Oko Jelenia. Pan Wilków - Andrzej Pilipiuk - ebook

Oko Jelenia. Pan Wilków ebook

Andrzej Pilipiuk

0,0
14,99 zł

Ten tytuł znajduje się w Katalogu Klubowym.

DO 50% TANIEJ: JUŻ OD 7,59 ZŁ!
Aktywuj abonament i zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego, aby zamówić dowolny tytuł z Katalogu Klubowego nawet za pół ceny.


Dowiedz się więcej.
Opis

Styczeń 1560 roku. Po ucieczce z Bergen, Marek i Hela stają na polskiej ziemi. Osiągnęli względny spokój, lecz nie na długo. Za sobą zostawili trupy, a nad ich głowami zawisło nowe, śmiertelne niebezpieczeństwo. Jedno z najważniejszych miast Hanzy nie wita ich gościnnie. Czasu na odpoczynek brak.

Los ma swoje własne plany – nie tylko dla naszych bohaterów.

Na szachownicy pojawiają się nowe pionki. Wśród nich prostoduszny kozak Maksym, nieświadomy, że jego szabla nie wystarczy, by przejść przez to piekło.

Oko Jelenia to siedem etapów podróży przez czas, w której każde odkrycie przybliża do prawdy.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi

Liczba stron: 366

Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



 

Cykl Oko Jelenia:

Droga do NidarosSrebrna Łania z VisbyDrewniana TwierdzaPan WilkówTriumf lisa ReinickeSfera ArmilarnaSowie Zwierciadło

Bergen, noc z 10 na 11 grudnia 1559

Hans biegł po dachach. Wąskie kładki wzdłuż kalenic uginały się pod stopami. Pokryte śniegiem gonty były przerażająco śliskie. Szczyty domów przypominały skalne granie. Zaułki otwierały się niczym przepaści. Patrzył wkoło i widział czyhającą śmierć... Lodowaty wiatr przybyły z gór przenikał na wskroś. Prószący delikatnie śnieg ograniczał widoczność. Najgorsze zaś było to, że chłopak nie wiedział, dokąd iść. Wraz ze śmiercią pryncypała poczuł się niczym psiak wyrzucony za drzwi. Będzie musiał wrócić do rodziny. Tylko jak tego dokonać? Jego miasto leży za morzem. Peter Hansavritson udzieliłby pomocy, lecz teraz jest w Visby. Hans znał jeszcze dwa adresy. Dwóch ludzi: jeden w kantorze, drugi w mieście. Oni mu pomogą. Ale na razie trzeba przeżyć do rana.

Ceklarze i duńscy żołnierze buszowali po dzielnicy hanzeatyckiej. Stąd, z góry, widział ich pochodnie. Musieli już wcześniej dostać rozkazy, bo aresztowali ludzi najwyraźniej według jakiegoś planu. Gdzieś w dali huknął samopał, niektórzy kupcy próbowali stawiać opór.

Dobiegł do końca i zeskoczył ciężko na podest leżący dużo niżej. Krótsza, słabsza noga bolała coraz bardziej. Galeryjka, schodki w dół i po chwili zatrzymał się w ciemnym pasażu. Z trudem łapał oddech. Zawinął się dokładniej w cienki sukienny płaszcz.

I w tym momencie poczuł na ramieniu ciężką rękę.

– I co my tu mamy? – burknął ktoś po duńsku. – Popatrz, Alv, to chyba ten smarkacz, co u Edwarda służył.

Drugi siepacz wyjął latarkę, do tej pory ukrytą pod połą peleryny, i poświecił dzieciakowi w oczy.

– Ani chybi ten – mruknął zadowolony. – Namiestnik się ucieszy.

Hans szarpał się rozpaczliwie, co poskutkowało tylko dodatkowymi razami. Obficie brocząc krwią z rozbitych ust i nosa, czuł, jak mężczyźni pętają mu dłonie rzemieniem. Zgubił gdzieś czapkę. Wyższy ceklarz boleśnie chwycił go za włosy.

– Idziemy – warknął.

Chłopak nie chciał. Zaparł się. Znowu bili. Czuł uderzenia coraz słabiej, jakby przez poduszkę. Zdołał z trudem capnąć zębami przedramię jednego.

– Dosyć! – usłyszał głos kogoś trzeciego. – Bo jeszcze zdechnie przed czasem!

Zmusił się, żeby otworzyć oczy. Coś zimnego spoczęło na jego dłoni. Śnieżynka... Znowu zaczęło prószyć. I naraz zrozumiał, że musi zapamiętać jak najwięcej. Poczuć chłód śniegu, wciągnąć w nozdrza pachnący mrozem wiatr. To ostatnia okazja. Niebawem przyjdzie Boże Narodzenie, a on spędzi je pod ziemią, zamknięty w lochach zamku... O ile w ogóle dożyje świąt.

– Nie macie prawa – powiedział głośno po niemiec­ku. – Bóg was pokarze...

Kopniak w podbródek był tak silny, że chłopak zobaczył wszystkie gwiazdy. Potrząsnął głową, by dojść do siebie. Leżał w błocie. W pierwszej chwili sądził, że śni. Z bramy wychynęła ciemna sylwetka. W świetle świecy zalśniła stalowa głownia. Zamarła na chwilę, po czym zaśpiewała w powietrzu i uderzyła jak żmija. Siepacze jeszcze przez moment stali. Z pozoru nic się nie działo. Tylko latarka wysunęła się z bezwładnych palców. Czyjeś gardło ze zduszonym gulgotem wypełniło się krwią. Ucięta ręka z mlaśnięciem upadła w śnieg. A potem wszyscy trzej jak na komendę zwalili się z nóg. Powietrze już nie pachniało mrozem. Dusząca metaliczna woń posoki i smród treści jelitowej przysłoniły wszystko niczym opona.

Hans poruszył dłońmi. Rzemień przecięto. Ktoś delikatnie poklepał go po policzku.

– No, dzieciaku, wstawaj wreszcie – usłyszał słowa wypowiadane po niemiecku z dziwnym, śpiewnym akcentem. – Masz gdzie się skryć, by rana doczekać?

– Tak. Dziękuję...

– Uciekaj. To dobra noc dla mężczyzny, ale zła dla młodzika.

Hans, korzystając z pomocnej dłoni, podniósł się. Zagadkowy wybawca stał przed nim z zakrwawioną szablą w ręce. Chłopak obejrzał się i poczuł nieprzyjemne mrowienie na plecach. Trzej ceklarze spoczy­wali w błocie, śnieg powoli tajał na ich policzkach, ale nad ustami nie było widać mgiełki oddechu. Twarz dowódcy patrolu zastygła w wyrazie zdumienia. Obcy trącił nieboszczyka butem, odetchnął pełną piersią i wsłuchał się w odległe odgłosy walki.

– Noc jeszcze młoda – ocenił. – A dobrą klingę trzeba często krwią poić, by nie rdzewiała... Tak u nas na Siczy powiadają. – Odwrócił się do Hansa.

Ale chłopak już zniknął.

Tknięty jakimś przeczuciem spojrzałem w stronę miasta. Coś małego zbliżało się do „Łani”. Skakało po nieruchomych falach. Odbiło się od stwardniałej nagle powierzchni wody. Wbiegło po burcie i jednym susem wylądowało na moim ramieniu. Ina!

Nie tylko ja ją spostrzegłem. Wszystkie oczy zwróciły się w moją stronę. Borys sięgnął do boku po tasak, ale zwierzę tylko spojrzało i rękojeść broni rozsypała się w pył, odsłaniając błyskawicznie korodujący trzon klingi. Z kilku gardeł wyrwały się okrzyki zgrozy. Zrozu­mieli. Karmieni po knajpach opowieściami o straszliwym stworze, teraz ujrzeli demona na własne oczy.

– Sługa łasicy! – wykrztusił Artur, cofając się o kilka kroków. – A więc to prawda! – Przeżegnał się.

Pobladł, ale bardziej uderzył mnie chłód w jego oczach. W jednej chwili utraciłem przyjaciela. Stałem, bojąc się poruszyć, a zwierzę na moim ramieniu najwyraźniej coś knuło. A może delektowało się sytuacją?

– Mieszkańcy Bergen – odezwało się po niemiecku – czeka was zagłada!

Milczeli przerażeni.

– Mogę was uratować – przemówiła ponownie Ina.

– Nie oddamy czci demonowi! – krzyknął starzec siedzący na skrzyni. – Wolimy śmierć niż zatracenie dusz w piekle!

Przechyliła głowę, jakby nad czymś myślała.

– Wasze pokłony nie są mi potrzebne – oświadczyła. – Nie jestem demonem, ale jeśli wygodniej wam sądzić, że jestem, nie będę się o to obrażać.

Mało nie parsknąłem śmiechem. Kretynka. Idiotka... Kosmiczna wiewióra, tfu, łasica, bezskutecznie próbująca zrozumieć, czym właściwie jest człowiek.

– Moja propozycja, jeśli rozpatrzymy ją z punktu widzenia katolickiej lub protestanckiej teologii, nie naraża na zagładę waszych nieśmiertelnych dusz. Mnie w każdym razie nie są one potrzebne. Nie będę ich od was kupować za cenę życia. Uratować was mogę i po prostu mi to odpracujecie.

– Czego zatem żądasz w zamian? – zapytał Sadko.

Nerwowo rozglądał się wokoło. Czas nadal stał w miejscu. Statek tkwił nieruchomo, niczym wmarznięty w pole lodowe, zatrzymany w połowie ruchu wraz z zamarłą falą.

– Żądam przewiezienia moich sług na wyspę Bornholm. A co do was, jeśli kiedyś będę potrzebować pomocy, będziecie mieli obowiązek mi jej udzielić.

Zgłupieli. Wszyscy patrzyli na Inę w kompletnym zdumieniu. Borys ocknął się pierwszy.

– Wykonamy twój rozkaz, eee... pani.

– Padnijcie na pokład – poleciła. – Znajdźcie coś, czego moglibyście się trzymać. Ty też – zwróciła się do mnie.

Wykonaliśmy polecenie. Nastąpił straszliwy wstrząs, plusk i zapadła ciemność. Księżyc diabli wzięli? Nie, to tylko chmury.

Zrozumiałem później. To był drugi punkt zwrotny. Wcześniej, ratując życie Petera i Mariusa, ocaliłem Brac­two Świętego Olafa oraz lwią część intryg dyplomatycznych Hanzy. Teraz, ratując skazaną na zagładę „Łanię”, Ina ocaliła fortunę mieszkańców Bergen, dokumenty zapewniające trwałość istnienia kantoru oraz ludzi, którzy upokorzeni przez Rosenkrantza poprzysięgli wieczną nienawiść wobec Danii.

Było mi dziwnie dobrze... To idiotyczne, ale leżąc i patrząc w niebo, czułem się naprawdę szczęśliwy.

– Jesteście w śmiertelnym niebezpieczeństwie. Stawaj za sterem – usłyszałem głos Iny. – Zwrot dwa rumby w lewo, natychmiast.

Mówiła po rosyjsku. Myślałem, że chodzi o mnie, więc poderwałem się na równe nogi, lecz wtedy spo­strzegłem, że wydaje te rozkazy Sadce. Drobny Rosjanin bez mrugnięcia okiem spełnił jej polecenie.

„Srebrna Łania” w ostatniej chwili minęła paskudną rafę sterczącą z wody. Usłyszałem zgrzyt desek poszycia trących o skałę, ale dwusetletni kadłub wytrzymał.

– Cztery rumby w lewo!

Ludzie dochodzili do siebie i dobiegło mnie kilka okrzyków przestrachu. Nie dziwiłem im się. Jeszcze przed chwilą byliśmy pośrodku zatoki Vågen, teraz znajdowaliśmy się przy brzegu wąskiego, głębokiego fiordu. Księżyc przeskoczył na nieboskłonie, wcześniej był po lewej, teraz mieliśmy go za plecami.

– A niech mnie, teleportacja – szepnąłem.

– Teleportacja – potwierdziło zwierzę. – Dwadzieścia siedem kilometrów w linii prostej. Wezwij Helę na pokład – rozkazała.

Nie było potrzeby. Agata w towarzystwie mojej przyjaciółki wychodziła właśnie z kasztelu. Wdówka przerażona rozglądała się wokoło.

– Znamię – wykrztusiła, wyciągając ręce przed siebie. – Panie Marku, nie wiem, co się stało, mam znamię nie na tej dłoni... I pierścień jakoś przeskoczył...

Zrobiła jeszcze krok i zatrzymała się, widząc tłum w milczeniu patrzący na mnie. A potem ujrzała łasicę znowu siedzącą na mym ramieniu. Zrozumiała w jednej chwili. Przeżegnała się odruchowo i zamarła.

– Anomalie poprzemieszczeniowe – powiedziało zwierzę. – To się zdarza. Aby dokonać teleportacji, upakowałam statek i ludzi w pakiet mniejszy o rząd wielkości od pojedynczego protonu. Materia nie zawsze wraca do stanu pierwotnego.

– To znaczy? – zapytałem.

– Odbiło cię niczym w lustrze – łasica zwróciła się do zmartwiałej dziewczyny. – Zdrowiu to nie zagraża, tylko serce masz teraz po prawej stronie, natomiast ślepą kiszkę po lewej.

Agata zbladła, a potem zemdlona osunęła się w tył. Na szczęście Artur zdążył doskoczyć i podtrzymał siostrę. Chciałem mu pomóc, lecz mnie odepchnął.

– Nie dotykaj jej, ty upiorze! – warknął.

Wiedziałem, że choć się boi, gotów jest ze mną walczyć. Przerażony, ale jednocześnie zdeterminowany, był zdecydowany chronić siostrę, nawet stawiając czoła koszmarom z najbardziej ponurych hanzeatyckich legend. Cofnąłem się. Zresztą wdówka dochodziła już do siebie. Nadal dygotała ze strachu.

– Co będzie z nami, pani? – zapytał Borys łasicę.

Widziałem, że panicznie boi się przemawiać do zwierzęcia, jednak wysiłkiem woli przełamuje opór.

– Nie obawiajcie się – powiedziała. – Wasza pomoc jest mi przydatna. Nie mam potrzeby was unicestwiać. Zapewnijcie bezpieczeństwo moim sługom. Jeśli ktoś ich tknie, zrobię z nim rzeczy tak okropne, że przez kolejne dwieście lat ludzie będą tym straszyć małe dzieci. Gdy wypełnicie zadanie, daruję wam wolność.

– Będziemy posłuszni – mruknął Borys.

– Włos im z głowy nie spadnie – dodał Sadko.

Agata wstała. Odzyskiwała już swoją naturalną energię. Skinęła dłonią na Helę.

– Chodź, moja droga – poleciła. – Poszukamy jakiegoś miejsca na spoczynek.

– Pani... – Moja towarzyszka zaczerwieniła się. – Ja też... – Wykonała gest w moją stronę.

Wdówka zrozumiała w ułamku sekundy. Wymierzyła dziewczynie siarczysty policzek, a potem odwróciła się od nas i zeszła pod pokład.

– Ty...! – zacząłem.

– Dajcie spokój, panie Marku – powiedziała Hela przygaszonym głosem. – Miała prawo...

– Co ty pleciesz?

– Zataiłam przed nią ten sekret. Służącej nie wolno mieć takich tajemnic.

Objąłem ją delikatnie i pogładziłem po plecach.

– Przyłożymy coś zimnego, zaraz przestanie boleć – zaproponowałem. – Co za głupi świat...

– Lód będzie najlepszy – odezwała się Ina.

Uniosła przednie łapki. Coś między nimi zamigotało błękitem i podała poszkodowanej sporą kulkę śniegu.

– Pani, nie znam tych wód – odezwał się Sadko. – Nie potrafię po nich nawigować. Czy mam spuścić szalupę i wyznaczyć ludzi do sondowania dna?

– To zbyteczne. Widzę dno przez wodę i deski poszycia. Płynąc środkiem fiordu, ominiesz podwodne głazy – wyjaśniła. – W odległości trzech mil będzie rozgałęzienie. Kierując się w lewo, niebawem wyprowadzisz okręt na pełne morze.

– Dziękuję, pani. Czy zechcesz poprowadzić mnie dalej?

– Pojawię się, gdy zajdzie potrzeba – ucięła.

Stanął za sterem, my zaś we trójkę weszliśmy do kajuty zajmowanej kiedyś przez Kowalika. Szukałem w kieszeni krzesiwa, ale powietrze tylko kląsknęło i świece w obu latarkach zapłonęły. Zamknąłem drzwi. Ina wskoczyła na półkę, zapewne by górować nad nami wzrokiem.

– Dlaczego zawróciłaś z drogi? – zwróciła się do Heli.

– Zabili Staszka... Chińczycy.

– Wiem. Co z tego?

– No, ja...

– Śmierć towarzysza to żaden powód. Zachowałaś się nieracjonalnie.

– Chyba ci odbiło! – parsknąłem rozeźlony. – Piętnastolatka, samotna, zimą w górach, bez ekwipunku! W takich warunkach nie miała żadnych szans przeżycia!

– On ma rację – szepnęła Hela. – Samodzielnie nie przebyłabym tych dzikich ostępów...

Twarz dziewczyny nagle skrzywiła się w grymasie bólu. Oczy zastygły, ale powieki drgały. Ina patrzyła na nią nieruchomym wzrokiem. Sczytywała dane ze scalaka?

– Rozumiem – powiedziała wreszcie. – Mylisz się, oczywiście, błędnie oceniłaś wytrzymałość swojego organizmu, zdołałabyś dotrzeć do Uppsali o własnych siłach. Nie będę cię jednak karać za ograniczenia wynikające z twojej głupoty i niewiedzy.

Przeniosła spojrzenie na mnie.

– Nie mam zastrzeżeń do twojej pracy. Wypełniłeś w Bergen wyznaczone ci zadanie.

– Co z tymi cholernymi Chińczykami? – zapytałem. – I co z naszą misją? Oni też szukają Oka Jelenia.

– Chińczycy muszą zostać wyeliminowani. Spróbuję wam w tym pomóc.

– Musimy ich namierzyć. Czy wiesz, gdzie jest ich baza?

Zawahała się.

– Stamtąd uciekłam – powiedziała niechętnie.

Wymieniliśmy z Helą zdumione spojrzenia. A więc to dlatego nie było jej tak długo.

– Nie potrafię dokładnie ustalić koordynat – ciągnęła. – To na północ od Sztokholmu. Wydostałam się, przyczepiwszy do podwozia helikoptera.

– Mają jeszcze jeden?

– Nie wiem. To był śmigłowiec, który zniszczyliście. Nie przewidziałam mrozu. Mój mechanizm nie wytrzymał takiego spadku temperatury. Zamarzłam i spadłam w górach. Leżałam wiele dni, zachowując świadomość, ale nie potrafiłam pokonać bezwładu ciała. Wreszcie szczęśliwym trafem napatoczył się niedźwiedź, głodny, przebudzony ze snu zimowego. Sądząc, że ma przed sobą padlinę, pożarł mnie. Ciepło w jego żołądku pozwoliło mi odzyskać zdolność ruchu.

Wyobraziłem sobie łasicę wyrywającą się z miśka jak jakiś alien... Makabra.

– Chińczyk, którego udało nam się przesłuchać... Z ludźmi kapitana Petera zdołaliśmy wziąć jednego żywcem.

– Wiem. Sczytałam z twojego scalaka. To dziwne, ale na ile znam Skrata, brzmi całkiem prawdopodobnie.

– Co należy robić w tej sytuacji?

– Odzyskam zapis z Oka. Wrócę do przyszłości i tam będę sprawy wyjaśniać.

– Czyli można wrócić? – Spojrzałem na Inę dziko.

– Wy nie – ucięła.

– A nasze scalaki? Dałabyś radę nas tam odtworzyć?

– Nie.

– Mamy pozabijać Chińczyków – powiedziała Hela. – Zadanie to trudnym mi się wydaje. Pomożesz nam ich uśmiercić?

– Nie. Tylko wskazówki.

– Dlaczego nie? – prychnąłem.

– Moje wpojone zasady... wzorce... oprogramowanie... – szukała analogii. – Zabraniają mi zabijania ludzi.

– To wiesz, co teraz zrobię? – syknąłem, pokazując Inie gest Kozakiewicza.

– Wy stanowicie wyjątek. Mam prawo unicestwiać tych, których powołuję do życia.

Spokorniałem w jednej chwili.

– Posłuchajcie uważnie. Moje rezerwy są na wykończeniu. Mechanizm tego ciała znajduje się w stanie kompletnego rozregulowania i jego kompleksowa regeneracja jest już niewykonalna. Ogniwa paliwowe zdołałam odtworzyć.

– Co zatem... – zacząłem.

– Jestem zmuszona się zrestartować. Odbudować całą strukturę. Dlatego też płyniemy na wyspę Bornholm.

– Rosną tam mchy kumulujące ciężką wodę – domyśliłem się.

– Tak. Na Bornholmie rosną odpowiednie mchy. Musicie wyekstrahować z nich ciecz, następnie odzys­kać tlenek deuteru. Znajdziecie naczynie o pojemności czterech litrów, umieścicie w nim moje ciało i zalejecie ciężką wodą. Zapewnicie mi ochronę i nie podejmiecie żadnych akcji mogących zakłócić proces. Odrodzę się w ciągu około siedemdziesięciu godzin.

– A jeśli tego nie zrobimy?

– Za dwa miesiące umrzecie. Przewidując taką sytuację, umieściłam zawczasu niewielkie ładunki wybuchowe w pobliżu pni waszych mózgów.

– Blefujesz.

– Czemu tak myślisz?

– Bo gdyby tak było naprawdę, nie musiałabyś szukać Alchemika, tylko spokojnie czekałabyś, aż mu łeb rozsadzi.

– Te ładunki normalnie są nieaktywne. Uruchomię zegary bezpośrednio przed operacją.

Zagryzłem wargi. Przewidziała wszystko. Nawet jeśli kłamie, nie mam jak tego zweryfikować. Rozległo się ostrożne pukanie: w drzwiach stanął Sadko.

– Pani...

– O co chodzi? – Przechyliła pytająco łebek.

– Wyszliśmy na morze. Problem w tym, że mgła bardzo widoczność utrudnia. Nie znam tych wód. Nie rozpoznaję, w którym miejscu wybrzeża się znajdujemy. Czy pozwolisz, abym rzucił kotwicę? Moim zdaniem, należy poczekać do rana.

– Nie. Spieszy mi się. Pokieruję tobą.

– Widzisz, pani, poprzez mgłę jak przez deski? – zdumiał się, a może tylko udawał.

– Tak.

Wskoczyła jednym susem na ramię Rosjanina. Pobladł i lekko się przygarbił. Nie dziwiłem mu się. Dla niego to jak nosić wcielonego diabła na plecach. Kazałem Heli się położyć.

Sam usiadłem na krześle i oparłszy głowę o ścianę, zsunąłem czapkę na oczy.

Gdy się ocknąłem, dziewczyna spała jak zabita, a przez okno sączył się do kajuty słaby poblask świtu. Przeciągnąłem się. Bolały mnie plecy i stawy. Nie nawykłem do snu w takich warunkach. Pobyt w Bergen mnie rozmiękczył.

Wyszedłem na pokład. Nad morzem nadal wisiała mgła gęsta jak kasza. Sadko sterował z łasicą na ramieniu. Borys patrzył na to ponurym wzrokiem i milczał. Na mój widok uśmiechnął się lekko, jakby drapieżnie. Wokoło widać było tylko mleczny tuman. Domyślałem się jedynie, gdzie znajduje się słońce. Ciekawe, jak łasica sobie radziła. Podczerwień? Radar? A może jeszcze coś innego?

– Głodnyś? – zapytał olbrzym. – Śniadanie podałbym, gdy się panna Helena obudzi.

– Poczekam.

Było zimno. Deski pokładu pokryły krople rosy. Jednak konusowaty Rosjanin i jego brat zdawali się nie odczuwać chłodu. Widać od małego przywykli...

– Okręt przed nami – powiedziała Ina.

– Nie mylisz się, pani? – Sadko spróbował przebić wzrokiem biały opar. – Jakim cudem go spostrzegłaś?

– Poprzez mgłę. Moje oczy widzą nawet to, co niewidzialne – wyjaśniła.

– Nie tylko skały? – Chyba uwierzył momentalnie. – Jaki to statek? – zwrócił się do łasicy.

Poczułem dziwne mrowienie skóry i cofnąłem się o krok. Musiała użyć jakiegoś rodzaju energii, by przyjrzeć się dokładniej ukrytej za mgłą jednostce.

– Niewielki żaglowiec – zidentyfikowała. – Minie nas w odległości czterystu kroków. To „Jaskółka” z Bremy.

– Sudermann – ucieszył się Sadko. – Ale...

– Płynie do Bergen – powiedział Borys. – Jeśli Rosenkrantz go dorwie, zamorduje na miejscu. A kantoru już nie ma. Nikt nie udzieli mu schronienia. Nawet jeśli staną w jego obronie, nie opuści żywy zatoki. Trzeba go ostrzec!

– Jak sterować, pani? – drobny Rosjanin zwrócił się do Iny. – Musimy ratować przyjaciela.

Przez ułamek sekundy bałem się, że to bydlę po prostu odmówi...

– Siedem rumbów w lewo – rzuciła.

– Zgubię wiatr – mruknął, przesuwając ster.

– Zatem oni wykonają manewr.

– Nie... Nie widzą nas – zaprotestował.

W ułamku sekundy lunął deszcz. I to jaki. Oberwanie chmury to mało powiedziane! Zaraz potem sypnął grad. I równie nagle ustał. Mgła znikła. Po lewej rzeczywiście było widać niewielki stateczek.

– Hej! – ryknął Borys. – Markusie, skocz po pochodnie, trzeba dać sygnał...

Ale oni już chyba nas zobaczyli. Żaglowiec prawie się położył, wykonując ostry skręt. Nie minął kwadrans, gdy obie jednostki stuknęły się burtami.

Treść dostępna w pełnej wersji eBooka.

COPYRIGHT © by Andrzej PilipiukCOPYRIGHT © 2009 by Fabryka Słów sp. z o.o.

WYDANIE III

ISBN 978-83-8375-286-0

Kod produktu: 4000713/D0

Wszelkie prawa zastrzeżoneAll rights reserved

Książka ani żadna jej część nie może być przedrukowywana ani w jakikolwiek inny sposób reprodukowana czy powielana mechanicznie, fotooptycznie, zapisywana elektronicznie lub magnetycznie, ani odczytywana w środkach publicznego przekazu bez pisemnej zgody wydawcy.

REDAKTORKA PROWADZĄCAJoanna Orłowska

REDAKCJAKatarzyna PilipiukKarolina Kacprzak

KOREKTAMagdalena Byrska

ILUSTRACJERafał Szłapa

ILUSTRACJA ORAZ PROJEKT OKŁADKIPaweł Zaręba

SKŁAD WERSJI [email protected]

PRODUCENTFabryka Słów sp. z o.o.ul. Poznańska 9105-850 Ożarów [email protected]

DANE DO KONTAKTUFabryka Słów sp. z o.o.ul. Chmielna 28B/400-020 Warszawawww.fabrykaslow.com.plbiuro@fabrykaslow.com.plwww.facebook.com/fabrykainstagram.com/fabrykaslow/

WYDAWCARobert Łakuta

DYREKTORKA WYDAWNICZAIzabela Milanowska

MARKETINGLuiza Kwiatkowska Urszula Słonecka

SPRZEDAŻ INTERNETOWA

ZAMÓWIENIA HURTOWEDressler Dublin sp. z o.o.ul. Poznańska 9105-850 Ożarów Mazowiecki tel. (+ 48 22) 733 50 31/32www.dressler.com.pl [email protected]