Opowieści fantastyczne - Fiodor Dostojewski - ebook + audiobook + książka

Opowieści fantastyczne ebook i audiobook

Fiodor Dostojewski

4,3

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!
Opis

Dostojewski pisał Opowieści właściwie przez całe życie. Spośród jego bohaterów sympatię budzą głównie ludzie prości, wywodzący się z ludu, jak wieśniak Mareusz czy babuleńka z opowiadania Stuletnia. To w nich widział pisarz ostoję wartości narodu rosyjskiego - wiary, tradycji i prawości.

W Opowieściach osiągnął formę mistrzowską. Znajdując punkt wyjścia w prostej historii, niekiedy gazetowej informacji, przechodził do rozważań uniwersalnych. Zmuszał i zmusza czytelnika do zastanowienia się nad „przeklętymi wyzwaniami” egzystencji: prawdą i fałszem, dobrem i złem, pięknem i brzydotą.

Ale dobro miesza się ze złem, prawda z fałszem, piękno z brzydotą; nasza dusza lawiruje pomiędzy jednym a drugim, nigdy nic nie jest czarne albo białe. I w tym właśnie jest jego nieśmiertelna siła – że bez względu na epokę zawsze odnajdziemy w jego prozie część prawdy o sobie, o własnej duszy.

No cóż, nieważne w jakich czasach żyjesz, po tak uniwersalną klasykę niezmiennie warto sięgać.

 

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 208

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 5 godz. 48 min

Lektor: Jacek Dragun
Oceny
4,3 (19 ocen)
7
10
2
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
stadlerek0

Nie oderwiesz się od lektury

Super
00

Popularność




Karta tytułowa

PETERSBURSKIE SENNE WIDZIADŁA WIERSZEM I PROZĄ1

Myślę, że gdybym był felietonistą nie przypadkowym, lecz przysięgłym, stałym, chciałbym się chyba zamienić w Eugeniusza Sue, żeby opisywać tajemnice Petersburga. Jestem strasznie łasy na tajemnice. Jestem marzyciel, mistyk i – wyznaję – Petersburg, sam nie wiem czemu, wydawał mi się zawsze jakąś tajemnicą. Już jako dziecko, niemal zagubiony, porzucony w Petersburgu, zawsze się go jakoś bałem. Pamiętam pewne wydarzenie, w którym niemal nie było nic szczególnego, ale które mną wprost wstrząsnęło. Opowiem wam o nim ze wszystkimi szczegółami, chociaż właściwie nie jest to nawet wydarzenie – raczej po prostu wrażenie: od czegóż jestem marzycielem i mistykiem!

Pamiętam pewien zimowy, styczniowy wieczór. Spieszyłem się do domu z dzielnicy Wyborskiej. Byłem wtedy jeszcze bardzo młody. Zbliżywszy się do Newy, przystanąłem na chwilę i rzuciłem przenikliwe spojrzenie w mglistą, mroźno mętną dal, która nagle spłoniła się ostatnią purpurą zachodu, dopalającego się na mglistym widnokręgu. Noc opadała na miasto i cała nieogarniona, spuchnięta od zamarzłego śniegu polana Newy z ostatnim odblaskiem słońca osypywała się niezliczonymi miriadami skier szklistego szronu. Brał mróz dwudziestostopniowy… Marznąca para buchała od zziajanych koni, od biegnących ludzi. Zgęszczone powietrze drżało od najmniejszego dźwięku, a z wszystkich dachów obydwu bulwarów nad Newą unosiły się i wzbijały w górę, ku zimnemu niebu, słupy dymu, splatając się i rozplatając po drodze, tak że, zdawało się, nowe budynki wstają nad starymi, nowe miasto kształtuje się w powietrzu… Zdawało się wreszcie, że cały ten świat, ze wszystkimi jego mieszkańcami, silnymi i słabymi, ze wszystkimi ich domostwami – schronieniami nędzarzy czy wyzłacanymi komnatami – w tej godzinie zmierzchu przypomina fantastyczne, czarodziejskie marzenie, zwid, sen, który też zniknie zaraz i rozproszy się jak dym, ulatując ku granatowemu niebu.

Jakaś dziwna myśl poruszyła się nagle we mnie. Drgnąłem i serce moje jakby oblał w tej chwili gorący strumień krwi, która zakipiała nagle od przypływu potężnego, dotąd mi nieznanego uczucia. Jakbym zrozumiał w tej chwili coś, co dotychczas ledwo poruszało się we mnie, lecz jeszcze nie nabrało sensu; jakbym, przejrzawszy, ujrzał coś nowego, całkowicie nowy świat, nieznajomy mi, znany tylko z jakichś mglistych niejasnych słów, z tajemnych jakowychś znaków. Sądzę, że właśnie od tamtej chwili zaczęło się moje istnienie…

No i od tej pory, od tego właśnie widzenia (nazywam swoje wrażenie nad Newą widzeniem), zaczęły mi się przydarzać raz po raz takie dziwne rzeczy. Dawniej, w swoich młodzieńczych rojeniach, imaginowałem sobie, że jestem to Peryklesem, to Mariuszem, to chrześcijaninem z czasów Nerona, to znów rycerzem na turnieju czy Edwardem Glendinningiem z powieści Klasztor Waltera Scotta, itp., itp. O czymże nie marzyłem za młodu, czegóż nie przeżyłem całym sercem, całą duszą swoją w złotych i gorączkowych widziadłach, niby w oparach opium. Nie było chwil w moim życiu pełniejszych, świętszych i czystszych. Tak bardzo się rozmarzyłem, że przegapiłem całą swoją młodość, a kiedy los nagle pchnął mnie na posadę urzędnika, to pracowałem wzorowo, ale natychmiast po godzinach urzędowania biegłem do siebie, na strych, wkładałem dziurawy szlafrok, otwierałem Schillera i marzyłem, upajałem się, cierpiałem takie bóle, które są słodsze od wszelkiej rozkoszy, i kochałem, kochałem… Chciałem uciec do Szwajcarii, do Włoch, wyobrażałem sobie, że mam przed oczyma Elżbietę, Luizę, Amalię. Lecz prawdziwą Amalię też przegapiłem; mieszkała tuż obok, za parawanem.

Mieszkaliśmy wtedy wszyscy po kątach, żywiliśmy się kawą jęczmienną. Za parawanem mieszkał też mąż pewien przezwiskiem Ssakowicz: całe życie szukał posady i całe życie biedował wraz z żoną suchotnicą, z lichymi butami i z pięciorgiem głodnych dzieci. Amalia była najstarsza, na imię miała zresztą nie Amalia, lecz Nadia, no ale niech dla mnie pozostanie na wieki Amalią.

Ileż powieści przeczytaliśmy razem! Dawałem jej książki Waltera Scotta i Schillera; opłacałem abonament w wypożyczalni Smirdina, natomiast butów sobie nie kupowałem, lecz zasmarowywałem dziurki atramentem. Przeczytaliśmy wspólnie dzieje Klary Mowbray i… tak się wzruszaliśmy, że do dzisiaj nie mogę wspominać tych wieczorów bez wstrząsu nerwowego. Za to, że jej czytałem lub streszczałem powieści własnymi słowami, cerowała mi stare skarpetki i krochmaliła moje dwa gorsy od koszul. Pod koniec, mijając mnie na naszych brudnych schodach, na których pełno było śmieci, a już najwięcej skorupek od jaj, nagle zaczęła się jakoś dziwnie czerwienić – ot tak, nie wiedzieć czemu, stanie nagle cała w pąsach. A jaka ładna była, dobra, łagodna, pełna utajonych marzeń i tłumionych porywów – jak ja… Niczego nie dostrzegałem, a może nawet dostrzegałem, ale przyjemniej mi było czytać Intrygę i miłość czy opowieści Hoffmanna.

Jacyż byliśmy wtedy czyści, niewinni! Lecz Amalia wyszła nagle za mąż za pewne najnędzniejsze w świecie stworzenie, człowieka może czterdziestopięcioletniego (z guzem na nosie), który przez pewien czas mieszkał też kątem, obok nas, ale otrzymał posadę i zaraz nazajutrz oświadczył się Amalii, oferując jej swoją osobę i… bezgraniczne ubóstwo. Cały jego majątek stanowił płaszcz mundurowy, taki jak Akakiusza Akakiewicza, z kołnierzem z kota, „którego łatwo było zresztą wziąć za kunę”. Podejrzewałem nawet, że gdyby tego kota nie można było wziąć za kunę, może by jego właściciel nie zdecydował się na ożenek, lecz jeszcze by trochę poczekał.

Pamiętam, jak się żegnałem z Amalią: ucałowałem jej ładną rączkę, pierwszy raz w życiu; ona pocałowała mnie w czoło i tak jakoś dziwnie się uśmiechnęła, tak dziwnie, że ten śmiech potem przez całe życie ranił mi serce. I znów jakbym trochę przejrzał… O, czemu się tak zaśmiała… Gdyby nie to, nic bym nie zauważył! Czemu to wszystko tak boleśnie wryło się w moją pamięć! Teraz z udręką wspominam, mimo że gdybym był się ożenił z Amalią, byłbym na pewno nieszczęśliwy. Gdzie by się podział wtedy Schiller, wolność, kawa jęczmienna i rozkoszne łzy, i marzenia, i moja podróż na księżyc… Bo ja przecież, moi państwo, pojechałem potem na księżyc.

No, ale Bóg z nią, z Amalią. Gdy miałem już własne mieszkanie i spokojną posadkę, najspokojniejszą z posadek świata, zaczęły mi się śnić jakieś inne sny… Dawniej, w kątach, za czasów Amalii, mieszkałem prawie pół roku razem z urzędnikiem, jej narzeczonym, który chodził w płaszczu z kołnierzem z kota, mogącego ujść całkiem za kunę, a ja nawet myśleć nie chciałem o tej kunie. Nagle, zostawszy sam jeden, zastanowiłem się nad tym. Zacząłem się rozglądać i nagle zobaczyłem jakieś dziwne postacie.

Były to same dziwne, dziwaczne postacie, zupełnie prozaiczne, wcale nie jakieś tam Don Carlosy czy markizowie Posa, lecz najzwyklejsi radcowie tytularni, a jednocześnie jakby jacyś fantastyczni tytularni radcowie. Ktoś robił do mnie miny ukryty za całym tym fantastycznym tłumem i pociągał za jakieś sznurki, sprężynki, a te kukiełki się poruszały, a on śmiał się bez przerwy! I przywidziała mi się wówczas inna historia, w jakichś ciemnych kątach, jakieś tytularne serce, uczciwe i czyste, cnotliwe i oddane zwierzchnikom, a razem z nim jakaś dzieweczka, skrzywdzona i smutna, i głęboko zraniły mi serce ich dzieje. Gdyby zebrać cały ten tłum, który przyśnił mi się wówczas, wyszłaby z tego niezgorsza maskarada… Teraz – o, teraz jest inaczej. Teraz śni mi się może nawet to samo, ale w innych kształtach, chociaż i starzy znajomi pukają niekiedy do moich drzwi.

Niedawno przyśniło mi się coś takiego: był sobie pewien urzędnik, ma się rozumieć w pewnym departamencie. Ani protestu, ani głosu nigdy nie dobywał z siebie; nie miał żadnych przewinień. Bielizny na sobie też prawie nie miał; mundur przestał spełniać swe przeznaczenie. Chodził ten mój dziwak zgarbiony, patrzył w ziemię, a kiedy wracając z urzędu do domu, na Petersburską, trafiał na Newski, to na pewno nigdy nie było na Newskim istoty pokorniejszej i bardziej bezbronnej, tak że stangret, który go kiedyś zdzielił batem – ot, tak sobie, z czułości, gdy przebiegał przez naszą wspaniałą ulicę – popatrzył nań niemal z podziwem, bo uderzony nie zwrócił nawet głowy w jego stronę, nie mówiąc już o wyłajaniu.

W domu miał nasz urzędnik starą ciotkę, która urodziła się z bólem zębów i obwiązanym policzkiem, gderzącą żonę i sześcioro dzieci. Kiedy wszyscy domownicy żądali chleba czy koszul, on sobie siedział w kąciku za piecem, nie odzywał się ani słowem, przepisywał urzędowe papiery lub milczał uparcie, wbiwszy oczy w ziemię i coś do siebie szepcząc, jakby prosił Boga o odpuszczenie grzechów. Wreszcie matce i dzieciom zabrakło cierpliwości. Mieszkali na facjatce drewnianego domku, którego połowa już się zawaliła, a druga mogła się lada chwila zawalić. Kiedy ich łzy, wymówki, udręki osiągnęły wreszcie szczyt, biedak podniósł nagle głowę i przemówił jak oślica Balaama, ale wyrzekł słowo tak dziwne, że go zabrano do domu wariatów. I jak mu mogło przyjść do głowy, że jest Garibaldim!

Tak, wszyscy jego współpracownicy poświadczyli, że już od dwóch tygodni był tym zaprzątnięty. Wyczytał coś przypadkowo w znalezionej na biurku gazecie. Nigdy prawie z nikim nie mówił, a tu nagle zaczął się denerwować, niepokoić, wypytywać wciąż o Garibaldiego, o sprawy włoskie. I oto rozwinęła się w nim stopniowo nieodparta pewność, że on właśnie jest Garibaldim, flibustierem i naruszycielem przyrodzonego stanu rzeczy.

Uświadomiwszy sobie to swoje przestępstwo, drżał dniami i nocami. Ani jęki żony, ani łzy dzieci, ani podstawiający mu nogę wyniośli lokaje przed bramami na Newskim, ani wrona, która mu razu pewnego usiadła na zmiętym kapeluszu, wywołując chóralny śmiech jego kolegów z departamentu, ani biczyki chwackich dorożkarzy, ani własny pusty brzuch – nic, nic już więcej go nie obchodziło. Cały Boży świat chwiał się przed nim i gdzieś ulatywał, ziemia usuwała mu się spod nóg. Tylko jedno widział wszędzie, we wszystkim: swoją zbrodnię, swój wstyd i hańbę. Co powie Jego Ekscelencja, co powie sam Dementy Iwanycz, naczelnik wydziału, co powie wreszcie Jemielian Łukicz, co powiedzą ci wszyscy… Biada mi!

I oto pewnego rana padł nagle do stóp ekscelencji: moja wina, przyznaję się, jestem Garibaldi, róbcie ze mną, co chcecie! No i zrobili z nim… co należało zrobić. Kiedy przyśnił mi się ten sen, sam się śmiałem z siebie i ze swych dziwacznych widziadeł. A tu nagle się okazało, że sen był wróżebny.

Jak się państwu podoba: wyczytałem niedawno w gazetach jeszcze jedną tajemnicę. Naprawdę tajemnica, chociaż w gazetach wydrukowano to i skomentowano – ale mimo to tajemnica. Otóż objawił się nagle nowy Harpagon, który zmarł w skrajnej nędzy – na stosach złota. Starzec ten był emerytowanym tytularnym radcą. Odnajmował kąt za parawanem za trzy ruble. W tym swoim brudnym kącie mieszkał Sołowiow już ponad rok, nie miał żadnego zajęcia, wiecznie narzekał na ubóstwo, a nawet, wierny pozorom swej domniemanej nędzy, nie płacił w terminie komornego – po jego śmierci okazało się, że zalegał za cały rok. W ciągu tego roku nowy Pluszkin stale chorował, cierpiał na zadyszkę i kaszlał, a po porady i leki chodził do szpitala Maksymilianowskiego. Do ostatnich dni życia odmawiał sobie świeżego pożywienia.

Po śmierci Sołowiowa, który zmarł na barłogu wśród odrażającej, smrodliwej nędzy, znaleziono w jego papierach 469 022 ruble w biletach kredytowych i w gotówce. Anons w gazecie podaje, że znalezione pieniądze oddane zostały do departamentu filantropii i że zostanie zrobiona sekcja zwłok.

Rozmyślając o tym wydarzeniu, zbliżałem się do Hali Targowej. Zapadał wieczór, w sklepach za lekko spotniałymi szybami zapłonął gaz. Kłusaki i oficerowie mknęli po Newskim; z ciężkim chrzęstem mknęły po śniegu wspaniałe karety zaprzężone w dumne konie, z dumnymi stangretami i wyniosłymi lokajami. Od czasu do czasu rozlegał się dźwięczny stuk podkowy uderzającej skroś śnieg o kamień, po trotuarach pędzili tłumnie przechodnie… była Wigilia Bożego Narodzenia…

Wtem mignęła przede mną w dumie jakaś postać – nie rzeczywista, lecz fantastyczna. Ani rusz przecież nie mogę się pozbyć nastroju fantazjowania. Już w latach czterdziestych nazywano mnie, drocząc się, marzycielem, fantastą. Wtedy zresztą nie mieściłem się w jednej szufladce. Teraz, ma się rozumieć, jest i siwizna, i doświadczenie – ale mimo to jednak pozostałem marzycielem.

Postać, która mignęła przede mną, miała na sobie płaszcz na watolinie, stary, znoszony, który na pewno służył w nocy właścicielowi za kołdrę, co było widoczne już na pierwszy rzut oka. Potwornie zmięty kapelusz z pogiętym rondem spełzł na kark. Siwe kłaki wyłaziły spod kapelusza, opadając na kołnierz płaszcza. Staruszek opierał się na kiju. Poruszał ustami, jakby coś przeżuwając i z wbitym w ziemię wzrokiem spieszył się gdzieś, pewnie do domu. Stróż odgarniający z chodnika śnieg umyślnie zrzucił mu na nogi pełną łopatę, ale staruszek tego nawet nie zauważył. Zrównawszy się ze mną, spojrzał na mnie i mrugnął okiem, martwym okiem bez światła i siły, jakby uniesiono powiekę nieboszczykowi – i zrozumiałem natychmiast, że to jest ten właśnie Harpagon, który umarł z półmilionem na swoich łachmanach, a przedtem chodził do szpitala Maksymilianowskiego.

I oto (mam żywą wyobraźnię) zarysował mi się ktoś bardzo podobny do Puszkinowskiego skąpego rycerza. Wydało mi się nagle, że mój Sołowiow jest kolosalną postacią. Oddalił się od świata, od wszystkich jego pokus, ukrył się za parawanem. Co mu po całym tym martwym blichtrze, po całym naszym zbytku? Co mu po wygodach, komforcie? Co go obchodzą te wszystkie osoby, ci lokaje siedzący na karetach, te panie i panowie siedzący wewnątrz karet zaprzężonych we wspaniałe rumaki – i inni państwo, wlokący się pieszo; ci czarujący młodzi ludzie, na których twarzach maluje się nienasycone pragnienie kamelii i srebrnych rubli? Co go obchodzą te kamelie – Minny i Armancje? Nie, niczego mu nie potrzeba, on ma to wszystko – tam, pod swoją poduszką o poszewce nie zmienianej od zeszłego roku – nie szkodzi: wystarczy mu gwizdnąć, a przypełznie do niego posłusznie wszystko, czego zapragnie. Jeśli zapragnie, wiele osób zaszczyci go pełnym atencji uśmiechem. Ot, choćby wino – wino ogrzałoby mu krew, pomogłoby mu nawet niedrogie wino… Ale jemu nie trzeba żadnego. Jest wyższy nad takie pragnienia. Jest wyższy nad wszelkie pragnienia.

Kiedy tak fantazjowałem, wydało mi się nagle, że za daleko zabrnąłem, że okradam Puszkina, że tu wszystko odbyło się pewnie zupełnie inaczej.

Nie, to na pewno było nie tak. Mniej więcej sześćdziesiąt lat temu Sołowiow zapewne pracował w jakimś urzędzie; był młody, młodziutki, coś około dwudziestki. Może i on się kochał, jeździł dorożkami, znał jakąś Luizę i chodził do teatru na Życie gracza. Aż tu nagle przydarzyło mu się coś takiego, co go jakby popchnęło, dało tajemny znak – jeden z takich wypadków, które błyskawicznie zmieniają całego człowieka, tak że nawet sam tego nie dostrzega. Może miał taką chwilę, kiedy nagle jakby przejrzał, jakby coś ujrzał i przeląkł się czegoś. I oto Akakiusz Akakiewicz zbiera grosze na kunę, a ten tutaj odkłada z pensji i zbiera, zbiera na czarną godzinę – nie wiadomo na co, ale w każdym razie nie na kunę. Czasem też drży, boi się, wtula się w kołnierz od płaszcza, idąc po ulicy, żeby się kogoś nie przestraszyć, i w ogóle ma taką minę, jakby przed chwilą dostał porządną burę.

Mijają lata i oto nasz urzędnik zaczyna z dobrym skutkiem zajmować się drobną lichwą, pożycza swoje grosze na niewielki procent urzędnikom i kucharkom, pod najpewniejsze zastawy. Gromadzi się spora suma, ale on czuje się coraz bardziej wystraszony. Mijają dziesiątki lat. Ma już ukryte zastawy tysięczne i dziesięciotysięczne. Milczy i gromadzi, wciąż gromadzi. Rozkoszne to, straszne, strach coraz bardziej dręczy mu serce, tak bardzo, że nagle realizuje swoje kapitały i zaszywa się w jakiś nędzny kąt.

Początkowo w swoim zapleśniałym mieszkaniu, o ścianach pomalowanych na buro, trzymał kucharkę i kotkę. Kucharka była głupia i z tej głupoty uczciwa. Ale on ją wciąż łajał i dręczył, jadał kartofle, pijał kawę zbożową i poił nią również kucharkę, bezbronną i posłuszną. Mięso kupował tylko dla kotki, po jednym funcie na miesiąc, więc kotka strasznie miauczała. Kiedy, miaucząc, patrzyła mu w oczy, żałośnie ocierając się o jego nogi, z ogonem wyprostowanym jak drut – wówczas głaskał ją, nazywał Mizią, ale mięsa mimo to nie dawał.

Najcenniejszym jego sprzętem był zegar z ciężarkami zawieszonymi na sznurkach. Z braku zajęcia spoglądał na ten zegar, jakby się interesując, która godzina. Ale kotka zdechła, kucharka wróciła na wieś, do męża, zegar dawno już stanął i rozpadł się.

Staruszek został zupełnie sam, porozglądał się, poruszając ustami, jakby coś przeżuwał i sprzedał za dwa grosze na tandetę swoje trzy dziurawe krzesła, stół do kart, który od dawna już zamierzał obedrzeć z sukna, aby je zużyć na podszewkę do szlafroka, ale nie zużył, lecz poruszając ustami, jakby coś żuł, troskliwie złożył i schował do swego worka. Sprzedał także zegar i zamieszkał kątem.

W kącie za parawanem sypiał, jadał ziemniaki, zmniejszając co dzień ich ilość, drżał ze strachu, nie płacił za komorne i nie zapłaciwszy, przenosił się do innego kąta, aby później i tam nie zapłacić. Ileż to razy na pewno uboga Niemka, jego gospodyni, w papilotach i brudna, błagała go, żeby jej oddał chociaż grosz ze swego długu. On tylko stękał i kwękał, zalecał jej pobożność, cierpliwość i miłosierdzie – i przeżegnawszy sobie usta, zasypiał z trwogą i drżeniem, czy aby ktoś się nie dowie o jego tajemnicy, czy gospodyni jej nie zwęszyła.

A po co chodził do szpitala Maksymilianowskiego? Dlaczego się leczył? Na co mu było potrzebne życie? Czy przeczuwał, że całe jego pół miliona wpłynie na przechowanie do departamentu filantropii?

Chcieli otworzyć jego ciało, upewnić się, że nie był wariatem. Wydaje mi się, że sekcja nie wyjaśnia tego rodzaju tajemnic. Zresztą, jaki z niego był wariat?

Wszedłem do Hali Targowej. Pod arkadami roiło się od ludzi, trudno się było przecisnąć przez tłum. Wszyscy kupowali, robili zapasy na święta. Pod arkadami sprzedawano głównie zabawki i ubrane choinki wszelkiego gatunku, ubogie i bogate. Przed stosem zabawek stała gruba paniusia z lornetką i z lokajem w jakiejś niemożliwej liberii. Damie tej towarzyszył młody człowiek o zadartym nosie, niezwykle wyświechtany. Pani szczebiotała i wybierała zabawki; szczególnie spodobała się jej figurka w granatowym mundurze i czerwonych spodniach.

– C’estun Zouave, c’est un Zouave –piszczała dama –voyez, Victor, c’est un Zouave, car enfin il a…enfin c’est rouge, c’est rouge.

I pani z zachwytem kupiła żuawa.

Nieopodal, przed innym stosem zabawek, wśród tłumu kupujących stali jacyś państwo, długo zastanawiając się, co by tu kupić, żeby i ładne było, i nie za drogie. Ten ostatni wzgląd, zdaje się, bardzo absorbował pana.

– Patrz, duszko, jak to szczęka – mówił do swej towarzyszki życia, pokazując jej drewnianą armatkę, która faktycznie szczękała. – Patrz, widzisz, szczęka!

Dalsza część rozdziału dostępna w pełnej wersji

1Petersburskie senne widziadła wierszem i prozą ukazały się w prasie w roku 1861. W dalszej części utworu, pominiętej tu ze względu na jej ściśle lokalny i temporalny charakter, pisarz, polemizując z innymi publicystami i dając humorystyczną wizję Petersburga literackiego i artystycznego, przetyka narrację krążącymi podówczas wierszykami – parodiami niewłasnego pióra. (Wszystkie przypisy pochodzą od tłumaczki).

BOBEK

Rozdział dostępny w pełnej wersji

CHŁOPCZYK NA GWIAZDCE U PANA JEZUSA

Rozdział dostępny w pełnej wersji

CHŁOP MAREUSZ

Rozdział dostępny w pełnej wersji

STULETNIA

Rozdział dostępny w pełnej wersji

POTULNA OPOWIADANIE FANTASTYCZNE

Rozdział dostępny w pełnej wersji

SEN ŚMIESZNEGO CZŁOWIEKA

Rozdział dostępny w pełnej wersji

O NIEBEZPIECZEŃSTWIE POGRĄŻANIA SIĘ W AMBITNYCH SNACH

Rozdział dostępny w pełnej wersji

Tytuł oryginału: Pietierburgskije snowidienija w stichach i prozie; Bobok; Malczik u Christa na jołkie; Mużyk Mariej; Stoletniaja; Krotkaja; Son smiesznogo czełowieka; Priłożenije: Kak opasno priedawat’sia czestolubiwym snam

Copyright © 2022, Henryka Leśniewska, Marcin Leśniewski

Wszelkie prawa zastrzeżone. Reprodukowanie, kopiowanie w urządzeniach przetwarzania danych, odtwarzanie w jakiejkolwiek formie oraz wykorzystywanie w wystąpieniach publicznych – również częściowe – tylko za wyłącznym zezwoleniem właściciela praw.

ISBN: 978-83-7779-819-5

Projekt okładki: Anna Slotorsz

Zdjęcie wykorzystane na okładce: © antuanetto/ shutterstock, © katuka/shutterstock, © Alexia Khruscheva/shutterstock, © photomaster/shutterstock, domena publiczna via polona.pl

Korekta: Dorota Ring

Skład: Jacek Antoniuk

www.wydawnictwomg.pl

[email protected]

[email protected]

Na zlecenie Woblink

woblink.com

plik przygotowała Angelika Kuler-Duchnik