Opowieść prawie wigilijna - Aleksandra Rak - ebook + audiobook
NOWOŚĆ

Opowieść prawie wigilijna ebook i audiobook

Aleksandra Rak

4,8

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!

51 osób interesuje się tą książką

Opis

Świat wokół zyskuje blasku dzięki choinkowym światełkom, a serca wypełnia bożonarodzeniowa magia. Tylko Marcjanna najchętniej przespałaby ten czas, bo nienawidzi świąt. Czy w jej wersji „Opowieści wigilijnej” można liczyć na cud?

Współwłaścicielka salonu kosmetycznego w centrum miasta jest kobietą elegancką, twardo stąpającą po ziemi, liczącą każdy grosz. Kocha espresso, szykowne stroje i własną firmę, jednak trudno powiedzieć, żeby kochała… życie. Boże Narodzenie kilka lat wcześniej przybrało dla niej tragiczny scenariusz i od tej pory wyłącza radio, słysząc świąteczne piosenki, a strojenie choinki wydaje jej się zbędną ekstrawagancją. Wszystko wskazuje na to, że w tym roku będzie jeszcze gorzej, bo szykuje się prawdziwa katastrofa – wspólniczka zamierza się wycofać i nasłać swoich prawników, a Marcjanna wraz z jedną ze swoich pracownic ulegają wypadkowi samochodowemu.

Co musi się wydarzyć w życiu człowieka, żeby na nowo zabłysła w nim iskierka nadziei? Czy czuła opieka rodziny zdoła przebudzić kogoś, kto usilnie stara się odtrącić pomocną dłoń? W tej opowieści piękne wspomnienia są najwspanialszym gwiazdkowym prezentem, a prószący za oknem śnieg jest doskonałą scenerią, by można stać się najlepszą wersją siebie.

 

 

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 253

Rok wydania: 2025

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 6 godz. 55 min

Rok wydania: 2025

Lektor: Agata Góral

Oceny
4,8 (4 oceny)
3
1
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Magga59

Nie oderwiesz się od lektury

Fajna
00
alabomba

Nie oderwiesz się od lektury

Fajna , wartościowa
00



Redakcja

Anna Seweryn

Korekta

Urszula Bańcerek

Redakcja techniczna, skład i łamanie

Grzegorz Bociek

Opracowanie wersji elektronicznej

Karol Bociek

Projekt okładki i stron tytułowych

Anna Slotorsz

Ilustracje na okładce

© AminaDesign, lisima, Victoria, Woranuch | stock.adobe.com

Ilustracje w książce powstały za pomocą oprogramowania generatywnej sztucznej inteligencji Midjourney.

Wydanie I, Katowice 2025

tekst © Aleksandra Rak, 2025

© Wydawnictwo Dobre Strony

ISBN 978-83-68689-01-3

Wydawnictwo Dobre Strony

ul. Uniwersytecka 13

40-007 Katowice

[email protected]

+48 884 666 213

Może człowiek nie jest jeszcze tak zły, jak się wydaje.

Może nie wszystko jest stracone,

może jeszcze da się naprawić jego życie.

Charles Dickens, Opowieść wigilijna

ożyw obraz

Rozdział I. Początek świątecznej katastrofy

Brew Marcjanny drgnęła nerwowo, choć niezauważalnie, gdy flanelowa koszula w kolorach czystego błękitu przeleciała jej prosto przed nosem, lądując zgrabnie na oparciu kanapy, tuż obok eleganckich ciemnych spodni. Podążyła za nią przeciągłym spojrzeniem, nabierając powietrza w płuca. Była gotowa potępić ten jawny akt braku porządku i zbytniej swawolności.

– Nie wiesz, gdzie jest mój zegarek? – Usłyszała pytanie zza ściany i westchnęła.

– Zapewne tam, gdzie go wczoraj odłożyłeś – odparła chłodno i spuściła wzrok na ekran laptopa, gdzie wyświetlały się najnowsze informacje ze świata.

Marcjanna wychodziła z założenia, że człowiek poinformowany to człowiek, który ma przewagę nad innymi, a ta przewaga oznaczała wyjątkowo błyskotliwą władzę i pewną niezmąconą dominację. Nauczyła się, że patrzenie na kogoś z perspektywy osoby wiedzącej więcej, daje niesamowite możliwości, i to we wszystkich życiowych aspektach. Dlatego też każdy poranek poświęcała na wertowanie portalu z newsami, by nikt jej nie zaskoczył.

– Gdybym pamiętał, gdzie go położyłem, to nie prosiłbym cię o pomoc – jęknął zrezygnowany męski głos z drugiego pokoju.

– Nie musiałbyś prosić mnie o pomoc, gdybyś był bardziej rozgarnięty – mruknęła sama do siebie, sięgając po filiżankę espresso.

Gorycz była ostra, powinna ją otrzeźwić, ale jej twarz nie drgnęła nawet w drobnym grymasie. Poranna kawa była rytuałem, codziennym zastrzykiem siły, a nie przyjemnością, by musiała się nią delektować.

Przyglądając się Marcjannie, można było odnieść wrażenie, że jej wyjątkowo, momentami wręcz chorobliwie szczupłe ciało, z wyraźnie zarysowanymi kośćmi obojczykowymi i policzkowymi, sprawiało wrażenie, jakby to kofeina była jego jedynym źródłem energii. Do tego zawsze podkreślała swoją figurę idealnie dopasowanymi i doskonale skrojonymi sukienkami, kombinezonami i garniturami, a ciemne włosy zaczesywała w wysoki, gładki kok, co tylko uwydatniało rysy jej twarzy. Zawsze kroczyła sztywno, z godnością i wyniosłością, których innym brakowało. Była jak dobre, mocne espresso, które nie każdemu smakowało.

– Marcia, błagam cię… Zaraz się spóźnię!

Z sypialni wybiegł mężczyzna zapinający koszulę pod samą szyję. Nie zdążył jeszcze ułożyć niesfornych blond włosów, które z rana były trudne do ujarzmienia. Marcjanna zmierzyła go krótkim spojrzeniem i z dezaprobatą pokręciła głową.

– Położyłam go na komodzie w sypialni. Po twojej stronie – odparła, z odpowiednim naciskiem wypowiadając każde słowo.

– Nie widziałem go! – jęknął, znów wybiegając z salonu.

– Bo nie patrzysz… – burknęła pod nosem.

Chciała znów upić kawy, ale z zaskoczeniem zajrzała do pustej filiżanki, a to oznaczało, że właśnie skończył się czas, który przeznaczała na poranne newsy.

– Coś ciekawego? – zapytał ją blondyn, już teraz ze spokojem wiążąc krawat. – Rano mignęła mi wiadomość o śnieżycy…

– Właściwie nic nowego. – Kobieta zamknęła laptop i splotła dłonie przed sobą na blacie stołu. – Kilka wypadków. Oblodzone drogi. Zima jak zwykle zaskoczyła drogowców… Pożar i włamanie.

– A z pozytywów? – Mężczyzna wrócił do salonu, dopinając zegarek na nadgarstku. Koszula opięła muskularne ramiona. – Jakieś dobre informacje? – dopytał, spoglądając na kobietę.

– To te złe rozchodzą się z prędkością światła po całym kraju. O dobrych nikt nie mówi – odparła z przekąsem, jakby hamowała samą siebie, by nie wyśmiać go za naiwność. – Pamiętasz o dzisiejszej kolacji? – Marcjanna wstała zza stołu, odnosząc filiżankę do zlewu. – Damian? – ponagliła go.

– Tak. Oczywiście, że tak – mruknął.

– I wrócisz zaraz po pracy do domu. Nie zdążyłbyś się wykąpać po siłowni, a nie wyobrażam sobie, że mógłbyś taki spocony założyć garnitur.

– Garnitur?! – wydusił.

Odwróciła się w jego stronę. Bardzo powoli. Wystarczająco, by zrozumiał, że to pytanie było kompletnie nie na miejscu. Zmrużyła oczy, a jej lodowate spojrzenie zmroziło go jeszcze mocniej.

– Oczywiście, że garnitur – powiedziała. – To kolacja urodzinowa. Musisz się dobrze prezentować.

– Myślę, że twój brat zrozumiałby, gdybym nie założył marynarki – odburknął z wyraźnym niezadowoleniem w głosie.

Nie skomentowała tego. Wyraziła się jasno i nie zamierzała się powtarzać. Nie po to od tygodnia planowała własną kreację na ten wieczór, by teraz rezygnować z niej dla widzimisię Damiana, który najchętniej poszedłby do restauracji w koszulce polo i dżinsach.

Spojrzała na zegarek. Dwie minuty do wyjścia. Idealny czas. Jak zawsze. Uśmiechnęła się lekko i podeszła do mężczyzny, kładąc dłoń na jego policzku.

– Nie ogoliłeś się – stwierdziła, wyczuwając pod palcami szorstkość zarostu.

– Nie – przyznał z błyskiem w oku. – Taki mały bunt wobec sztywnego dress code’u. – Posłał jej szeroki uśmiech i sprawnie się wywinął spod szczupłych palców partnerki.

Marcjanna przewróciła oczami. Nienawidziła, gdy ktoś się kłócił z ogólnie przyjętymi zasadami. Jeśli szef wymagał takiego, a nie innego stroju w miejscu pracy, jego podwładni nie powinni tego negować. Niesubordynacja jednej osoby prowadziła do nagminnego naruszania norm przez wszystkich. A chaos nigdy nie wpływał pozytywnie na efektywność…

Przeszła do przedpokoju, gdzie na wieszaku czekał już na nią ciemny zimowy płaszcz, idealnie rozwieszony poprzedniego wieczoru. Tuż obok stały eleganckie kozaki na sporej szpilce. Damian długo próbował ją przekonać, by oddała te wątpliwej wygody buty do sklepu, bo jedyne, czego mogła się po nich spodziewać, to szybkiego wypadku i skręconej kostki, ale Marcjanna absolutnie nie planowała go słuchać. Nigdy nie zmieniała raz podjętej decyzji, dlatego od początku zimy kroczyła na wysokich obcasach dumna jak paw, sprawnie lawirując na śliskiej nawierzchni. W dodatku czuła się w tych botkach wyjątkowo, a tego za nic nie pozwoliłaby sobie odebrać.

– Wychodzę! – rzuciła w stronę otwartej przestrzeni salonu i otworzyła drzwi.

– Miłego dnia! – odpowiedział Damian. – Niech będzie pełen niespodzianek!

– Oby nie… – mruknęła pod nosem i wyszła, otulając się szalem.

Nienawidziła niespodzianek ani prezentów, które zapakowane w najróżniejsze kolorowe papiery z założenia miały podsycać ciekawość, ale ją tylko irytowały, bo zazwyczaj skrywały coś kompletnie nietrafionego. Wolała oczekiwać czegoś, co sama sobie wybrała i przynajmniej miała pewność, że trafiła we własny gust. Równie mocno nie cierpiała wyszukiwać podarków dla innych. Uważała zwyczaj obdarowywania się za kompletnie bezsensowny, bo wydawało się jej, że te rzekome dowody przyjaźni, miłości czy czyjegoś zainteresowania są zawsze wymuszone. Dlatego nigdy nie przykładała się ani do zakupów, ani tym bardziej do pakowania czegokolwiek. Szkoda jej było energii i nerwów na coś, co za chwilę miało się znaleźć w koszu na śmieci. O ile w ogóle komukolwiek sprawiały prawdziwą radość, choć właściwie ją nawet niespecjalnie interesowało, czy niespodzianki się podobały.

Rzuciła jeszcze spojrzenie w stronę lustra, by ocenić, czy wszystko znajdowało się na swoim miejscu. Nie tolerowała żadnych niechcianych kosmyków, które wymykały się niepostrzeżenie spod koka lub wysokiego kucyka. Podobnie jak pomiętych ubrań czy rozmazanego makijażu. U niej wszystko musiało być dopięte na ostatni guzik.

Na szczęście nowoczesne budownictwo przewidywało windy dla swoich lokatorów, którzy w końcu niemałe pieniądze płacili za to, by żyć w godnych warunkach, dlatego Marcjanna szybko znalazła się w garażu podziemnym, gdzie czekał na nią samochód. Ulżyło jej, gdy spotkała po drodze żadnego ze wścibskich sąsiadów, którzy zawsze wypytywali ją o to, jak minął poranek albo czy noc była udana, i rzucali na odchodne „dobrego dnia”, jakby ta uparcie powtarzana mantra miała cokolwiek w jej życiu zmienić. Nadchodził właśnie najgorszy czas w roku, więc choćby i milion osób w kółko mówiło, że życzy jej wspaniałego dnia, Marcjanna wiedziała, że ten będzie tragiczny i nic w cudowny sposób go nie odmieni. Zwłaszcza magia świąt, które nieubłaganie zaczynały pukać do drzwi.

– Och, nie wierzę! – jęknęła, gdy wyjechała na główną drogę i zatrzymała się na pasach, by przepuścić grupę ludzi w strojach elfów, taszczących kosze pełne cukierków. Machali do niej radośnie, ale jej ręka nawet nie drgnęła, by wykonać jakikolwiek gest. – Szybciej… – burknęła tylko, bębniąc palcami w kierownicę.

Odruchowo sięgnęła do radia, by nieco pogłośnić audycję, ale szybko je wyłączyła, słysząc kolejną świąteczną piosenkę o miłości, śniegu i cudach.

***

Kaja drobnymi, ostrożnie stawianymi kroczkami, omijając zaspy, skierowała się w stronę przejścia dla pieszych. Od budynku, w którym pracowała, dzieliło ją zaledwie kilkaset metrów. Czekając na zielone światło, wyraźnie widziała szarobury budynek i szklane drzwi, niczym nieprzyozdobione, choć sąsiednie witryny aż się iskrzyły od światełek, girland czy czerwonych wstążek. Tymczasem wejście do ich salonu kosmetycznego na pierwszy rzut oka kompletnie nie zachęcało do tego, by przekroczyć jego próg. Właścicielki nie przywiązywały szczególnej wagi do tego magicznego czasu i zwykle w grudniu ograniczały się do ustawienia na ladzie recepcji niewielkiej i nieurodziwej choinki z kilkoma bombkami na krzyż.

Szybkim krokiem ruszyła za tłumem, gdy tylko mignęło zielone światło. Wymijała co wolniejszych przechodniów i gdy już myślała, że uda jej się bez większych problemów wejść do salonu, pośliznęła się na śliskim chodniku, tuż przed drzwiami. Z szeroko rozpostartymi ramionami i jeszcze mocniej rozstawionymi nogami udało jej się utrzymać równowagę i uchronić przed upadkiem. Tyle szczęścia nie miała jej torebka, która zsunęła się w pobliską zaspę.

– O Boże… o matko… – wydusiła, łapiąc oddech, bo wydawało się jej, że ledwo uszła z życiem.

Przełknęła ślinę. Jakiś mężczyzna z rozbawieniem wymalowanym na twarzy wyminął ją, ale nie mógł sobie odmówić, by jeszcze kilka razy nie zerknąć na jej poczynania, jakby chciał powiedzieć: „I tak pewnie zaraz wywiniesz orła”. „Szkoda, że nie zrobił nic, by mi pomóc” – pomyślała Kaja.

Kochała zimę, ale równie mocno nienawidziła jej w takich chwilach, gdy spieszyła się do pracy i każda minuta była na wagę złota, a czas uciekał nieubłaganie, bo ona kręciła piruety na oblodzonym chodniku. Przycupnęła przy torebce i zdegustowanym wzrokiem zerknęła na resztki kawy, która jeszcze przed chwilą przez ściankę papierowego kubka przyjemnie ogrzewała jej dłoń, a teraz roztapiała śnieg. Po piernikowej latte, którą kupiła przed chwilą w pobliskiej cukierni, pozostało tylko wspomnienie. Nie ma co, zapowiadał się uroczy dzień.

Szybko zrobiło jej się gorąco, gdy tak kucała, zbierając resztki własnej godności z chodnika, i choć zdawała sobie sprawę, że bez szalika może się nabawić przeziębienia, poluzowała węzeł, a z głowy zsunęła czapkę z pomponem. Proste jak struna włosy w głębokim czekoladowym odcieniu przysłoniły jej zaróżowione z emocji policzki. Były tak długie, że końcówki opadły na śnieg przy jej butach.

Wrzuciła do torebki wszystko, co zdążyło się wysypać, gdy upadła na ziemię. Komórka, szminka, pięć długopisów, podręczny notes, którego kartki zdążyły zamoknąć, klucze do domu i kilka cukierków…

Gdy w końcu udało jej się wstać i odwrócić w stronę drzwi, by skostniałymi z zimna palcami sięgnąć do klamki, jej wzrok zetknął się ze spojrzeniem Marcjanny Adamczyk, która ze stoickim spokojem przyglądała się jej przez okno, a to oznaczało tylko jedno… Kaja właśnie spóźniła się do pracy.

– Dzień dobry – wydukała, otrzepując buty na wycieraczce.

– Byłby dobry, gdybyś dotarła pięć minut temu. Salon otwiera się o dziewiątej, ale ty masz być gotowa wcześniej. Nie tak się umawiałyśmy? – Surowy ton kobiety wskazywał na to, że nie zamierzała pytać Kai, czy aby niczego nie zgubiła w śniegu, ratując się przed upadkiem.

– Tak – przyznała z przekąsem, ukradkiem spoglądając na ogromny zegar zawieszony na głównej ścianie. Wskazywał dokładnie ósmą pięćdziesiąt osiem. – Jest trochę ślisko i… – próbowała jeszcze wyjaśnić sytuację, ale Marcjanna uniosła kościstą dłoń i natychmiast uciszyła Kaję.

– Trzeba było wyjść wcześniej – powiedziała krótko. – Dobrze, że pierwsza klientka przychodzi dopiero za piętnaście minut. Zdążysz jeszcze umyć podłogę – dodała i odeszła do swojego biura, ukrytego w wąskim korytarzu. Zamknęła za sobą drzwi, a w salonie zapanowała kompletna cisza.

– Dobrze… – westchnęła cicho Kaja, spuszczając wzrok na swoje buty i niewielką kałużę, która powstała z topniejącego śniegu.

Choć wnętrze prezentowało się estetycznie i luksusowo, ona uważała je za mało przytulne. Zamiast podziwu wywoływało w niej niepokój. Wydawało się zbyt idealne, a nawet pokusiłaby się o określenie go sterylnym. Podreptała do szatni, gdzie przebrała się w uniform i czyste buty. Szybko umyła podłogę, marząc, by wypić jeszcze choć kilka łyków kawy, nim zjawi się klientka, a gdy chowała mop do niewielkiej szafy, jej wzrok przykuła maleńka choineczka, która jakby wołała do niej o ratunek. Nie mogła się powstrzymać i wyciągnęła ten niewielki, choć odrobinę ocieplający wnętrze symbol świąt i ustawiła go na ladzie.

***

Wymówki były w mniemaniu Marcjanny wygodnymi kłamstwami, które pozwalały stworzyć sobie złudne wrażenie prawdy. Nienawidziła, gdy ktoś próbował się tłumaczyć, zwłaszcza w tak banalnych sprawach, jak spóźnienie. Skoro pogoda już od kilku dni nie sprzyjała spacerom, to Kaja doprawdy mogła przewidzieć, że będzie potrzebowała trochę więcej czasu, by bezpiecznie dotrzeć do pracy… Aż się otrząsnęła, przypominając sobie telemark pracownicy, którego pozazdrościć by jej mogli najlepsi skoczkowie narciarscy, i wróciła do studiowania tabel na ekranie komputera.

Sporządziła właśnie skrupulatne zamówienie na najpotrzebniejsze kosmetyki. Nie była zwolenniczką robienia ogromnych zapasów, marnowania produktów czy urządzania wystawnych gablotek z etykietami głoszącymi: „Pracujemy tylko na markowych kosmetykach” albo „Chcesz codziennie wyglądać jak po wyjściu z salonu? Z tymi produktami osiągniesz ten efekt!”. Wolała, by klientki nie bawiły się w domowe spa, tylko wracały do niej, wydając pieniądze na kolejne zabiegi. Sprzedawanie im chałupniczej recepty na piękny wygląd w perspektywie długofalowej nie mogło przynieść aż takich zysków jak sprawne ręce pracownic salonu.

– Świetnie, że jesteś! – oznajmił kobiecy głos, który znikąd wybrzmiał w biurze.

Marcjanna podniosła zaskoczone spojrzenie na drzwi, w których dojrzała swoją wspólniczkę. Weronika Papieska zwykle przyjeżdżała do pracy nieco później, bo jej poranna rutyna obejmowała nie tylko kawę wypitą w towarzystwie męża, ale również codzienną wizytę na basenie, dlatego też jej nagłe pojawienie się o tak wczesnej porze momentalnie wywołało w Marcjannie poczucie niepokoju. W pierwszej chwili chciała zerwać się z krzesła, bo wzrok wspólniczki wydał jej się wyzywający, ale powstrzymała się i tylko wyprostowała ramiona, gotowa na każdą ewentualność.

– A dlaczego miałoby mnie nie być? Jestem punktualnie od…

Już chciała wytknąć kobiecie fakt, jak bardzo jest spóźniona, ale Weronika nie pozwoliła jej przejąć pałeczki w tej rozmowie. Zdjęła sportową kurtkę i niedbale odwiesiła ją na fotel stojący przy sąsiednim biurku. Blond loki rozsypały się na jej ramionach, co sprawiło, że przypominała Kupidyna, który najwyraźniej planował udzielić reprymendy.

– Mam dość – oświadczyła, przytykając teatralnie dłoń do czoła, jakby chciała zgarnąć z niego pot. – Jestem tym wszystkim zmęczona. Kupiłam dzisiaj bilety na Dominikanę. Wylatujemy pojutrze, no i chciałabym już teraz zapowiedzieć, żebyś nie była później zaskoczona… jest ogromne prawdopodobieństwo, że nie wrócę.

Marcjanna zmarszczyła brwi. Wydawało się jej, że Weronika pomyliła drzwi ich wspólnego biznesu z tymi od swojego mieszkania lub że właśnie trenowała, co powie mężowi po powrocie do domu. Roześmiała się więc z lekkim prychnięciem.

– Nie rozumiem… Ćwiczysz na mnie jakąś przemowę? Kiepsko ci idz…

– Ależ skąd! Po prostu informuję cię, że znikam – przerwała jej stanowczo. – Z biznesu, z twojego życia i z tego… – Rozejrzała się z wyraźną dezaprobatą po surowym wnętrzu biura. – … z tego miejsca – dokończyła myśl.

– Nadal nie rozumiem.

– Oczywiście, że nie rozumiesz… – Wspólniczka roześmiała się głośno, energicznie wyrzucając ręce w górę. – Nigdy niczego nie rozumiesz. Albo nie chcesz zrozumieć, tak chyba lepiej to ująć.

Marcjanna skrzyżowała ręce na piersi, czując, że jej usta ściągają się w coraz węższą linię. Doprawdy nie miała pojęcia, co tym razem Weronika miała jej do zarzucenia.

– Rozmawiałyśmy o tym nieraz i nic się nie zmieniło, dlatego uważam, że kolejna dyskusja nie wprowadzi nic nowego. Wycofuję się. Mój prawnik skontaktuje się z tobą i…

– Pewnie sądzisz, że to naprawdę wyborny żart, ale muszę cię zmartwić, bo absolutnie mnie nie bawi. – Tym razem to Marcjanna weszła Weronice w słowo. – Rozumiem, że sposób zarządzania firmą nie do końca ci odpowiada, ale podzieliłyśmy się obowiązkami i o ile sobie dobrze przypominam, uznałaś, że nie chcesz mieć nic wspólnego z papierkową robotą. – Wymownie zerknęła na biurko wspólniczki, na którym nie leżał ani jeden dokument. Było tak puste, że można było je uznać za praktycznie nieużywane. – Nie rozumiem więc, skąd te gwałtowne emocje.

Weronika roześmiała się kpiąco, przysunęła sobie krzesło i usiadła tuż przed swoją rozmówczynią. Dzieliło je jedynie biurko Marcjanny, które, choć zarzucone dokumentami, sprawiało wrażenie uporządkowanego.

– Prosiłam cię o naprawdę drobne sprawy. Kwiaty w recepcji, kawa dla naszych klientek, odświeżacze powietrza rozstawione nie tylko w toalecie… – zaczęła wyliczać, ale twarz jej wspólniczki pozostała niewzruszona. – Idą święta. Uzgodniłyśmy, że w tym roku w salonie stanie choinka ze srebrnymi bombkami i…?

– Przeanalizowałam te wszystkie prośby. I uznałam je za bezsensowne.

– Słucham?! – wydusiła Weronika.

– To strata pieniędzy, a klientki obejdą się bez takich umilaczy.

– Słuchałaś mnie w ogóle? Kiedy tłumaczyłam ci, jak ważne jest, by stworzyć miejsce, które…

– Jest ekskluzywne. Komfortowe i przyjazne – przyznała Marcjanna. – Jest czysto? Jest. Jest luksusowo? Wydaje mi się, że aż za bardzo. Komfortowo i przyjaźnie? O to mają zadbać Kaja, Marta i ty. A choinka stoi w magazynku.

– Mówisz o tej śmiesznej, mikroskopijnej, kiczowatej ozdobie, którą Kaja postawiła dzisiaj na ladzie? – prychnęła, z niedowierzaniem kręcąc głową.

– To salon kosmetyczny, a nie domek Świętego Mikołaja. Mamy świadczyć usługi na wysokim poziomie, a nie konkurować z galeriami handlowymi na największą liczbę lampek i kiczowatych ozdób.

– W porządku, jak sobie chcesz! – Weronika zerwała się z krzesła i sięgnęła po swoją kurtkę. – Mój prawnik się z tobą skontaktuje i jakoś rozwiążemy ten… problem. Tak myślałam, że się nie dogadamy, ale chciałam jeszcze spróbować, by później sobie nie wyrzucać, że nie zrobiłam wszystkiego, co mogłam, żeby uratować coś, co było moim ogromnym marzeniem, a przez twój brak kompromisowości zostało kompletnie zniszczone.

Marcjanna dumnie uniosła głowę. Nie zamierzała się dłużej tłumaczyć z własnych wyborów, a widząc łzy w oczach wspólniczki, utwierdziła się tylko w przekonaniu, że stojąca przed nią kobieta, na której twarzy malowała się kompletna rezygnacja, była zbyt słaba, by prowadzić ten biznes, i że lata stawiania na swoim były najlepszym, co mogła zrobić. Nie zamierzała oddać tego biznesu bez walki. Wypracowała sobie pewną pozycję i rozemocjonowana Weronika nie miała prawa jej tego odbierać.

– Będę czekać na pismo – odparła chłodno.

– Lepiej to wszystko dobrze przemyśl. Z takim nastawieniem wobec innych za chwilę zostaniesz kompletnie sama, dźwigając jak łańcuch ciężar własnych decyzji, ukutych w złudnym poczuciu sukcesu.

– Wiesz, że lubię piękną biżuterię. – Marcjanna uśmiechnęła się kpiąco, pochylając się nad dokumentami. Dla niej rozmowa właśnie się zakończyła.

– Oby ta cię nie przytłoczyła… – mruknęła jeszcze Weronika, narzuciwszy na ramiona kurtkę. – Wesołych świąt. Mimo wszystko – dodała i wyszła, nie oglądając się za siebie.

– Wesołych świąt…? – prychnęła Marcjanna, kręcąc z niedowierzaniem głową. – Znamy się od lat, a ty nadal nie zrozumiałaś, jak bardzo ich nienawidzę? Zmarnowany czas w roku. Bezsensowne wydatki na prezenty, których nikt nigdy nie docenia – mamrotała pod nosem, skupiając wzrok na ekranie komputera. – Nieszczere uśmiechy, fałszywe życzenia od ludzi, którzy spotykają się przy stole tylko dlatego, że tak wypada!

Już chciała skasować jedną z pozycji w tabeli, gdy jej palec zawisł nad klawiaturą. Uświadomiła sobie bowiem, że skoro Weronika wyjeżdża właśnie na niezaplanowany urlop, i, co gorsza, nie zamierza z niego wracać, to… ktoś musi przejąć jej klientki. A Kaja i Marta miały już kalendarze wypchane do granic możliwości…

– Cóż… będą musiały zostawać dłużej – stwierdziła beztrosko, bo w końcu to nie z jej winy rozsypie się cały grafik oraz plany pracownic na ostatnie przedświąteczne dni.

***

Kaja wróciła do mieszkania, z ogromnym bólem w lędźwiach pokonując schody, i z trudem się wyprostowała, by trafić kluczem w odpowiedni zamek. Człapała jak kaczka, bo buty jej przemokły, gdy załamał się pod nią lód na kałuży przy przejściu dla pieszych. Postanowiła skrócić sobie drogę powrotną i podjechać autobusem, a ten jak na złość spóźnił się prawie trzydzieści minut. Przemarzła więc porządnie, czekając na zatłoczonym przystanku, a teraz, kiedy w końcu dotarła do domu i ściągnęła kozaki, zostawiając na kafelkach mokre ślady, poczuła, jak bardzo jest zmęczona.

Niespodziewane nadgodziny, które przydzieliła jej Marcjanna w związku z nagłą nieobecnością Weroniki, może i oznaczały dodatkowe wynagrodzenie, ale jednocześnie niosły ze sobą brak sił, wyczerpanie i jeszcze mniej czasu dla Oskara. Naprawdę nie miała pojęcia, jak dotrwa do świąt, kiedy zorganizuje jakieś prezenty i jak wytłumaczy się rodzicom z tego, że pojawi się w domu dopiero w Wigilię.

– Już myślałem, że będziesz tam nocować! – Oskar wyjrzał z kuchni, zarzucając na ramię ścierkę. – Jezu… wyglądasz jak z krzyża zdjęta!

– I tak się czuję – przyznała, mocno wyginając się do tyłu, jakby to miało pomóc na promieniujący ból.

– Przywiozłem ci obiad od rodziców. – Podał jej rękę i pociągnął ją delikatnie w swoją stronę, by zamknąć w swych silnych ramionach.

Kaja przymknęła oczy i odetchnęła z ulgą. Uwielbiała wracać do domu, zwłaszcza wtedy, gdy Oskar witał ją ciepłym posiłkiem. Jako trener personalny dbał o to, by odżywiała się zdrowo i pożywnie, mimo napiętego grafiku w pracy.

– Wyobrażasz sobie, że Weronika wyjeżdża na Dominikanę i zostawia nas z całym tym przedświątecznym chaosem? – jęknęła, gdy chwilę później, przebrana w wygodny dres i suche skarpetki, usiadła w kuchni przy porcji warzywnej zapiekanki. – Klientek od groma, a jeszcze niektóre próbują się dopisać na mocno wypchane listy rezerwowe.

Ukryła twarz w dłoniach i ze świstem wypuściła powietrze z ust. Wizja ostatniej przedświątecznej prostej zaczynała ją przerastać…

– Przecież miałaś już dawno wypisany urlop – przypomniał jej Oskar, zalewając wrzątkiem granulki kawy w kubku.

– Ale to nagła sytuacja jest! – pisnęła, próbując naśladować głos swojej szefowej. – W takich chwilach nie można przedkładać własnych planów ponad dobro firmy.

– Jesteś mało asertywna. Powinnaś się nie zgodzić.

– Przecież nie mogę tak zostawić Marty…

– To niech Marcyśka sama założy mundurek i przyjmuje klientki – burknął, wyraźnie zniesmaczony. – Serio, Kajka. Gdybyście się obie postawiły…

– To wyjątkowa sytuacja – przerwała mu, sięgając po widelec.

– Zawsze jest wyjątkowa – mruknął, przesuwając kubek bliżej kobiety.

Sam usiadł po drugiej stronie okrągłego stoliczka i upił łyk kawy.

Kaja postanowiła nie ciągnąć drażliwego tematu. Zwykle rozmowy o salonie Marcjanny kończyły się kłótnią, a ta była jej teraz najmniej potrzebna. Musiała zgromadzić siły na następny dzień pracy, bo ten również wydłuży się o trzy kolejne godziny, w związku z klientką, którą udało się przerzucić z innego terminu. Naprawdę nie mogła uwierzyć, że Weronika postawiła je w tak trudnym położeniu.

Akurat stylizowała rzęsy, gdy szefowa wpadła do salonu, rzuciła tylko krótkie: „Hej, Marcia jest u siebie?” i zniknęła w biurze, nim Kaja cokolwiek zdążyła odpowiedzieć, a później równie szybko opuściła lokal, nie wyjaśniając niczego. Nawet się nie pożegnała i Kaja przewidywała, że rozmowa wspólniczek nie była najłatwiejsza, ale dopiero później, gdy pojawiła się Marta, Marcjanna wyjrzała ze swojej jaskini i wyjaśniła im, jak się sprawy mają.

– Powiedziałaś jej już, że planujesz szukać nowej pracy? – zapytał nagle Oskar, a słodka marchewka, którą właśnie gryzła, nagle wydała jej się okropnie gorzka.

– Nieee… – wymamrotała.

– A o podwyżkę zapytałaś?

– Też nie. Chcę to zrobić w styczniu. Wątpię, by się teraz na cokolwiek zgodziła. Ona nienawidzi zimy, świąt i…

– Dlaczego ona ma być ważniejsza od ciebie? – przerwał jej, poirytowany. – Marcjanna z nikim się nie liczy. Najchętniej otworzyłaby salon w Wigilię, bo to przyniosłoby jej więcej zysków. No i kompletnie nie interesuje się tym, czy macie jakieś plany. Kajka, przejrzyj na oczy. Wykończysz się tam…

Mimo złości, z jaką wypowiadał każde słowo, Kaja dojrzała w jego oczach troskę. Martwił się i zdawała sobie sprawę, że miał rację, choć nie potrafiła znaleźć wystarczająco dużo siły, by cokolwiek zmienić. Chciała znaleźć inną pracę, lepszą, spokojniejszą, taką, w której ktoś doceni jej dokładność, umiejętności i zaangażowanie, ale za każdym razem, gdy kierowała się do biura, by poinformować Marcjannę o swoich planach, coś ją powstrzymywało. Wyrzuty sumienia? Że zostawi szefową na lodzie? Albo że Marta będzie musiała przejąć jej klientki, co oznaczało dla niej jeszcze więcej pracy? Strach? Że w nowym miejscu będzie jeszcze gorzej? Albo, co gorsza… że niczego lepszego nie znajdzie, więc będzie musiała wrócić do byłej szefowej i błagać, by znów ją przyjęła?

– Nie mogę zostać bez pracy. Wiesz, że pomagam rodzicom. Jak sobie to wyobrażasz? Że rzucę wszystko ot tak i… – urwała, czując, że łzy napływają jej do oczu. Odwróciła wzrok.

– Kajka… – Oskar przysunął krzesło bliżej kobiety i troskliwie się uśmiechnął. – Wiesz, że jeśli będzie trzeba, to zawsze ci pomogę. I twoim rodzicom też.

Wiedziała to. Ale traktowała tę propozycję jak ostateczność. Bo obiecała mamie i tacie, że sobie poradzi. I to za wszelką cenę.

***

Damian milczał przez całą drogę do restauracji. Była pewna, że miało to związek z garniturem, który kazała mu założyć, marudząc, że nie zamierza się za niego wstydzić przy wszystkich gościach. Wiedziała, że nienawidził takiej wymuszonej elegancji i zawsze stawiał na wygodę, ale nie mogła temu przyklasnąć przy tak ważnej uroczystości. Sama szykowała się ponad godzinę, dbając o najmniejszy detal, i widzimisię Damiana nie mogło tego wysiłku zaprzepaścić.

W narastającym napięciu szukali miejsca parkingowego. Wyjątkowo popularna restauracja, do której zmierzali, mieściła się w samym centrum miasta, co zdecydowanie utrudniało dojazd. W dodatku Marcjanna zdecydowała się na szpilki, które choć prezentowały się pięknie, na zimową pogodę i mrozy nie nadawały się kompletnie.

– To może wysadzę cię przed drzwiami, a sam czegoś poszukam? – zaproponował zdegustowanym tonem Damian, piąty już raz podjeżdżając przed wejście.

– Jak uważasz. – Wzruszyła ramionami.

Było jej powoli wszystko jedno. Chciała po prostu znaleźć się już w lokalu, przywitać z bratem, złożyć mu życzenia i się ogrzać.

– To wyskakuj… – mruknął, wjeżdżając na chodnik.

Ściskając w dłoni pakunek owinięty brązowym papierem i złotą wstążką, wysiadła z samochodu i wdepnęła w kałużę, głęboką prawie jak jej obcas. Grymas zniesmaczenia przebiegł przez jej twarz.

– Bliżej już nie dam rady – mruknął Damian, jakby udało mu się jakimś cudem dostrzec jej minę.

Nie odpowiedziała. Wyprostowała się jak struna i dumnie przymknęła za sobą drzwiczki. Nawet nie obejrzała się za siebie, drobiąc w stronę restauracji.

Ciepłe powietrze owiało ją natychmiast, gdy tylko kelner otworzył przed nią drzwi, i wbrew nadziei na to, że spotkanie będzie spokojne, dobiegły ją głośne rozmowy gości.

– Czy była rezerwacja? – zapytał kelner, odbierając jej płaszcz.

– Jestem gościem Wiktora Nowickiego.

– Oczywiście, proszę o chwilę cierpliwości.

Spodziewała się, że nazwisko brata sprawi, iż natychmiast zostanie zaprowadzona do stolika, ale, niestety, musiała zaczekać, aż mężczyzna sprawdzi wszystko w swoich księgach. Trwało to mniej niż pięć minut, ale dla niej i tak zbyt długo. Uważała, że profesjonalna obsługa powinna pamiętać, kogo będzie gościć danego dnia.

– Tędy proszę… – W końcu zaprosił ją na salę.

Już obmyślała, jakie wyszukane danie zamówi tym razem. Od jakiegoś czasu chodziła za nią kaczka w sosie borowikowym, ewentualnie szparagi, choć sezon na nie przecież dawno minął. Tatar na przystawkę brzmiał smakowicie, a na deser może tiramisu?

Zwolniła jednak gwałtownie, nie tylko swój krok, ale i myśli o kolacji, gdy zauważyła, dokąd prowadzi ją kelner. Minęli elegancką salę bankietową i wkroczyli do korytarza prowadzącego do pomieszczeń klubowych. Całe ciało spięło się nienaturalnie na samą myśl, że brat zarezerwował miejsca w warunkach… mniej wystawnych, a właściwie wręcz biesiadnych.

– Zapraszam. Stolik pod ścianą. – Kelner wskazał kierunek, a sam wycofał się do restauracji.

Marcjanna rozejrzała się po przytulnym wnętrzu, które bardziej przypominało jej kawiarnię lub bistro niż lokal premium, do którego przecież się wyszykowała.

– Marcysia! – Usłyszała zdrobnienie swojego imienia, które działało na nią jak płachta na byka. Tylko jedna osoba w jej otoczeniu miała na tyle odwagi, by go używać.

Po chwili dostrzegła brata, który przepychał się pomiędzy stołami, by jakoś do niej dotrzeć. Szybko zdążyła ocenić, że jej nacisk na wyjściowy strój mocno rozminął się z wizją imprezy, na jaką postawił Wiktor. Solenizant rozpostarł szeroko ramiona, a wymięty T-shirt nieco się uniósł, odsłaniając umięśniony brzuch.

– Jak zawsze Francja-elegancja! – skwitował, mierząc ją wzrokiem od szpilek po zaczesane gładko włosy. – Sama jesteś?

– Damian parkuje. – Odchrząknęła, wysuwając w jego stronę pieczołowicie zapakowany prezent. – Wszystkiego najlepszego – dodała przy tym, choć nie wierzyła, by którekolwiek ze złożonych dziś życzeń mogły się w przyszłości spełnić jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki. Sama nigdy takiego cudu nie doświadczyła.

– Dzięki! – Rozpromieniony pochylił się, by ucałować ją w policzek, ale zręcznie się wywinęła i zetknęli się jedynie skroniami. – Chodź, właśnie mieliśmy zamawiać. Wybierz sobie, na co masz ochotę – poprowadził ją w głąb sali.

Otaksowała gości brata i straciła całkowicie ochotę na to, by tego wieczoru cokolwiek jeszcze świętować. Zdawała sobie jednak sprawę, że nagłe wycofanie się byłoby nietaktem, dlatego zmusiła się do uśmiechu i wyminęła Wiktora, by zająć jedno z wolnych miejsc. Nie ma co, zapowiadała się „wspaniała” impreza.

***

Damian pojawił się prawie trzydzieści minut później, z głową mokrą od śniegu, który niespodziewanie zaczął padać w szaleńczym tempie. Zziębnięty i zdenerwowany, skostniałymi palcami uścisnął dłoń Wiktora, wylewnie składając mu życzenia.

– Zamówiłaś mi coś? – zapytał, gdy udało mu się przepchnąć do Marcjanny.

– A skąd miałabym wiedzieć, na co masz ochotę?

– Świetnie… – prychnął, obserwując kątem oka kelnerów, którzy przynosili już pierwsze dania na stół. – Widzę, że nasza wykwintna kolacja nieco zmieniła formułę – dodał kąśliwie i sięgnął po menu.

Zagryzła wargę. Była przygotowana na to, że wytknie jej zbyt gorliwe przygotowania do imprezy, ale, na Boga, skąd mogła wiedzieć, że Wiktor sprosi połowę firmy i postanowi ugościć ich w…

– Poproszę pizzę trzy sery. – Usłyszała głos Damiana i dreszcz przebiegł jej po plecach.

Pizzę?! Ze wszystkich tych… mało wyszukanych potraw musiał wybrać akurat to, które mógł zjeść codziennie wieczorem, ale może niekoniecznie na urodzinach?! Już chciała go szturchnąć, by zmienił swoje zamówienie, ale odwrócił się w stronę bruneta, który zdążył go o coś zagadnąć.

Rozejrzała się po twarzach gości. Roześmiani, zadowoleni, głośni. Ledwo była w stanie zebrać myśli, w dodatku było jej chłodno w zbyt cienkiej sukience i raz po raz przechodziły ją dreszcze. By czymś zająć głowę, zaczęła poszukiwać wzrokiem ozdób świątecznych. Była ciekawa, jak wiele niepotrzebnych kosztów poniosła restauracja, by wprowadzać swoich klientów w odpowiedni nastrój. Światełka, figurki, choinki z bombkami… a w tle ledwo słyszalne, ale charakterystyczne piosenki. Aż ją skręcało na samą myśl o zbliżającym się bożonarodzeniowym szale!

– Co z wigilią? – zagadnął ją Wiktor, przysiadając się niespodziewanie.

– A co ma być? – burknęła i wyprostowała się dumnie. – Wiesz, że nie obchodzę tych kretyńskich świąt.

– Co roku ta sama śpiewka. – Pokręcił z niezadowoleniem głową. – Rodzicom zależy na tym, żebyśmy spędzili ten czas w rodzinnym gronie.

– Och, proszę cię! – Marcjanna prychnęła głośno. – Święta to tylko marnotrawienie oszczędności, iluzja cudownej zabawy i problemy żołądkowe. Mogę przekazać przez ciebie jakieś prezenty, ale na więcej nie licz.

– Będą zawiedzeni…

Wyprawa na wieś oznaczałaby dla niej konieczność zamknięcia salonu na kilka dni, a tym samym realne straty. Nie zamierzała się na to godzić, szczególnie że w jej branży był to gorący okres. Zadzwoni, złoży mamie i tacie życzenia, a następnego dnia otworzy drzwi zakładu, czekając na klientki, które będą szukały ratunku dla swojej skóry lub paznokci dokładnie wtedy, gdy konkurencja będzie odpoczywać. Musi jeszcze tylko jakoś przymusić Kaję, bo robota paliła jej się w rękach, albo ewentualnie Martę, choć ta działała zdecydowanie wolniej. Tak, to musi być młodsza z jej pracownic. Nie miała sobie równych, a przy tym była niesamowicie dokładna, wręcz perfekcyjna. Klientki ją uwielbiały!

– Marcyśka, poukładaj to jakoś – skwitował Wiktor, sięgając po kieliszek z winem.

Nie zaczekał na kolejną odmowę, tylko wstał, by wrócić do swojej partnerki, która w otoczeniu koleżanek dojadała właśnie sałatkę. Nie zwracała na Marcjannę najmniejszej uwagi. Od samego początku znajomości partnerka Wiktora dawała jego siostrze wyraźne sygnały, że nigdy nie będą najlepszymi przyjaciółkami, a ich kontakty ograniczą się do wymuszonych, grzecznościowych zwrotów. Nawet podczas rodzinnych spotkań traktowała Marcjannę jak powietrze, co na niej nie robiło absolutnie żadnego wrażenia. Im mniej osób w jej otoczeniu potrzebowało jej obecności, tym mniej zobowiązań oznaczało to dla niej w przyszłości.

Zwróciła się w stronę okna, które wychodziło na ulicę przed budynkiem. Grube, ciężkie płatki śniegu wirowały w szaleńczym tańcu, w blasku ulicznych latarni, jak w świetle reflektorów na scenie. Mali aktorzy w komicznej sztuce zimowych szaleństw. Gdyby mogła choć na chwilę ocenić ich grę, zostać krytykiem i jednym zdaniem na zawsze zgasić ten zapał i wiarę w to, że ta aura kogokolwiek może cieszyć, zrobiłaby to. Bez zawahania.

ożyw obraz