Odznaka honoru. Zabójca - W.E.B. Griffin - ebook

Odznaka honoru. Zabójca ebook

W. E. B. Griffin

4,0

Opis

Piąty tom bestsellerowej policyjnej sagi w sposób niezwykle autentyczny, a równocześnie fabularnie atrakcyjny opisuje największą bolączkę naszych czasów – terroryzm. Szaleniec jest gotów wykonać ruch. Policja wie o nim jedynie, że terrorysta jest groźny i posiada bombę, którą potrafi zdetonować. Co gorsza, oficerowie departamentu nie są pewni, czy mogą zaufać własnym funkcjonariuszom, gdyż jednego z nich podejrzewają o korupcję. W najbliższych dniach te dwie sprawy całkowicie zawładną miastem Filadelfia…

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 768

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,0 (22 oceny)
8
7
6
1
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Dla emerytowanego sierżanta Zebulona V. Caseya z Wydziału Spraw Wewnętrznych Departamentu Policji Miasta Filadelfia.

JEDEN

Marion Claude Wheatley, który miał trzydzieści trzy lata, metr osiemdziesiąt wzrostu, siedemdziesiąt pięć kilo wagi i właśnie ostatnio zauważył, że zaczynają mu rzednąć włosy, nie miał zielonego pojęcia, dlaczego Bóg chce zabić wiceprezydenta Stanów Zjednoczonych, podobnie jak nie wiedział, dlaczego Pan wybrał akurat jego, Mariona, aby wypełnił Jego wolę w tym względzie. A jednak znał obietnicę, wedle której — jeśli będzie Panu posłuszny — trafi pomiędzy anioły i będzie żył wiecznie w Jego obecności, doświadczając spokoju, który przechodzi wszelkie ludzkie wyobrażenie.

Dużo oczywiście o tej sprawie rozmyślał. Ostatecznie był człowiekiem wykształconym — licencjat w Swarthmore College, z wyróżnieniem, studia MBA na Uniwersytecie Pensylwanii — i jako analityk rynku petrochemicznego, który pracował dla First Pennsylvania Bank & Trust, miał umysł tak „wyszkolony”, że najpierw ustalał fakty, a dopiero potem wyciągał na ich podstawie sensowne wnioski.

Pierwszy fakt był taki, że Bóg jest wszechpotężny, co Marion bez oporów przyjmował do wiadomości i czego nigdy nie kwestionował. Fakt ten rodził jednakże pytanie, dlaczego Bóg, mówiąc oczywiście w przenośni, nie pstryknął po prostu palcami i nie sprawił, by wiceprezydent zniknął. Albo, skoro pragnął śmierci tego polityka, czemu sam nie wysadził go w powietrze, lecz kazał w ten właśnie sposób zabić go Marionowi?

Skoro Pan posiadał moc i władzę wystarczające do dokonania dezintegracji wiceprezydenta bez pomocy śmiertelników, a jednak na narzędzie Swej woli wyznaczył Mariona, Wheatley uznał, że w tej sytuacji jedyny logiczny wniosek jest taki, że Bóg miał po prostu swoje powody, którymi, co naturalne, postanowił nie dzielić się ze zwykłym śmiertelnikiem.

Marion pomyślał, że może później, gdy już posłusznie wykona wolę Pana i udowodni Mu, że jest godzien zaufania, Najwyższy łaskawie wyjaśni mu, dlaczego wybrał taki akurat tryb postępowania.

„A jeśli tak się zdarzy — rozumował Marion — może Bóg nawet wyzna mi, czym wiceprezydent Stanów Zjednoczonych Go obraził”.

Istniały setki czynów, jakimi wiceprezydent mógł obrazić Pana. Cóż, był politykiem, a nie potrzeba Boskiej wnikliwości do zrozumienia, jak dużo zła dzień w dzień powodują politycy.

Marion podejrzewał, że wiceprezydent musiał popełnić jedno wielkie przestępstwo, które w oczach Boga wyglądało na naprawdę straszne, lub też dopuścił się serii stosunkowo drobnych wykroczeń przeciwko woli Pana, które skumulowały się, dając efekt dorównujący jednemu potwornemu grzechowi.

W rozmowach Pana z Marionem nigdy nie pojawił się temat ewentualnej skruchy wiceprezydenta czy przebaczenia. Marion nie miał naturalnie odwagi niezbędnej do poruszenia tej kwestii, ale — ma się rozumieć — gdyby Bóg chciał, żeby wiceprezydent żałował za grzechy i spróbował, jak to się mówi, wrócić na drogę cnoty, logiczne wydawało się oczekiwanie, że Pan by o tym Marionowi napomknął. Sensowne zatem było założenie, że czyn, którym wiceprezydent zgorszył Boga, był niewybaczalny.

Nie znaczyło to jednak — jak Marion zdecydował podczas lunchu w Reading Terminal Market — że wiceprezydent nie może albo nie powinien spróbować pogodzić się z Wszechmogącym. Skoro Bóg jest miłosierny, w co Marion gorąco wierzył, może po prostu zmienić zdanie, gdyby wiceprezydent, w przenośni lub dosłownie, przyszedł do Niego na klęczkach i błagał o przebaczenie.

Marion pomyślał też, że istnieje jeszcze możliwość, nawet jeśli na pozór wydawała się mało prawdopodobna, iż wiceprezydent nie jest świadom, że lub do jakiego stopnia obraził Pana. W takim wypadku niewątpliwie chrześcijańskim aktem miłosierdzia… aktem chrześcijańskiej miłości… byłoby powiadomienie polityka, że ma kłopoty z Bogiem.

Marion zastanawiał się, jak tego dokonać, nie przyciągając niczyjej uwagi. Nie mógł przecież najnormalniej w świecie zadzwonić do wiceprezydenta. Zanimby do niego dotarł, chciałoby z nim pomówić wiele osób, których praca polega na ochronie wiceprezydenta przed kontaktami z byle Tomem, Dickiem czy Harrym.

Doszedł więc do wniosku, że jedynym sposobem będzie napisanie listu. Nie było to jednak wcale tak proste, jak by się mogło wydawać. Wiedział, że będzie musiał zachować ostrożność, aby jego tożsamości nie odkryli chroniący wiceprezydenta agenci Secret Service. Agenci nie mieliby szansy ustalić, że Marion nie jest żadnym wariatem, lecz osobnikiem stosującym się do konkretnych wskazówek Pana, toteż gdyby dowiedzieli się, że napisał do wiceprezydenta list, w którym powiadamiał go o potencjalnej śmierci w wybuchu, przyszliby do Mariona i go aresztowali.

Za wykonanie dzieła Pana Wheatley był wprawdzie skłonny zapłacić cenę pobytu w więzieniu lub zakładzie dla umysłowo chorych, lecz oczywiście dopiero po wypełnieniu zadania. Gdyby trafił do więzienia wcześniej, jasne było, że nie zdołałby wówczas wysadzić wiceprezydenta w powietrze.

A z tego, co widział w telewizji i przeczytał w książkach, agenci tajnych służb byli naprawdę świetni w swoim fachu. Bez wątpienia, kiedy wiceprezydent pokaże im list, z całych sił będą się starali odszukać jego autora. Marion musiał zatem zrobić wszystko, aby zachować anonimowość.

W drodze powrotnej do biura z Reading Terminal wstąpił na pocztę i kupił dwie koperty ze znaczkami. Potem odwiedził jeden ze sklepów przy Market Street i kupił cienki blok papieru maszynowego.

Często pracował do późna, nie wzbudzał zatem żadnych podejrzeń, kiedy pozostawał w biurze po wyjściu wszystkich innych. Tego dnia, kiedy miał absolutną pewność, że w biurze nie został nikt poza nim, poszedł do hali maszyn i usiadł przy pierwszym z brzegu biurku maszynistki. Otworzył górną szufladę i wyjął z niej dwie zapasowe taśmy jednorazowe.

Zdjął plastikowy pokrowiec z maszyny do pisania, po czym otworzył ją i usunął starą taśmę, którą ostrożnie położył na biurku. Następnie założył nową taśmę. Zaadresował kopertę:

Sz.P.

Wiceprezydent Stanów Zjednoczonych

Siedziba Senatu

Waszyngton, Dystrykt Kolumbii

Następnie wyjął z maszyny kopertę, a potem wydarł z bloczka kartkę i wkręcił ją w maszynę. Siedział, przez chwilę bębniąc palcami o blat, i decydował, jak ująć w słowa to, co pragnie przekazać. W końcu zaczął pisać. Dobrze pisał na maszynie, a kiedy skończył, odkrył, że nie popełnił ani jednego błędu. Był zadowolony.

Drogi Panie Wiceprezydencie!

Obraził Pan Boga, który postanowił, że — używając mnie jako Swego narzędzia — dokona dezintegracji Pana osoby przy użyciu materiałów wybuchowych kruszących.

Nigdy nie jest zbyt późno, aby prosić Boga o przebaczenie, toteż z całym szacunkiem sugeruję, żeby pogodził się Pan z Nim, póki jest to jeszcze możliwe.

Twój w Panu,

Chrześcijanin

Skrupulatnie złożył list na troje, włożył go do koperty, polizał skrzydełko i zakleił, po czym wsunął sobie kopertę do kieszeni na piersi.

Teraz wyjął z maszyny nową taśmę, włożył na jej miejsce poprzednią, zamknął urządzenie i przykrył je plastikowym pokrowcem.

Oddarł kawałek taśmy, na którym odbiły się wystukane przez niego na klawiszach maszyny słowa, i włożył go do drugiej koperty ze znaczkiem nabytej na wypadek, gdyby pomylił się podczas pisania. Wrócił do swojego biura wraz z kopertą, plikiem papieru maszynowego oraz taśmą wykorzystaną i wyjętą z maszyny. Włączył niszczarkę dokumentów i wsunął najpierw kopertę ze zużytym kawałkiem taśmy, a potem jedną po drugiej sześć kartek papieru maszynowego. Następnie włożył tekturową podklejkę i okładkę bloczka papieru maszynowego. Jedyną rzeczą, która pozostała, była niemal nieużywana plastikowa część taśmy do maszyny. Była zbyt gruba, aby rozdrobnić ją w niszczarce, a ponadto Marion podejrzewał, że nawet gdyby zdołał ją wsunąć w urządzenie, prawdopodobnie zablokowałaby jego mechanizm.

Wyjął z kieszeni srebrne pióro kulkowe marki Waterman, które otrzymał od firmy na Gwiazdkę, i wyłamał nim mały plastik znajdujący się wewnątrz taśmy maszynowej. Potem wsunął luźny koniec taśmy w niszczarkę dokumentów. Mechanizm wciągnął taśmę pomiędzy nożyki. Minęło sporo czasu, zanim urządzenie pocięło całą taśmę, ale Marion z dziwną fascynacją obserwował cały proces, a po jego zakończeniu poczuł lekkie rozczarowanie.

Z plastikowym środkiem w ręku opuścił biuro i wszedł do ubikacji, a następnie do kabiny. Wrzucił kawałek plastiku do muszli klozetowej i spłukał go. Następnie starannie umył ręce i wyszedł z budynku.

W kiosku z gazetami na skrzyżowaniu ulic Szesnastej i Chestnut kupił filadelfijski dziennik „Ledger” i ucieszyło go odkrycie, że postąpił właściwie i naprawdę zadowolił Pana. Dostrzegł bowiem nagłówek WIZYTA WICEPREZYDENTA.

Zebranie w sali konferencyjnej znajdującej się na trzecim piętrze budynku administracji policji popularnie nazywanego Roundhouse zwołał Arthur C. Marshall, zastępca komendanta do spraw operacyjnych Departamentu Policji Miasta Filadelfia, sam też naradzie przewodniczył.

W Filadelfii komendanta policji mianuje burmistrz, któremu też komendant podlega. Komendant ma trzech zastępców: pierwszego, który jest wedle zasad administracji państwowej najwyższym rangą funkcjonariuszem Departamentu Policji, oraz dwóch innych zajmujących się — odpowiednio — sprawami operacyjnymi i administracyjnymi.

Zastępcy do spraw operacyjnych podlegają cztery jednostki organizacyjne zwane biurami — biuro patrolowe, biuro do spraw patroli specjalnych, biuro detektywów i biuro kontroli dowodzenia — zarządzane przez oficerów policji w randze głównego inspektora.

Tego dnia na zebraniu w Roundhouse obecni byli: główny inspektor Matt Lowenstein, szef biura detektywów, oraz główny inspektor Dennis V. Coughlin z biura kontroli dowodzenia — obaj podlegali bezpośrednio zastępcy komendanta policji, Marshallowi. Zjawili się także: główny inspektor Mario C. Delachessi z biura spraw wewnętrznych, główny inspektor Paul T. Easterbrook z biura do spraw operacji specjalnych, inspektor sztabowy Peter Wohl, dowódca wydziału dochodzeń specjalnych, i kapitan John M. „Jack” Duffy, specjalny asystent komendanta policji do kontaktów pozadepartamentowych.

Dowódcy biur spraw wewnętrznych i operacji specjalnych oraz wydziału dochodzeń specjalnych w teorii przyjmowali rozkazy wyłącznie bezpośrednio od pierwszego zastępcy komendanta policji. W praktyce jednak spory wpływ wywierali na nich zarówno pierwszy zastępca komendanta Marshall, jak i główni inspektorzy Lowenstein oraz Coughlin. Nikt nie miał wątpliwości, że Lowenstein i Coughlin są najbardziej wpływowymi ze wszystkich jedenastu głównych inspektorów w departamencie, obu też uważano za murowanych kandydatów podczas zbliżającego się mianowania następnych zastępców komendanta policji.

Istniały co najmniej dwa powody takich opinii — z jednej strony obaj byli pierwszorzędnymi oficerami policyjnymi, z drugiej zaś od wielu lat mieli bliskie kontakty z szacownym Jerrym Carluccim, burmistrzem miasta Filadelfia.

Jerry Carlucci przed laty, jeszcze zanim po raz pierwszy zdecydował się kandydować w wyborach na burmistrza, był komendantem policji. A jeszcze wcześniej zaliczył wszystkie stopnie w policyjnej karierze, oprócz stopnia policjantki. W efekcie burmistrz Carlucci uważał, że wie o pracy w Departamencie Policji równie dużo, a prawdopodobnie nawet więcej niż ktokolwiek inny. I w konsekwencji w ogóle nie krępował się podsuwać użyteczne propozycje dotyczące działań policyjnych.

— No dobra — odezwał się zastępca komendanta Marshall. — Zaczynajmy.

Był wysokim, bardzo szczupłym osobnikiem o ostrych rysach twarzy i jasnych, inteligentnych oczach.

Przez chwilę panowało milczenie, zakłócane jedynie odgłosem tarcia zapałką o spód długiego, prostokątnego stołu konferencyjnego. Robił to główny inspektor Lowenstein. Zastępca komendanta policji obserwował cierpliwie, jak Lowenstein dotyka zapaloną zapałką koniuszka długiego, cienkiego czarnego cygara.

— Wszystko w porządku, Matt? — spytał w końcu zastępca komendanta z lekkim sarkazmem. — Czy twój stryczek już się pali? Możemy zaczynać?

— Kobieta to tylko kobieta, a dobre cygaro nigdy cię nie opuści. Pamiętaj o tym, Art — odparł niespeszony Lowenstein.

On i zastępca Marshall również znali się bardzo długo. Lowenstein podlegał kiedyś Marshallowi jako porucznik, gdy tamten był kapitanem i dowodził Dziewiętnastym Dystryktem.

Rozległy się chichoty. Zastępca komendanta potrząsnął głową.

— Mamy pewien problem z biurem do spraw narkotyków i leków niebezpiecznych dla zdrowia… — zaczął.

— A cóż to za nowość? — odparował główny inspektor Lowenstein.

Był wielkim, prawie przystojnym facetem z bujną czupryną kręconych srebrzystych włosów. Dziś miał na sobie szary garnitur w prążki.

— Na litość boską, Matt, pozwól mi dokończyć — odburknął Marshall.

— Wybacz.

— Przyszli do Duffy’ego. Oficjalnie. Powiedzieli, że ma-ją informacje, jakoby narkotyki, a ściśle rzecz biorąc heroina, przechodzą przez kogoś z jednostki lotniskowej.

— Podali konkrety? — spytał Lowenstein. Marshall pokręcił głową. — Powiedziałeś: „przechodzą przez kogoś z jednostki lotniskowej” — zauważył główny inspektor. — Czy to było oskarżenie?

— Jack? — spytał Marshall.

— Powiedziałbym, że byli o mały włos od wypowiedzenia jawnego oskarżenia, inspektorze — odparł kapitan Duffy, rumianolicy, nerwowy czterdziestopięciolatek.

— Paul? — Marshall zwrócił się do głównego inspektora Easterbrooka, gdyż dowodzonemu przez niego biuru do spraw operacji specjalnych podlegały zarówno brygada antynarkotykowa, jak i jej oddział uderzeniowy, a także obyczajówka.

Easterbrook miał sporą nadwagę, choć nikt nie nazwałby go grubasem. Zbyt wąski kołnierzyk wyraźnie wpijał mu się w szyję.

— Czy heroina przechodzi przez lotnisko? — spytał retorycznie. — Na pewno tak. Nie słyszałem jednak o żadnym nieuczciwym funkcjonariuszu z jednostki lotniskowej.

Wszyscy popatrzyli na głównego inspektora Delachessiego, pulchnego, niskiego, eleganckiego czterdziestolatka, dowódcy biura spraw wewnętrznych, któremu podlegał wydział spraw wewnętrznych oraz jednostki: do spraw zwalczania przestępczości zorganizowanej i do spraw dochodzeń sztabowych. Jeszcze osiemnaście miesięcy wcześniej Delachessi był szefem inspektora sztabowego Petera Wohla.

— Ani ja — przyznał. — Nawet żadne pogłoski do mnie nie dotarły. A przecież minęło… ile? Ze dwa miesiące… odkąd ten kapral z jednostki lotniskowej zabił się, gdy wracał do domu z wybrzeża. Kaprala zastąpił jeden z moich ludzi i nie ustalił kompletnie nic. Ale… pytacie mnie, czy wśród funkcjonariuszy lotniska może być jakiś nieuczciwy? To możliwe. Na pewno trzeba będzie lepiej się przyjrzeć całej sprawie.

— Wstrzymaj się z tym, Mario — polecił zastępca Marshall.

— Na czym właściwie polega problem z biurem do spraw narkotyków i leków niebezpiecznych dla zdrowia? — spytał główny inspektor Lowenstein. — Mówiłeś, że jest jakiś.

— Chcą przysłać tam tajniaka — odparł Marshall.

— Do jednostki lotniskowej?! — spytał Lowenstein z nie dowierzaniem. — Ma udawać funkcjonariusza policji?!

Marshall tylko kiwnął głową.

— Poprosili o to oficjalnie — dodał kapitan Duffy. — Na piśmie.

— Powiadom ich zatem urzędowym pismem, żeby się pieprzyli — mruknął Lowenstein.

— To nie jest takie proste, Matt — zauważył Marshall.

— Komendant twierdzi, że chcąc im odmówić, musielibyśmy podać naprawdę dobry powód.

— Dlaczego mnie to nie zaskakuje? — odwarknął Lowenstein. — Nie ma mowy, żeby jakiś sympatyczny młody agent z biura do spraw narkotyków i leków niebezpiecznych dla zdrowia był w stanie podawać się za gliniarza z jednostki lotniskowej. A jeśli w jednostce rzeczywiście pracują skorumpowani funkcjonariusze, nie federalni, lecz my powinniśmy ich przyłapać! Sądzisz, że potrafisz to wyjaśnić komendantowi?

— Art i ja wpadliśmy na pewien pomysł, kiedy omawialiśmy całą sprawę — wtrącił się główny inspektor Coughlin.

„Aha!” — pomyślał inspektor sztabowy Peter Wohl, gibki, dobrze zbudowany, mający około metra osiemdziesiąt wzrostu trzydziestopięciolatek. „Tajemnica zaraz się wyjaśni. To nie jest narada sensu stricto. Wszelkie potencjalne działania i tak już ustalili Marshall z Coughlinem. Resztę nas zaproszono, żebyśmy dowiedzieli się, na czym polega kłopot i co mamy z nim zrobić. Zastanawiam się, po co, do cholery, tu jestem? Te sprawy w ogóle mnie nie dotyczą”.

— Bez wątpienia — mruknął Lowenstein.

„Wstydź się, zastępco Marshall — myślał dalej Wohl. — Złamałeś reguły. Nie wolno stawiać inspektora Lowensteina przed faktem dokonanym. Trzeba było go wciągnąć w proces decyzyjny. W przeciwnym razie inspektor prawie na pewno skrytykuje wasz błyskotliwy pomysł”.

— Matt ma naturalnie rację — kontynuował główny inspektor Coughlin. — Agent federalny w żadnym wypadku nie jest w stanie wniknąć pomiędzy funkcjonariuszy jednostki lotniskowej i udawać gliniarza. I, bez urazy, Mario, ale osobiście bardzo bym się zdziwił, gdyby tamtejsi funkcjonariusze nie okazali podejrzliwości wobec kaprala, którego wysłałeś na miejsce zmarłego.

— Jest szczerze przekonany, że nikt nie podejrzewa, iż dla mnie pracował — stwierdził główny inspektor Delachessi.

— A co spodziewałeś się, że ci powie? — odparował niezbyt uprzejmie Lowenstein. — „Ojej, szefie, ależ głupie było wysłanie mnie tam. Natychmiast mnie rozpracowali”.

— Czyli potrzebujemy na lotnisku prawdziwego gliniarza… — podsumował Coughlin.

— Sugerujesz, Denny, że wysłany przeze mnie kapral jest niekompetentny? — zaperzył się główny inspektor Delachessi.

— Daj spokój, Mario, wiesz, że niczego takiego nie miałem na myśli — odrzekł Coughlin tonem, którym starał się udobruchać tamtego.

— Ale tak to zabrzmiało!

— W takim razie przepraszam — pokajał się Coughlin. Wydawał się autentycznie skruszony.

— Myślę, że inspektor Coughlin zamierzał powiedzieć — wtrącił się zastępca Marshall — że jeśli zamierzamy wykryć jakieś machlojki, które zdarzają się tam… przy czym wcale nie twierdzę, że istnieją… Tak czy owak, potrzebujemy na miejscu kogoś, kto, po pierwsze, będzie mógł działać przez nikogo o nic niepodejrzewany i, po drugie, trafi tam na dłużej, a nie tylko z tymczasowym przydziałem, jak stało się w przypadku wyznaczonego przez Maria kaprala.

„Reszta z nas, kochani, może się równie dobrze do razu zgodzić” — pomyślał Peter Wohl. „Skoro Marshall i Coughlin wpadli na ten genialny pomysł we dwóch, mógłby go storpedować tylko jeden człowiek, nasz drogi burmistrz Jerry Carlucci”.

— Skąd zamierzasz wziąć tego faceta? — spytał Lowenstein.

— Myślimy, że go mamy — odparł Coughlin. — Chcielibyśmy twojej zgody.

„Tak, jasne. Póki tej zgodzie będzie towarzyszyć okrzyk: «Jezu, jaki to wspaniały pomysł, dlaczego sam na niego nie wpadłem?»”.

— Potrzebujemy tam funkcjonariusza — kontynuował zastępca Marshall — którego przydział do tej jednostki nie wzbudzi niczyich podejrzeń. I ten funkcjonariusz powinien mieć doświadczenie jako tajniak.

— Pamiętasz tych dwóch z brygady antynarkotykowej, którzy dopadli zabójcę Dutcha Moffitta? — spytał główny inspektor Coughlin.

— Mutt i Jeff — odpowiedział Lowenstein. „No, teraz wiem, dlaczego mnie tu zaproszono!” — pomyślał Peter Wohl.

Chodziło o funkcjonariuszy Charlesa McFaddena i Jesusa Martineza, którzy trafili do brygady antynarkotykowej tuż po ukończeniu Akademii Policyjnej. McFadden był wielkim irlandzkim chłopakiem z południowej Filadelfii, w którym — Wohl był co do tego przekonany — inspektor Coughlin zobaczył samego siebie sprzed lat. Martinez z kolei, Portorykańczyk z pochodzenia, nie wyróżniał się gabarytami. Mało tego, ledwie wpasowywał się w ustalone przez departament minimalne wymagania co do wzrostu i wagi policjantów. Właśnie z powodu różnic dzielących tych dwóch nazywano ich Muttem i Jeffem.

Inspektor sztabowy Peter Wohl dużo wiedział o obu funkcjonariuszach. Gdy dopadli irlandzkiego ćpuna z północno-wschodniej Filadelfii, który śmiertelnie postrzelił kapitana Dutcha Moffitta, dowódcę drogówki, usłyszał o nich świat i zostali zdekonspirowani, toteż nie mogli już pracować jako tajniacy i przydzielono ich do wydziału dochodzeń specjalnych. Zresztą — jak Wohl teraz sobie przypomniał — trafili tam dzięki rekomendacji głównego inspektora Dennisa V. Coughlina.

— Pracują obecnie dla Petera — zauważył Coughlin.

— Co dla ciebie robią, Peterze? — spytał kapitan Delachessi.

— Są w drogówce — odparł Wohl.

— Nie będą tam długo — stwierdził Coughlin.

— Tak? — spytał zaskoczony Wohl.

— Dziś dostaliśmy wyniki egzaminów na detektywa — oznajmił zastępca Marshall. — Obaj zdali i są w pierwszej dwudziestce.

— Tak samo, Peterze, nawiasem mówiąc, jak Matt Payne — dorzucił główny inspektor Coughlin. — Matt był trzeci.

Funkcjonariusz Matthew M. Payne był aktualnym asystentem Petera Wohla do spraw administracyjnych i stanowił kolejny „upominek” od głównego inspektora Dennisa V. Coughlina.

— Miałem nadzieję, że jakoś się przeciśnie — stwierdził Wohl.

Ponieważ Matt Payne ukończył Uniwersytet Pensylwanii z wyróżnieniem, Wohl nie sądził, żeby miał kłopoty na egzaminie na detektywa.

— No cóż, wstrzymajcie się z gratulacjami dla niego — oświadczył Coughlin. — A raczej z gratulacjami dla każdego z tych trzech. Wyniki egzaminu są poufne, póki ludzie z administracji państwowej nie wydadzą oficjalnego oświadczenia. Chyba nie muszę mówić, że żadna informacja na temat nowych detektywów nie ma prawa opuścić tej sali.

— Zastanówmy się szczegółowo nad tym scenariuszem — zaproponował zastępca Marshall. — Ustalmy kolejne punkty. Nazwisko Martineza nie pojawi się na liście z wynikami egzaminu wśród osób, które zdały. Funkcjonariusz będzie rozczarowany, może nawet trochę rozgoryczony. I poprosi o przeniesienie. Denny powiedział, że z powodu niskiego wzrostu facet nie wiedzie zbyt lekkiego życia w drogówce. Chyba tam nie pasuje. Niemniej jednak facet ma na koncie rozwiązanie sprawy zabójcy Dutcha Moffitta, więc zasługuje na nieco lepszy los niż wysyłka do jakiegoś dystryktu, gdzie będzie przeprowadzał dzieci na pasach albo zajmował się kradzieżami samochodów. Podsumowując, Denny przydziela Martineza do jednostki lotniskowej i już.

Zarówno komendant policji Marshall, jak i główny inspektor Coughlin wyglądali na bardzo z siebie zadowolonych.

„Jeśli pojawią się jakieś obiekcje, mogą wyjść jedynie z ust Lowensteina — pomyślał Peter. — Tak, tylko on może mieć ochotę sprzeciwić się tym dwóm”.

Główny inspektor Lowenstein pochylił się do przodu i strzepnął do popielniczki niecały centymetr popiołu.

— To się uda — ocenił. — Martinez jest małym złośliwym gnojkiem. I w dodatku całkiem niegłupim.

„W twoich ustach, inspektorze — ocenił Wohl — to stwierdzenie brzmi naprawdę jak najwyższego rzędu pochwała”.

— Sądzicie, że Martinez pójdzie na to? — spytał.

— Tak, osobiście tak uważam — odpowiedział mu Coughlin. — Właściwie odbyłem z nim już krótką rozmowę, chociaż nie podałem żadnych szczegółów. Po prostu spytałem, czy chciałby dostać interesującą robotę w cywilu?

„Coughlin, ty sukinsynu! Zrobiłeś to? Poszedłeś sobie najnormalniej w świecie bezpośrednio do jednego z moich ludzi? Z czymś takim? Nie mówiąc mi o niczym?!”.

— Od was, panowie — podjął zastępca komendanta Marshall — chcemy, żebyście zagrali rolę adwokata diabła.

— Czy komendant się zgodził? — upewnił się Lowenstein.

— Nie ma problemu — odparował Marshall.

„Innymi słowy, istnieje możliwość, że Carlucci jako trzeci brał udział w tej burzy mózgów. Albo zatem komendant o tym wszystkim wie, albo wkrótce go oświecą, lecz w taki sposób, że od razu uwierzy, iż pomysł wyszedł od niego”.

— Pomyśleliśmy — ciągnął Coughlin — że Peter mógłby być w tej sprawie naszym łącznikiem. Nie chcemy, żeby ktoś połączył Martineza z wydziałem spraw wewnętrznych, jednostką do spraw zwalczania przestępczości zorganizowanej albo brygadą antynarkotykową. Jeśli Martinez będzie miał do kogoś sprawę albo vice versa, informacje również popłyną przez Petera. Widzisz jakieś problemy, Peterze?

— Nie, inspektorze.

— Ktoś inny jakieś widzi? — spytał zastępca Marshall. Nikt się nie odezwał.

— Czyli że pozostaje nam tylko jedno — podsumował Coughlin. — Ustalić wszystko z Martinezem i rozpocząć operację. Proponuję, Peterze, żebyś ściągnął tu Martineza na rozmowę z nami.

— Tak jest, szefie. Na kiedy?

— Teraz pora jest równie dobra jak każda inna, nie uważasz?

Funkcjonariusz Matthew M. Payne — sympatycznie prezentujący się dwudziestodwulatek, który wyglądał o wiele bardziej na studenta Uniwersytetu Pensylwanii, którym zresztą był jeszcze ledwie osiemnaście miesięcy temu, niż na „typowego gliniarza” czy „przeciętnego funkcjonariusza policji” — czekał blisko szeregu wind wraz z innymi kierowcami oficerów uczestniczących w zebraniu u pierwszego zastępcy komendanta policji. Wszyscy byli w cywilnych ubraniach.

Formalnie rzecz biorąc, funkcjonariusz Payne nie był kierowcą, ponieważ posiadanie takowego jest przywilejem zastrzeżonym wyłącznie dla głównych inspektorów lub oficerów wyższych stopniem, a jego szef miał jedynie rangę inspektora sztabowego. Oficjalnie więc Matt pełnił funkcję asystenta do spraw administracyjnych.

W hierarchii filadelfijskiej policji można się doszukać analogii z armią. Inaczej mówiąc, wewnątrz departamentu istnieje struktura stopni odpowiadających wojskowym. Przy bardzo rzadkich okazjach, gdy Peter Wohl wkładał mundur, nosił epolety ze złotymi liśćmi dębu, zasadniczo identycznymi jak te na pagonach majorów sił zbrojnych. Inspektorzy z kolei noszą w tym miejscu srebrne liście dębu, jak podpułkownicy, a główni inspektorzy — orły, jak wojskowi pułkownicy.

Kierowcy wyższych rangą oficerów policji pełnią funkcję podobną do adiutantów oficerów wojskowych. Odciążają swoich szefów, wykonując za nich denerwujące obowiązki, służą jako szoferzy i oddają inne, podobne usługi. I, tak jak w przypadku ich odpowiedników w siłach zbrojnych, wybierani są zarówno ze względu na późniejszy potencjalny użytek dla departamentu, jak i z powodu biegłości w wypełnianiu konkretnych obowiązków. Zakłada się, że obserwując swoich szefów w akcji, nauczą się, jak funkcjonuje departament.

Pozostali kierowcy czekający na zakończenie zebrania by-li w większości sierżantami, a jeden, podwładny głównego inspektora Lowensteina, nawet oficerem. Matt Payne natomiast nie tylko był najmłodszym z kierowców, ale i najniższym rangą — zwykłym funkcjonariuszem.

Rozległ się syk i jeden z kierowców machnął ręką w stronę korytarza. Zebranie w najważniejszej sali budynku administracji policji skończyło się i szefowie czekających wychodzili.

Jako pierwszy zjawił się główny inspektor Delachessi. Dał znak swojemu kierowcy i wraz z nim wsiadł do windy. Następny wyszedł główny inspektor Coughlin, który zbliżył się do swego kierowcy, młodego irlandzkiego sierżanta nazwiskiem Tom Mahon.

— Czekaj na mnie przed Shank & Evelyn’s za półtorej godziny — polecił. — Pojadę tam z inspektorem Wohlem.

Lokal ten mieścił się we włoskiej dzielnicy południowej Filadelfii.

— Tak jest, szefie — odparł sierżant Mahon.

Wtedy główny inspektor Coughlin podszedł do funkcjonariusza Payne’a i uścisnął mu dłoń.

— Ładny garnitur, Matty — zagaił.

— Dziękuję.

Przez całe życie Matt Payne nazywał Coughlina „wujkiem Dennym”. Nadal tak postępował, lecz tylko wówczas, gdy byli sami.

Dotarł do nich inspektor sztabowy Wohl.

— Funkcjonariusz Martinez jest w drodze i ma się spotkać ze mną na parkingu — oznajmił Payne’owi. — Dasz mu kluczyki od mojego auta i powiesz, że wraz z głównym inspektorem Coughlinem zjawimy się tam za parę minut. A ciebie z powrotem do Schoolhouse niech podrzuci wóz drogówki. Będę tam za jakieś dwie godziny. Na razie, gdyby ktoś mnie szukał, wybieram się do Shank & Evelyn’s.

— Tak jest, szefie — powiedział funkcjonariusz Payne.

Główny inspektor Coughlin i inspektor Wohl wrócili korytarzem do biura komendanta policji i jego zastępców. Sierżant Mahon i funkcjonariusz Payne wsiedli do windy i zjechali do holu.

— O co, do cholery, chodzi w tym wszystkim? — spytał Mahon.

— Myślę, że Coughlin i Wohl to mili faceci — wyjaśnił Matt Payne. — Znają już wyniki egzaminu na detektywa i wiedzą, że Martinez nie zdał.

— O kurwa. Bardzo chciał zdać?

— Jak cholera!

— Widziałeś listę?

— Z całym szacunkiem, ale odmawiam odpowiedzi na pytania, które mogą mnie pogrążyć — wyrecytował Payne.

Mahon zachichotał.

— A tobie jak poszło?

— Trzecia lokata.

— Hej, no to gratulacje!

— Jeśli zacytujesz moje słowa, wyprę się. Ale dzięki.

Matt Payne musiał poczekać ledwie minutę czy dwie na betonowej rampie przed tylnymi drzwiami Roundhouse, zanim na krawężniku zatrzymał się radiowóz policji drogowej.

Zszedł po rampie i podszedł do radiowozu. Kierowca — szczupły, wyglądający na wysportowanego mężczyzna tuż po trzydziestce, którego Matt znał z widzenia, choć nie z nazwiska — otworzył okno, podczas gdy funkcjonariusz drogówki Jesus Martinez wysiadał od strony pasażera.

— Jak leci, Hezus? — zawołał do niego Payne.

Martinez skinął głową, lecz nic nie odpowiedział. Ani nawet nie posłał mu uśmiechu.

— Dostaliśmy wezwanie, że mamy się tu spotkać z inspektorem, Payne — wyznał kierowca.

Chociaż Payne nie znał większości kolegów po fachu, niemal wszyscy funkcjonariusze z drogówki i wydziału dochodzeń specjalnych znali „asystenta do spraw administracyjnych” Wohla zarówno z nazwiska, jak i z wyglądu.

Payne pochylił się nad oknem.

— Inspektor zjawi się za minutę — odparł. — Kazał dać Hezusowi kluczyki od swojego auta, a ty masz podrzucić mnie do Schoolhouse.

Kierowca kiwnął głową.

„Szkoda, cholera, że nie mam lepszej pamięci do nazwisk” — pomyślał Matt.

Wstał, wyłowił z kieszeni kluczyki od auta inspektora i rzucił je Martinezowi.

— Drugi rząd, Hezus — wyjaśnił i wskazał. — Tam zaparkowałem. Jeśli ktoś cię spyta, powiedz, że czekasz na głównego inspektora Coughlina.

Martinez skinął głową, ale wciąż milczał.

„Nie należę do jego ulubieńców” — przemknęło przez głowę Mattowi. „A teraz kiedy zawalił egzamin, a my z Charleyem zdaliśmy, sprawy tylko się pogorszą. No cóż, kurwa mać, nic nie mogę z tym zrobić”.

Obszedł radiowóz od przodu i zajął miejsce obok kierowcy. Martinez skierował się ku tylnej części parkingu. Kierowca radiowozu uruchomił silnik, wrzucił bieg i odjechali.

— Musisz od razu jechać do Schoolhouse? — spytał Payne.

— Nie.

— Jadłeś lunch?

— Nie. Chcesz się gdzieś zatrzymać?

— Dobra myśl. Może w Johnny’s Hots, jak sądzisz?

— Świetnie.

— Wiesz może, czym jeździ McFadden?

— Chyba Trzynastką — odparł kierowca.

Matt sprawdził pokrętła radia, upewniając się, że ustawione jest na częstotliwość pasma drogówki, potem podniósł mikrofon.

— Highway Trzynaście, Highway Trzynaście.

— Trzynaście — natychmiast odezwał się głos, który Matt rozpoznał jako należący do Charleya McFaddena.

— Trzynaście, możesz spotkać się z nami w Johnny’s Hots?

— Jadę — odparł McFadden. — Highway Trzynaście. Mam zgodę na lunch przy skrzyżowaniu Delaware i Penn?

— Okej, Trzynaście — odparł operator radiowego pas-ma J.

Pasmo J, czyli ogólnomiejskie, to częstotliwość, której zwykle słuchają jednostki drogówki. Dzięki temu mogą odpowiedzieć na każde interesujące wezwanie w dowolnym punkcie Filadelfii.

— Highway Dziewięć. Udajemy się na lunch w to samo miejsce.

Matt rzucił mikrofon na siedzenie.

— Pewnie ty i McFadden stawiacie, co? — spytał kierowca.

— Dlaczego mielibyśmy ci stawiać?

— Bo obaj zdaliście egzamin, zgadza się?

— Już o tym słyszałeś, co?

— Słyszałem też, że Martinez oblał.

— Sądzę, że o to właśnie chodziło naszemu inspektorowi tam, w Roundhouse. On i główny Coughlin zamierzają jakoś łagodnie przekazać Hezusowi tę nowinę.

— Podchodziłem do egzaminu na kaprala trzy lata temu i nie zdałem go — zadumał się kierowca. — Wtedy stwierdziłem, pieprzę to, i tak wolę jeździć, niż siedzieć w biurze.

„To była prosta towarzyska wymiana zdań, czy też może właśnie ktoś sobie ze mnie zakpił?” — zastanowił się Matt.

— Zaskakuje mnie fakt, że Hezus nie zdał — wyznał.

— Tak, mnie także. Ale pewnie jest tak, że jedni potrafią zdawać egzaminy, a inni nie.

— Masz rację. McFadden wie, że zdał, jak myślisz?

— Powiedział mi o tym dziś rano na odprawie.

— Więc podejrzewam, że Martinez również zna swoje wyniki.

— Tak, na pewno je zna.

„Dlatego tak chłodno mnie potraktował, czy też po prostu ogólnie mnie lubi?”.

DWA

Detektyw Matthew M. Payne ze Wschodniego Wydziału Detektywów zatrzymał nieoznakowany wóz policyjny przy krawężniku tuż za skrzyżowaniem ulic Dwunastej i Butler w Tioga, dzielnicy Filadelfii.

Przy krawężniku stał zaparkowany trzyletni ford kombi. Payne sięgnął na siedzenie obok, wziął podkładkę do pisania z klipsem i przejrzał spis poszukiwanych aut. Dokładniej mówiąc, była to kartka formatu A4, zadrukowana z obu stron numerami rejestracyjnymi skradzionych pojazdów. W porządku alfanumerycznym.

Istnieją trzy kategorie skradzionych pojazdów. Dwie gwiazdki przy numerze oznaczały ostrzeżenie dla funkcjonariuszy policji, że wszelkie osoby w skradzionym pojeździe mogą okazać się uzbrojone i niebezpieczne. Jedna gwiazdka oznaczała, że jeśli samochód zostanie odzyskany, należy go pilnować do momentu, gdy technicy będą w nim mogli poszukać odcisków palców. Sam numer bez gwiazdek sugerował zwykłe, przeciętne skradzione auto, które nie obchodzi nikogo poza właścicielem.

Numer rejestracyjny widzianego przez Matta forda kombi widniał w spisie. Kradzież pojazdu zgłoszono dwadzieścia osiem godzin temu. Na liście obok numeru nie widniała żadna gwiazdka. Dwie godziny wcześniej radiowóz 2517 z Dwudziestego Piątego Dystryktu zauważył tego forda kombi podczas rutynowego patrolu i po sprawdzeniu ustalono, że pojazd zgłoszono jako skradziony.

Powód, dla którego ford kombi przyciągnął uwagę facetów w niebiesko-białych mundurach, nie był oczywiście trudny do wydedukowania dla kogoś z rozległym doświadczeniem detektywa Payne’a; Matt był już bowiem detektywem od całych trzech tygodni. Koła i opony usunięto, a maskę otwarto, co sugerowało, że złodziej zabrał również inne wartościowe na rynku części samochodowych elementy wyposażenia komory silnikowej.

Funkcjonariusz, który jako pierwszy dostrzegł skradziony samochód, wypełnił policyjny formularz 75-48, na którym zaznaczył lokalizację znalezionego auta, godzinę, o której je zauważył, numer rejestracyjny i numer identyfikacyjny oraz stan pojazdu — to znaczy, czy auto zostało spalone, rozebrane na części, czy też jest w miarę nietknięte.

Jeśli funkcjonariusz odzyskał samochód w stanie nienaruszonym, czyli takim, który umożliwiał dalszą jazdę, musiał go unieruchomić poprzez usunięcie cewki zapłonowej lub wypuszczenie powietrza z jednej czy kilku opon. Byłaby to bowiem ogromnie żenująca sytuacja dla policji, gdyby po triumfalnym poinformowaniu obywatela, że jego auto odzyskano, powiedzmy, na skrzyżowaniu ulic Dwunastej i Butler, a potem — zanim obywatel zdołał dotrzeć na rzeczone skrzyżowanie — okazało się, że pojazd znów został skradziony.

Funkcjonariusz, który znalazł ten konkretny skradziony samochód, przekazał następnie formularz 75-48 jednemu ze stażystów pracujących w Dwudziestym Piątym Dystrykcie przy skrzyżowaniu ulic Front i Westmoreland, ponieważ dyżurny kapral był akurat zajęty. Termin „stażysta” mógłby wprowadzać w błąd, sugeruje bowiem osobę, która dopiero uczy się jakiejś pracy, a zatem kogoś młodego. Jeden ze stażystów w pokoju operacyjnym Dwudziestego Piątego Dystryktu w rzeczywistości pracował w policji, jeszcze zanim detektyw Payne przyszedł na świat, a stażystą był od lat jedenastu.

Tak doświadczony funkcjonariusz nie miał potrzeby prosić kaprala o wskazówki, gdyż sam dokładnie wiedział, co należy zrobić z formularzem 75-48. Można by nawet mniemać, że gdyby zwrócił do się kaprala po radę, zaskoczyłby go tym, a może nawet zaszokował.

Jeśli pojazd został skradziony w granicach miasta Filadelfia, stażysta musiał po prostu powiadomić właściciela i w imieniu dystryktu skreślić numer z listy. Ale akurat tego forda skradziono obywatelowi miasta Jenkintown, które leżało w stanie Pensylwania, nieco na północ od Filadelfii. W ten sposób sprawa forda otrzymała status OJ, czyli „obcej jurysdykcji”.

Najpierw stażysta przydzielił sprawie KND (skrót od kontrolny numer dystryktu). W tym przypadku był to ciąg cyfr: 74-25-004765. Liczba „74” oznaczała rok, „25” — Dwudziesty Piąty Dystrykt, a „004765” — kolejny przypadek tej samej natury, jakie zdarzyły się od początku roku.

Następnie funkcjonariusz zaniósł raport i wypełniony formularz na piętro w budynku, gdzie miał swoje biura WWD, czyli Wschodni Wydział Detektywów, i przekazał je dyżurnemu, a ten z kolei przydzielił sprawie numer wydziałowy.

Dyżurny w WWD położył raport na biurku sierżanta Aloysiusa J. Suttona, który wówczas zlecił śledztwo w sprawie odzyskanego skradzionego pojazdu detektywowi Matthew M. Payne’owi, najnowszemu członkowi brygady.

W teorii dochodzenie powinien poprowadzić detektyw „następny na Kole”. „Koło” to jedynie figura retoryczna, gdyż w rzeczywistości w wydziale istniała po prostu umieszczona na podkładce kartka w linie, na której wypisano nazwiska wszystkich dostępnych detektywów brygady. Kiedy do WWD trafiała nowa sprawa, przydzielano ją kolejnym detektywom z listy. Chodziło o to, żeby wszyscy mieli mniej więcej tyle samo pracy.

W praktyce jednak, szczególnie gdy w brygadzie zjawiał się nowy detektyw, Koło ignorowano. Sierżant Sutton nie zamierzał przydzielać, powiedzmy, napadu z bronią w ręku detektywowi, który ukończył szkolenie w Akademii Policyjnej tydzień, dwa czy trzy tygodnie wcześniej, a sprawa odzyskanego skradzionego auta nie powinna trafiać do detektywa służącego w policji od dziesięciu czy dwunastu lat, zwłaszcza jeśli wydział miał do dyspozycji „kota”, który mógł się nią zająć.

Odkąd detektyw Payne rozpoczął służbę w WWD, zbadał już osiem przypadków odzyskanych skradzionych pojazdów. W tym czasie zgłoszono do załatwienia w WWD dziewięć takich spraw.

Detektyw Payne właściwie wiedział o kradzieży aut więcej niż wszyscy — poza jednym — detektywi, którzy wraz z nim zdali ostatni egzamin na detektywa i odbyli szkolenie przygotowawcze. W miejscu swojego poprzedniego przydziału Payne miał bowiem okazję odbywać dość długie dyskusje na temat kradzieży pojazdów z porucznikiem Jackiem Malone’em, który w owym czasie kierował brygadą do walki z przestępczością samochodową w wydziale do spraw poważnej przestępczości Departamentu Policji Miasta Filadelfia.

Porucznik Malone ostatnio przyciągnął nieco uwagę prasy ze względu na pewne śledztwo, które prowadził, a które zakończyło się oskarżeniem przez wielką ławę przysięgłych Roberta L. Hollanda, znanego dealera samochodowego z Delaware Valley, któremu zarzucono sto sześć przypadków handlu kradzionymi pojazdami, fałszowanie dokumentów rejestracyjnych i inne wykroczenia związane z kradzieżą aut.

Detektyw Payne mnóstwo nauczył się od porucznika Malone’a o dokonywanych na szeroką skalę kradzieżach aut. Wiedział, jak funkcjonują tak zwane „dziuple”, jak można sfałszować dane identyfikacyjne samochodu, jak uzyskać wyglądające na autentyczne akta kupna-sprzedaży i inne, podobne dokumenty; posiadł nawet dość szczegółową wiedzę dotyczącą nielegalnego wywozu skradzionych pojazdów statkami z filadelfijskiego portu na sprzedaż do krajów Ameryki Łacińskiej i Południowej.

Nic z tej wiedzy niestety nie było warte cokolwiek w śledztwie, którego przeprowadzenie przydzielono obecnie detektywowi Payne’owi.

Matt Payne nauczył się od porucznika Malone’a jednak również, że znaczną większość kradzieży pojazdów można podzielić na dwie kategorie. W przypadku pierwszej samochód przywłaszczają sobie na jakiś czas miłośnicy przejażdżek kradzionymi autami lub dzieciaki, które znalazły w stacyjce kluczyk i postanowiły pojeździć sobie po mieście przez parę godzin, w przypadku drugiej natomiast — auto biorą złodzieje amatorzy, którzy wprawdzie nie potrafią opchnąć skradzionego pojazdu i nie mają ani dziupli, ani odpowiedniego sprzętu, aby rozebrać go na części nadające się do odsprzedaży, znają jednak ludzi, którzy bez zbędnych pytań nabędą od nich koła i opony, prądnice, sprężarki klimatyzacji, akumulatory, gaźniki, radia i inne dające się łatwo odłączyć elementy.

Bardzo niewielu złodziei z jednej czy drugiej kategorii zostaje kiedykolwiek postawionych przed sądem powszechnym. Jedynie nielicznych amatorów przejażdżek kradzionymi samochodami w ogóle chwytano — następowało to zwykle wówczas, gdy zakończyli swoją wycieczkę na przyporze mostu lub wjechali w kombi pełne zakonnic, zresztą ci złodzieje prawie zawsze okazywali się nieletni, toteż traktowano ich jak krnąbrne dzieciaki i zamiast iść do więzienia, otrzymywali dozór kuratorski, biorąc udział w programie, dzięki któremu mieli się zmienić w grzecznych, przestrzegających prawa dorosłych.

Policja łapie również bardzo niewielu złodziei spośród tych, którzy kradną samochód, aby wyjąć zeń części, ponieważ procederu tego dopuszczają się zazwyczaj osoby tak zręczne, że w mniej niż pół godziny potrafią ogołocić pojazd ze wszystkich elementów wartych choć parę dolarów. Czekają zwykle, aż przejedzie obok nich lokalny radiowóz patrolowy, a wtedy — wiedząc, że funkcjonariusze wrócą na to konkretne miejsce nie wcześniej niż za godzinę — spokojnie zaczynają „robotę”.

Zgodnie z prawem taka kradzież jest jednak przestępstwem i trzeba w jej sprawie przeprowadzić śledztwo tak samo starannie jak, powiedzmy, w przypadku napadu na sklep monopolowy.

Matt Payne dowiedział się zatem w praktyce, że tego typu dochodzenia przydziela się detektywom takim jak on nie tylko celem oszczędzenia czasu doświadczonym detektywom, których pozostawia się do ważniejszych zadań, lecz także po to, by nowicjusze nauczyli się pracy gliniarza.

Tak czy owak, detektyw Payne wysiadł z samochodu z podkładką do pisania i podszedł do forda. Gdy zajrzał przez okno, nie zaskoczył go brak radia na tablicy rozdzielczej ani fakt, że kluczyki wciąż tkwią w stacyjce.

Co więcej, złodzieje okazali się naprawdę nietaktowni. Gdyby liczyli się z uczuciami innych, porzuciliby ten samochód obok jakiejś opuszczonej parceli, w Fairmount Park albo gdzieś poza terenem zabudowanym. A tak? Teraz Matt będzie musiał chodzić od drzwi do drzwi i pytać mieszkańców, czy widzieli, jak ktoś zdejmował opony i koła z forda kombi na ulicy, a jeśli widzieli, będzie musiał poprosić o rysopis sprawców.

Jakąś godzinę później skończył przesłuchania i nie zdziwiło go wcale, że żadna z sześciu osób, z którymi rozmawiał, zupełnie nic nie zauważyła.

Wrócił do nieoznakowanego wozu policyjnego i pojechał z powrotem do siedziby Wschodniego Wydziału Detektywów. Nie bez trudu znalazł miejsce postojowe na małym parkingu, zaparkował auto, wszedł do budynku, odszukał puste biurko i wolną maszynę do pisania, po czym zaczął uzupełniać raport. Kiedy postawił ostatnią kropkę, wiedział, że efekt jego pracy trafi do odpowiedniej teczki i nigdy więcej nie ujrzy światła dziennego.

Na pięć minut przed szesnastą, gdy kończyła się jego zmiana trwająca od ósmej rano do czwartej po południu, detektyw Payne zdał sobie sprawę, że ktoś za nim stoi. Odwrócił się od maszyny do pisania i spojrzał przez ramię. Jego szef, sierżant Aloysius J. Sutton, rumiany na twarzy, rudowłosy, przysadzisty mężczyzna pod czterdziestkę, uśmiechał się do niego.

— Szkoda, że nie umiem tak szybko pisać na maszynie — powiedział z podziwem.

— Powinien szef zobaczyć, jak piszę na wyprodukowanej po roku 1929 — odparował Payne.

Sutton zachichotał.

— Masz czas na piwo, gdy wyjdziemy?

— Jasne.

Zaproszenie zaskoczyło Matta. Picie piwa z najmłodszym z detektywów jakoś nie pasowało do Suttona. Może po prostu sierżant sugerował mu, że uznał go już za jednego ze swoich ludzi. W każdym razie nie mógł odmówić, młodzi detektywi nie odrzucają takich propozycji otrzymanych od sierżantów.

— Znasz lokal Tom & Frieda’s?

Matt skinął głową. Bar znajdował się na skrzyżowaniu Lee i Westmoreland, pięćdziesiąt metrów od siedziby WWD.

— Tam się spotkamy.

Sierżant Sutton odszedł, wrócił do swojego biurka, które stało tuż przed gabinetem kapitana Eamesa, i zaczął zbierać przedmioty z blatu.

„O co tu, do diabła, chodzi? Jezu Chryste, czyżbym coś spieprzył? Złamałem jakąś niepisaną zasadę? Hm, chyba coś w tym stylu. Pewnie dostanę słówko przestrogi. Ale czego będzie dotyczyć?”.

Pięć po szesnastej Matt Payne opuścił pokój w wydziale detektywów i ruszył ulicą, kierując się do lokalu Tom & Frieda’s. Gdy wszedł, rozejrzał się, lecz sierżanta Suttona nie było ani w części barowej, ani w tej z grillem, toteż przez chwilę obawiał się, że szef zjawił się wcześniej, a gdy zmęczyło go czekanie, wyszedł, raczej na niego wściekły.

W tej samej chwili jednakże Sutton, który najwidoczniej był akurat w toalecie, dotknął jego ramienia.

— Przepraszam za spóźnienie, sierżancie.

— Póki siedzimy tutaj, możesz mówić mi Al. Jesteśmy mniej więcej… po służbie.

— Okej, dzięki.

— Kuflowy ortlieb? Może być?

— Świetnie.

— Najważniejsze to znaleźć bar, w którym sprzedaje się morze piwa. Wtedy masz pewność, że zawsze dostaniesz świeże. W większości lokali beczkowe smakuje jak końskie siki, bo po prostu zalega całe wieki.

„Hm, tak sobie gawędzimy. Ale przecież sierżant nie ściągnął mnie tutaj, ponieważ mnie lubi albo dlatego, że pragnie wygłosić wykład na temat zalet świeżego piwa z beczki. Do ciężkiej cholery, wolałbym, żeby przeszedł do rzeczy”.

— Masz coś pilnego, co nie może poczekać trzy dni? — spytał Sutton, kiedy kiwał na barmana.

Matt przemyślał szybko pytanie.

— Nie.

— To dobrze. Bo od jutra na trzy dni dostajesz specjalny przydział do Roundhouse. Zgłosisz do się sierżanta McElroya w biurze głównego inspektora Lowensteina.

Payne czekał na ciąg dalszy. Niestety, nie otrzymał żadnego wyjaśnienia.

— A o co chodzi? — spytał w końcu.

Sutton przyjrzał mu się z uwagą.

— Myślałem, że może ty mnie oświecisz — odparował ostatecznie. Matt pokręcił powoli głową z boku na bok.

— Powiem ci, co wiem — kontynuował sierżant. — Harry McElroy… Wiesz, kto to?

— Tak, znam go.

— Więc Harry zadzwonił do kapitana Eamesa, a ponieważ szefa nie było, ja odebrałem. No i Harry powiedział, że główny inspektor życzy sobie, żebyś zjawił się tam jutro rano na trzy, może cztery dni. Im mniej ludzi będzie o tym wiedziało, tym lepiej. — Payne wzruszył ramionami. Ta informacja nic mu nie mówiła. — No to spytałem, o co chodzi — kontynuował sierżant — a Harry mi na to, że potrzebują kogoś do roboty papierkowej. Wybrali ciebie, bo podobno byłeś w tym dobry.

Payne chrząknął.

— Jeśli ktoś cię spyta, tak odpowiadasz — podsumował Sutton.

— Już wiem, co się dzieje — oznajmił wesoło Matt. — Przejrzeli moje rewelacyjne akta z WWD, odkryli, że jestem genialnym ekspertem od odzyskiwania skradzionych samochodów i w nagrodę zamierzają przenieść mnie do wydziału zabójstw.

Sierżant popatrzył na niego i po chwili się roześmiał. — To podła robota, dzieciaku, wiem — powiedział — ale ktoś musi ją wykonać.

— No cóż, cokolwiek się zdarzy, nie może być gorsze niż odzyskiwanie aut — mruknął Matt.

— Muszę iść do domu. Czeka mnie czuwanie. Jerry Sullivan, który rok temu odszedł na emeryturę jako porucznik z Dziewiątego Dystryktu, właśnie kopnął w kalendarz.

— Nie znałem go.

— Sullivanowie właśnie sprzedali dom, bo zamierzali się przenieść do Wildwood — dodał sierżant.

Zeskoczył ze stołka barowego, wziął drobniaki, kiwnął głową Payne’owi i wyszedł z baru.

Detektyw Matthew M. Payne mieszkał w bardzo małym apartamencie na ostatnim piętrze budynku na Rittenhouse Square, w dzielnicy, którą w Filadelfii nazywa się Center City. Trzy główne piętra gmachu trzy lata temu zostały przerobione na biura. Od tego czasu dzierżawiło je Towarzystwo Onkologiczne Delaware Valley.

Właścicielowi budynku, kiedy zatwierdzał koszt adaptacji nienadającego się na biura poddasza, nigdy nawet nie przemknęło przez myśl, że zamieszka w nim policjant. Właściciel pragnął otrzymać niewielki czynsz, wynajmując małe pomieszczenia na przykład parze starszych osób, samotnej wdowie lub wdowcowi, osobie z ograniczonymi środkami finansowymi, jakiemuś pracownikowi centrum, może Instytutu Franklina lub biblioteki publicznej — jednym słowem osobie bądź osobom skłonnym znosić niedogodności związane z dostępem do lokalu, jego pochyłe ściany i niezbyt dużą przestrzeń. Budynek miał bowiem też zalety: dogodne położenie i — co ważniejsze — całodobową ochronę, którą pełnili strażnicy z firmy Holmes Security Service. W nocy centrum Filadelfii nie jest bowiem zbyt bezpiecznym miejscem dla ludzi, którzy mają już swoje lata.

W czasie przeróbki poddasza właścicielowi również nawet nie przyszło do głowy, że jego pasierb, wtedy student ostatniego roku Uniwersytetu Pensylwanii, zostanie policjantem. Brewster Cortland Payne II wierzył wówczas bowiem — nie bez powodu — że Matt, po trzyletnim okresie służby w piechocie morskiej, ukończy studia prawnicze, a później dołączy do kancelarii prawnej Mawson, Payne, Stockton, McAdoo & Lester, której Brewster był współzałożycielem i wspólnikiem.

Niestety podczas wstępnych badań lekarskich w siedzibie marines u Matta wykryto jakąś osobliwą wadę wzroku. Nic poważnego, lecz coś, co wystarczyło do uznania go za niezdolnego do służby w Korpusie Piechoty Morskiej. W głębi serca Brewster Payne poczuł wtedy ulgę. Oczywiście rozumiał, jak wielkim ciosem jest dla dwudziestojednoletniego absolutnie zdrowego młokosa informacja, że nie spełnia standardów ustalonych przez marines. Z drugiej strony uważał jednak pasierba za niezwykle bystrego dzieciaka, a wiedział, iż czas leczy rany, toteż sądził, że w takim razie Matt skupi się teraz na studiach i karierze prawnika.

Chociaż Brewster C. Payne odnosił wrażenie, że jego uniwersyteckie życie sprowadza się do picia piwa i uganiania się za spódniczkami, Matt ukończył Uniwersytet Pensylwanii. I to z wyróżnieniem.

Tyle że właśnie w owym czasie śmiertelnie postrzelono kapitana Richarda C. „Dutcha” Moffitta, dowódcę drogówki Departamentu Policji Pensylwanii, który próbował akurat powstrzymać osobnika dokonującego napadu z bronią w ręku.

W rodzinie Moffittów była to już druga śmierć funkcjonariusza na służbie. Dwadzieścia dwa lata wcześniej bowiem brat Dutcha, sierżant John Xavier Moffitt, został zastrzelony, gdy odpowiadał na cichy alarm. Sześć miesięcy po jego śmierci wdowa po sierżancie Moffitcie urodziła ich syna.

Ponieważ Patricia Moffitt spędziła ostatni trymestr ciąży na nauce maszynopisania i stenografii, cztery miesiące po urodzeniu dziecka znalazła posadę stażystki-maszynistki w kancelarii prawnej Lowerie, Tant, Foster, Pedigill & Payne.

Miała naturalnie do dyspozycji emeryturę policyjną oraz polisę ubezpieczeniową nieżyjącego męża, ale kobieta wiedziała, że nie są to fundusze dostateczne i, posiadając tylko je, nie zdoła dać swemu synowi wszystkiego, co dać mu pragnęła.

W niedzielne popołudnie dwa miesiące po rozpoczęciu pracy w kancelarii Lowerie, Tant, Foster, Pedigill & Payne, podczas gdy pchała wózek z synem w pobliżu Instytutu Franklina, Patricia Moffitt spotkała Brewstera Cortlanda Payne’a II, którego rozpoznała jako spadkobiercę części schedy Lowerie, Tant, Foster, Pedigill & Payne. Słyszała zresztą, że młody pan Payne jest nie tylko synem głównego wspólnika kancelarii, lecz także wnukiem jednego z jej założycieli.

Mimo tego szlachetnego rodowodu Brewster Cortland Payne II czuł się wyraźnie niepewnie w parku przed Instytutem Franklina. Pchał spacerówkę z dwuletnim chłopcem i prowadził czteroipółletnią dziewczynkę w specyficznej uprzęży, trzymając za coś, co wyglądało jak psia smycz.

Kiedy pani Moffitt i pan Payne krótko się przywitali — Patricia dwukrotnie pisała dla Brewstera listy na maszynie — dziewczynka oznajmiła z wielką pewnością siebie, że: „Foster zrobił kupkę w majtki, a tatuś nie zabrał pieluchy”.

Patricia Moffitt zlitowała się nad panem Payne’em, zabrała chłopca do toalety w budynku Instytutu Franklina i przewinęła go. Kiedy wróciła, Payne powiedział jej, że jest „w mniej więcej w takiej samej sytuacji” jak ona. A dokładniej wyznał, że jego żona zginęła w wypadku samochodowym osiem miesięcy temu, gdy wracała z domku letniskowego w Poconos.

Trzy miesięcy później Patricia i Brewster zaszokowali, a może i też rozwścieczyli członków rodziny Payne’ów i Moffittów oraz różnych przyjaciół i dalszych krewnych z obu stron — w piątek po pracy zabrali dzieci, pojechali do Bethesda w stanie Maryland, gdzie się pobrali.

Sześć miesięcy po ślubie Brewster adoptował syna Patricii, który od tej pory zamiast Moffitt nazywał się Matthew Mark Payne.

Kiedy dzień po pogrzebie kapitana Dutcha Moffitta, którego pochowano na cmentarzu przy rzymskokatolickim kościele pod wezwaniem św. Dominika, Matt Payne wstąpił do filadelfijskiej policji, Brewster Payne nawet nie musiał słuchać profesjonalnej opinii biegłej psychiatry, czyli swojej córki, doktor Amelii Payne, że Matt zrobił to, aby udowodnić, że jest mężczyzną, i aby przezwyciężyć psychologiczną kastrację, jaką było dla niego odrzucenie przez komisję marines — Brewster Payne sam się tego domyślił.

Podobnie główny inspektor Dennis V. Coughlin z Departamentu Policji Miasta Filadelfia. Denny Coughlin był kiedyś najlepszym przyjacielem sierżanta Johna X. Moffitta, a przez ostatnie lata zaczął się całkiem dobrze dogadywać z Brewsterem, z którym bardzo zbliżyła go sprawa Matki Moffitt — obaj musieli sobie radzić z humorami babci Matta, wojowniczej matrony pochodzenia niemiecko-irlandzkiego, która szczerze wierzyła, że Brewster Cortland Payne II będzie się smażył w piekle za uwiedzenie wdowy po jej synu, skłonienie jej do porzucenia świętego Kościoła rzymskokatolickiego na rzecz protestantyzmu i wychowanie jej wnuka na poganina.

Po wypiciu więcej whisky niż było to prawdopodobnie dla nich dobre w barze Union League Club, Denny Coughlin i Brewster Payne zgodzili się, że pomysł zostania gliniarzem jest w przypadku Matta rzeczą zrozumiałą, lecz kiedy chłopak pozna szczegóły życia funkcjonariusza policji, bez wątpienia się opamięta. Parotygodniowy, nie dłuższy niż miesięczny pobyt w Akademii Policyjnej otworzy mu oczy na to, w co się wpakował, a wtedy da sobie z takimi pomysłami spokój.

Matt jednakże nie zrezygnował, toteż gdy ukończył akademię, Denny Coughlin użył swoich wpływów i kazał go przydzielić do pracy za biurkiem w nowo utworzonym wydziale dochodzeń specjalnych. Przed laty zmuszony był zastukać do drzwi domu Patricii Moffitt i powiedzieć, że jej mąż zginął podczas pełnienia obowiązków służbowych. Nie zamierzał teraz pukać do domu Payne’ów, aby powiadomić Patricię M. Payne, że zabito jej syna.

Wyjaśnił całą sytuację dowódcy wydziału dochodzeń specjalnych, inspektorowi sztabowemu Peterowi Wohlowi. Coughlin z jakiegoś powodu uważał Wohla za najbystrzejszego policjanta w departamencie. Peter był kiedyś detektywem w wydziale zabójstw, później najmłodszym sierżantem drogówki, następnie najmłodszym inspektorem sztabowym, jaki pracował w wydziale spraw wewnętrznych, aż nagle burmistrz utworzył wydział dochodzeń specjalnych i mianował Wohla jego dowódcą. Ojcem Petera był emerytowany główny inspektor Augustus Wohl, dla którego zarówno Denny Coughlin, jak i Jerry Carlucci wcześniej pracowali.

Inspektor sztabowy Wohl zrozumiał sytuację nawet lepiej, niż Denny Coughlin się spodziewał. Pojął, że Matt Payne jest synem, którego Denny Coughlin nigdy nie miał. Zresztą ojciec powiedział kiedyś Peterowi, że Denny Coughlin czekał właśnie na odpowiedni moment, aby oświadczyć się wdowie po Johnie X. Moffitcie, kiedy kobieta zaskoczyła wszystkich, poślubiając bogatego prawnika.

Tak czy owak, inspektor Wohl zdecydował, że zatrudnienie funkcjonariusza Matthew M. Payne’a przy bezpiecznej robocie papierkowej nie będzie stanowiło większego problemu. Po pewnym czasie przekładania papierów dzieciak na pewno się opamięta, odejdzie z policji i podejmie studia prawnicze, czyli trafi tam, gdzie jego miejsce.

Stało się inaczej, niż wszyscy ci mężczyźni zaplanowali. Dziewięćdziesiąt pięć procent funkcjonariuszy policji kończy karierę zawodową bez jednego strzału ze służbowego rewolweru, natomiast Payne w ciągu ledwie dziewiętnastu miesięcy, jakie upłynęły od przydzielenia go do wydziału dochodzeń specjalnych, zdążył postrzelić śmiertelnie dwóch uzbrojonych przestępców.

Oba zdarzenia stanowiły oczywiście niezwykłe zbiegi okoliczności. W pierwszej sytuacji Wohl „pożyczył” młodego Payne’a jako chłopca na posyłki Jasonowi Washingtonowi, wytrawnemu detektywowi z wydziału zabójstw. Washington prowadził akurat śledztwo w sprawie seryjnego gwałciciela z północno-zachodniej Filadelfii — świra, który napadał kobiety w ich mieszkaniach, porywał je, przetrzymywał w furgonetce, a następnie odcinał im różne części ciała. Detektyw potrzebował kogoś, kto będzie za niego dzwonił, załatwiał sprawy i robił wszystko, co trzeba, aby on sam mógł zaoszczędzić czas i skupić się na tropieniu gwałciciela-mordercy.

Funkcjonariusz Payne nie był wcześniej zamieszany w nic bardziej śmiałego czy grożącego śmiercią niż informowanie inspektora Wohla, że detektyw Washington zabezpieczył gipsowe odlewy śladów opon furgonetki sprawcy. Właśnie dostarczył rzeczone odlewy do laboratorium ekspertyz i medycyny sądowej, kiedy przypadkiem natknął się furgonetkę sprawcy. Był to absolutnie pierwszy raz, kiedy Matt Payne przedstawił się oficjalnie jako funkcjonariusz policji, a obywatel, do którego się zwrócił, zareagował gwałtownie i usiłował przejechać go furgonetką.

Payne opróżnił magazynek, strzelając w stronę pojazdu. Jedna z kul trafiła w czaszkę napastnika, powodując jego natychmiastową śmierć. Na tyłach furgonetki, pod płóciennym brezentem, Matt znalazł następną ofiarę gwałciciela — kobietę żywą, choć nagą, zakneblowaną i związaną sznurem od lampy.

Drugi incydent zdarzył się podczas wczesnoporannej obławy na grupę uzbrojonych włamywaczy, którzy kazali nazywać siebie Islamską Armią Wyzwoleńczą. Funkcjonariusz Payne miał podczas tej akcji jedynie towarzyszyć Mickeyowi O’Harze, policyjnemu reporterowi z filadelfijskiego „Bulletinu”. Zadanie Matta polegało na pilnowaniu O’Hary i powstrzymaniu — w razie konieczności miał być ostry — go przed samodzielnymi działaniami, czyli wejściem na otoczony teren, do czasu, aż aresztowany znajdzie się bezpiecznie pod opieką detektywów wydziału zabójstw i funkcjonariuszy wydziału dochodzeń specjalnych.

Niestety osobnik, którego policja zamierzała po cichu aresztować, jakoś dowiedział się o planowanej akcji i nieoczekiwanie pojawił się w bocznej uliczce, dokładnie tam, gdzie na zakończenie operacji czekał funkcjonariusz Payne z O’Harą. Podejrzany osobnik od razu otworzył ogień. Jeden z jego pocisków kaliber.45 ACP odbił się od ceglanej ściany i trafił funkcjonariusza Payne’a w nogę, a po drugim strzale odłamki cegły poharatały Mattowi czoło, powodując intensywne krwawienie. Mimo odniesionych ran Payne podniósł broń i oddał pięć strzałów w stronę napastnika, dwa razy go trafiając i zadając śmiertelne rany.

Okoliczności tak naprawdę nie miały znaczenia. Liczyło się, że za pierwszym razem Payne odstrzelił seryjnemu mordercy i gwałcicielowi łeb, aż kawałki mózgu rozprysnęły się na przedniej szybie furgonetki, uratował kobietę przed zgwałceniem i rozczłonkowaniem, a później, w drugiej sytuacji, został sfotografowany przez O’Harę, jak — choć krew z rany spływała mu po twarzy — dzielnie stał nad gnojkiem, który wcześniej wypalił do niego z broni kaliber.45.

Denny’emu Coughlinowi zostało oszczędzone powiadomienie Patricii Moffitt Payne, że jej syn właśnie został postrzelony podczas pełnienia obowiązków służbowych tylko dlatego, że telefon odebrał Brewster.

Później Denny Coughlin i Brewster C. Payne odbyli kolejne długie rozmowy nad licznymi drinkami w Union League Club. Rozmawiali o ostatnich egzaminach na detektywa. Nie istniała możliwość odwiedzenia Matta, który pracował już w departamencie dostatecznie długo, od pomysłu podejścia do egzaminów, a ani główny inspektor Coughlin, ani Brewster Payne nie wątpili, że chłopak zda.

Było oczywiste dla nich obu, że Matt nie zamierza odejść z policji. I że w ciągu mniej więcej miesiąca, a może kilku tygodni zostanie detektywem. Młokos nigdy nie wręczał mandatów, nigdy nie musiał rozdzielać małżonków podczas kłótni domowej, nigdy nie stał za barykadą, osłaniając się tarczą przed rzucającymi kamieniami obywatelami, którzy egzekwowali konstytucyjne prawo do pokojowego manifestowania, jeśli sprzeciwiali się jakiejś decyzji rządu, nie zajmował się kradzionymi pojazdami ani nie robił żadnych innych rzeczy, które zazwyczaj gliniarz żółtodziób wykonuje w pierwszych paru latach służby.

— Kapitan Wschodniego Wydziału Detektywów jest moim przyjacielem, Brewsterze — powiedział w końcu Denny Coughlin. — Sądzę, że dział personalny właśnie tam wyśle Matta. Będzie miał szansę pracować w tym wydziale z dobrymi fachowcami i naprawdę nauczyć się rzemiosła. Potrzebuje doświadczenia, a oni będą mieli na niego oko.

Brewster Payne znał Denny’ego Coughlina dość dobrze, toteż wiedział, że jeśli inspektor „myśli, iż dział personalny wyśle gdzieś Matta”, sprawę można uznać za załatwioną. Czuł też, że inspektor Dennis V. Coughlin zamierza „mieć oko” na ludzi, którzy będą „mieli oko” na Matta.

— Dziękuję ci, Denny — powiedział wtedy Brewster Cortland Payne.

Kiedy Matt wjechał garbusem na wielopoziomowy parking mieszczący się pod budynkiem Towarzystwa Onkologicznego Delaware Valley, a jednocześnie pod gmachami po jego prawej i lewej stronie, odkrył, że ktoś zajmuje przydzielone mu miejsce parkingowe. Zwykle w takiej sytuacji zakląłby szpetnie, tym razem rozpoznał jednak cadillaca fleetwooda. Wiedział, że auto zarejestrowane jest na Brewstera C. Payne’a zamieszkałego w Wallingford na Providence Road.

Gdy Matt wprowadzał się do mieszkania na poddaszu, ojciec poinformował go, że zarezerwował mu dwa miejsca parkingowe w podziemnym garażu, głównie naturalnie z miłości do syna, a tylko przy okazji dlatego, że chciał także udostępnić miejsce matce Matta lub innym członkom rodziny, którzy będą mogli się tam zatrzymać, kiedy przyjadą załatwić jakieś sprawy w okolicach Rittenhouse Square.

Jeszcze trzy tygodnie temu kwestia ta nie stanowiła problemu, ponieważ Matt trzymał na parkingu tylko jeden pojazd — nie był to ten zdezelowany dwunastoletni volkswagen gar-bus, za którego kierownicą obecnie siedział, lecz roczne porsche 911, srebrny metalik. Otrzymał takie cacko od ojczyma jako prezent z okazji ukończenia studiów. Od czasu gdy dostał porsche, garbus — także będący podarunkiem od Brewstera Payne’a — przed sześciu lat, kiedy Matt zdał egzamin na prawo jazdy — stał bezużytecznie, czy raczej rdzewiał w garażu w Wallingford. Z jakiegoś powodu Matt nie chciał go sprzedać.

No i właśnie trzy tygodnie temu, kiedy Matt zdawał egzamin na detektywa, uprzytomnił sobie, że niesprzedanie garbusa to jedna z nielicznych mądrych decyzji, jakie podjął w życiu.

Jedną bowiem z głupszych rzeczy, jakie robił, była jazda porsche w czasie, gdy przydzielono go do wydziału dochodzeń specjalnych po Akademii Policyjnej. Natychmiast nazwano go bogatym dzieciakiem z finansowej elity miasta, który tylko bawi się w gliniarza. Zgłaszając się do WWD jako nowy nabytek, nie zamierzał popełnić tego samego błędu.

Gdy pojechał z ojcem do Wallingford odebrać garbusa, natychmiast — co go bynajmniej nie zdziwiło — odkrył, że akumulator volkswagena jest kompletnie rozładowany, lecz dzięki prostownikowi szybko przywrócił go do życia. Zmienił olej, zastąpił dwie opony i garbus był gotowy służyć mu jako praktyczny i odpowiedni pojazd, którym mógłby jeździć do pracy i z powrotem.

Porsche zajmowało obecnie miejsce parkingowe tuż przy windzie, obok cadillaca, co oznaczało, że — skoro matka postanowiła skorzystać z prawa do „dodatkowej” przestrzeni — Matt nie ma gdzie postawić volkswagena. Tak, był pewny, że cadillakiem przyjechała matka, ponieważ ojciec zazwyczaj docierał do Filadelfii pociągiem.

Wokół dostrzegł jednak wiele pustych miejsc parkingowych, toteż po chwili wahania zostawił garbusa na miejscu zarezerwowanym dla dyrektora wykonawczego, myśląc, że mężczyzna prawdopodobnie nie wróci już tego dnia do pracy.

Chciał się jednak upewnić, toteż wszedł po schodach na pierwsze piętro, odszukał strażnika i wręczył mu kluczyki do garbusa.

— Musiałem zaparkować volkswagena na miejscu dyrektora, bo na moim stoi samochód mojej matki.

— Pańskiego ojca — poprawił go strażnik, który był emerytowanym funkcjonariuszem policji. — Mówił, że jeśli pana zobaczę, mam przekazać, że chce pana widzieć. Będzie w Rittenhouse Club aż do osiemnastej. Wsunąłem też karteczkę od pana Payne’a pod pańskie drzwi.

— Dziękuję — powiedział Matt.

— Zajmę się pańskim autem, proszę się nie martwić. Dyrektor pojechał już chyba do domu.

— Dziękuję — powtórzył Matt, po czym wsiadł do windy i wjechał na trzecie piętro. Zastanawiał się, o co chodzi. Miał przeczucie, że coś się zdarzy, nie jakaś tragedia, lecz coś, co mu się nie spodoba.

Otworzył kluczem drzwi na klatkę schodową, nacisnął klamkę, a potem podniósł z podłogi kopertę.

16:20. Matt, jeśli przeczytasz tę informację po godzinie osiemnastej, czyli po moim wyjściu z Rittenhouse, proszę, zadzwoń do mnie do domu. Niezależnie od pory! Sprawa jest dość ważna.

Tato

Wsunął kartkę do kieszeni i wszedł po schodach. Czerwone światło na sekretarce automatycznej mrugało. Miał dwie wiadomości. Pierwszą nagrał ktoś, kto chciał sprzedać mu kratę antywłamaniową za specjalną, obniżoną cenę. Gdy Matt przeskoczył na drugą wiadomość, usłyszał znajomy głos.

— Próbowałem dodzwonić się do ciebie w pracy, ale już wyszedłeś. Wraz z twoim ojcem umówiliśmy się na drinka w Rittenhouse Club. Musisz tam przyjść! Jeżeli nie zdołasz dotrzeć do klubu przed osiemnastą, koniecznie jak najwcześniej zadzwoń albo do ojca, albo do mnie.

Rozmówca nie przedstawił się. Główny inspektor Dennis V. Coughlin nie lubił marnować słów, zresztą przypuszczał — i nie mylił się — że Matt rozpozna go po głosie.

„I — pomyślał Payne — coś w jego tonie sugeruje, że nie jest właściwe, by świeżo mianowany detektyw wychodził z roboty przed czasem. Co się, do cholery, dzieje?”.

Podniósł słuchawkę i wykręcił z pamięci numer.

— Taaa? — detektyw Charley McFadden bez wątpienia nie wygrałby plebiscytu na najbardziej uprzejmego rozmówcę.

— Dzwonię z Sears Roebuck. Wyprzedajemy właśnie używane suknie ślubne.

Stwierdzenie to bynajmniej nie rozbawiło detektywa McFaddena.

— Cześć, Matt, co jest?

— Właściwie nie wiem, ale nie uda mi się spotkać z tobą o szóstej. Będziesz później w domu?

— O ile później?

— Może dwa lub trzy kwadranse później?

— Zadzwoń do mnie do McGee’s. Prawdopodobnie wciąż będę tam tkwił.

— Wybacz, Charley.

— Tak, no cóż, do diabła. Niech będzie, co ma być. Może i bez ciebie będę miał szczęście.

Matt rozłączył się, popatrzył na zegarek, a następnie szybko opuścił mieszkanie.

Wszedł po schodach Rittenhouse Club, pchnął ciężkie drzwi i znalazł się w holu. Spojrzał na tablicę w portierni, gdzie spisano nazwiska wszystkich członków, i sprawdził, czy Brewster Payne jest w klubie.

— Pański ojciec jest w salonie, panie Payne — powiedział do niego portier.

— Dziękuję — odparł.

Brewster Cortland Payne II, wysoki, kościsty, wytworny mężczyzna, który w rzeczywistości cechował się znacznie większym poczuciem humoru, niż można by sądzić po jego wyglądzie, zobaczył syna w momencie, gdy ten wszedł do sali. Podniósł rękę i zamachał. Główny inspektor Dennis V. Coughlin, przysadzisty, rumianolicy osobnik w dobrze leżącym pasiastym garniturze, odwrócił się i spojrzał. Na widok Matta się uśmiechnął. Siedzieli w dość małych obitych skórą fotelach, pomiędzy którymi stał niewielki stolik. Na stole stały pękate szklanki do whisky, dzbaneczki z wodą, srebrna miseczka z mieszanką orzechową i sfatygowana, lecz ciągle pięknie lśniąca, mosiężna popielniczka z podstawkiem, który zajmowało pudełko zapałek.

— No dobra — zagaił Brewster Payne z uśmiechem. Wstał z fotela i z czułością dotknął ramienia syna. — Złapaliśmy cię.

— Cześć, tato. I wujku Denny.

— Matty, dzwoniłem do ciebie, do wydziału detektywów — obwieścił Coughlin, moszcząc się wygodnie. — Już wyszedłeś.

— Wyszedłem kwadrans po szesnastej, wujku Denny. Nasi obywatele nie mogą się skarżyć, gdyż poświęciłem im tyle godzin, za ile mi płacą.

Obok stolika zjawił się starszawy kelner w białej marynarce.

— Denny pije irlandzką, a ja skorzystałem z jego sugestii i nie żałuję — oznajmił Brewster Payne. — Ale ty zamów sobie to, na co masz ochotę.

— Może być irlandzka.

— Poprosimy zatem trzy razy to samo, Philipie — powiedział Brewster.

„Właśnie miałem kolejne przeczucie. Tak, na pewno nie spodoba mi się nic, co teraz się zdarzy” — pomyślał. Wiedział, że sytuacja „przyjmijmy dzieciaka do klubu i postawmy mu drinka w Rittenhouse Club” nie może wróżyć niczego dobrego.

TRZY

— Świętujemy coś czy umówiliśmy się na męskie picie? — nie wytrzymał Matt.

Coughlin zachichotał.

— No cóż, powiedzmy, że coś świętujemy — odparł Brewster. — Penny wraca do domu.

— Naprawdę? — bąknął Matt i w chwili, gdy to powiedział, od razu uprzytomnił sobie, że swoim brakiem zainteresowania zakłopotał, a może nawet zranił ojca.