­czer­wie­nioną od mrozu dłoń, na któ­rej spo­czy­wał wil­gotny bank­not.

– Po­dzię­kuj ro­dzi­com za hoj­ność. Gdy­bym wie­dział, po­de­słał­bym do nich po­wóz i nie na­ra­żał pa­nienki na ta­kie trudy.

– Nie, to nie od ro­dzi­ców – za­prze­czyła gor­li­wie. – Po po­ran­nej kwe­ście od­wie­dzi­łam jesz­cze jej­mość Wil­czo­pol­ską. Nie mu­sia­łam jej długo na­ma­wiać...

– Niech będą dzięki Naj­wyż­szemu! – Pro­fe­sor wes­tchnął, kie­ru­jąc wzrok ku gó­rze na po­czer­niały su­fit. – Pani hra­bina jest wy­jąt­kowo hojną osobą. Bę­dzie czym od­pę­dzić biedę, ostat­nio le­dwo tu przę­dziemy. – Wziął bank­not, wło­żył rękę pod prze­mo­czony ki­tel i scho­wał da­tek do kie­szeni spodni, a po­tem prze­tarł we­wnętrzną stroną dłoni oczy, bo z wło­sów na twarz ciur­kiem ka­pała mu woda. – Na­ra­ża­łaś się, dziecko, prze­mar­z­łaś. Po­wi­nie­nem cię na­tych­miast ode­słać do ro­dzi­ców, ale te­raz nie mam czym. An­toni po­je­chał za­wieźć pie­lę­gniarkę do domu, nie chcia­łem jej pu­ścić pie­szo w taką nędzną po­godę. Cie­bie też, Jó­zefo, nie wy­pusz­czę, tylko, hm... hm... Mu­sisz po­cze­kać, nie mamy in­nego wyj­ścia.

– Dzię­kuję, pa­nie pro­fe­so­rze, po­cze­kam – od­po­wie­działa ze skru­chą, a po chwili mil­cze­nia do­dała: – Pro­szę wy­ba­czyć moją nie­fra­so­bli­wość, ale chcia­łam jak naj­prę­dzej prze­ka­zać panu te pięć­set ru­bli. – Spu­ściła głowę, by nie do­strzegł faktu, że lekko mija się z prawdą. Mimo zimna na po­liczki wy­pełzł jej ru­mie­niec. Ow­szem, chciała prze­ka­zać pie­nią­dze, ale jesz­cze bar­dziej pra­gnęła zo­ba­czyć Franka Or­liń­skiego. Tak długo już go nie wi­działa.

– Je­steś nie­zwy­kle dzielna – po­chwa­lił ją. – Boję się tylko, że­byś się nie prze­zię­biła albo i co gor­szego – do­dał ci­szej.

Stary go­be­lin od­chy­lił się i w przed­sionku sta­nął młody na­uczy­ciel hi­sto­rii za­mknię­tego nie­dawno Li­ceum Krze­mie­niec­kiego. Na wi­dok ubło­co­nej panny Jó­zefy Fran­ci­szek Or­liń­ski po­bladł.

– Pa­nienka tu­taj? – spy­tał spierzch­nię­tymi war­gami. – Co się stało?

– Wła­ści­wie, to... nic ta­kiego... – spe­szona, plą­tała się nie­skład­nie.

– Czy nikt pa­nienki nie na­padł? – do­py­ty­wał.

– Nie, nie, skąd! – za­prze­czyła gor­li­wie.

– Ka­wa­le­rze, skocz, przy­nieś cie­pły koc i na­wil­żoną fla­nelę, żeby na­sza wo­jow­niczka ob­myła twarz, bo nas pań­stwo Rzą­żew­scy uka­tru­pią. A zdra­dzę ci, chłop­cze, że to bo­ha­terka! Przy­nio­sła nam for­tunę prze­ka­zaną przez jej­mość Wil­czo­pol­ską.

– Brawo, panno Jó­zefo! Już się robi, pro­fe­so­rze. – Młody męż­czy­zna nie­mal siłą ode­rwał wzrok od dziew­czyny i znik­nął za go­be­li­nem.

– Zo­stań tu, Jó­zefo, i pod żad­nym po­zo­rem nie wchodź za prze­pie­rze­nie, bo może dojść do nie­szczę­ścia. Ja się tym­cza­sem po­że­gnam, bo cho­rzy wzy­wają. Sze­dłem po ta­bakę, ale co tam ta­baka przy ta­kiej nie­spo­dziance. – Mach­nął ręką. – No nic, gdy tylko wróci An­toni, od­wie­zie cię do domu.

– Dzię­kuję, pa­nie pro­fe­so­rze. – Uśmiech­nęła się.

Wi­śniew­ski ski­nął głową i znik­nął za go­be­li­nem. Sły­szała jesz­cze jego głos, gdy wy­da­wał po­le­ce­nia per­so­ne­lowi szpi­tala i roz­ma­wiał z cho­rymi. My­ślami jed­nak od­pły­nęła do Or­liń­skiego. Za­lała ją fala wstydu, że wi­dział ją taką. Pró­bo­wała się po­cie­szać, że z pew­no­ścią mu nie zbrzyd­nie ani jej nie od­trąci. Ona prze­cież ko­chała go i po­dzi­wiała nie­za­leż­nie od tego, jak wy­glą­dał i jak bar­dzo był zmę­czony.

Jó­zefa mimo zimna zdjęła z ra­mion płaszcz dok­tora i od­wie­siła na wiel­kim haku wmo­co­wa­nym w ścianę. Z jej skó­rza­nych trze­wi­ków oraz z brze­gów ha­lek i wi­śnio­wej sukni ka­pało błoto po­mie­szane z desz­czem. Utwo­rzyła się już spora ka­łuża. Zimno prze­ni­kało ją do ko­ści, z tru­dem po­wstrzy­my­wała się, by nie kła­pać zę­bami. Mimo to wy­pro­sto­wała ra­miona, unio­sła pod­bró­dek i sta­rała się za­cho­wać god­ność.

– Panno Jó­zefo, pro­szę się ogrzać. – Do przed­sionka wszedł Or­liń­ski, tasz­cząc ze sobą nie­wielki kok­sow­nik z roz­ża­rzo­nymi do czer­wo­no­ści wę­glami.

– Och, za­brał pan cho­rym pod­grze­wacz. – Spoj­rzała na mło­dego męż­czy­znę z wy­rzu­tem, ale i z wdzięcz­no­ścią.

– Więk­szo­ści z nich nic już nie po­może, a pa­nienka jest prze­mo­czona i zzięb­nięta, w do­datku na­ra­ziła się panna Jó­zefa, przy­cho­dząc w to miej­sce. Pew­nie ro­dzice nie wie­dzą, że pa­nienka do szpi­tala przy­szła. To miej­sce jest nie­zdrowe i bar­dzo groźne.

– Wiem, ale mu­sia­łam... po­móc – wy­ją­kała z tru­dem. – Pan też na­raża ży­cie, nie jest pan le­ka­rzem, a po­maga cho­rym...

– Ja... no cóż... – Za­wa­hał się. – Ro­bię to, co trzeba. To samo ro­bią inni na­uczy­ciele i pro­fe­so­ro­wie. – Zba­ga­te­li­zo­wał swój wkład, a po­tem zmie­nił te­mat. – Panno Jó­zefo, po­dzi­wiam pa­nią, bar­dzo. Pro­szę zro­bić mi tę przy­jem­ność, po­dejść do kok­sow­nika i się roz­grzać. Może tro­chę po­trwać, za­nim An­toni wróci.

– Ja też pana po­dzi­wiam – wy­szep­tała i na­tych­miast, spe­szona wła­snymi śmia­łymi sło­wami, za­mil­kła i spu­ściła głowę.

Pod­szedł do niej i wziął ją za rękę. Była lo­do­wata. Przy­trzy­mał więc obie jej dło­nie w swo­ich i krok po kroku pod­pro­wa­dził ją w stronę cie­pła. Drżała tak mocno, że za­czął ma­so­wać jej dło­nie, chu­chał na nie i pod­no­sił do ust, by je ogrzać po­ca­łun­kami, a ona przy­mknęła oczy, za­po­mniała o ubło­co­nej twa­rzy i ma­rzyła, by ta chwila trwała wiecz­nie.

– Jest pani bar­dzo dzielna. – Do­biegł do niej spo­kojny głos Fran­ciszka.

– Dzię­kuję, ale moja za­sługa w tym żadna. Pani hra­bina Wil­czo­pol­ska za­szczy­ciła szpi­tal swoją hoj­no­ścią. Nie chcia­łam cze­kać, tylko od razu po­dzie­lić się z pa­nem ra­do­sną no­winą... – Sama nie wie­działa, dla­czego wy­po­wie­działa to szep­tem, jakby po­wie­rzała mu naj­więk­szą ta­jem­nicę.

– Ko­chana, naj­droż­sza... je­dyna... pani hra­bina. – Prze­cią­gał wy­razy, pa­trząc Jó­ze­fie w oczy, a ona miała wra­że­nie, że tak na­prawdę te słowa nie do­ty­czą hoj­no­ści Pau­liny Wil­czo­pol­skiej, ale skie­ro­wane są pro­sto do niej. Je­stem dla niego naj­droż­sza, je­dyna, ko­chana – pie­ściła każde z wy­po­wie­dzia­nych słów.

Krew za­częła jej szyb­ciej krą­żyć, a bło­gie go­rąco roz­lało się po ca­łym ciele. Po­liczki się moc­niej za­ró­żo­wiły, a w oczach po­ja­wił się jesz­cze moc­niej­szy blask. Oszo­ło­miła ją bli­skość mię­dzy nimi. Nie­zno­śna tę­sk­nota za­kwi­tła w jej du­szy, choć prze­cież obiekt jej wes­tchnień był tuż obok i wła­śnie ta nie­spo­kojna bli­skość bu­dziła roz­koszny nie­po­kój.

Fran­ci­szek wy­jął z kie­szeni far­tu­cha wil­gotną szmatkę, ale za­miast po­dać ją dziew­czy­nie, de­li­kat­nie mu­snął jej po­liczki, prze­tarł czoło, a po­tem szorst­kim ma­te­ria­łem do­tknął ró­żo­wych, lekko roz­chy­lo­nych ust. Nim się spo­strze­gła, za­to­pił swoje wargi w jej ustach i długo, na­mięt­nie je pie­ścił. Za­drżała. Złą­czyło ich spoj­rze­nie tak głę­bo­kie, że żadne z nich nie po­tra­fiło ode­rwać wzroku.

– Je­steś taka piękna... Jó­ziu, je­stem za­ko­cha... ocza­ro­wany – szep­nął.

Mil­czała, choć i ona pra­gnęła mu wy­ja­wić swą mi­łość. Po­wstrzy­mały ją do­bre so­lidne wy­cho­wa­nie i wpa­jane przez matkę i pannę re­spek­tową za­sady mo­ralne. Stłu­miła wes­tchnie­nie i po­now­nie przy­mknęła po­wieki w na­dziei, że znów ją po­ca­łuje.

Tym ra­zem po­czuła mu­śnię­cie jego warg na czole. Za­chły­snęła się szczę­ściem i roz­sa­dza­jącą du­szę bło­go­ścią. Jesz­cze nie­dawno nie była prze­ko­nana, czy Fra­nek od­wza­jem­nia jej za­uro­cze­nie. Ow­szem, był dla niej miły, na­wet bar­dzo. Gdy tylko prze­kra­czał próg ich domu, szu­kał jej spoj­rze­nia, pra­wił kom­ple­menty, do­ty­kał niby nie­chcący jej dłoni, ale pew­no­ści nie miała. A jed­nak mnie ko­cha. Ko­cha mnie, ko­cha mnie – po­wta­rzała w du­chu. Krę­ciło jej się w gło­wie. Cze­kała w na­pię­ciu na jego słowa, na de­kla­ra­cję mi­ło­ści. Od­dy­chała szybko, płytko, bo serce wa­liło jej mocno, choć lę­kli­wie, a cia­sno za­wią­zany gor­set miaż­dżył że­bra.

– Franku... – szep­nęła w unie­sie­niu.

Wtem z im­pe­tem otwo­rzyły się drzwi, a Jó­zefę i Fran­ciszka owiał lo­do­waty wiatr. Od­sko­czyli od sie­bie spło­szeni i za­że­no­wani. Jó­zefa spu­ściła głowę, nie śmiąc spoj­rzeć w oczy ani Fran­cisz­kowi, ani panu An­to­niemu. Za­sta­na­wiała się, czy męż­czy­zna za­uwa­żył ich nie­na­tu­ralne za­wsty­dze­nie i wcze­śniej­szą bli­skość. Miała na­dzieję, że nie. Jed­nak ozię­bły ton jego głosu roz­wiał jej wąt­pli­wo­ści.

– Wi­tam, pa­nienko. – Zdjął prze­mo­czoną czapkę z dasz­kiem i skło­nił się przed dziew­czyną, a po­tem prze­rzu­cił wzrok na Or­liń­skiego. – List do ja­śnie pana. – Po­dał mu małą ró­żową ko­pertę, a Jó­zefa mo­głaby przy­siąc, że wy­czuła za­pach ró­ża­nej per­fumy.

– Dzię­kuję, An­toni. Od­wieź pannę Rzą­żew­ską do domu, pa­nienka prze­mo­kła do su­chej nitki, ale za to zro­biła wielką rzecz dla szpi­tala. Dzięki niej i hra­bi­nie Wil­czo­pol­skiej przez naj­bliż­sze ty­go­dnie nie umrzemy z głodu. – Zmierz­wił ręką czarną czu­prynę. Chrząk­nął, a po­tem pod­szedł do Jó­zefy i cmok­nął ją w dłoń, ale już bez tej wcze­śniej­szej czu­ło­ści i jakby w roz­tar­gnie­niu.

Woź­nica nie od­po­wie­dział. Cze­kał na dal­sze po­le­ce­nia, a po­nie­waż ta­kowe nie pa­dły, jesz­cze raz się skło­nił i wy­szedł na ze­wnątrz.

Jó­zefa czuła, że nie po­winna zwle­kać, tylko wyjść za An­to­nim, ale nie­znana siła trzy­mała ją w miej­scu. Cze­kała jesz­cze na ja­kieś słowo lub gest, aż w końcu mar­kot­nie ru­szyła do drzwi. Or­liń­ski po­śpiesz­nie prze­szedł trzy kroki i pchnął mo­siężne wrota, by mo­gła opu­ścić szpi­tal. Gdy prze­cho­dziła obok, pod­nio­sła wzrok, ich oczy się spo­tkały, a ją zno­wuż uko­ły­sało szczę­ście.

Wy­szła, obej­rzała się jesz­cze na niego aku­rat w mo­men­cie, gdy ener­gicz­nie roz­ry­wał pach­nącą ró­żową ko­pertę. Uczu­cie nie­okre­ślo­nego żalu po­mie­szane z nie­po­ko­jem bo­le­śnie za­kłuło ją w serce. Za­raz jed­nak ode­pchnęła od sie­bie obawę, tłu­ma­cząc so­bie, że to list od matki albo może sio­stry lub wdzięcz­nej ro­dziny wy­le­czo­nego pa­cjenta. Tak, na pewno od ro­dziny pa­cjenta. Już mało kto w Krze­mieńcu opie­kuje się cho­rymi, a umie­ra­ją­cych oprócz garstki na­uczy­cieli i le­ka­rzy nie opa­truje nikt. Ucze­piła się tej my­śli, od­trą­ca­jąc wszyst­kie inne. Ja­dąc po­wo­zem i pa­trząc na po­nury kra­jo­braz, od­zy­ski­wała utra­cony przed se­kundą spo­kój.

Opa­dła na ciemne po­duszki po­wozu i do­piero te­raz uczuła prze­ni­kliwy chłód. Przy­gniótł ją cię­żar na­siąk­nię­tej desz­czem gra­na­to­wej pe­le­ryny, ciało dy­go­tało od zbyt wielu go­dzin spę­dzo­nych w chło­dzie i w desz­czu. Stopy w mo­krych trze­wi­kach zlo­do­wa­ciały, nie mo­gła też ru­szyć dłońmi. Prze­stra­szyła się ich si­nym od­cie­niem.

W chwili gdy emo­cje opa­dły, ogar­nęła ją bez­brzeżna sła­bość. Prze­ra­ziła się jej. Oparła głowę o zimną ścianę po­wozu, po­wieki jej za­cią­żyły oło­wiem, ale ciało na­gle zro­biło się lek­kie, jakby ule­ciała z niego du­sza. Przed oczyma miała czarne, na­miętne, wpa­trzone w nią z mi­ło­ścią oczy, w ustach smak po­ca­łun­ków, a w sercu na­dzieję na mi­łość. Sap­nęła i za­pa­dła się w so­bie, nie my­śląc już o ni­czym. Po­zba­wiona świa­do­mo­ści, nie czuła, gdy An­toni niósł ją do dworu Rzą­żew­skich, nie wi­działa prze­ra­żo­nych twa­rzy ro­dzi­ców i służby. Nie czuła i nie wi­działa już nic.

Na­gły krótki ko­biecy krzyk zszo­ko­wał go­ści sie­dzą­cych w wi­leń­skim sa­lo­nie hra­biny Śnia­dec­kiej. Za­ko­ły­sały się pło­mie­nie świec, rzu­ca­jąc chy­bo­tliwe cie­nie na ścia­nach. Umil­kły roz­mowy, a go­ście spoj­rzeli po so­bie spło­szeni. W pół­mroku po­miesz­cze­nia do­strze­gli osu­wa­jącą się na po­ręcz oto­many An­to­ninę Śnia­decką. Trzy­many w jej dłoni „Ty­go­dnik Pe­ters­bur­ski” z sze­le­stem stron opadł na par­kiet, zdmu­chu­jąc przy oka­zji pło­mień świecy sto­ją­cej na ni­skim, okrą­głym, ala­ba­stro­wym sto­liku.

– Zga­sła. Zły znak, gdy pło­mień ga­śnie – szep­nęła z prze­stra­chem jedna ze star­szych ko­biet, wpa­tru­jąc się w smugę dymu, która le­ni­wym tań­cem uno­siła się nad srebr­nym świecz­ni­kiem. Sta­ruszka roz­ło­żyła czarno-złoty wa­chlarz, by skryć prze­lęk­nioną twarz, ale nie oczy. Te spod zmru­żo­nych po­wiek lu­stro­wały wszystko i wszyst­kich.

– Sole trzeź­wiące! Prę­dzej! – za­wo­łał je­go­mość z su­mia­stym wą­sem i ro­zej­rzał się po po­bla­dłych twa­rzach przy­ja­ciół. Przez uła­mek se­kundy nikt się nie ru­szył, więc po­wtó­rzył trwoż­nie, ale z we­rwą: – Prę­dzej! Prę­dzej! – Odło­żył na wpół wy­pa­lone cy­garo i ener­gicz­nym kro­kiem pod­szedł do oto­many.

Część ko­biet, szcze­gól­nie te młode, za jego przy­kła­dem ze­rwała się z miejsc, a i nie­któ­rzy męż­czyźni, po­rzu­ciw­szy grę w karty, rów­nież zgro­ma­dzili się wo­kół ze­mdlo­nej go­spo­dyni.

– Ła­skawa pani, hra­bino... – Ubrany w śliw­kowy ak­sa­mitny żu­pan młody męż­czy­zna sto­jący naj­bli­żej hra­biny klęk­nął na jed­nym ko­la­nie i jął de­li­kat­nie okle­py­wać Śnia­decką po dło­niach. – Czy któ­raś z pań ma przy so­bie sole? – Uniósł głowę, ale nim do­cze­kał się od­po­wie­dzi, go­spo­dyni le­ni­wie pod­nio­sła cięż­kie po­wieki i ro­zej­rzała się nie­przy­tom­nym wzro­kiem.

– Co się stało? Ze­mdla­łam? – Za­mru­gała i w pierw­szym przy­tom­niej­szym od­ru­chu po­pra­wiła ma­te­riał bor­do­wej ta­fty swo­jej stroj­nej sukni.

– W rze­czy sa­mej, hra­bino. Stra­chu nam, pani, na­pę­dzi­łaś. – Mło­dzian po­dał rękę Śnia­dec­kiej, by oparła się swo­bod­niej, a gdy usia­dła skrom­nie, jak przy­stało na praw­dziwą damę, pod­niósł się, otrze­pał ja­sny ma­te­riał spodni, ukło­nił lekko i ustą­pił miej­sca da­mom.

– Prze­pra­szam, ko­chani, za wasz nie­po­kój o mnie. – Ary­sto­kratka wes­tchnęła, ką­ciki ust unio­sły jej się w lek­kim uśmie­chu za­wsty­dze­nia. Przy­ło­żyła dłoń do klatki pier­sio­wej i sta­rała się uspo­koić od­dech. – Pierw­szy raz w ży­ciu omdla­łam. – Po­pa­trzyła na przy­ja­ciół spło­szo­nym, wciąż jesz­cze nie­pew­nym wzro­kiem.

– Cóż pa­nią tak wzbu­rzyło, hra­bino? – Star­sza dama zło­żyła czarno-złoty wa­chlarz, prze­su­nęła zde­cy­do­wa­nym ru­chem kłę­biące się wo­kół oto­many ko­biety i za­jęła miej­sce obok An­to­niny.

– Ach, to straszne, to straszne... – Oczy Śnia­dec­kiej zwil­got­niały. – To ta­kie straszne, straszne – po­wta­rzała tylko, jakby inne słowa nie mo­gły wy­pły­nąć z jej ust.

Kilka dam po­spie­szyło z po­da­niem go­spo­dyni wła­snych bia­łych chu­s­tek z wy­tła­cza­nymi mo­no­gra­mami, by otarła łzy. Ta jed­nak scho­wała twarz w dło­niach, a plecy jej za­drgały od tłu­mio­nego szlo­chu. Pu­bliczne de­mon­stro­wa­nie emo­cji przez ary­sto­kratki czy szlach­cianki na­le­żało do rzad­ko­ści. Nie ro­biły tego na­wet w gro­nie naj­bliż­szych przy­ja­ciół, to­też ta jawna roz­pacz za­wsze spo­koj­nej i po­god­nej go­spo­dyni wy­wo­łała wśród go­ści kon­ster­na­cję.

– Daj­cie spo­kój, niech hra­bina doj­dzie do sie­bie. To pew­nie są ja­kieś oso­bi­ste sprawy... Nie wy­pada być wścib­skim i na­ci­skać – orze­kła sto­jąca naj­bli­żej Śnia­dec­kiej młoda mę­żatka, ale hra­bina za­prze­czyła ru­chem głowy. Opu­ściła dło­nie, unio­sła spła­kaną twarz, po­chwy­ciła naj­bliż­szą po­daną so­bie chustkę i przy­ło­żyła do oczu.

– Nie, to nic oso­bi­stego – szep­nęła i znów za­łkała. Dłu­gie kol­czyki w jej uszach roz­ko­ły­sały się, wy­da­jąc przy­jemny dźwięk, a pa­smo lśnią­cych ciem­nych wło­sów wy­su­nęło się spod pie­czo­ło­wi­cie upię­tego koka. Zwie­siła ra­miona i wy­znała: – To do­ty­czy nas wszyst­kich, ale to straszne...

– Cóż to ta­kiego? – Star­sza ko­bieta spo­wita w czerń po­pa­trzyła na hra­binę z trwogą. Przez ostatni rok miesz­kań­ców Wilna spo­tkało tyle nie­szczęść, śmierci i zsy­łek na Sy­be­rię, że ich serca i du­sze na każdą tra­giczną wia­do­mość ku­liły się jak pod prę­gie­rzem.

– Cum pri­mum! – wy­rzu­ciła ze zgrozą An­to­nina i na po­wrót za­nio­sła się szlo­chem.

Na tę skargę roz­pa­czy wia­nu­szek współ­czu­ją­cych ko­biet ście­śnił się. Sta­ra­jąc się Śnia­decką uspo­koić i wes­przeć otu­chą, pa­nie gła­dziły jej dło­nie, wa­chlo­wały. Jedna z nich po­de­szła do sto­ją­cego na stole sa­mo­wara, na­lała her­batę do fi­ku­śnej fi­li­żanki, wło­żyła dwie kostki cu­kru i drżącą dło­nią nio­sła go­rący na­pój przez sa­lon, by po­dać go hra­bi­nie. Wy­cią­gnąw­szy wolną rękę, to­ro­wała so­bie drogę po­śród roz­e­mo­cjo­no­wa­nych dam, by nie uro­nić ani kro­pli, ale Śnia­decka na­wet w jej stronę nie spoj­rzała. Ko­bieta ode­szła więc, a nie chcąc zmar­no­wać na­poju, upiła pierw­szy łyk tak nie­for­tun­nie, że opa­rzyła so­bie usta. Syk­nęła z bólu, fi­li­żanka wy­pa­dła jej z dłoni. Na szczę­ście dro­go­cenna por­ce­lana nie roz­biła się, ale brą­zowe plamy upstrzyły ja­sno­be­żowy miękki dy­wan. Nikt nie zwró­cił jed­nak uwagi, za­wsty­dzona panna pod­nio­sła fi­li­żankę i po­sta­wiła na stole.

– Cum pri­mum? Ki dia­beł? – Sę­dziwy męż­czy­zna sie­dzący przy kar­cia­nym stole zmarsz­czył czoło, kilka razy pod­krę­cił ner­wowo si­wego wąsa, naj­pierw z jed­nej, a po­tem z dru­giej strony, ro­zej­rzał się po współ­to­wa­rzy­szach gry, któ­rzy rów­nież zdą­żyli wró­cić do kart, ale oni też wy­da­wali się nie ro­zu­mieć, o co cho­dzi.

Gosz­cząca w Wil­nie przy­ja­ciółka Śnia­dec­kiej Ewa Fe­liń­ska strzą­snęła z ciem­no­fio­le­to­wej sukni nie­mal nie­wi­doczny py­łek, spoj­rzała na swo­jego męża mą­drymi nie­bie­skimi oczyma i ści­snęła jego po­marsz­czoną dłoń. Ge­rard od­wza­jem­nił uścisk, jego ro­zumne, zmę­czone ży­ciem spoj­rze­nie pra­gnęło do­dać żo­nie otu­chy, ale twarz mu po­sza­rzała. Dużo star­szy od swo­jej mał­żonki, od dawna pod­upa­dał na zdro­wiu, a każda zła wia­do­mość zda­wała się go co­raz bar­dziej przy­gnę­biać i od­da­lać od ży­wych.

– Czy to moż­liwe, żeby nas jesz­cze bar­dziej po­gnę­bili? – spy­tała nie­mal bez­gło­śnie.

– Jak wi­dać, moż­liwe – od­po­wie­dział Ge­rard zre­zy­gno­wa­nym gło­sem.

Ewa wstała, prze­szła przez sa­lon i pod­nio­sła le­żące pod ala­ba­stro­wym sto­li­kiem cza­so­pi­smo, które kilka dam zdą­żyło nie­świa­do­mie po­de­ptać. Po­de­szła do dłu­giego stołu za­snu­tego bia­łym, ha­fto­wa­nym wzo­rzy­ście po brze­gach ob­ru­sem, a wie­dziony in­stynk­tem star­szy męż­czy­zna po­spie­szył za nią i przy­su­nął nie­mal pod nos ko­biety lich­tarz ze świe­cami, by mo­gła swo­bod­niej czy­tać.

– Czy­taj, pani, na głos. W ga­ze­cie jest za­pewne spi­ri­tus mo­vens ca­łego am­ba­rasu. – Ener­gicz­nym ru­chem od­su­nął krze­sło i z wy­pie­kami na twa­rzy usiadł obok Fe­liń­skiej. – No, czy­taj, pani, czy­taj – po­na­glał.

Więk­szość to­wa­rzy­stwa, za­cie­ka­wiona wy­ja­śnie­niem na­głego omdle­nia hra­biny, sta­nęła za ple­cami Ewy, chcąc jak naj­szyb­ciej do­wie­dzieć się, cóż aż tak bar­dzo wy­pro­wa­dziło Śnia­decką z rów­no­wagi. Za­wi­śli te­raz nad ple­cami Fe­liń­skiej, choć nie­po­dob­nym było, by w mroku sa­lonu mo­gli co­kol­wiek prze­czy­tać.

Ewa usia­dła na brzegu krze­sła, przy­bli­żyła sze­ro­kie płachty ga­zety bli­żej świecy i się po­chy­liła, by le­piej wi­dzieć, a mimo to nie była w sta­nie czy­tać na głos. Gar­dło jej się ści­snęło zbyt mocno, a do oczu na­bie­gły łzy. Na­uczona jed­nak po­wścią­gli­wo­ści, za­cho­wała emo­cje na wo­dzy, prze­czy­tała ar­ty­kuł w ci­szy, a po­tem odło­żyła ga­zetę i wes­tchnęła.

– Ewo, wy­jaw nam wresz­cie, o co cho­dzi – po­pro­siła znie­cier­pli­wio­nym gło­sem sie­dząca wciąż przy Śnia­dec­kiej star­sza dama. – Prze­cież to chyba nie ta­jem­nica? – Po­wa­chlo­wała się ner­wowo, aż ko­smyki si­wych wło­sów za­tań­czyły wo­kół jej py­za­tej twa­rzy.

– Cum pri­mum – wy­szep­tała głu­cho Fe­liń­ska, a po­tem do­dała: – Pa­pież Grze­gorz XVI po­tę­pił na­szą walkę o nie­pod­le­głość.

– Co też pani mówi? To nie­moż­liwe! – za­wo­łali męż­czyźni. – Jak to po­tę­pił? Po­gro­ził nam pal­cem? Czy po­szedł się po­ka­jać przed Ru­skimi?

– To nie­po­dobna! – za­wo­łał ze swadą star­szy je­go­mość. – Tak tylko pi­szą, żeby nam ode­brać na­dzieję. – Za­milkł, a po­tem prych­nął ze wzgardą: – „Ty­go­dnik Pe­ters­bur­ski”. Rzą­dowe tru­chło. Tu nie ma żad­nych praw­dzi­wych tre­ści. To bru­ko­wiec, w po­rząd­nym domu ta­kiej ga­zety nie po­winno w ogóle być! – za­cie­trze­wił się, za­po­mi­na­jąc, że tym stwier­dze­niem wpra­wia Śnia­decką w za­kło­po­ta­nie.

– Tak, naj­le­piej nie czy­tać i nie wie­dzieć, co wróg kom­bi­nuje! Ot, my­śle­nie! – za­wo­łał ktoś z końca sa­lonu.

– Pa­no­wie, spo­koj­nie... – po­pro­siła Śnia­decka, po czym wsu­nęła za ucho nie­sforny ciemny ko­smyk wło­sów i jesz­cze raz nieco gło­śniej się ode­zwała: – Pro­szę, ko­chani, spo­koj­niej.

W za­cie­trze­wie­niu nikt jed­nak nie zwró­cił uwagi na jej prośbę.

– No wła­śnie, czego się spo­dzie­wa­cie prze­czy­tać w tym car­skim szma­tławcu? Toż to car­ska tuba! Oni po­tę­pią wszystko, co pol­skie – emo­cjo­no­wał się ja­kiś sta­ru­szek. Po­woli do­cie­rały do niego cze­ka­jące Po­la­ków kon­se­kwen­cje nie­spra­wie­dli­wej, za­sły­sza­nej wła­śnie in­for­ma­cji. Ze­rwał się od stołu, za­ło­żył ręce do tyłu i prze­szedł ener­gicz­nie od okna do nie­czyn­nego o tej po­rze roku ko­minka. – Pa­pież bę­dzie wy­gra­żał i dyk­to­wał pi­sma­kom różne fa­ce­cje, ale po­tę­pić en­cy­kliką się nie waży! Do­piero by się na­ród zbun­to­wał! – Za­ci­snął pięść i pod­niósł ją po­wy­żej głowy, gro­żąc nie­wi­docz­nemu wro­gowi.

– A jed­nak się po­wa­żył – po­wie­działa ci­cho Ewa Fe­liń­ska. – Cum pri­mum to wła­śnie en­cy­klika, w któ­rej ofi­cjal­nie po­tę­pił nasz po­wstań­czy zryw. Wy­dał ją kilka dni temu, dzie­wią­tego czerwca. Po­tę­pia Po­la­ków i każe nam w pełni pod­po­rząd­ko­wać się ca­rowi – do­dała i po­my­ślała, że pora wra­cać do domu. W Wo­ju­ty­nie, ma­łej wsi pod Krze­mień­cem, ży­cie to­czyło się wol­niej i spo­koj­niej niż tu, w Wil­nie.

– Ru­ska swo­łocz! Niech się w pie­kle smaży! – za­wo­łał ktoś z gnie­wem. – Ty­le­śmy krwi wy­lali! Na­szych naj­lep­szych chłop­ców Ru­skie w kaj­da­nach wy­pro­wa­dzili na Sy­bir, na szu­bie­ni­cach ży­cia po­zba­wili, chło­stali na pu­blicz­nych pla­cach ni­czym trzodę, za­nim na sy­be­ryj­ską śmierć wy­słali, na­wet dzieci nie oszczę­dzili, a to dia­bel­skie na­sie­nie na tro­nie Pio­tro­wym bę­dzie nam przed ca­rem ka­zało się ko­rzyć? Nie­do­cze­ka­nie!

– Nie­do­cze­ka­nie! – za­wtó­ro­wali mu po­zo­stali.

– Bel­ze­bub się w or­nat prze­brał i świę­tego udaje, bę­dzie się w pie­kle sma­żył. Nie ma już pa­pieża!

– Nie ma już pa­pieża! – za­krzyk­nęli gniew­nie.

– To ja­kiś uzur­pa­tor, prze­bie­ra­niec!

– Sza­le­niec!

– Dia­beł po­zba­wiony ro­zumu!

– Cóż z na­szych okrzy­ków i obu­rze­nia? Światu to się spodoba. Niemcy po­wstań­com broń od­bie­rali i ru­skim od­da­wali, choć mieli za­cho­wać neu­tral­ność, to i pa­pieża po­chwalą za po­gro­że­nie pal­cem i wieczne po­tę­pie­nie Po­la­ków – wtrą­cił Ge­rard Fe­liń­ski.

– Niech mu ję­zyk sta­nie koł­kiem! Dia­beł, nie pa­pież! Oj, on jesz­cze to od­szczeka! – za­wo­łał po­stawny męż­czy­zna, za­krę­ca­jąc su­mia­stego wąsa.

– Nie od­szczeka. Car mu przy­kla­śnie, pew­nie pod jego dyk­tando en­cy­klikę wy­sma­ro­wał – po­wie­dział po­nuro Ge­rard.

– Naj­gor­sze w tym wszyst­kim, że car de­tro­ni­za­cji z pol­skiego tronu nie uznał i da­lej my­śli, że jest kró­lem Pol­ski i że wszystko mu wolno – nad­mie­niła po­sęp­nie Ewa. Zło­żyła ga­zetę i od­su­nęła na śro­dek stołu, po czym wes­tchnęła gło­śno i spu­ściła głowę.

W sa­lo­nie za­pa­dła ci­sza, którą po kilku mi­nu­tach prze­rwała dama z czarno-zło­tym wa­chla­rzem.

– Pan zdaje się był na ko­ro­na­cji cara Mi­ko­łaja w War­sza­wie na zamku kró­lew­skim? – zwró­ciła się do star­szego, sie­dzą­cego do­tąd w mil­cze­niu męż­czy­zny.

– Tak, by­łem – nie­chęt­nie od­parł py­tany.

– Wła­śnie – prych­nęła, z tru­dem po­wstrzy­mu­jąc się od gniew­nej re­pry­mendy. Za­trze­po­tała wa­chla­rzem, by się uspo­koić, ale na jej okrą­głej twa­rzy wy­ma­lo­wały się żal i złość, któ­rych nie po­tra­fiła lub nie chciała ukryć. – Nie są­dzi pan, że pań­ska obec­ność tam, i po­zo­sta­łej szlachty, dała mu prawo do my­śle­nia, że Po­lacy go po­pie­rają? No i ta przy­sięga na wier­ność... – Sap­nęła i po­krę­ciła głową z dez­apro­batą.

– Nie mia­łem wyj­ścia, sza­nowna pani. – Skło­nił się py­tany. Chciał już na tym swoją wy­po­wiedź za­koń­czyć, ale wi­dząc pe­łen zło­ści i go­ry­czy wzrok damy, kon­ty­nu­ował: – Pani zdaje so­bie sprawę, czym gro­ziło nie­uczest­ni­cze­nie w tej ko­ro­na­cji? No wła­śnie – stwier­dził, gdy dama spu­ściła wzrok. – Car do­sko­nale wie, że więk­szość zo­stała zmu­szona szan­ta­żem do pa­trze­nia, jak wdziewa pol­ską ko­ronę, ale gdy prze­cho­dził z pa­łacu kró­lew­skiego do ko­ścioła Świę­tego Jana, a prze­cież to za­le­d­wie kilka kro­ków, oto­czył go przed ga­piami szwa­dron woj­ska, bo lud swój gniew mu wy­krzy­ki­wał.

Po sali ro­ze­szły się szepty, a po chwili po­two­rzyły się co­raz za­pal­czy­wiej dys­ku­tu­jące grupy. Ko­ro­na­cja znie­na­wi­dzo­nego cara Mi­ko­łaja na pol­skiego króla od trzech lat bu­dziła emo­cje. Nieco osła­dzał je fakt, że ustawą na­pi­saną przez hra­biego Ju­liana Ur­syna Nie­ce­wi­cza zor­ga­ni­zo­wany na­prędce przez po­wstań­ców Sejm Kró­le­stwa Pol­skiego zde­tro­ni­zo­wał uzur­pa­tora, lecz go­rycz po­wstań­czej klę­ski i bez­na­dziej­ność po­ło­że­nia za­wi­sły cię­ża­rem.

At­mos­fera w sa­lo­nie stała się gę­sta nie tylko od smutku i go­ry­czy, ale także od dusz­nego, go­rą­cego czerw­co­wego wie­czoru.

Hra­bina Śnia­decka wes­tchnęła ci­cho, a pa­no­wie prze­szli w dal­szą część po­miesz­cze­nia i roz­sie­dli się przy kar­cia­nym stole, kart jed­nak do rąk nie wzięli. Za­pa­lili cy­gara i ści­szyli głosy, by nie de­ner­wo­wać dam, jed­nak byli zbyt wzbu­rzeni i co rusz któ­re­muś z nich wy­ry­wało się gło­śniej­sze, a nie­kiedy na­wet nie­cen­zu­ralne słowo. Roz­mowa ko­biet także to­czyła się wo­kół ostat­nich wy­da­rzeń i pa­pie­skiej en­cy­kliki, jakże nie­spra­wie­dli­wej w ob­li­czu car­skich prze­śla­do­wań.

Ze­gar wy­bił dwu­dzie­stą, a za wiel­kimi oknami z wi­do­kiem na wspa­niały park na­gle po­ciem­niało. Od kilku go­dzin zbie­rało się na bu­rzę. Chmury ni­czym czarne stwory za­wi­sły ni­sko na nie­bie. Na dwo­rze uci­chło, na­wet ptaki się po­cho­wały przed nie­chyb­nie nisz­czy­ciel­skim ży­wio­łem. Pierw­sza bły­ska­wica ze­lek­try­zo­wała zgro­ma­dzone w sa­lo­nie to­wa­rzy­stwo, a gromki huk wy­ła­do­wa­nia at­mos­fe­rycz­nego przy­pra­wił pa­nie o szyb­sze bi­cie serca.

– Do­brze, że w końcu na­de­szła bu­rza, na­syci po­wie­trze świe­żo­ścią i oczy­ści. Nie szło już od­dy­chać w tej du­cho­cie – dość gło­śno po­wie­działa do męża Fe­liń­ska, a jej głos roz­szedł się po sa­lo­nie echem.

– Jakby to było do­brze, ła­skawa pani, gdyby tak bu­rza wstrzą­snęła Rzecz­po­spo­litą i oczy­ściła ją z car­skich brze­mion – rzu­cił z go­ry­czą któ­ryś z sie­dzą­cych przy kar­cia­nym stole męż­czyzn.

– Wszystko sprzy­się­gło się prze­ciwko nam. Car nie prze­biera w środ­kach. Za­mknął Li­ceum Krze­mie­niec­kie. – Ewa Fe­liń­ska bez­wied­nie ba­wiła się rę­ka­wiczką, Ścią­gnęła ką­ciki ust i wi­dać było, że stara się po­wstrzy­my­wać emo­cje, które w niej bu­zo­wały.

– Wrota Wo­ły­nia, naj­więk­sza uczel­niana duma, eh... – Ge­rard Fe­liń­ski wstał z tru­dem i pod­pie­ra­jąc się la­ską, pod­szedł do stołu. – Znisz­czą wszystko, co Po­la­kom dro­gie.

– A te­raz jesz­cze Krze­mie­niec do­tknęła za­raza, na­prawdę Bóg się od nas od­wró­cił – do­dała z wes­tchnie­niem Ewa.

– Za­raza w Krze­mieńcu już zdaje się mija, ale car­ska za­raza wszyst­kich nas po­topi. Swo­łocz ru­ska – za­klął star­szy je­go­mość, rzu­ca­jąc damę kier na wy­kła­dany zie­lo­nym suk­nem kar­ciany stół.

– Tak, cho­lera ustą­piła. Nie da­lej jak ty­dzień temu zli­kwi­do­wano pro­wi­zo­ryczny szpi­tal utwo­rzony z ko­szar. Pro­fe­so­ro­wie i na­uczy­ciele roz­jeż­dżają się w świat albo snują po mie­ście bez celu, po uni­wer­sy­tec­kiej szkole nic nie zo­sta­nie. W ogóle nic nie zo­sta­nie. – Jedna z sie­dzą­cych dam wes­tchnęła, roz­ło­żyła wa­chlarz i po­trzą­snęła nim ener­gicz­nie, chło­dząc spo­coną twarz.

– Czas nam wra­cać do domu, ko­cha­nie – szep­nęła Ewa do męża, a ten po­ki­wał głową.

Za­pa­dła ci­sza. Sły­chać było tylko grzmoty za oknem i ude­rze­nia cięż­kich kro­pli o szyby.

An­to­nina Śnia­decka wzięła ze sto­lika srebrny dzwo­nek i po­trzą­snęła nim ener­gicz­nie. At­mos­fera nieco się roz­luź­niła, bo już od kilku mi­nut z ja­dalni do­la­ty­wał sma­ko­wity za­pach po­traw.

Wiel­kie ja­sne drzwi otwo­rzyły się i do po­koju we­szła panna słu­żąca w sza­rej dłu­giej sukni, bia­łym wy­kroch­ma­lo­nym far­tu­chu i w bia­łym czepku na gło­wie. Dy­gnęła i z wciąż po­chy­loną głową skie­ro­wała wzrok na swoją pa­nią, ocze­ku­jąc na po­le­ce­nie.

– Czy po­dano już do ko­la­cji? – spy­tała hra­bina.

– Tak, pro­szę pani – od­po­wie­działa służka. Po­nie­waż Śnia­decka nie wy­dała żad­nego in­nego po­le­ce­nia, dziew­czyna, skło­niw­szy się, na­tych­miast wy­szła, a po chwili sze­roko otwo­rzyły się drzwi od pół­noc­nej strony i do go­ści już w ca­łej swo­jej sma­ko­wi­tej in­ten­syw­no­ści do­le­ciał za­pach pie­czo­nego mięsa, du­szo­nych wa­rzyw i so­sów. Wszy­scy po­rzu­cili więc te­mat po­li­tyki i prze­szli do sali ja­dal­nej, gdzie, za­spo­ko­iw­szy pierw­szy głód, znów wró­cili do prze­rwa­nych roz­mów, bo wieść o po­tę­pie­niu po­wstań­ców przez pa­pieża, któ­rego prze­cież ko­chali i sza­no­wali, była naj­bo­le­śniej­szym cio­sem. Czuli się tak, jakby Niebo od­wró­ciło się od po­nie­wie­ra­nych od lat Po­la­ków.

– Czy kie­dyś bę­dzie le­piej? Czy bę­dzie można swo­bod­nie od­dy­chać tu u nas, w Wil­nie, ale i w ca­łym kraju? Czy już za­wsze będą nas za­ku­wać w kaj­dany i gnać na Sy­bir za choćby my­śle­nie o wy­rwa­niu się spod jarzma za­bor­ców? A szcze­gól­nie spod bi­cza Ro­sji? Czy nad nami już na za­wsze za­wi­śnie mrok, długa bez­kre­sna zima bez na­dziei na wio­snę? – py­tali, pa­trząc po so­bie z bez­rad­no­ścią i z ga­snącą jak pło­mień świecy na­dzieją.

Za­pra­szamy do za­kupu peł­nej wer­sji książki