Opowieści z wielkiego lasu - Andrzej Zieliński - ebook + książka

Opowieści z wielkiego lasu ebook

Andrzej Zieliński

3,0

Opis

Dla wszystkich, którzy lubią bajki – zwłaszcza te, w których nieustannie do czytelnika puszczane jest oko.

Wszyscy znają bajkę o Czerwonym Kapturku, Królewnie Śnieżce, dziewczynce z zapałkami czy siedmiu krasnoludkach. Ale czy wiecie, że w zaczarowanym Wielkim Lesie czekają ich zupełnie nowe przygody? I nie tylko ich: nad Jeziorem Rusałek, Czarnym Potokiem i w Wilczym Borze aż roi się od ciekawych postaci, z których każda ma do opowiedzenia swoją historię.
Poznajcie zatem bardzo mądrego Starego Wilka i jego małżonkę, Pana Puchacza i Panią Sowę, odważne Lwiątko, uroczego Bobra i wielu, wielu innych. Wraz z nimi przeżyjecie niezwykłą podniebną podróż, weźmiecie udział w hucznym świętowaniu Bożego Narodzenia i dowiecie się, jak wygląda leśny karnawał.
Te zabawne, ale i pouczające opowiastki spodobają się zarówno tym, którzy niejedną bajkę już w życiu przeczytali, jak i tym, którzy dopiero zaczynają je poznawać. Nie zwlekajcie więc i dajcie się porwać magii Wielkiego Lasu!

Andrzej Zieliński – z zawodu nauczyciel akademicki na Politechnice Gdańskiej, naukowiec i niegdysiejszy prorektor ds. projektów i współpracy europejskiej, prywatnie fan prozy Tolkiena i wielbiciel jamników, niekoniecznie rasowych.
Kiedy nie pracuje nad artykułami naukowymi i podręcznikami, chętnie przenosi się w świat fantazji, w którym zwierzęta i ludzie żyją w harmonii, wspólnie uczestnicząc w fascynujących przygodach – tak jak w jego debiucie literackim, „Opowieściach z Wielkiego Lasu”.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 152

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
3,0 (2 oceny)
1
0
0
0
1
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Za górami, za lasami…

Opowieści, których posłuchacie, może i zdarzyły się naprawdę, choć przypominają one bajki, raczej dla dorosłych niż dla dzieci. Zresztą Bogiem a prawdą, dla tych dorosłych, którzy w głębi duszy nie przestali być dziećmi. Ja sam już nie wiem, czytając je po raz kolejny, co usłyszałem, co mi się roi, a co istotnie miało miejsce. Więc dopóki pamięć jeszcze nie całkiem zmącona, snujmy te opowieści z Wielkiego Lasu, a wy, drodzy czytelnicy, posłuchajcie ich do końca. Bo te bajki są jak pączek z niespodzianką: jak nie zjesz do końca, nie dowiesz się, co kryje w środku – a przecież samo jedzenie pysznego ciasta to nieziemska frajda!

Gdzie więc toczą się te historie? Wcale nie za górami, za lasami, a nawet jeśli, to zupełnie niedaleko stąd. Jeżeli stałbyś się dumnym orłem lub śmigłym jastrzębiem i wzbiłbyś pod niebiosa, daleko na horyzoncie dostrzeżesz pojawiające się ogromne połacie leśnych olbrzymów. Tam właśnie rozpoczyna się Wilczy Bór – nieco złowroga połać puszczy rozciągającej się aż do Wielkiego Lasu. Wilczy Bór styka się z wioseczką, której nazwy nikt nie pamięta, gdzie zamieszkuje cała gromada ludzi, młodych i starych, wesołych i smutnych, z wielu stron świata, snadź skołatani woleli schronić się tu, między dzikimi uroczyskami.

Kiedy przybywasz z głębi kraju, najpierw miniesz rozstajny krzyż, następnie zaś polną drogą podążysz wzdłuż rzędów niewielu skromnych lub całkiem okazałych chatek i domków – o tym najwspanialszym możesz przeczytać dalej, jeżeli jesteś ciekaw, dlaczego jeden z nich tak pyszni się wśród innych. Nie przypatruj się mieszkańcom, oni tego nie lubią, to ludzie dumni, acz przyjaźni. Nie martw się jednak: na stronach tego zbioru przeczytasz tylko o kilku z nich, znacznie więcej będzie o zwierzętach…

Kiedy przejdziesz już całą wieś i przekroczysz strugę, zwaną tutaj Czarnym Potokiem, wkraczasz w nieznany świat Wielkiego Lasu i jego przedsiółka, o którym już powiedziałem – Wilczego Boru. Zwany jest tak, bo istotnie żyje tu całe stado wilków, choć liczy ono niewiele dusz – cywilizacja, bo nawet nie myśliwi, dawno spowodowała brak chęci do przetrwania tych groźnych, a przecież jakże mądrych zwierząt. O nich to będzie przede wszystkim mowa, bo też z nimi spoufaliłem się najbardziej.

Nie są to jednak zwykłe wilki, a zresztą zdradzę wam – zwykłych wilków po prostu nie ma. Ani zwykłych żubrów, sarenek i jelonków, sów, puchaczy czy niedźwiedzi. Wszystkie one są podobne ludziom, wszystkie one żyją i czują, a nawet wszystkie one potrafią porozumiewać się między sobą, a także z człowiekiem.

Rzadko jednak tego chcą i stąd wielu z nas wydaje się, że to my jesteśmy panami stworzeń. Nic bardziej mylnego! Kiedy spotkają się różne gatunki zwierząt, wtedy to okazuje się, że świat jest zupełnie inny. I te bajki, które czytacie, opowiedzieli mi nie ludzie, a jeden z odmiennych mieszkańców tamtych okolic, zwany Starym Wilkiem.

Ale znajdziecie tu całe mnóstwo zwierząt, nie tylko te, które wymyślił dobry Bóg, ale także stwory istniejące, zdawałoby się, jedynie w naszej wyobraźni i w baśniach opowiadanych wnuczętom (wtedy gdy jeszcze nie istniał Internet ani telewizja, a wnukowie chętnie słuchali bajań starszych ludzi). Także je spotkacie na kartach tej książki.

Dosyć jednak na tym, zagłębmy się w nieprzebyte zakątki Wielkiego Lasu. Może spotkacie tam kogoś znajomego?

I jeszcze jedno: zapewne wielu z was będzie chciało napotkać siebie, i może tak istotnie się stanie. Jednakże w nierzadkich także przypadkach podobieństwo będzie czysto przypadkowe, więc nie miejcie pretensji do autora, który zaledwie spisywał te opowiastki.

Miłej lektury!

Prawdziwa bajka o Wilku i Czerwonym Kapturku

Przed wielu, wielu laty żył był sobie groźny wilk. Choć wilki wbrew powszechnym opiniom wcale nie są krwiożercze, chętnie też co sprytniejsze z nich zaprzyjaźniają się z ludźmi (a ci nie wiedzieć dlaczego wymyślili dla nich nazwę psy), jego ulubioną rozrywką było pożeranie kapturków. Wiele z innych wilków miało to za złe odszczepieńcowi, ale nikt, nawet Stary Wilk, którego wielce szanowano i słuchano, nie potrafił wyperswadować swemu młodszemu, ale nie najmłodszemu pobratymcowi niestosowności jego postępowania. Choć zwracał uwagę, że młodzież patrzy, a ponadto że co przystoi kawalerowi, to jednak nie żonatemu (a wilki z zasady nie pozostają samotne, chyba że opuści ich na zawsze wierna towarzyszka). Może dlatego do krwiożerczego zwierzaka przylgnęła nazwa Zły Wilk, choć Bogiem a prawdą nie był on wcale taki zły.

Bo gdybyż to było takie straszne! Wilk potrafił być czarujący tak bardzo, że kapturki białe i różowe, zielone i fioletowe często dawały pożerać się z lubością. Zdarzało się, że i te, które zostały zaledwie nadgryzione, po latach żałowały swego tchórzostwa i mówiły to wilkowi: ale ich walory smakowe nie były takie jak kiedyś i zwierz nie miał już ochoty na ucztę.

Czas jednak przemijał nieubłaganie i wilk starzał się coraz bardziej. Zaczęły mu się robić zmarszczki na czole, psuły się zęby, miał poważne trudności w doganianiu psotnych kapturków niebieskich i pomarańczowych. Stwierdził więc, że czas się ustatkować, co najwyżej może niekiedy posmakować swojej równie postarzałej, ale nadal ponętnej wilczycy, wciąż cierpliwie znoszącej jego wyskoki. Aż tu nagle…

Pewnego razu wilk obserwował, co dzieje się w pobliskiej wsi. Z leżącej nieopodal chałupy wyszła mała dziewczynka. Przy nieostrożnym ruchu zsunął się jej ogromny kożuch i oczom wilka ukazał się śliczny czerwony kapturek. Dziewuszka była tak piękna, że wilk oszalał. Spoważniał jednak na tyle, by stwierdzić: „Nie, ten Czerwony Kapturek jest zbyt młody, aby go pożreć; mogę dostać niestrawności. Może jest smakowity, ale trzeba mieć młode zęby. Chyba poprzestanę na starej wilczycy albo moich nieco młodszych przyjaciółkach”.

Ale Czerwony Kapturek odważnie zerknął na wilka, podszedł i zapytał:

– Wilku, jesteś taki smutny. Dlaczego?

Wilk odparł:

– Bo jestem stary i nikt mnie nie lubi.

– To nieprawda – odrzekł Czerwony Kapturek – ja cię lubię, i to bardzo.

Dziewczynka poszła do swojej chatki, a wilk myślał, czy to prawda. Był po raz pierwszy w życiu zbyt nieśmiały, aby zapytać wprost, ale od czego miał telefon komórkowy i Internet? Pytał więc i myślał, myślał i pytał, nie mogąc rozstrzygnąć, czy istota tak piękna i młoda jak Czerwony Kapturek mogła zwrócić na niego uwagę.

Mijały lata i zimy, a wilk od chwili pierwszego spotkania marzył o tym, aby pożreć Czerwonego Kapturka. Czegóż nie robił, aby to zrealizować! Bo musicie wiedzieć, że wilk nigdy nie pożerał tych kapturków, które tego nie chciały z całego serca. Znosił jej rosę zbieraną w świetle księżyca, wykradał ptasie mleko, zbierał słoneczne promienie i zamykał w omszałe butelki, aby świeciły jej nocą.

Wszystko na nic. Czerwony Kapturek zdawał się ulegać czarom podstarzałego wilka, kiedy był od niego z daleka, i zapewniał go, że jest gotowy poddać się jego urokowi. Ale kiedy byli razem, zapominał o wszystkim i traktował go, jakby takie słowa w ogóle nie padły. Z rzadka wytarmosił jego kudły, chwycił go delikatnie za łapę, spojrzał głęboko w oczy, musnął ustami jego wstrętny pysk.

Mijały lata. Zły Wilk wciąż próbował, usychał z tęsknoty, wiądł z oczekiwania, zdając się nie spostrzegać, że Czerwony Kapturek coraz mniej za nim tęskni, że coraz rzadziej przedkłada towarzystwo innych, że coraz mniej zapewnia go o swej przyjaźni. Coraz krótsze były ich rozmowy, coraz częściej Czerwony Kapturek unikał spotkań, mówiąc, że jest bardzo zajęty pracą przy swojej zgrzybiałej babci, musi przygotować obiad dla sióstr lub nazbierać chrustu na zimę. Coraz bardziej obojętne, krótsze i rzadsze stały się nawet liściki Kapturka. Wydawało się, że nic nie uleczy starego głupca; powiadają bowiem w sosnowym lesie, gdzie mieszkał wilk, iż od młodzieńczego szaleństwa głupsze jest tylko starcze szaleństwo.

Pewnego słotnego październikowego dnia jednak, kiedy wilk wracał do domu z głową zaprzątniętą myślami o prześlicznym Czerwonym Kapturku, nagle ktoś trzasnął go w głowę sosnowym konarem, aż ujrzał on wszystkie gwiazdy. Odwrócił się i zobaczył olbrzymiego zwierzaka, który powiedział: „Jestem twoim prapradziadkiem, który zapoczątkował wielkość naszego rodu. My, twoi przodkowie, zebrani w niebiańskim lesie, jesteśmy głęboko zaniepokojeni, że jeden z naszej rodziny zwariował, co się nigdy dotąd nie zdarzyło. Owszem, pamiętamy przypadki, kiedy piękne kapturki wariowały na nasz widok, ale nie odwrotnie! Postanowiliśmy wyleczyć cię z tego, a to początek kuracji.

Stary głupcze! Spójrz w lustro i nie wierz, kiedy ktoś mówi ci co innego, niż widzisz. Jesteś obmierzłym zgrzybiałym wilkiem, który może co najwyżej starać się pożreć podobne sobie podstarzałe kapturki. Wara ci od świata młodości, on już się skończył dla ciebie w tym wcieleniu. Jak będziesz grzeczny i pobędziesz u nas czas jakiś, może pozwolimy ci wrócić na ziemię i jeszcze raz posmakować tego, co tak lubiłeś. Ale nie teraz!

Co gorzej jednak, nie zrozumiałeś, że małe niewinne dziewczynki po prostu boją się zostać pożarte przez wstrętnego wilka. Dopiero kiedy wyrastają na pełne uroku kobiety, niektóre z nich mogą cenić bardziej chwilę rozkoszy z krwiożerczym wilkiem od życia bezpiecznego i spokojnego, choć pozbawionego tego, co jest sensem trwania naszego rodu – odrobiny szaleństwa. Ale i szaleństwo ma swoje granice, które ty przekraczasz. Nie wiesz zapewne, że nie wszystkie kapturki wyrastają na dojrzałe kobiety i nie wszystkie dojrzałe kobiety muszą być szalone.

Najgorsze jest, że zapomniałeś, iż tak naprawdę my, wilki, opiekujemy się małymi dziewczynkami, a pożeramy je dopiero, kiedy staną się na to gotowe i chętne, kiedy przestaną być dziećmi. Nikt z nas nie może skrzywdzić niewinnego dziecka, niezależnie od tego, w jakim jest wieku”.

To powiedziawszy, przodek huknął jeszcze raz w łeb wilka tak, aż ten nakrył się kopytami. Wiadomo bowiem, że nawet wilki grypę leczą witaminą C, ale z szaleństwa uzdrowić może jedynie ostra kuracja wstrząsowa.

Wilk wrócił do domu, wyłączył komórkę, wyrzucił telefon, trzasnął siekierą w komputer i położył się do łóżka. Leżał w nim trzy dni i trzy noce; jego niesłychanie łagodna małżonka nie przeszkadzała mu, albowiem to ona wezwała po kryjomu na pomoc przodków.

Po trzech dniach wstał i wrócił do swoich spacerów. Czerwony Kapturek nie zauważył nawet jego odmiany, jako że wilk był zawsze szalenie dyskretny, bawił się, rozmawiał z nią tak często jak z innymi. Niekiedy tylko, gdy było jej smutno na sercu, dziewczyna przychodziła do niego po radę i pomoc; i były to najjaśniejsze momenty w egzystencji tego dziwnego, krwiożerczego, a przecież niepozbawionego serca stworzenia. Wilk był jednak już uleczony z tej dziwnej choroby, która dotąd pojawiała się jedynie w rodzie ludzkim, i nie myślał już o pożarciu Czerwonego Kapturka; wydawał się taki, jak przed laty, zanim spotkał dziewczynkę po raz pierwszy.

Minęły lata, a tymczasem Czerwony Kapturek wyrósł na piękną, dojrzałą, zmysłową, ale wciąż niewinnie wyglądającą kobietę. Przyszedł czas, kiedy wybrała sobie męża, a później w ich domu we wsi pojawiła się gromadka dzieci, zaś jeszcze później – wnucząt. Wilk stał się znów szczęśliwy, mogąc jej przynieść a to chrustu na zimę, a to garnce miodu, a to nowe trzewiczki ozdobione koralami jarzębiny, a to suknię tkaną z polnych traw.

Nawet jednak w sosnowym borze, gdzie wilki i kapturki żyją ponad tysiąc lat, nic nie jest wieczne. Pewnego dnia, kiedy odeszło już wiele zwierząt i ludzi, aby przechadzać się po niebiańskich łąkach, w tym i Zły Wilk, stara babunia o rysach wciąż przypominających Czerwonego Kapturka opowiadała właśnie tę historię gromadce wnucząt rozłożonych wokół jej kolan. A kiedy skończyła, zapadła cisza, aż nagle najmłodsza wnusia spytała:

– Babciu, to chyba dobrze, że wstrętny Zły Wilk nie pożarł cię, że nie uległaś jego czarom?

Babcia myślała długą chwilę, po czym odparła:

– Chyba dobrze, moje dziecko. Tak kiedyś myślałam. Ale teraz nie jestem tego taka pewna. Ludzie, kapturki i wilki są w istocie podobne: chcą przyjaźni, chcą być dobre wobec wszystkich, niekiedy potrzebują też chwil zapomnienia, ale nie zawsze jest to możliwe. Co więcej, są równie niezdecydowane, choć pewnie w to nie wierzycie. Często żałują tego, co zrobiły i …równie często tego, co mogły, a nie zrobiły.

I mówiąc to, spojrzała w niebo, gdzie przez chwilę pośród chmur pojawił się, widoczny tylko dla niej, zarys krwiożerczego pyska – może zresztą nie aż tak – wilka rozciągniętego w tajemniczym uśmiechu…

I tak kończy się prawdziwa bajka o Czerwonym Kapturku i Złym Wilku…

Białe wieloryby

Daleko, daleko za Wilczym Borem i Wielkim Lasem, tam, gdzie docierają tylko najwytrwalsi spośród ich mieszkańców, kończą się nagle nieprzebyte knieje, świat zmienia się w mgnieniu oka. Nie zdziw się tedy, gdy nagle zbłądziwszy, zobaczysz ku swojemu zdziwieniu za ostatnią leśną kępą końca niemające przestwory wodne. To nie zatoka, nie duże jezioro, ale rozległe morze zwane Morzem Złudzeń.

Nikt zresztą nie wie, dlaczego. Może ktoś, doszedłszy tu, zdziwił się, widząc ogrom wody, a może oczekiwał czegoś innego. Jest to, tak czy siak, przedziwny zbiornik, gdzie obok siebie pląsają wesoło najrozmaitsze zwierzaki: zgrabne delfiny, ociężałe morsy, krwiożercze orki.

Jeżeli wędrowiec miał szczęście, mógł dostrzec – rzadko co prawda – jeszcze jedną parę przecudnych morskich stworów: białych wielorybów. On, krępej postury znamionującej siłę i roztropność, bezustannie rozglądający się za swą towarzyszką i pilnujący jej wzrokiem bez chwili, rzekłbyś, wytchnienia; ona, filigranowa, skłonna do żartów, nieraz znienacka oblewająca swego towarzysza zimną wodą.

Nie były to zwyczajne wieloryby, o nie! Były to zwierzaki nie dość, że inteligentne nad wyraz (co zresztą nie zawsze zjednywało im sympatię swojego otoczenia), nie dość, że niepospolitej urody, to przy tym nader rzadkich walorów. Nie wierzycie? To posłuchajcie opowieści tych, którzy widywali je częściej.

Kiedy świeciło jesienne słońce, a nawet delikatny zefir nie mącił tafli wody, wieloryby z lubością oddawały się czytaniu. Inaczej niż wśród ludzi, tu nikt nie kpił sobie, widząc na ich obliczach duże okulary i skupione miny przy studiowaniu codziennej gazetki „Zew Głębin”, wydawanej przez pewnego sprytnego olbrzymiego homara. Z rzadka tylko tę lekturę przerywały ich rozmowy:

– Czy nie sądzisz, moja droga, że nasz podwodny i wodny świat idzie w złym kierunku? Że za mało w nim poezji, tak pięknie uprawianej niegdyś przez koniki morskie i anemony? Jak dobrze, że i ty piszesz wersy i strofy tak dźwięczne dla ucha!

A ona odpowiadała:

– Jesteś zbyt uprzejmy, mój drogi, nazywając te moje niezdarne próby poezją. To tylko chęć uwiecznienia w sposób, jaki lubię, tych pięknych chwil, jakie przeżywamy w naszym o wiele za krótkim życiu.

Nie była to jednak prawda, a przesadna skromność. Ona (białe wieloryby nie miały imion, wszak było ich tylko dwoje, więc nie było problemu z odróżnieniem od innych!) pisała wcale udanie, traktując swoje utwory jako dar dla przyjaciół – niezgrabnego morświna, zwalistego słonia morskiego, filuternej foczki czy zarozumiałego albatrosa – ale także jak coś, co stanowiło o jej osobowości. Bo czymże jest poezja: i ta piękna, i ta niezdarna? Chęcią pokazania piękna w niepowtarzalny sposób, którą jedni wyrażają malując, drudzy – wyśpiewując, inni wreszcie – tworząc słowo pisane.

Życie jednak nie składa się z samej poezji. Wieloryby zajmowały się więc także innymi przyziemnymi rzeczami. On częstokroć znikał (z najwyższą niechęcią, skoro oznaczało to konieczność stracenia z oczu swej towarzyszki nie tylko na kilka godzin, ale niekiedy dni, a nawet tygodni) w poszukiwaniu nowych żerowisk lub wabiących swym urokiem lagun, ona też spędzała czas z dala od niego, organizując nowe przedsięwzięcia dla dobra morskiego środowiska, a zazwyczaj namawiając swoich znajomych i nieznajomych do pomocy tym, których zęby stępiły się, a płetwy pomarszczyły tak, iż znalezienie pokarmu stawało się dla nich nie lada problemem. Była to bowiem wielorybica niesłychanie łagodnego serca, bo choć – jak wiadomo – akurat te zwierzaki są takie z natury, to rzadko aż do tego stopnia.

Wieloryby lubiły ogromnie życie towarzyskie. I wprawdzie ani wilk, ani niedźwiedź, ani żubr, którzy odwiedzili te strony, nie byli tego świadomi, to z pewnością nie pogardziliby smacznymi kąskami serwowanymi przez białe wieloryby. Które z lądowych stworzeń miało okazję spróbować zakąski z tak smacznych ostryg w sosie wulkanicznym, sardeli delikatnie gotowanych w podwodnym gejzerze z dodatkiem morszczynów i odrobiną oceanicznej soli, wreszcie wybornej sałatki z pięknie zestawionych wodorostów, a to wszystko podane na wielkich muszlach, przyozdobionych koralami w najrozmaitszych barwach? Skąd wieloryb brał mocny trunek, tego nikt nie wiedział, ale starzy rybacy podejrzewali już od dawna, iż ekstrawaganckie zachowanie tych ssaków i ich kuzynów delfinów musiało mieć przyczynę w nadużywaniu napojów wyskokowych, jakkolwiek nieprawdopodobnie by to nie brzmiało.

Wieloryby lubiły ogromnie dalekie wycieczki. Samo w sobie to nie jest dziwne, ale zapuszczały się one na morza i oceany już nie tylko bardziej lub mniej zimne, ale i na całkiem gorące wody tropików, gdzie jako żywo wielorybów nikt nie oglądał. Co więcej, byli tacy, którzy twierdzili, że uwielbiały one opalać się, płynąc leniwie, ale pewnie należy to między bajki włożyć. Jednakże taka postawa właściwa jest chyba także innym, zwyczajnym wielorybom, bo jak inaczej wytłumaczyć ich wyleganie na plaże jak nie chęcią opalania się? Tylko głupi ludzie mówią o masowych samobójstwach tych sympatycznych zwierzaków, nie podejrzewając, iż chodzi o całkiem prozaiczną potrzebę poleżenia na gorącym piasku.

I tak leniwie i beztrosko upływało życie białych wielorybów. Może to nieprawda, może to tylko tak wyglądało. Jeżeli jednak potrafiły one swoje troski schować do kąta, jeżeli uśmiechały się ogromnymi paszczami do całego świata, jeżeli ich dobry humor i potrzeba przyjaźni potrafiły zarazić całe otoczenie, to czy nie są to cudowne stworzenia i wzory do naśladowania dla nas, ludzi? Szkoda tylko, że białe wieloryby są tak rzadkie…

Brzydkie kaczątko

Nieopodal wioski, kędy zaczynały się rozstajne drogi ze starym drewnianym krzyżem po jednej, a niepozorną, wzniesioną przez wieśniaków kapliczką (wieś była bardzo religijna, czego nie można powiedzieć o zwierzakach) po drugiej stronie, rozpościerał się staw. Staw to właściwie mało powiedziane: na dobrą sprawę było to całkiem spore jezioro, nie wiadomo, czy powstałe w sposób naturalny wtedy, gdy Bóg lepił Ziemię, czy też z trudem i w pocie czoła wykopane przez któregoś z dawnych miłośników dzikiego i udomowionego ptactwa. Trzeba bowiem wam wiedzieć, że staw upodobały sobie nie tylko oswojone i kołyszące majestatycznie swoimi kuprami kaczki, wiecznie złe i szukające okazji do uszczypnięcia gęsi, a nawet stroniące od wody zielonopióre i karmazynowe potulne kury oraz ich dumni małżonkowie. Był on na tyle wielki, iż z chęcią osiadały tu wędrujące corocznie za bardziej przytulnymi krainami łyski i perkozy, kormorany i boćki. Nie one jednak rządziły Przyjacielskim Zwierciadłem, jak po cichu nazwały staw zarozumiałe czaple, wciąż oceniające w spokojnej wodzie swoją urodę, brodząc przy tym w poszukiwaniu jedzenia, wybredne i dbające o swoją figurę.

Królem Zwierciadła był łabędź. Nie miał on nazwiska (jak ludzie) ani przezwiska (jak i zwierzęta, i ludzie), był bowiem tak majestatyczny, iż mówiono o nim tylko: „Jakiż piękny jest nasz łabędź!”. Nie wiadomo, skąd przybył, czy też tu się narodził. Do czasu…

Pewnej