Oko Jelenia. Drewniana Twierdza - Andrzej Pilipiuk - ebook + audiobook

Oko Jelenia. Drewniana Twierdza ebook i audiobook

Andrzej Pilipiuk

4,7
29,98 zł
14,99 zł
Najniższa cena z 30 dni przed obniżką: 29,98 zł

TYLKO U NAS!
Synchrobook® - 2 formaty w cenie 1

Ten tytuł znajduje się w Katalogu Klubowym. Zamów dostęp do 2 formatów, by naprzemiennie czytać i słuchać.

DO 50% TANIEJ: JUŻ OD 7,59 ZŁ!
Aktywuj abonament i zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego, aby zamówić dowolny tytuł z Katalogu Klubowego nawet za pół ceny.


Dowiedz się więcej.
Opis

Norwegia, XVI wiek. Nie ma czasu na aklimatyzację.

Marek, Staszek i Helena uciekli przed końcem świata prosto w ramiona nowej katastrofy. Tu nie ma litości – są tylko ci, którzy przetrwają, i ci, którzy będą wspomnieniem. Obce moce, stare intrygi i nowe zagrożenia krzyżują się pod lodowatym niebem.

Walka o jutro zaczyna się wczoraj. Jest brudno, niebezpiecznie, intensywnie. A jednak nie chcesz stąd uciekać.

Trzecia część „Oka” nie zwalnia ani na moment. Kto wejdzie, ten nie wyjdzie taki sam.

Oko Jelenia to siedem etapów podróży przez czas, w której każde odkrycie przybliża do prawdy.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi

Liczba stron: 347

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 9 godz. 42 min

Lektor: Maciej Kowalik

Oceny
4,7 (86 ocen)
66
18
2
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
pempek

Nie oderwiesz się od lektury

Ok
00
Ignisia

Nie oderwiesz się od lektury

Ta część o wiele lepsza od poprzednich. Akcja się zagęszcza i mniej jest mentorskiego pierniczenia.
00
zosiaaniatomek

Dobrze spędzony czas

Fajna lekka opowiastka, niestety kilka dłużyzn i katolskość dużo psują.
00
bicyklkrzych

Nie oderwiesz się od lektury

Drewniana Twierdza pełna ludzi o otwartych sercach na ludzką krzywdę jak i okrutnych karierowiczów, pragnących zawładnąć w imieniu Króla Duńczyków Fryderyka II, Norwegią. Co tam robią w tej XVI wiecznej Norwegii maszty radiowe, helikopter, ludzie o azjatyckich twarzach? Cóż trzeba to przeczytać. Nie mogłem się oderwać od przygód Polska i Polki z przyszłości, że świata, którego już nie ma. A może zmienia tryby które kształtują przyszłość i coś się zmieni.... zobaczymy, poczytamy...
00
kajko2015

Nie oderwiesz się od lektury

to trzecia część cyklu oko jelenia oj działo się działo na szczęście jeszcze cztery części przede mną
00



 

Cykl Oko Jelenia:

Droga do NidarosSrebrna Łania z VisbyDrewniana TwierdzaPan WilkówTriumf lisa ReinickeSfera ArmilarnaSowie Zwierciadło

Bergen, 2 listopada 1559

Pokój nie był duży. Miał ze cztery metry długości i nie więcej niż dwa szerokości. Wsparty na grubych belkach sufit wisiał nisko. Łóżko wpuszczono w ścianę. Wystarczyło przesunąć boczną klapę, by poczuć się komfortowo. To znaczy jak nieboszczyk w trumnie...

Światło wpadało do wnętrza przez niewielkie okno oszklone gomółkami oprawionymi w drewno, a nie w ołów. Z posłania widziałem prymitywną umywalkę, miedziany czajnik na łańcuchu, pod nim stolik z misą wpuszczoną w blat. Na kołku wisiał płócienny ręcznik, a obok drzwi moja kurtka. Innego wyposażenia nie zauważyłem.

Dni były krótkie, jesienne. Niemal każdego ranka budził mnie plusk deszczu. Wieczorem pod uderzeniami wiatru cały budynek drżał i skrzypiał. Lodowate podmuchy przebiegały przez cały pokój, okno było nieszczelne.

Przez pierwsze dni tylko leżałem. Każdy ruch powodował, że ciało oblewał zimy pot. Choroba straszliwie mnie osłabiła. Zauważyłem też jeszcze jedną niepokojącą rzecz – wydawało się, że nie mam na sobie ani grama tłuszczu. Suche węzły mięśni pod zwiotczałą i poszarzałą skórą. Może to nanotech potrzebował energii i aby ją pozyskać, wypalił zbędne tkanki? Z trudem mogłem utrzymać łyżkę w dłoni. Nogi i ręce nie bardzo chciały mnie słuchać.

Uszkodzenie mózgu? Wstrząs? Wylew? – dumałem w czasie długich godzin spędzanych na posłaniu. Hans wpadał kilkanaście razy na dzień. Przynosił jedzenie, podawał mi wodę. Parokrotnie zmieniał opatrunki na głowie i głośno wyrażał zdumienie, że wszystko goi się jak na psie. Nie był zbyt rozmowny, zawsze spieszył się do jakichś obowiązków. Oceniłem jego wiek na dwanaście, może trzynaście lat. Kulał, lewą nogę miał odrobinę krótszą, ale mimo to poruszał się szybko i z pewną gracją. Spod brązowej grzywki błyszczały zawadiacko niebieskie oczy. I tylko strasznie pokancerowane dłonie zdradzały, że wie już, czym jest ciężka praca.

Wreszcie pewnego dnia ocknąłem się w znacznie lepszej formie. Poruszyłem stopami, potem dłońmi. Nie czułem bólu ani mrowienia, a jedynie ten rodzaj zmęczenia, który często towarzyszy wstawaniu z łóżka. Jednak nie miałem odwagi, by po prostu wstać i przejść przez pokój. Wreszcie, czepiając się ściany, dotarłem do okna i szarpnąłem zasuwkę. Bergen... Tyle się o nim nasłuchałem podczas pobytu na północy. Siedziba jednego z trzech kantorów hanzeatyckich, miejsce, gdzie obraca się milionami, gdzie mocno bije puls życia. Spodziewałem się czegoś w rodzaju Gdańska. Bogato zdobionych kamienic, może dachów krytych miedzianą blachą...

Pomiędzy domy wcinała się wąska uliczka. Miała nie więcej niż trzy metry szerokości. Jej długości nie zdołałem oszacować, wysokie budynki stały trochę krzywo, a nie byłem na tyle silny, by zaryzykować wychylenie się z okna. Domy zdawały się na siebie napierać, zahaczać dachami, sprawiając, że uliczka zmieniała się w mroczny drewniany tunel. Nawierzchnię także wyłożono drewnianymi dylami, zniszczonymi i rozbitymi przez buty oraz kopyta zwierząt.

Patrzyłem długo na ściany obite klepką mocowaną na zakładkę. Dachy pokryto gontem. Tu i ówdzie widniały niewielkie drzwiczki, sterczały belki zaopatrzone w prymitywne bloczki. Dźwigi? Chłonąłem obraz, starając się go uporządkować.

Jestem w porcie. Budynki bez okien to magazyny. Uliczka prawdopodobnie prowadzi na nabrzeże. Ulokowano mnie w pokoju na tyłach części mieszkalnej, w pomieszczeniu, które zapewne wykorzystywane jest tylko latem. Cóż, chorego należy izolować.

Wiatr ustał. Śnieg padał cicho i miękko, pokrywając tropik namiotu coraz grubszą warstwą. Staszek zadrżał z zimna. Świece, choć grube, nie dawały dużo ciepła, zresztą już dogasały. Korciło go, by zapalić jeszcze kilka, ale wiedział, że trzeba oszczędzać. I tak zużyli znacznie więcej, niż się spodziewał. Hela leżała półprzytomna, miała wysoką gorączkę. Chłopak zagryzł wargi.

Uświerknie mi tu, pomyślał. Musi się rozgrzać...

Narzucił na towarzyszkę swój śpiwór. Hm, a gdyby tak... Czytał kiedyś jakąś książkę o kowalach. Do przekuwania miękkiego żelaza używali ognia z kory brzozowej. Ona coś tam zawiera, nie pamiętał co, jakąś łatwo palną substancję. W każdym razie grzeje jak diabli. A gdyby zamiast świec spalić trochę zwitków? Wzuł buty i założył kurtkę.

Dotknął ramienia dziewczyny. Uchyliła powieki i popatrzyła na niego prawie zupełnie przytomnie.

– Wyjdę na zewnątrz, poszukam kory na opał – powiedział.

– Dobry pomysł – wymamrotała.

– Śpij spokojnie, nic ci nie grozi, a ja niedługo wrócę. W pobliżu nie widziałem brzóz, zejdę kawałek w dół doliny.

– Bądź ostrożny... – Przymknęła oczy.

Ostatnia świeca zaskwierczała i zgasła. Staszek wyszedł ostrożnie na zewnątrz namiotu, zawahał się. Z nieba sypał śnieg. Ciemność wydawała mu się obca i groźna. Zimowy las dla mieszczucha był przerażający.

Zasypie ślady. Zabłądzę i zamarznę, przemknęła mu przez głowę trwożna myśl.

Zaraz jednak się opanował. Dość tego! Nie ma się czego bać. Namiot stoi pomiędzy czterema niewysokimi, ale rozłożystymi świerkami. To ostatnie drzewa tej części doliny. Trzeba iść wzdłuż zagajnika. Nawet w gęstej zadymce i po ciemku nie zgubi drogi. Las to tylko las. Wampiry i duchy nie istnieją. Ludzi nie było tu od miesięcy, może od lat.

Poszedł. Wszystkie mijane drzewa okazywały się iglaste. Szukał brzozy... Bał się przemoczyć buty, całe szczęście spory odcinek szedł pomiędzy drzewami. Na ściółce nie leżało wiele śniegu... Czuł liźnięcia mrozu na twarzy, ale nie obchodziło go to.

Wydelikatniałem, żyjąc w mieście, myślał. A przecież nasi przodkowie nie z takimi problemami borykali się co dzień. Jestem zdrowy i mam łeb na karku. Poradzę sobie, tak jak Marek. Zresztą nie ma innego wyjścia.

Po lewej otworzyła się rozległa przestrzeń wolna od drzew. Polana? Raczej górska łąka.

– Co za dzicz – mruknął. – Ani stogów siana, ani przytulnej bacówki, gdzie można siąść pod dachem i przeczekać złą pogodę przy ciepłym piecu. Herbaty „z prundem” też jeszcze w te strony nie dowieźli... – ironizował gorzko.

Wyobraził sobie drewniane ściany, ogień pełgający na kominku, kubek herbaty z odrobiną rumu, owcze skóry na oparciu drewnianej ławy. Żal złapał go za gard­ło, w oczach poczuł łzy.

A potem nagle wzbudził w sobie nowe siły. Otrząsnął się.

Dość tego mazgajstwa, rozkazał sobie. Za pięć lat wybudujemy z Helą własną bacówkę. Będzie herbata, kominek i skóry. Rum sprowadzimy z Karaibów. Albo sam zrobię coś podobnego w smaku.

Wreszcie w ciemności zamajaczyły białe pnie. Brzozy. Wpiły się korzeniami między kamienie. Dobył noża i zaczął ciąć głęboko korę. W dotyku wydała mu się wilgotna. Zapali się czy nie? Może trzeba by najpierw rozniecić ogień i wysuszyć? Pomyśli o tym, jak wróci.

Martwiło go, że Hela została w namiocie sama. Z drugiej strony dziewczyna ma szablę i czekanik, jest grubo nakryta, więc nie zmarznie. Śnieg też trochę chroni wnętrze przed mrozem. Poradzi sobie przez tę godzinę czy dwie, zanim on wróci... Zresztą zadymka już ustawała.

Pokąsania, pamiątka starcia ze sforą wilków... Nanotech powinien odtworzyć zniszczone tkanki. Chyba. Dziewczyna poleży dwa lub trzy dni i ruszą dalej. Nawet najgorsza droga wreszcie się skończy.

Minęło może dwadzieścia minut, może godzina. Stosik pasków kory urósł. Staszek spojrzał bezradnie na niebo. Nie był w stanie ocenić upływu czasu.

Za bardzo przywykłem do takiej głupoty, westchnął w duchu. Brak durnego zegarka dokucza mi jak ucięta ręka.

Wyobraził sobie naraz, że ma zegarek, a opodal w solidnym namiocie Alpinusa Hela leży sobie w grubym śpiworze i czyta książkę w świetle latarki. A w zasięgu ręki ma telefon komórkowy i w razie czego może zadzwonić... Znowu aż go skręciło z żalu.

Z drugiej strony... Gdy żył w dwudziestym pierwszym wieku, żadna z dziewczyn, które znał, nie pojechałaby z nim zimą w góry pod namiot. Ba, on sam w życiu nie wybrałby się na tak idiotyczną wyprawę! Już nie mówiąc o tym, że nie miałby dość pieniędzy na namiot do wypraw górskich i profesjonalny śpiwór. Nie byłoby też go stać na bilety lotnicze do Trondheim.

Spojrzał na stosik kory. Nieźle, jeszcze drugie tyle i można wracać do obozowiska. Odetchnął głęboko ostrym górskim powietrzem. Noc, ciemności słabo rozświetlane blaskiem księżyca. Między uciekającymi chmurami, z których przestał już prószyć śnieg, cudownie wygwieżdżone niebo. Masywy górskie zamykające dolinę wznosiły się wokoło. Skały wydawały się zupełnie czarne, ale mimo to odcinały się wyraźnie od jeszcze głębszej czerni nieboskłonu. Staszek czuł się szczęśliwy. Pił życie każdą cząstką swego ciała. Wyszlachtowali całe stado wilków. Uratowali się. Wykiwali śmierć. Czeka ich jeszcze długa walka ze śniegiem, mrozem i górami, ale wygrają. Zresztą mają mapę...

Urżnął jeszcze kawałek kory i naraz zamarł. Poczuł, że właśnie tu, w tych górach, przestał być chłopcem i stał się mężczyzną. Twardym, zaradnym, potrafiącym zapewnić obronę kobiecie, której los złożono w jego rękach. Co więcej, uświadomił sobie, gadał z Iną jak równy z równym. Jak Marek. Stawiał warunki, wysuwał żądania, odmawiał wykonania bezsensownych poleceń. Dzieciństwo się skończyło. Od dziś sam pokieruje swoim życiem.

Nagły dźwięk przerwał jego rozważania. Dziwny, odległy metaliczny warkot. Staszek odłożył kozik i zamarł, nasłuchując. Co to jest, do diabła? Kosiarka spalinowa? Piła łańcuchowa? Nad skalną barierą błysnęły dwa światełka. Patrzył oniemiały. To nie było UFO. W jego stronę nadlatywał niewielki helikopter. Zaraz przeskoczy nad doliną i zniknie... Chyba że...

Staszek puścił się pędem przez krzaki, przedzierał przez chaszcze, aż wypadł na białą połać zasypanej śniegiem łąki.

– Hej! – ryknął najgłośniej jak potrafił, choć nie miało to wiele sensu.

Helikopter poleciał dalej, w stronę przełęczy.

Ogień, myślał chłopak gorączkowo. Gdybym mógł rozpalić ognisko... Krzesiwo zostało w namiocie.

Maszyna pojawiła się znowu, leciała nisko, widocznie załoga czegoś szukała. Zamachał energicznie rę­kami.

Zauważyli go wreszcie. Śmigłowiec zatoczył łuk nad ścianą lasu i zniżył lot.

Ciekawe, kim są, pomyślał. Podróżnicy w czasie? Na pewno... Zabiorą nas do dwudziestego pierwszego wieku, a może później. Widać mimo zniszczeń na skutek antymaterii cywilizacja przetrwała. Będę sobie mieszkał z Helą i...

Podmuch uderzył Staszka w twarz. Maszyna po­woli siadła na ziemi. Była faktycznie malutka, w kabinie mieściły się trzy osoby. Stał, chłonąc spojrzeniem każdy szczegół. Elektryczne lampki, wirujące coraz wolniej śmigło, blask zegarów kontrolnych, kombinezony lotnicze załogi. Na burcie wymalowano czerwoną gwiazdkę i jakieś chińskie oznaczenia.

Chińczyków jest miliard, wszystkich nie zabijesz – z głębin pamięci wypłynęło idiotyczne powiedzonko. Wreszcie koniec gehenny. Do domu. Zabiorą ich do domu. Do prysznica, telewizji, Internetu...

Drzwi otworzyły się i na śnieg zeskoczyli dwaj wojskowi. Jeden trzymał w dłoni wydruk na lśniącej folii. Na przegubie miał zegarek. Porównał zdjęcie z twarzą chłopaka.

– Tak, to on – powiedział do swojego towarzysza.

Staszek omal nie fiknął koziołka ze szczęścia. Rozumiał go.

– Gdzie jest dziewczyna? – zapytał drugi po rosyjsku.

Jednocześnie uniósł pistolet maszynowy. Czar prysł w jednym ułamku sekundy. Staszek zrozumiał, jakim był idiotą.

– Ne panimaju ruskoho – bąknął, chcąc za wszelką cenę zyskać na czasie.

– Nasze wilki jej nie zagryzły – mruknął drugi do swego towarzysza. – Ale w dolinie jej nie ma, noktowizor by pokazał.

Chłopak myślał gorączkowo. To oni wysłali wilki, żeby zagryzły jego i Helę. Dlaczego? Na czyje polecenie? Mają wydruk z jego podobizną, zatem tak jak myślał, widzieli go oczyma bestii. Musieli mieć jakiś namiar, z radioboi czy czegoś takiego, polecieli na przełęcz, obejrzeli truchła, a potem zaczęli szukać sprawców. Po co? To chyba jasne... Wilki nie dały rady, trzeba dokończyć dzieła.

Jakimś cudem jeszcze nie znaleźli Heli. Namiot jest przykryty śniegiem, dziewczyna leży pod grubą warstwą skór. Nie mają psów, ale jeśli zaczną jej dokładnie szukać, to znajdą...

Zabiją. Jego i ją. Oboje. Po to tu przylecieli. Wilki pokpiły sprawę, więc należy naprawić ich „błąd”... Zastrzelą. Starał się opanować rosnące przerażenie. Zacisnął dłonie w pięści.

– Gdzie jest dziewczyna? – Chińczyk powtórzył pytanie, kalecząc nieco szwedzki.

Staszek odetchnął. Czuł, że strach odpływa. Wiedział już, co mówić. Wiedział, że trzeba grać głupka, że nie może się zdradzić, że wie...

– Napadły nas wilki. Całe stado. Zdołaliśmy je pozabijać, ale mocno nas poharatały. Ona umarła z ran wkrótce potem, wykrwawiła się – skłamał. – Pogrzebałem zwłoki w górach. Wyposażenie straciłem, gdy pękł pode mną lód. Próbowałem znaleźć tu w lesie opał, ale nie mam nawet krzesiwa. Przybyliście mi, panowie, na ratunek w ostatniej chwili.

Drugi z żołnierzy spokojnie pociągnął za spust. Huk wystrzałów obudził echo wśród skalnych ścian. Staszek pochylił głowę, patrząc na cztery dziury w swojej piersi. Piąta kula chybiła. Nie czuł strachu, tylko zdziwienie. To już? Tak to wygląda? Nagle zrobiło mu się ciepło, przyjemnie i jakby sennie.

Wcale nie boli, pomyślał. Wyliżę się. Poleżę sobie spokojnie, poczekam, aż się wyniosą i...

Świat przekręcił się dziwnie, jak gdyby ziemia nagle podniosła się do pionu. Zdążył jeszcze zrozumieć, że leży na wznak, i myśli zgasły.

Zwlokłem się z łóżka. Wzułem swoje adidasy. Przeszedłem kilka kroków, stanąłem na jednej nodze, potem zrobiłem jaskółkę. Ciało działało. Nie było sprawne jak dawniej, ale czułem, że dochodzę do siebie. Jeszcze kilka dni i może nawet będę biegał... Poskładałem wyleniałe skóry służące mi za przykrycie i uporządkowałem posłanie. Następnie skorzystałem z wody, by choć trochę obmyć ręce i twarz oraz przepłukać usta. Odwinąłem opatrunek. Włosy na potylicy wygolono mi w czasie operacji, pomacałem szwy. Strupy już odeszły. Skóra była chłodna i gładka.

Hans wszedł do pokoju parę minut później.

– Już wstaliście, panie? – zdziwił się.

– Już pora – wyjaśniłem.

Głupio. Pora, na co pora? Powinienem wykorzystać sytuację, poleżeć jeszcze z tydzień, wypocząć... Ale nie potrafiłem. Bezruch był dla mnie torturą.

– Chodźmy do pana Edwarda – zaproponował chłopak.

– Chodźmy – zgodziłem się.

Zeszliśmy po pierońsko wąskich schodkach. Hans zatrzymał się i spojrzał na mnie z troską, niepewny, czy dam sobie radę. Uspokoiłem go gestem. Czułem lekkie osłabienie i zawroty głowy, ale jednocześnie wszystkie dolegliwości trapiące mnie przez ostatnie dni ustąpiły. Nie powiem, spodobał mi się ten nanotech.

Znaleźliśmy się w wąskim korytarzyku. Przez uchylone drzwi zobaczyłem izbę podobną do tej, w której leżałem. Cztery identyczne łóżka wpuszczone w ścianę i zabezpieczone przesuwanymi drewnianymi klapami. Tu jednak mieszkało chyba kilka osób, na kołkach wbitych w ściany wisiały ubrania, u powały ktoś zaczepił latarenkę ze świecą.

– Nasz pokój, czeladzi znaczy – wyjaśnił chłopak. – Spać tu teraz będziecie. A tutaj nasz pryncypał mieszka.

Zapukał do drzwi.

– Wejść! – rozległo się ze środka.

Spodziewałem się starszego mężczyzny, tymczasem ujrzałem człowieka mniej więcej w moim wieku. Był niższy, ale szerszy w barach. Twarz miał zupełnie przeciętną. Licha broda ledwo zakrywała policzki.

– Ach, żyjecie. – Uśmiechnął się. – I widzę, nawet już na nogach... Edward Wacht. – Uścisnął moją dłoń.

– Marek Oberech. Mark, Markus, mówcie, jak wam wygodniej.

– Pan Kowalik przepowiedział, że się wyliżecie. Nie bardzo chciało mi się wierzyć. Widziałem w życiu wiele ran i mniemałem, że raczej trumnę trza szykować, ale jak widać, miał rację. Cieszy mnie to niepomiernie. Spocz­nijcie, proszę.

Usiadłem na krześle. Spore okno wychodziło chyba na port. Zlustrowałem pospiesznym spojrzeniem cały pokoik. Zamiast parapetu nachylony lekko pulpit do pisania. Obok w przegródkach spoczywały zwoje, zwitki i karty papierów oraz pergaminów. Biuro? Coś w tym stylu... W jednym kącie umieszczono stół, nad nim zatknięte za kij stały drewniane i cynowe talerze. Przed pulpitem postawiono ciężki drewniany fotel, pod ścianami kilka krzeseł. Była i umywalka, podobna do tej, którą już widziałem.

– Chciałem podziękować za opiekę i gościnę.

– Biblia nakazuje wspomóc bliźniego w potrzebie, a z panem Hansavritsonem przyjaźń długoletnia mnie łączy, więc rad byłem, mogąc mu się przysłużyć. Teraz sprawy najważniejsze...

Podszedł do skrzyni w rogu pomieszczenia. Otworzył ją i chwilę grzebał, aż wyciągnął worek.

– Wasze rzeczy przyniesione z pokładu „Srebrnej Łani” – wyjaśnił. – Jest i sakiewka oraz ten dziwny przyrząd, czasomierz, jak mniemam?

Trzymał w dłoni zegarek wykonany przez Feliksa.

– Tak, czasomierz – potwierdziłem. – Pamiątka po towarzyszu, który zmarł w Nidaros.

– Zdumiewający zaiste. Jest tu jeszcze jedna rzecz, której lepiej ludziom na oczy nie pokazujcie, bo może ferment wywołać... – Wyjął woreczek.

Zajrzałem do środka. Różaniec, znak rozpoznawczy Bractwa Świętego Olafa, pamiątka po księdzu Jonie.

– Jestem luteraninem – wyjaśnił – ale nie obawiajcie się. Choć uważam, że w błędzie trwacie...

– Tu, w Bergen...

– Jesteście w dzielnicy Tyska Bryggen, na terenie kantoru Hanzy. Prawa wymyślone przez władców Danii tu nie obowiązują. Jeśli chcecie iść do kościoła, Hans wskaże wam świątynię, gdzie katolicy swoje msze odprawiają. Spraw jeszcze kilka pozostało. Ta sakiewka jest dla was od kapitana Petera. – Podał mi skórzany mieszek. – Mniemam, że chcieliście gdzieś dalej płynąć, jednak los sprawił, iż port jest już zamknięty.

– Jakie są możliwości opuszczenia Bergen lądem?

– Konno przez góry szlakiem na wschód. Droga to jednak ciężka bardzo, zimą zwłaszcza, wy za słabiście jeszcze. Myślę, że najlepiej będzie, jeśli do wiosny u mnie w gościnie zostaniecie.

No cóż, pomyślałem. To chyba nie jest złe wyjście. Odnajdę Alchemika, a wiosną pomyślę, jak szukać Hansavritsona.

– Nie chciałbym darmo waszego chleba jeść. Jeśli pomóc w czym mogę...

– Pracy zimą wiele nie ma. Magazyn uporządkujemy, księgi muszę sprawdzić i tyle. Aż do wiosennych Igr Bergeńskich spokój i cisza. Może Saami przyjdą ze skórami, to trochę ruchu będzie, a może się w tym roku nie pojawią. Trudno orzec.

– Saami?

– To dziki lud. W górach żyją i lasach daleko na północy.

– Lapończycy – odgadłem.

– Tak też ich czasem zowią. Pomożecie zatem przy magazynie, a z Hansem do kuchni chodzić będziecie, bo on w nodze słaby i pomoc mu się przyda.

– Widziałem, że kuleje.

– Medycy oglądali, twierdzą, że nic się zrobić nie da. Ot, dwu cali brakuje.

– Spróbuję coś z tym zrobić.

– Jesteście medykiem? – zainteresował się.

– Trochę z medycyną do czynienia miałem. Jednak co innego chodzi mi po głowie.

– Niech tak będzie. Tu obok posłanie wasze przenieść każę, zima idzie, tam pod dachem latem tylko wytrzymać można. Wybaczcie, do pracy wracać mi trzeba... – Wskazał gestem księgi rachunkowe leżące na stoliku.

Wyszedłem z pokoju. W korytarzyku zerknąłem jeszcze raz do worka. Spoczywał w nim jakiś tubus z dokumentami. Nie oddałem go panu Edwardowi, bo na metalowej zatyczce zauważyłem misternie grawerowany wizerunek łasicy... Coś mi mówiło, że to wiadomość przeznaczona tylko dla mnie. Ale skąd się wzięła? Łasica musiała podrzucić ją, kiedy leżałem nieprzytomny, albo raczej zanim wsiadłem na statek. Podszedłem do okienka na końcu korytarza i rozwinąłem wiotki listek przezroczystej folii. Zdumiałem się treścią. Wiadomość nie była przeznaczona dla mnie, trzymałem w ręce ułaskawienie dla Alchemika.

Hans mościł mi posłanie w pomieszczeniu obok.

– Jak mogę wyjść na zewnątrz? – zapytałem.

– Po schodkach na parter, przez magazynek i kantor. Płaszcz weźcie, panie, słabiście jeszcze po chorobie, a od morza wieje.

Podał mi złachaną tkaninę.

Zarzuciłem pelerynę na ramiona, znalazłem sprzączkę i zapiąłem pod brodą. Podreptałem po wąskich, przypominających drabinę schodach. Przeszedłem niewielkie pomieszczenie i pchnąłem ciężkie drzwi.

Wiatr wyrwał mi klamkę z ręki. Morska bryza uderzyła w twarz i oszołomiła. Przed sobą miałem nabrzeże oraz rozległą zatokę. Oddychałem pełną piersią, czując, jak wracają mi siły. Zamknąłem drzwi i oparty o nie plecami chłonąłem widok cumujących wzdłuż pomostów okrętów... Teraz dopiero zrozumiałem, że po raz kolejny wywinąłem się kostusze. Będę żył.

Treść dostępna w pełnej wersji eBooka.

COPYRIGHT © by Andrzej PilipiukCOPYRIGHT © 2008 by Fabryka Słów sp. z o.o.

WYDANIE IV

ISBN 978-83-8375-285-3

Kod produktu: 4000712/D0

Wszelkie prawa zastrzeżoneAll rights reserved

Książka ani żadna jej część nie może być przedrukowywana ani w jakikolwiek inny sposób reprodukowana czy powielana mechanicznie, fotooptycznie, zapisywana elektronicznie lub magnetycznie, ani odczytywana w środkach publicznego przekazu bez pisemnej zgody wydawcy.

REDAKTORKA PROWADZĄCAJoanna Orłowska

REDAKCJAKatarzyna PilipiukKarolina Kacprzak

KOREKTAMagdalena Byrska

ILUSTRACJERafał Szłapa

ILUSTRACJA ORAZ PROJEKT OKŁADKIPaweł Zaręba

SKŁAD WERSJI [email protected]

PRODUCENTFabryka Słów sp. z o.o.ul. Poznańska 9105-850 Ożarów [email protected]

DANE DO KONTAKTUFabryka Słów sp. z o.o.ul. Chmielna 28B/400-020 Warszawawww.fabrykaslow.com.plbiuro@fabrykaslow.com.plwww.facebook.com/fabrykainstagram.com/fabrykaslow/

WYDAWCARobert Łakuta

DYREKTORKA WYDAWNICZAIzabela Milanowska

MARKETINGLuiza Kwiatkowska Urszula Słonecka

SPRZEDAŻ INTERNETOWA

ZAMÓWIENIA HURTOWEDressler Dublin sp. z o.o.ul. Poznańska 9105-850 Ożarów Mazowiecki tel. (+ 48 22) 733 50 31/32www.dressler.com.pl [email protected]