Arcyszpiedzy - W.E.B. Griffin, William E. Butterworth.IV - ebook

Opis

Pasjonującą powieść sensacyjna o wojnie szpiegów w cieniu Projektu Manhattan, którego efektem było skonstruowanie bomby atomowej

Lato 1943 roku. Zagrożone dekonspiracją są dwa wielkie plany aliantów – desant na północne wybrzeże Europy oraz Projekt Manhattan, którego celem jest skonstruowanie bomby atomowej. Kierujący Biurem Służb Strategicznych generał William „Dziki Bill” Donovan stawia przed swoim głównym agentem Dickiem Canidym oraz jego zespołem nie lada zadanie, albowiem muszą się ścierać nie tylko z wrogiem zewnętrznym - między innymi sabotując produkcję nowych niemieckich rakiet - ale i wewnętrznym. Ktoś zdradza tajemnice Projektu Manhattan Sowietom, a jeśli ci stworzą własną broń atomową, zwycięstwo w jednej wojnie może oznaczać początek następnej, jeszcze okropniejszej...

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 421

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
3,8 (13 ocen)
4
4
4
1
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




W.E.B. Griffin William E. Butterworth.IV Arcyszpiedzy ISBN: 978-83-65521-83-5 TYTUŁ ORYGINAŁU: The Spymasters Copyright © 2012 by William E. Butterworth IV All rights reserved including the right of reproduction in whole or in part in any form This edition published by arrangement with G.P. Putnam’s Sons, an imprint of Penguin Publishing Group, a division of Penguin Random House LLC. Copyright © for the Polish translation by Zysk i S-ka Wydawnictwo s.j., Poznań 2016 Redakcja: Robert Cichowlas Ta książka jest fikcją literacką. Wszystkie imiona, postaci, miejsca i wydarzenia są tworem wyobraźni autora i zostały wykorzystane fikcyjnie, a wszelkie podobieństwo do prawdziwych osób, żyjących lub zmarłych, jest zupełnie przypadkowe. Zysk i S-ka Wydawnictwo ul. Wielka 10, 61-774 Poznań tel. 61 853 27 51, 61 853 27 67, faks 61 852 63 26 Dział handlowy, tel./faks 61 855 06 [email protected] Wszelkie prawa zastrzeżone. Niniejszy plik jest objęty ochroną prawa autorskiego i zabezpieczony znakiem wodnym (watermark). Uzyskany dostęp upoważnia wyłącznie do prywatnego użytku. Rozpowszechnianie całości lub fragmentu niniejszej publikacji w jakiejkolwiek postaci bez zgody właściciela praw jest zabronione. Konwersję do wersji elektronicznej wykonano w systemie Zecer.

I

I.

Jeden

Pomiędzy Rzeszowem a Blizną Polska pod okupacją niemiecką 25 maja 1943 roku, 20:45

— Jedzie!

Kapitan Mordechaj Szeryński podniósł palce, wychwyciwszy dalekie sapanie malutkiego parowozu. Dwudziestosześcioletni oficer Armii Krajowej, zwinny, liczący sobie ponad metr siedemdziesiąt wzrostu, miał jasną cerę, ale za to gęste czarne włosy i równie czarne, krzaczaste brwi.

Razem z dwudziestojednoletnim porucznikiem Stanisławem Polką, podobnym do niego, ale o głowę wyższym, przycupnął w zaroślach na szczycie malutkiego parowu, którego dnem biegły tory kolejowe.

— Wszyscy mają czekać na mój rozkaz — polecił Szeryński. — Niech nikt się nie waży ani chwili wcześniej!

— Tak jest, panie kapitanie — odrzekł Polko i palcami wskazującym oraz środkowym zasalutował do skroni.

Armia Krajowa była konspiracyjną siłą zbrojną, ale obowiązywały w niej wszystkie reguły wojskowe.

Polko podczołgał się do pięciu innych żołnierzy — także dwudziestoletnich i także Żydów, jak Szeryński i Polko. Wszyscy byli po cywilnemu, ubrania mieli od chłopów, którzy od miesięcy zaopatrywali partyzantów nie tylko w jedzenie i odzież, lecz także w informacje o działalności Niemców. Broń mieli z alianckich zrzutów, które organizowały amerykańskie Biuro Służb Strategicznych oraz polski rząd emigracyjny.

Kiedy Polko wrócił do Szeryńskiego, ten ze zmarszczonymi brwiami wsłuchiwał się w odgłos zbliżającego się pociągu, gdyż miał wrażenie, że mieszają się z nim dźwięki śpiewu.

„Do cholery!”, pomyślał. „Naprawdę Horst-Wessel-Lied?”

Najpewniej słuch go nie mylił, bo usłyszał, jak Polko klnie pod nosem.

Po chwili doszedł do wniosku, że muszą to być pijackie głosy.

— Niech no tylko zobaczę jakąś niemiecką świnię, a będzie miała za swoje — mruknął głosem zduszonym z nienawiści i z trzaskiem wcisnął magazynek do pistoletu maszynowego 9 mm.

„Przecież chyba nie złamie rozkazu”, pomyślał Szeryński, który wiedział, że gdyby nie nocny mrok, zobaczyłby w oczach Polki płomień gniewu. Na wszelki jednak wypadek rzekł:

— Tylko spokojnie, poruczniku, tak?

Polko jedynie chrząknął w odpowiedzi.

Raptem miesiąc wcześniej Szeryński i jego ludzie w oddziałach Żydowskiej Organizacji Bojowej toczyli zawzięte, lecz daremne walki z Niemcami w odległym o ponad dwieście kilometrów na północ warszawskim getcie.

Szeryński widział okrucieństwo i brutalność, z jakimi oddziały SS tłumiły powstanie, ale i wcześniej nie kryli się ze swoim bestialstwem. Gdy ostatniego grudnia schwytali młodszego brata Szeryńskiego, który wraz z dwoma harcerzami z Szarych Szeregów przemycał amunicję dla ŻOB, najpierw obcięli im genitalia, wyłupili oczy i powyrywali zęby, później zaś dobili ich, a zwłoki dla przestrogi cisnęli na śnieg. Tylko cudem Szeryńskiemu i jego ludziom udało się uniknąć losu innych Żydów walczących w powstaniu, gdyż niemal w ostatniej chwili zostali przerzuceni na aryjską stronę, a potem poza miasto, gdzie wstąpili do oddziału partyzanckiego.

Powstanie było odruchem rozpaczy ludzi, którzy wiedzieli, jaki los Niemcy postanowili Żydom zgotować w Konzentrationslagern — obozach koncentracyjnych, w których jeśli nie od razu, to najwyżej po kilku tygodniach wędrowali do komór gazowych, a ich zwłoki były palone w krematoriach.

Kiedy więc miejscowi donieśli żołnierzom AK, że nieopodal wioski Blizna powstaje nowy obóz, oddział Szeryńskiego został wysłany na rozpoznanie.

To, co zobaczyli na miejscu budowy, wstrząsnęło nimi. Pod czujnym okiem esesmanów setki wycieńczonych więźniów z Sonderkommando harowały przy piłowaniu drewna, wylewaniu betonu, tłuczeniu kamieni i kopaniu dołów (być może także grobów dla siebie). Nieopodal dwie inne grupy karczowały las, aby zrobić w nim miejsce na lądowisko dla niewielkich samolotów. Widzieli też, jak esesmani katowali tych, którzy ich zdaniem lenili się w pracy, a dwóch zastrzelili na miejscu.

I dwa razy w tygodniu bydlęcymi wagonami dostarczano kolejne transporty więźniów, aby zastąpili oni tych, których zabito.

— Nie wiem, co oni tu kombinują — powiedział swoim ludziom Szeryński — ale nawet jeśli nie potrafimy im w tym przeszkodzić, możemy przynajmniej uratować tych nieszczęśników.

— Wszystko tak, jak zaplanowaliśmy — powiedział na odprawie kapitan Szeryński. — Wszyscy za mną, kiedy pociąg stanie. Absolutna dyscyplina. Strzelać tylko w ostateczności.

Porucznik Polko przypominał sobie dwa poprzednie dni, podczas których w opuszczonej stodole ćwiczyli atak na pociąg, snopy siana traktując jak wagony. Szeryński wbijał wszystkim do głowy, że w każdym wagonie będzie co najmniej pięćdziesięciu, a może nawet dwa razy więcej niemiłosiernie stłoczonych więźniów, mających kubeł, najwyżej dwa, żeby do nich załatwiać naturalne potrzeby. Dlatego każdy nieopatrzny strzał może wywołać kanonadę, której ofiarami padną przede wszystkim wycieńczeni nieszczęśnicy, co nieraz widzieli podczas przeprowadzanych w Warszawie zamachów.

Pamiętając teraz o tym wszystkim, Polko kiwnął głową na znak, że rozumie, i spojrzał przez ramię na podwładnych — mieli czekać na sygnał.

Aby zatrzymać pociąg, tuż za zakrętem zwalali na tory dwie grube stare olsze, używając do tego przypominającego grube sznurowadło primacordu. Obciąwszy konary, pnie ułożyli wewnątrz szyn, tak że nie będzie mógł ich usunąć umocowany z przodu lokomotywy żelazny lemiesz w kształcie litery V, i parowóz będzie musiał zatrzymać się na przeszkodzie. Wtedy spróbują zaatakować wagony, aby uwolnić więźniów.

Właśnie to ćwiczyli w stodole: każdy z pięciu żołnierzy biegł do ustalonego z góry wagonu, otwierał skobel i odciągał drzwi, zaś dwóch pozostałych miało się zająć strażnikami, rozbrajając ich lub zabijając.

Więźniowie uwolnieni z wagonów mieli zostać odprowadzeni głęboko w las, skąd, podzieleni na grupy, mieli zasilić różne oddziały partyzanckie. Z wcześniejszych obserwacji wiedzieli, że w skład pociągów jadących w kierunku Blizny wchodziły najczęściej trzy bydlęce wagony, co znaczyło, że liczyć się trzeba było z co najmniej stu pięćdziesięcioma osobami do uratowania, a może nawet z ponad czterystoma. (Szeryński pamiętał, że pociągi odchodzące z warszawskiego getta do obozów — rzekomo miało chodzić tylko o „przesiedlenie” — liczyły nawet po pięćdziesiąt bydlęcych wagonów).

Coraz głośniejsze były sapanie parowozu oraz chóralny śpiew.

„Ależ się radują, sukinsyny, że wiozą ludzi na śmierć”, pomyślał z oburzeniem Szeryński. „Dobre przynajmniej to, że skoro są uchlani, łatwiej będzie się z nimi uporać”.

Chociaż łukowe lampy lokomotywy były przyciemnione, ich mdły blask dało się już dostrzec między drzewami na zakręcie. Śpiewy brzmiały coraz bardziej donośnie, aż wreszcie pojawił się „dziób” pociągu, masywny lemiesz. Z komina dobywały się obłoki pary, reflektory oświetlały kolejne fragmenty lasu, ale kiedy wyminąwszy zakręt, ukazały masywną przeszkodę na torach, maszynista ze wszystkich sił zaciągnął hamulec.

„Coś tu jest nie tak”, pomyślał nagle Szeryński, wpatrując się w majaczącą w mroku bryłę parowozu. „Ale co?”

Powietrze rozdarł przeraźliwy pisk kół ślizgających się po szynach, a następnie rozległ się głuchy huk, gdy podwozie lokomotywy zderzyło się z pniami. Pisk odrobinę zmalał, natomiast słychać było, jak wielka, ciągle sunąca masa miażdży drewno.

„Jakiś krótki… Tylko jeden wagon, ki diabeł?”

To, co nastąpiło później, nie było planowane. Parowóz nie tylko się nie zatrzymał, lecz także wręcz nie bardzo zwolnił, natomiast koła z prawej strony przestały piszczeć, gdyż zeskoczyły z szyn i podskoczyły raz na jednym, potem na drugim pniu, by wreszcie w ogóle wypaść z torów.

„Cholera jasna!”

Nastąpiły trzy tąpnięcia, gdy na nasyp zwalały się kolejno: lokomotywa, węglarka i mały pasażerski wagon.

„Jeden wagonik? Co tu się dzieje?”

Żelazny lemiesz pchał przed sobą wał zrytej ziemi, a potem ściął jeszcze kilka drzew, zanim wywrócony pociąg znieruchomiał. Parowóz leżał na lewym boku, za nim legła węglarka, a następnie, zderzywszy się z nią, ze szczękiem żelaza i trzaskiem drewna przewrócił się wagon.

— Niech to diabli! — prychnął Szeryński, wyskakując z zarośli.

Za sobą usłyszał głos Polki:

— A gdzie więźniowie?!

— Skąd niby mam wiedzieć? Naprzód!

Polko gwizdnął i kiwnął na żołnierzy, aby także biegli do wykolejonego pociągu. Szeryński tymczasem przeskoczył już tor i w półprzysiadzie zbliżał się ze stenem gotowym do strzału do przewróconego wagonu.

Na lokomotywie pojawiły się płomienie, rozpraszając nocny mrok, a z kotła wydobywał się przeciągły świst. Z budki wydostał się maszynista, trzymając w ręku karabin — Szeryński, gdy tylko to zobaczył, powalił go serią trzech pocisków ze stena.

Kapitan i porucznik ostrożnie podkradli się do wagonu, z którego nie dobywały się już śpiewy.

Raptownie otworzyły się tylne drzwi, a z nich wyczołgał się na bok wagonu, obficie krwawiąc z nosa i ust, SS-Hauptscharführer. Wyglądał najwyżej na dziewiętnastolatka, ale przy rosnących stratach, jakie Niemcy ponosili na wszystkich frontach — pod samym Stalingradem poległo lub dostało się do niewoli ponad milion żołnierzy — w styczniu władze wydały rozporządzenie, na mocy którego do służby powoływani byli nawet już szesnastolatkowie.

Podoficer zdawał się najwyraźniej ogłuszony, ale na widok Szeryńskiego odwrócił się na bok i zaczął gmerać przy kaburze u pasa. Polko pchnął lufę stena tak, że automat zawisł na plecach, i błyskawicznie wyciągnął pistolet colt .45, po czym strzelił w pierś młodego esesmana. Ten szarpnął się i skulił w pozycji płodowej, a wtedy następny pocisk utkwił mu w podstawie czaszki.

W ich kierunku biegli pozostali żołnierze z oddziału. Szeryński dał znak, aby go osłaniali, i podsunął się jeszcze bliżej do wagonu, w którym nikt więcej się nie poruszał. Szeryński ostrożnie zajrzał przez drzwi, z których wypełzł Hauptscharführer. W mroku niczego nie mógł dostrzec, natomiast z wnętrza doleciał go zapach mięty i sera.

Kiedy po omacku szukał latarki, kątem oka zobaczył, że Polko, schowawszy swego colta, z kabury Niemca wyjął lugera — który, jak się okazało, był załadowany.

Patrząc na pocisk, który poleciał na ziemię, Szeryński pomyślał: „Mało brakowało, a byłby dla mnie przeznaczony”. Zapalił latarkę i trzymając palec na języku spustowym, skierował promień do wnętrza wagonu.

„Do diaska, salonik, a dalej przedział do spania. Ale wygody!”

Luksusowe wnętrze — gruby dywan, zasłony na oknach, skórzane meble, boazeria, stoły — było pogruchotane. Na bocznej ścianie, na wysokości drzwi prowadzących do części sypialnej, leżały na sobie ciała dwóch innych młodocianych Scharführerów. Jeden z nich, z głową odwróconą pod nienaturalnym kątem, miał wbity w zakrwawioną twarz fragment kieliszka od wina.

Następnie w świetle latarki Szeryńskiego ukazała się wysoko sklepiona czapka oficera SS: nad skrzyżowanymi piszczelami i trupią czaszką srebrzył się orzeł z rozpostartymi skrzydłami, a chwilę później jej właściciel. Półleżał oparty o to, co kiedyś było sufitem, a pierś przygniatał mu ciężki stół, którego jeden róg głęboko rozorał mu czoło, chlustające teraz krwią.

„Kto to może być?”, pomyślał Szeryński. Przeciągnął snopem światła po całym wnętrzu. „Nikogo poza tym. On tu był najważniejszy”. Spojrzał na Polkę i powiedział:

— Trzeba go stąd wydostać.

Polko, który stał obok, gestem przywołał dwóch żołnierzy i lufą lugera machnął w kierunku wnętrza.

— Wyciągnijcie stamtąd to niemieckie bydlę.

Obaj natychmiast wpełzli do środka, ale ku zdziwieniu Szeryńskiego w ślad za nimi podążył też porucznik. Kiedy jednak tamci mocowali się z ciałem oficera, Polko na czworakach skierował się ku dwóm Scharführerom i każdemu strzelił w skroń.

Ciągnięty ku drzwiom esesman jęknął.

„Sukinsyn żyje!”

Żołnierze z pewnym trudem wyciągnęli przez drzwi ciężkiego esesmana i rzucili go na ziemię cztery, pięć metrów od wagonu. Gdy wyższy z nich wyjmował z oficerskiej kabury parabellum, by potem wetknąć sobie za pas pistolet, którego drewniana rękojeść była inkrustowana srebrnymi Totenkopf, niższy odchylił połę munduru, a po chwili z triumfalnym wyrazem twarzy podszedł do Polki i wręczył mu czarny portfel z cielęcej skóry. Porucznik przekazał go Szeryńskiemu, dodając retorycznie:

— Dokumenty tego niemieckiego prosiaka.

Kapitan otworzył portfel, wyjął z niego legitymację SS i poświecił na nią latarką. Zmarszczył brwi, spojrzał na tłustą twarz oficera i znowu wpatrzył się w dokument.

„Ho, ho, ho, SS-Sturmbahnführer”, pomyślał i mimowolnie gwizdnął pod nosem.

— Co takiego? — natychmiast spytał Polko, ale Szeryński zbył to milczeniem, a za to podszedł do esesmana. Tamten leżał z zamkniętymi oczyma. Kapitan trącił go w biodro czubkiem buta.

— A jaki to jest cel pańskiej podróży, Herr Sturmbannführer? — spytał w płynnej niemczyźnie, kierując snop światła na twarz esesmana.

Ten otworzył powieki, po czym natychmiast je zmrużył, ale nic nie odpowiedział. Polko zrobił dwa kroki i wycelował do niego z lugera.

— Niemieckie bydlę rozwalone z niemieckiego pistoletu — wycedził.

— Spokój. — Szeryński odepchnął rękę porucznika. — Jeszcze nie teraz.

Niemniej sam wyciągnął swojego colta i wymierzył między oczy oficera.

— Cel podróży!

Tamten przeciągnął ręką po twarzy, rozmazując krew, i pokręcił głową.

— Nie wolno mi powiedzieć.

— Wolno, nie wolno, chcę to natychmiast usłyszeć. — Esesman najwyraźniej zastanawiał się nad swoimi szansami, uparcie jednak milczał. — Ktoś ty taki?

Odpowiedzią najpierw był kaszel, a potem słowa:

— SS-Sturmbannführer Klaus Schwartz.

— Taką odpowiedź wsadź sobie w dupę — warknął Szeryński, potrząsając trzymaną w drugiej ręce legitymacją. — Tyle to sam mogę wyczytać. Zaraz nad twoim zdjęciem, pod którym widnieje podpis Himmlera. Sam Herr Reichsführer szkolił cię w tym, jak masowo mordować ludzi?

Jako szef SS Heinrich Himmler, za zgodą Hitlera, stworzył praktycznie drugie państwo w ciele Trzeciej Rzeszy, podległe tylko jemu. Miało swoje własne służby specjalne — Sicherheitsdienst, SD; własną tajną policję — Geheime Staats polizei¸ Gestapo; i własną armię, liczące niemal milion ludzi oddziały Waffen-SS. SS rabowało wszystko: od gotówki począwszy, a kończąc na złotych plombach dentystycznych, wyrwanych z ust ludziom zagazowanym w komorach obozów koncentracyjnych.

Himmler nie wyglądał zbyt okazale — niewysoki, z okrągłą główką, wyłupiastymi oczyma i okularami z okrągłymi szkłami — ale jako Reichsführer był bez wątpienia kimś, kogo należało się lękać.

— Nie jestem żadnym mordercą, a tym bardziej masowym — bronił się Schwartz.

— Ach, tak? — z przekąsem w głosie spytał Szeryński. — A te bydlęce wagony z więźniami kierowane tutaj z obozu koncentracyjnego?

Na twarzy esesmana pojawiła się zdziwiona mina, ale najwyraźniej zastanawiał się nad tym, co najbezpieczniej będzie odpowiedzieć. W końcu wzruszył ramionami i mruknął:

— Ja… Ja jestem tylko… jakby to powiedzieć: asystentem, gońcem, niczego konkretnego nie wiem.

„Akurat! To czemu jedzie w obstawie trzech podoficerów, i to czymś w rodzaju małej salonki?”

— Gówno prawda! SS-Sturmbannführer jako goniec, dobre sobie! Już, gadaj prawdę albo… — Szeryński przyłożył lufę pistoletu do czoła Niemca, który mimo woli zmrużył oczy. — Więc czemu dzisiaj pociąg wygląda zupełnie inaczej? — Schwartz milczał, toteż Szeryński mocniej naparł na lufę. — Dlaczego?

Tamten wpatrywał się w majaczącą za coltem twarz kapitana, ale nic nie odpowiedział.

Szeryński w ojczystym języku rzucił do Polki:

— Dawaj sznur. Zaraz nauczymy go mówić.

Polko powtórzył rozkaz żołnierzom, ale esesman musiał chociaż trochę rozumieć po polsku, gdyż zamachał rękami i prychnął:

— Nie, nie, nie trzeba!

— To dobrze! — rzekł Szeryński, prostując się.

Schwartz kiwnął głową, a potem dostał ataku kaszlu i uniósł ręce do twarzy. Było jednak w tym ruchu coś dziwnego: kapitan dostrzegł, że Niemiec wyciąga coś z lewego rękawa i wrzuca sobie do ust, a już w następnej chwili wypłynęła z nich piana, a ciałem targnęły konwulsyjne drgawki.

„Niech to cholera!”

Szeryński cisnął na ziemię portfel, schował pistolet i nachylił się nad esesmanem, usiłując rozewrzeć mu usta.

Polko także podskoczył, żeby w czymś pomóc.

— Co się stało?

— Chyba połknął jakąś truciznę. Pewnie cyjanek.

Ciało Schwartza zwiotczało. Kiedy Szeryński puścił jego głowę, ta głucho stuknęła o ziemię.

— Kurwa, kurwa, kurwa!!! — wściekle zaklął kapitan.

Tymczasem Polko oddał cztery strzały: dwa w pierś, jeden w krocze i jeden w czoło esesmana, a potem na niego splunął.

„Został ci już tylko jeden nabój w lugerze, bratku”, pomyślał Szeryński, a głośno powiedział:

— Jeśli już skończyłeś marnować kulki, przeszukaj z ludźmi wnętrze. Niczego nie przegapcie, zwłaszcza amunicji, którą szastasz tak beztrosko.

Polko spojrzał na Szeryńskiego i z wyrazu jego twarzy nietrudno było wywnioskować, że zupełnie nie zastanawiał się nad tym, co robi. Kapitan podniósł z ziemi ciśnięty tam portfel.

— Ciekawe, czy będzie miał walizkę z zapasowym mundurem? — mruknął. — Pozbierajcie także papiery jego ochrony.

— A co z ciałami?

Płomienie z lokomotywy rzucały migotliwy blask na twarz kapitana, który odrzekł:

— Wciągnijcie do wagonu. Potem wszystko podpalimy. — Szeryński wyciągnął z kieszeni płaszcza wełnianą skarpetę wypełnioną kilogramem plastycznego materiału wybuchowego Composition C-2, która wyglądała jak gruba kiełbasa. Sterczało z niej dobre pół metra lontu primacord. — Pamiętasz, co z tym robić?

— Okładam jedną z szyn i dobrze przykrywam kamieniami, żeby główna siła eksplozji poszła na stal.

— Dobra. Tylko poczekaj z odpaleniem, żebyśmy się zdążyli wycofać.

Ręka Polki, sięgająca po materiał wybuchowy, zawisła w powietrzu, a kapitan przechylił głowę, nasłuchując; z daleka doleciał ich dźwięk innego parowozu.

— Chyba transport więźniów! — rzekł Polko.

Także Szeryński nadstawił ucha i chwilę się zastanawiał. Następnie powiedział:

— Nie możemy ich teraz atakować. Straciliśmy efekt zaskoczenia.

— Ale…

— Żadnych mi tutaj „ale”, poruczniku! — warknął Szeryński i wepchnął skarpetę w rękę Polki. — No już, szybko. Cokolwiek tu kombinują, nie możemy im w tym przeszkodzić, ale przynajmniej trochę im utrudnimy, jak będą mieli wysadzone tory.

Polko zasalutował i pobiegł założyć ładunek.

* * *

Nie minęło jeszcze dziesięć minut, gdy martwych wrzucono z powrotem do wraku wagonu, który obficie polano benzyną z kanistra, przygotowaną do piecyka. Szeryński cisnął płonącą zapałkę, a ogień — w pierwszej chwili niewielki — szybko zaczął się rozprzestrzeniać.

Teraz kapitan ruszył w kierunku lasu, dając pozostałym znak, aby poszli w jego ślady. Byli między pierwszymi drzewami, kiedy z hukiem cały wagon stanął w płomieniach. Chwilę później nastąpiła eksplozja C-2 i biegnący w głąb lasu partyzanci usłyszeli, jak deszcz odłamków i kamieni łomocze o drzewa.

Dwa

Sekcja londyńska BSS Berkeley Square, Londyn 30 maja 1943 roku, 9:10

— Tak, panie ambasadorze, rozumiem — rzekł do telefonu pułkownik David Kirkpatrick Este Bruce, szef londyńskiej placówki Biura Służb Strategicznych, starając się, aby zabrzmiało to grzecznie. — Zobaczę, co da się zrobić. Do widzenia.

Bruce — czterdziestopięcioletni dżentelmen o wyrazistej twarzy, czujnych oczach i ciemnych włosach, które zaczynały siwieć na skroniach — był prawnikiem wywodzącym się z szacownej rodziny rezydującej w Wirginii. Sam był już nader zamożnym człowiekiem, kiedy poślubił Alison Mellon, jedną z najbogatszych kobiet na świecie; a z czasem, podobnie jak teść, został dyplomatą wysokiego szczebla.

Odkładając z trzaskiem słuchawkę na widełki, mruknął pod nosem:

— Diabli nadali!

Dźwięk zwabił atrakcyjną trzydziestoletnią brunetkę, kapitan Helene Dancy z Korpusu Kobiecego Wojsk Lądowych, która spytała od progu:

— Czy mogę być w czymś pomocna, sir?

Ledwie spojrzawszy na swą sekretarkę, Bruce wydał dźwięk podobny do warknięcia:

— Chcę mieć tu zaraz Eda Stevensa! Natychmiast!

Dancy uniosła brwi i ze słowami: „Tak jest, sir!” obróciła się na obcasie.

Bruce zauważył jej reakcję i zawołał:

— Helene?

Zatrzymała się i ponownie wykonała w tył zwrot.

— Tak, sir?

— Przepraszam za to, jak się odezwałem.

Z wymuszonym uśmiechem powiedziała:

— Oczywiście, sir. Nic nie szkodzi. Czy coś jeszcze?

— Tak, poproszę jeszcze jedną kawę. Stevensowi też się pewnie przyda.

— Za chwilkę — usłyszał Bruce, odwracając się na swym skórzanym fotelu, aby spojrzeć na szarzejący za oknem dzień.

W pamięci przywołał rozmowę, która tak go zirytowała.

„Sam nie wiem, co mnie bardziej denerwuje: jego arogancja czy to, że się nią przejmuję”.

Bruce okręcił fotel, słysząc pukanie w drewnianą framugę drzwi.

W progu stał wysoki, chudy, szpakowaty czterdziesto czterolatek w świetnie skrojonym mundurze podpułkownika wojsk lądowych Stanów Zjednoczonych.

— Helene powiedziała, że mam się u ciebie stawić w pół sekundy — powiedział zastępca Bruce’a. — Co się stało, David?

W przeciwieństwie do swego szefa Stevens nie był dyplomatą przebranym w mundur sportowy. Ukończył West Point, a do kierowanego przez siebie BSS osobiście ściągnął go William Donovan, znany jako „Dziki Bill”.

Przed wojną Stevens zrezygnował ze służby wojskowej, aby zamieszkać z rodziną w Anglii i pomagać żonie kierować firmą handlującą winem oraz produktami spożywczymi. Jego funkcja polegała głównie na tym, aby prowadzić rozmowy ze sztywnymi biznesmenami brytyjskimi. Donovan, który poznał Stevensa w tej roli, uznał, że jego talenty, okraszone doświadczeniem militarnym, będzie można spożytkować w BSS.

Bruce dał znak zastępcy, aby wszedł i usiadł w jednym z drewnianych foteli, które stały przed biurkiem. Zerknął na telefon i powiedział:

— Właśnie rozmawiałem z Winantem.

Nie było żadnej sympatii między Davidem Bruce’em a Jego Ekscelencją Johnem Gilbertem Winantem. Bruce trzymał się wysokich — niektórzy twierdzili nawet, że nieprawdopodobnie wysokich — standardów i nie cierpiał tych, którzy im nie hołdowali. Winanta, ambasadora nadzwyczajnego i pełnomocnego przy Pałacu św. Jakuba1, uważał za najgorszego słabeusza, co jego zdaniem było szczególnie karygodne w czasie wojny. Tak czy siak Winant, jeden z najbliższych znajomych Franklina Delano Roosevelta, reprezentował w Wielkiej Brytanii prezydenta USA, urzędując przy Grosvenor Square nr 1, ledwie rzut beretem od Berkeley Square, gdzie miało swoją siedzibę Biuro Służb Strategicznych.

Bruce dobrze wiedział, że Winant wzbudza w nim najgorsze emocje, gdyż był przekonany o tym, iż tak marny przedstawiciel — zwłaszcza po tym, jak FDR poprzedniego ambasadora, Josepha P. Kennedy’ego, odwołał za defetyzm — rzuca złe światło nie tylko na Stany Zjednoczone, lecz także na innych ich reprezentantów.

Takich na przykład jak David K.E. Bruce.

Zdaniem Bruce’a Ameryka miała świetnych ambasadorów w Wielkiej Brytanii, poczynając od pierwszego, Johna Adamsa, który zjechał tutaj w tysiąc siedemset osiemdziesiątym piątym, a potem został prezydentem — i teraz bardzo potrzebowała kogoś takiego.

Od swych licznych znajomych w Departamencie Stanu Bruce wiedział, że Anglicy dawali FDR do zrozumienia, że w roli ambasadora bardzo by im odpowiadał Donovan, z drugiej jednak strony oczywiste było to, że „Dziki Bill” za nic nie zrezygnuje z roli arcyszpiega — szczególnie gdyby miał to uczynić na rzecz przesiadywania za biurkiem ambasadora i prowadzenia układnych rozmówek.

„Donovan potrafi być dyplomatą, tyle że ludzie odznaczeni Medalem Honoru bardzo kiepsko znoszą głupców. Nie sądzę, by „Dziki Bill” był w stanie poskromić swój irlandzki temperament i — by użyć jego języka — prędzej wywierci komuś drugą dziurę w tyłku, niż będzie się bawił w grzeczności”.

— Winant zadzwonił — rzekł Bruce — żeby się dowiedzieć, czego, u diabła, chce Sikorski. Najwidoczniej polski rząd emigracyjny żali się w ambasadzie, że alianci go odpowiednio nie wspierają.

Sześćdziesięciodwuletni generał Władysław Sikorski był wodzem naczelnym polskich sił zbrojnych i szefem polskiego sztabu generalnego, a także premierem działającego w Londynie polskiego rządu na uchodźstwie.

Stevens uniósł brwi.

— Trudno dziwić się Polakom po tym, czego doświadczyli od Niemców i Rosjan, natomiast absolutnie nie możemy powiedzieć Winantowi o tym, co robimy dla Sikorskiego i dla polskiego ruchu oporu. Nawet jako ambasador nie potrafi trzymać gęby na kłódkę.

— Jasne. — Bruce kiwnął głową. — A Sikorski to twardy gracz, więc jak tylko wyczuł słabość Winanta, zaczął na niego naciskać. Nie jest jednak jasne, ile uda mu się uzyskać, gdyż po bagnie, które tu pozostawił po sobie Joe Kennedy, Winant nie kiwnie nawet palcem bez pisemnego zezwolenia FDR. Chociaż także i wtedy będzie się zastanawiał, czy aby nie ryzykuje dupy.

— I co, dlatego zadzwonił? Żeby się dowiedzieć, co robimy, i potem powiedzieć Sikorskiemu, że to wszystko, na co może liczyć?

— Tak przypuszczam, tyle że nic ode mnie nie usłyszy, bo Sikorski jest dla nas zbyt ważny. I tego będziemy się trzymać.

Wziął z biurka rozszyfrowaną wiadomość z placówki BSS w Bernie i podał Stevensowi.

— Odpowiedź na przesłane Allenowi Dullesowi dokumenty tego esesmana.

— Te, które nasz Kiełbasiarz znalazł, kiedy usiłowali ratować tych więźniów z pociągu?

Zauważył, jak Bruce się skrzywił, słysząc kryptonim jednego z dowódców polskiego ruchu oporu, Mordechaja Szeryńskiego, i uznał, że przyczyną jest fakt, iż pseudonim wymyślił major Richard M. Canidy. Nawykły do dyplomatycznych subtelności, należał do niemałego grona tych, którzy uważali Canidy’ego za agenta nader lekkomyślnego, czego poświadczeniem miało być wymyślanie niepoważnych kryptonimów.

Natomiast Stevens — z racji swego wojskowego doświadczenia — jak najbardziej akceptował poczynania Canidy’ego i uważał go za jednego z najlepszych działających w terenie agentów BSS.

Bruce przytaknął.

— Te, które dostaliśmy od Sikorskiego dwa dni temu.

Stevens przeczytał dokument.

ŚCIŚLE TAJNE SZEF SEKCJI X

OPERACYJNA BEZZWŁOCZNA KOPIA NR 1

JEDYNA

30 MAJA ’43 0730

ŚCIŚLE TAJNE

DO: BSS LONDYN

DO RĄK WŁASNYCH PŁK BRUCE

OD: BSS BERN

POCZĄTEK CYTATU

DAVID,

MOJE ŹRÓDŁO W ABWEHRZE POTWIERDZA AUTENTYCZNOŚĆ LEGITYMACJI SS PRZESŁANEJ 28 MAJA.

NIAŃKI STURMBANNFÜHRERA AUTENTYCZNE, ALE TO RYBECZKI.

NATOMIAST STURMBANNFÜHRER KLAUS SCHWARTZ — NR EW. WW 3154, NR LEGIT. NSDAP 10654 — TO WIELORYB.

NIE TRZEBA SPECJALISTY OD NAPĘDU RAKIETOWEGO, ŻEBY DOCENIĆ ZNACZENIE SCHWARTZA, PIERWSZEGO ZASTĘPCY SS-STURMBANN FÜHRERA WERNHERA VON BRAUNA — NR EW. SS 1254 — OD STYCZNIA 1943.

ICH RANGI SS ORAZ NUMERY EWIDENCYJNE OSOBIŚCIE NADANE PRZEZ HIMLLERA MÓWIĄ WIELE KAŻDEMU ZAINTERESOWANEMU. MOŻE WYSTARCZY WSPOMNIEĆ O TYM, ŻE PRAWA RĘKA HITLERA, MARTIN BORMANN, MA HONOROWY NR EW. SS 555 OTRZYMANY OD HIMMLERA.

SCHWARTZ PRZED STYCZNIEM 1943 PRZEZ TRZY LATA KIEROWAŁ DZIAŁEM BADAŃ I ROZWOJU W CHEMISCHE FABRIK FRANKFURT A.G., BĘDĄCEJ GŁÓWNYM PRODUCENTEM CHEMIKALIÓW ROLNICZYCH, A ZWŁASZCZA FOSFATÓW DO PESTYCYDÓW.

WŁAŚCICIELEM CHEMISCHE FABRIK FRANKFURT JEST POWSZECHNIE ZNANY W NADRENII WOLFGANG KAPPLER, KTÓREGO DOBRZE POZNAŁEM NA POCZĄTKU 1930 W SULLIVAN AND CROMWELL BERLIN. POPRZEZ SWOJE KONTAKTY USIŁUJĘ UZYSKAĆ OD KAPPLERA OPINIĘ O SCHWARTZU. CO DOSTANĘ, TO PRZEKAŻĘ.

NIE PYTACIE, ALE OBECNE MIEJSCE POBYTU SCHWARTZA NIE JEST ZNANE. ZAGINĄŁ ALBO NIE WOLNO UJAWNIĆ, GDZIE JEST. TEŻ NACISKAM.

BARDZO INTERESUJĄCE: SKĄD WASZE ZAINTERESOWANIE SCHWARTZEM? NAWET JAK NA SWOJE STANDARDY JESTEŚCIE BARDZO MAŁOMÓWNI.

TWÓJ

ALLEN

KONIEC CYTATU

ŚCIŚLE TAJNE

— Wiesz przecież — powiedział Stevens, zwracając kartkę — że to jedno z miejsc, do których dostarczamy broń, C-2 i inne…

— Tak, wiem — przerwał mu Bruce.

— A idą nie tylko do Kiełbasiarza, lecz także do innych. Przemycają je Turyści Sikorskiego.

— Tak, wiem. I to ich kanałem dostaliśmy te dokumenty. Sikorski nam je przekazał, ale najpierw, jestem pewien, dokładnie skopiował.

Kiedy we wrześniu trzydziestego dziewiątego Niemcy najechały Polskę, Sikorski wraz z innymi żołnierzami uciekali przez Rumunię i Węgry, podczas gdy polskie okręty poprzez Bałtyk usiłowały się przebić do Wielkiej Brytanii. Otrzymano jednak kanały łącznościowe, którymi ludzie, zwani Turystami Sikorskiego, przedostawali się do kraju, aby wspomagać ruch oporu.

— Winant nie może nic wiedzieć, nawet gdybyśmy dostarczali do Polski tylko gumę do żucia — rzekł Bruce. — Nie chcę, by miał jakikolwiek argument, którym mógłby szachować Sikorskiego.

— No dobrze, to co w takim razie zrobisz z jego telefonem?

— Postąpię zgodnie z maksymą często powtarzaną w korpusie dyplomatycznym.

— Moja wiedza o poczynaniach dyplomatów ma swoje ograniczenia, przyznaję. Jak brzmi ta maksyma?

— Cytuję: „Dzisiaj nie rób absolutnie nic z tego, co może być zrobione jutro. Albo za miesiąc”. Koniec cytatu.

— Wydaje się to szczególnie godne polecenia w przypadku kogoś takiego jak Winant. — Stevens pokiwał głową i raz jeszcze sięgnął po leżący na biurku wydruk. — Nasuwa mi się myśl, że nie wygląda to dobrze.

— To prawda. Jak to lakonicznie stwierdził Allen, nie trzeba być specjalistą rakietowym, żeby docenić znaczenie współpracy Schwartza z von Braunem.

Major Wernher von Braun był ciemnowłosym, przystojnym, trzydziestojednoletnim arystokratą niemieckim. Należał po kądzieli do potomków królów: francuskiego Filipa III, angielskiego Edwarda III i szkockiego Roberta III. W znakomicie skrojonym garniturze bardziej przypominał świetnie prosperującego biznesmena niż znakomitego naukowca, którym był w istocie.

Jeszcze przed wojną wiadome było to, że von Braun pracuje nad nowymi technologiami, łącznie z silnikami rakietowymi — o których dyskutował z wybitnym fizykiem amerykańskim Robertem Goddardem — a teraz działał na rzecz Trzeciej Rzeszy Adolfa Hitlera.

Dzięki kontaktom Allena Dullesa w Abwehrze — niemieckim wywiadzie wojskowym — BSS dowiedziało się, że do obecnych zadań von Brauna należał nadzór nad budową ośrodka, w którym powstawałaby i była testowana broń zupełnie nowego typu: latające bomby o własnym napędzie. Najnowszy model owych „powietrznych torped”, jak je nazywano, miał być zdolny do przeniesienia tony trotylu na odległość ponad trzech tysięcy kilometrów, przy prędkości równej około czterech i pół tysiąca kilometrów na godzinę.

Owa nowa broń nie była ściśle tajna, gdyż nazistowski minister propagandy Joseph Goebbels zdążył już obwieścić, że V-1 i V-2 — Vergeltungswaffe, broń odwetu — zetrą z powierzchni Ziemi Londyn, co będzie zapłatą za rujnowanie niemieckich miast przez naloty alianckie.

— Zanim Ike w zeszłym tygodniu powrócił do kwatery głównej — powiedział Bruce, mając na myśli generała Dwighta D. Eisenhowera, naczelnego dowódcę Alianckich Ekspedycyjnych Sił Zbrojnych — w rozmowie z Donovanem i ze mną powiedział, że bardzo go niepokoi zagrożenie ze strony tych nowych bomb.

— Goebbels zapowiedział w radiu, że ataki rozpoczną się w grudniu — zauważył Stevens.

Bruce wzruszył ramionami.

— Można założyć, że to bardziej propaganda niż obiektywna ocena.

— Ale nasze źródła donoszą, że pierwsze, mniejsze wersje są już testowane — powiedział Stevens.

Fieseler Fi-103 miał długi na dziesięć metrów metalowy kadłub, drewniane skrzydła i wykorzystywał silnik pulsacyjny, odpowiedzialny za charakterystyczny buczący dźwięk. Luftwaffe wystrzeliła pierwszy taki pocisk w grudniu tysiąc dziewięćset czterdziestego drugiego roku.

— I właśnie to budzi obawy Ike’a, gdyż jeśli Londyn znajdzie się pod ostrzałem za sześć miesięcy czy na początku przyszłego roku, będzie to wielką przeszkodą dla planowanej na następny maj inwazji przez kanał La Manche.

W czterdziestym drugim Eisenhower, noszący wówczas stopień generała dywizji, próbował uzyskać akceptację dla zaplanowanej przez siebie i opatrzonej kryptonimem „Roundup” operacji lądowania na północy Francji na wiosnę roku tysiąc dziewięćset czterdziestego trzeciego. Brytyjczycy nie chcieli o tym słyszeć, gdyż premier Winston Churchill zdecydowanie preferował zaatakowanie państw Osi od strony Morza Śródziemnego, którego północne wybrzeże uważał za „miękkie podbrzusze Europy”. Teraz, gdy istotnie alianci zdobyli północną Afrykę i liczyli na to, że w ciągu kilku miesięcy zajmą Sycylię i południe Włoch, powrócono do projektu lądowania w Normandii na wiosnę czterdziestego czwartego.

— Ike podkreśla — ciągnął Bruce — że utrzymanie w sekrecie tak wielkiego przedsięwzięcia (podstawą jest jego „Roundup”, a udział ma wziąć ponad milion żołnierzy) samo w sobie jest bardzo trudnym zadaniem, ale stanie się w ogóle niemożliwe, jeśli w tym czasie Londyn będzie silnie bombardowany. — Stevens tylko pokiwał głową. — Powróćmy do kwestii tak niepokojącej Allena: co się kryje za współpracą Schwartza z von Braunem. W sztucznych nawozach produkowanych przez Chemische Fabrik Frankfurt wykorzystuje się koncentraty kwasu fosforowego…

— Podobnie jak w bombach zapalających — wpadł szefowi w słowo Stevens.

— Otóż to. A fabryka wytwarzająca materiał do bomb zapalających łatwo może się przestawić na takie środki wybuchowe jak trotyl. Nazwijmy to „wątkiem pierwszym”. — Bruce postukał w leżącą na biurku beżową teczkę. — Ale jest jeszcze gorzej. Kazałem Helene wydobyć z archiwów raport o gazie nerwowym, sporządzony przez profesora Rossiego przed wyjazdem do Stanów. Pracujący na uniwersytecie w Palermo profesor został wyratowany przez Dicka Canidy’ego ze szponów SS na Sycylii. Rossi pisze, że techniki wypracowane przez doktora Gerharda Schradera, który doprowadził do masowej produkcji T-83, pozwalają każdą taką fabrykę równie łatwo przestawić na wytwarzanie składników gazu nerwowego. W tysiącach ton.

Występujący pod kryptonimem T-83 tabun stanowił bezbarwny i niemal bezwonny gaz, który z chemicznego punktu widzenia nie był trudny do uzyskania, a działał niezwykle efektywnie, atakując układ nerwowy, powodując intensywne drgawki, paraliżując oddech i ostatecznie prowadząc do śmierci w męczarniach.

— I mamy „wątek drugi” — rzekł Stevens, patrząc rozmówcy w oczy. — A Canidy to przewidział.

Na twarzy Bruce’a pojawił się grymas.

— Canidy ledwie tylko zasugerował taką możliwość, kiedy był tutaj Donovan — sprostował kwaśno.

— Jeśli dobrze pamiętam — rzekł Stevens — powiedział: „Jest to całkiem możliwe, ale czy prawdopodobne?”

Bruce obdarzył zastępcę przeciągłym spojrzeniem, po czym kiwnął głową.

— Fakt. Żadna z tych bomb, cokolwiek by niosła, nie może tutaj dotrzeć, koniec kropka. Nawiasem mówiąc, gdzie on teraz jest?

Kapitan Helene Dancy weszła z drewnianą tacą, na której znajdowały się dzbanek z kawą i cztery filiżanki na spodkach, a gdy ustawiała ją na stoliku, spytała:

— A o kogo chodzi?

— Canidy’ego — zgodnym chórem odpowiedzieli Stevens i Bruce.

— Albo w drodze do Algieru, gdzie ma się spotkać ze Stanem Fine’em, albo już na miejscu. Powiedział, że ma tam ważną sprawę do załatwienia.

Bruce i Stevens wymienili spojrzenia.

— Helene, Ed naleje nam kawy, a ty przynieś w tym czasie notatnik. Mamy niecierpiącą zwłoki wiadomość dla generała Donovana.

Trzy

Sekcja algierska BSS Algier, Algieria 30 maja 1943 roku; 9:23

— A to skurwysyński kłamca! — warknął Richard Canidy, barczysty, mający sto osiemdziesiąt centymetrów wzrostu, krótko przystrzyżone ciemne włosy i inteligentne ciemne oczy major Korpusu Powietrznego Wojsk Lądowych USA, ze złością machając rozszyfrowaną tajną wiadomością. — Jak może twierdzić, że Niemcy nie mieli na Sycylii laboratorium z zarazkami żółtej febry? Do cholery, Stan, sam je widziałem na własne oczy, wysadziłem je w powietrze!

Na balkonie La Villa de Vue de Mer naprzeciw Cani dy’ego siedział kapitan wojsk powietrznych Stanów Zjednoczonych — wysoki, ascetyczny trzydziestopięciolatek z rogowymi okularami na inteligentnej twarzy. Utrzymana we francuskim stylu kolonialnym trzypiętrowa willa, zbudowana w latach osiemdziesiątych dziewiętnastego wieku na gęsto zarośniętym stoku, stanowiła główną kwaterę BSS w śródziemnomorskim teatrze działań wojennych.

Właścicielką willi była Pamela Dutton, zamożna wdowa po jednym z kolegów „Dzikiego Billa” Donovana ze studiów prawniczych. Wentworth Danfield Dutton pracował w misji dyplomatycznej USA w Algierii, podczas gdy jego żona bogaciła się w Nowym Jorku, sprowadzając włoskie obuwie damskie. Kiedy Donovan obiecał, że BSS będzie chroniło willę i utrzymywało ją w porządku, wynajęła ją za roczny czynsz w wysokości dziesięciu dolarów.

Fine miał na sobie tropikalny mundur wojsk lądowych USA. Canidy pod uszytą z brązowej skóry lotniczą kurtką A-2, na której epoletach złociły się liście majora, miał kasztanową koszulę. Nosił też spodnie z brązowej wełny oraz wydobyte z szafy w męskiej garderobie buty chukka. Nie po raz pierwszy korzystał ze znajdujących się w willi dyplomatycznych strojów — tak był odziany podczas swej misji na Sycylii — i na pewno nie ostatni. Na masywnym stole tekowym piętrzyły się dwa stosy maszynopisów, między którymi znalazło się miejsce dla wysłużonego termosu.

Fine sięgnął po niego i nalewając aromatyczną algierską kawę do porcelanowych filiżanek pani Dutton, kiwnął głową.

— Wiem, wiem, nie po raz pierwszy kwestionują to, co zrobiłeś w Palermo.

Canidy skrzywił się ze złością i spojrzał ponad balustradą. Widok na rozpościerające się w dole miasto przedstawiał się prawdziwie olśniewająco. W odległości mniej więcej dziesięciu kilometrów widać było port, a dalej — sięgające aż po horyzont morze. Na redzie i przy przystaniach łukowatego portu stały okręty wojenne pod amerykańskimi i angielskimi banderami oraz niedawno przybyłe statki typu Liberty, teraz rozładowywane lub załadowywane. Na niebie unosiły się srebrzyste balony zaporowe, których stalowe cumy nie pozwalały wrogim samolotom na zaatakowanie portu z powietrza.

I Canidy, i Fine mieli podstemplowane przez sztab Korpusu Powietrznego Sił Lądowych USA legitymacje potwierdzające przynależność do niego. Gdyby kogoś to interesowało i miał możliwość sprawdzenia, znalazłby ich nazwiska na liście kadr Korpusu.

Jednak obaj zostali odkomenderowani do BSS — choć to nie było już odnotowane w oficjalnej dokumentacji.

Fine mógł wprawdzie wydać się komuś słabeuszem, ale w istocie był jakby zupełnie pozbawiony poczucia strachu. Znakomicie wywiązywał się ze wszystkich zadań, jawnych czy tajnych, wykorzystując swą pomysłowość, która — jak to określał Canidy — „za nic sobie miała wszystkie pomysły biurokratów i zatyłkowców, co własne pośladki chronią”.

Kto jak kto, ale Canidy wiedział coś o tym, jako prawdziwy ekspert w naginaniu — a nierzadko i przekraczaniu — reguł po to, aby wykonać to, co musi być wykonane.

Zanim został wysłany na Sycylię, kierował placówką BSS w Whitbey House — pośród agentów cieszącą się nazwą: Akademia Podrzynania Gardeł i Podkładania Bomb Cani dy’ego — masywną osiemdziesięcioczteropokojową rezydencją pośrodku liczącej sobie ponad dziesięć tysięcy hektarów posiadłości pod Londynem. Na tym stanowisku był trzecią osobą w angielskim BSS, po szefie sekcji londyńskiej i jego zastępcy.

Raporty z sycylijskiej misji Canidy wysyłał bezpośrednio do Waszyngtonu i dyrektora BSS „Dzikiego Billa” Donovana. Dobrze wiedział, że nie uczyniło go to oficjalnie numerem dwa w Biurze, natomiast ulokowało całkiem wysoko w hierarchii dziobania.

Było to niezłym osiągnięciem, jeśli zważyć na fakt, że Canidy niezbyt palił się do tego, by zostać szpiegiem.

* * *

Dick Canidy przede wszystkim bowiem chciał być pilotem. Uzyskawszy stypendium Marynarki Wojennej, podjął studia w Massachusetts Institute of Technology, w roku tysiąc dziewięćset trzydziestym ósmym z wyróżnieniem zdobywając dyplom inżyniera lotnictwa.

Nie był nazbyt zachwycony tym, że stypendium musi odrobić czteroletnią służbą w marynarce; nie stanowiło tajemnicy, że fatalnie znosi sztywną dyscyplinę i reguły hierarchii. Nie zamierzał się wymigiwać od swych powinności, ale nie zamierzał też realizować ich choćby o dzień dłużej, niż było to konieczne. Ponieważ legitymował się nie tylko dyplomem MIT, lecz także licencją pilota cywilnego oraz uprawnieniem do pilotażu według wskazań przyrządów, a na dodatek miał trzysta pięćdziesiąt godzin samodzielnych lotów, więc otrzymał już kilka propozycji zatrudnienia, przede wszystkim od mającej siedzibę w stanie Waszyngton Boeing Aircraft Company.

Podporucznikowi Richardowi M. Canidy’emu pozostawał już tylko rok do uregulowania zobowiązań wobec marynarki wojennej USA, po czym mógłby się spakować i ruszać do Seattle — gdy nagle w bazie Pensacola wezwał go do siebie szpakowaty generał Claire Chennault.

Był czerwiec czterdziestego pierwszego, a Canidy, zajmując jako instruktor tylne siedzenie jednosilnikowego treningowego dwupłatowca Kaydet, dzień w dzień odbywał z początkującymi lotnikami śmiertelnie nudne loty nad półwyspem Florydy i północną Alabamą.

Chennault, postać legendarna, znany był z tego, że nie zwykł marnować słów. Nader zwięźle wyjaśnił Canidy’emu, iż niepodobna, by Stany Zjednoczone dłużej trzymały się z dala od wojny, kiedy więc wreszcie do niej przystąpią, będą ogromnie potrzebowały pilotów. W tej sytuacji bardziej niż pewne było to, że niezależnie od propozycji Boeinga, Canidy zostanie powołany do służby i rzucony nie wiadomo gdzie.

„Temu można jednak zaradzić”, oznajmił generał.

Otóż za zgodą FDR, nawet jeśli nie na wyraźny rozkaz, Chennault miał zebrać ochotniczą grupę pilotów, naprawdę dobrych pilotów, którzy latając na myśliwcach Curtiss P40-B, mieli chronić Szlak Birmański, liczący trzy tysiące dwieście kilometrów, a ogromnie ważny ze względu na to, aby zachodnie dostawy docierały do zaatakowanych przez Japonię Chin.

Chennault wyjaśnił, że jeśli Canidy podpisze umowę z Chińczykami na rok, to będzie otrzymywał sześćset dolarów miesięcznie — dwa razy więcej niż w marynarce — a na dodatek pół tysiąca dolarów za każdą zestrzeloną maszynę japońską.

Canidy, który nigdy się nie wahał, gdy chodziło o własną korzyść, natychmiast spytał, gdzie jest umowa do podpisania, aczkolwiek nie był do końca pewien, czy bardziej do niego przemówiła perspektywa większych zarobków, czy też stanowiące część transakcji uznanie, że nie ma już żadnych długów wobec marynarki.

Szybko stało się jasne, że Latającym Tygrysom — taką nazwę zyskała sobie stacjonująca w chińskiej bazie Kunming grupa amerykańskich ochotników — przychodzi wykonywać bardzo niebezpieczne zadania, ale tym Canidy się nie przejmował, okazało się bowiem, że jest wręcz stworzony nie tylko do latania, lecz także do pilotowania myśliwca (zyskał tytuł asa powietrznego, w trakcie jednego lotu zestrzeliwując pięć maszyn wroga).

Trzeba było trafu, że z niekłamaną przyjemnością akurat liczył dwa tysiące pięćset dolarów premii, kiedy w baraku Latających Tygrysów pojawił się facet o wyglądzie zarozumiałego biurokraty. Nazywał się Eldon Baker, a kilka pierwszych zdań upewniło Canidy’ego w przekonaniu, że ma do czynienia z palantem. Kiedy jednak palant wydobył z kieszeni rozkaz podpisany przez prezydenta Stanów Zjednoczonych, Canidy nadstawił uszu.

Był grudzień tysiąc dziewięćset czterdziestego pierwszego roku, Stany Zjednoczone uczestniczyły już w wojnie, a Baker oznajmił, że przybywa po to, aby pozyskać Cani dy’ego dla przedsięwzięcia tak sekretnego, iż nie może o nim powiedzieć nic konkretnego. Tak czy siak, FDR uważał je za tak ważne, iż nie wahał się wysłać Bakera na drugi koniec świata, aby bezpośrednio porozmawiał z Canidym.

Prawdę mówiąc, w pierwszym odruchu Canidy nie zamierzał się zgadzać, gdyż szkoda mu było zostawiać kolegów, którzy dalej mieli się zmagać z japońskimi myśliwcami.

Zaraz jednak do głosu doszedł wrodzony Canidy’emu realizm. Jakkolwiek znakomitym mógł być pilotem, kiedyś albo sam coś spaprze, albo trafi na równego sobie przeciwnika (albo i jedno, i drugie), a wtedy zostanie odesłany w zaświaty przez serie pocisków 7,7 mm z karabinu maszynowego Mitsubishi A5M. A ponieważ, jak wspomnieliśmy, Canidy potrafił zadbać o siebie, więc uznał, że jednak dobrze będzie przyjąć propozycję Bakera, zwłaszcza iż będzie to kolejny krok ku całkowitemu wywikłaniu się ze wszelkich powinności wobec armii.

Bardzo szybko zrozumiał, jak głęboko się mylił.

Kiedy znaleźli się w Waszyngtonie, Baker ujawnił wreszcie, że Canidy będzie działał w Biurze Koordynatora Informacji, którego dyrektor, pułkownik Donovan, podlega bezpośrednio samemu Rooseveltowi. Uznano, że Canidy będzie nader użyteczny przy przerzuceniu z Afryki Północnej francuskiego inżyniera górnictwa, na którego chrapkę mieli też Niemcy, gdyż podobnie jak Amerykanie wiedzieli, iż jest to specjalista, który może pomóc w budowie bomby atomowej.

Realizm i instynkt samozachowawczy nie powstrzymały Canidy’ego od pytania o to, co się stanie, gdy odmówi teraz w ogóle wstąpienia do BKI, a w szczególności misji w Afryce Północnej. Baker nie zamierzał niczego owijać w bawełnę.

— Albo zgodzi się pan uczestniczyć w „misji o znacznym współczynniku ryzyka”, albo też, skoro został już pan dopuszczony do sekretu zarezerwowanego tylko dla prezydenta USA, zostanie pan na jakiś czas poddany obserwacji psychiatrycznej w zamkniętym ośrodku — prawo nietykalności osobistej nie dotyczy bowiem osób, które stanowią zagrożenie dla siebie samych. Okres ów z pewnością nie będzie krótszy niż wojna, dzięki czemu nasze tajemnice pozostaną tajemnicami.

Canidy był wściekły na siebie, że dał się uwikłać w jakieś gierki na wysokich szczeblach politycznych, od razu jednak wiedział, że słowa Bakera nie są tylko czczą pogróżką. W istocie nie miał żadnego wyboru, musiał się zgodzić na proponowaną misję, a kiedy ta się wreszcie skończy — wówczas znajdzie już jakiś sposób, żeby zerwać kontakty z cholernym BKI.

Zaraz potem Canidy otrzymał stopień majora Korpusu Powietrznego Wojsk Lądowych USA oraz wszystkie potwierdzające to dokumenty. Pośród nich znalazło się też zaświadczenie, z którego miał korzystać tylko w ostateczności, a które stwierdzało, że jego działania na rzecz Biura Koordynatora Informacji mają prezydencki priorytet nad wszystkimi innymi.

Nader szybko okazało się też, że użyte przez Bakera określenie „znaczny współczynnik ryzyka” było eufemizmem. Misja wymagała bowiem podejmowania zimnych, bezwzględnych decyzji, a chociaż nierzadko rozstrzygały one o czyjejś śmierci, Canidy z niejakim zdziwieniem stwierdził, że przychodzą mu one całkiem łatwo. Co więcej, okazało się też, iż z nowych zadań wywiązywał się równie znakomicie jak w Latających Tygrysach. Mówiąc inaczej: sprawdził się więc nie tylko jako szpieg, lecz także jako szpieg bardzo dobry.

Sprawdził się przede wszystkim w oczach „Dzikiego Billa” Donovana, który doceniając zasługi Canidy’ego w szpiegostwie, sabotażu i innych „służbach strategicznych”, nakładał na niego coraz większą odpowiedzialność.

Kolejne misje polegały na wyrywaniu z niemieckich rąk następnych inżynierów i naukowców, szmuglowaniu rudy uranu, aby mógł z niej korzystać zespół pracujący w ramach Projektu Manhattan nad stworzeniem bomby atomowej, takiej modyfikacji Latających Fortec B-17, aby wypełnione materiałami wybuchowymi mogły być wykorzystane jako bezzałogowe pociski, a wreszcie na nawiązaniu kontaktu z kierującym nowojorską mafią Charlesem „Lucky” Luciano — dzięki czemu Canidy’emu udało się ustalić, że Niemcy na Sycylii pracują nad bronią chemiczną i biologiczną.

Donovan miał się wyrazić, że Canidy stał się szpiegiem niemal doskonałym, z czym Stanley Fine zgadzał się całkowicie.

„Niemal”, gdyż Canidy uzyskał status nieprzewidziany dla żadnego szpiega: stał się niezastąpiony.

Canidy zwrócił kartkę, a potem wskazał brodą na wyższy stos papierów.

— To wszystko od Tunela? — spytał.

— Wszystko — potwierdził Fine. W pierwszym tygodniu kwietnia Canidy stworzył w Palermo tajną radiostację o kryptonimie „Merkury”, którą kierował Jim Fuller, pseudonim Tunel. — A w każdym razie z „Merkurego”. I one, i parę innych, które mamy w teczkach archiwalnych, stwierdzają, że nie istniały też pociski z gazem nerwowym, które wykryłeś.

— Nie chrzań.

— Nie chrzanię.

Fine pytającym gestem uniósł termos z kawą, a Canidy podsunął swoją filiżankę, stwierdziwszy, że jest pusta.

— To jakiś kretynizm — żachnął się Canidy. — Może przejęli radiostację, a ten, kto nią kieruje, nie ma pojęcia, że Tunel dobrze wiedział, iż zniszczyłem i laboratorium, i statek. Jaki cel może mieć w tym, aby zaprzeczać istnieniu zarówno jednego, jak i drugiego, to znaczy nie tyle statku, ile jego ładunku?

Fine pociągnął długi łyk i mruknął:

— SS wie, oczywiście, że i jedno, i drugie wyleciało w powietrze — chociaż raczej nie wie, że ty za to odpowiadasz — a zaprzeczając zarazkom febry i gazowi, znowu chcą je utajnić.

Canidy zastanawiał się dłuższą chwilę, a potem uniósł brwi.

— A utajnić dlatego, że mają więcej? Gazu lub zarazków, a może i jednego, i drugiego?

Ich spojrzenia spotkały się, Fine z wolna pokiwał głową.

— To bardzo poważna możliwość — rzekł. — Tabunu jest z pewnością więcej, w magazynach zapasy, wyprodukowano jeszcze nowe, a był z pewnością czas na to, aby go dostarczyć.

Canidy spojrzał na morze w kierunku Sycylii i głośno westchnął.

— Nie można niczego spieprzyć, absolutnie niczego.

Cztery

Prawie dwa miesiące wcześniej, w bezksiężycową noc dwudziestego drugiego marca Canidy przerzucił profesora Arturo Rossiego na „Stefanię”, piętnastometrową łódź rybacką. Powiedzieć, że Rossi — profesor metalurgii, który w walizce miał nie ubrania, lecz ciasno upchnięte papiery naukowe — niechętnie opuszczał Sycylię, to tak jak skonstatować, iż papież nie jest dostatecznie pobożny.

Nie miał żadnych złudzeń co do tego, jaki los zgotują mu Niemcy, jeśli nie spełni ich oczekiwań. Na własne oczy widział, jak SS-Sturmbannführer Hans Müller z SD zabija jednego z jego kolegów, inny natomiast umierał w długich męczarniach, jako ofiara nadzorowanego przez tegoż Müllera eksperymentu z żółtą febrą.

Silnik „Stefanii” już pracował na jałowym biegu i zaczęto ją odcumowywać od nabrzeża, kiedy Canidy dowiedział się od Rossiego, że stojący obok, pokryty rdzą i długi na pięćdziesiąt kilka metrów statek towarowy, który zawinął do portu tego ranka, ma w ładowniach gaz działający paraliżująco na układ nerwowy. W ułamku sekundy Canidy postanowił, że trzeba statek zatopić przy użyciu ładunku wybuchowego C-2 z opóźnionym zapłonem.

Przeczytawszy jego raport, „Dziki Bill” Donovan bezzwłocznie powiadomił Franklina Delano Roosevelta o tym, że Niemcy dostarczyli na Sycylię pociski z gazem trującym. Rozwścieczony prezydent chciał mieć absolutnie niezbite dowody. Dlatego też dziewięć dni po tym, jak Canidy zobaczył bezksiężycowe niebo rozświetlone płomieniami z ogarniętego pożarem statku, na rozkaz samego FDR musiał wrócić na Sycylię, mając do pomocy jeszcze trzech ludzi.

Na pokładzie okrętu podwodnego „Casabianca” Canidy poinformował swych podkomendnych, że celem ich misji jest ustalenie tego, czy istotnie na pokładzie wysadzonego w powietrze statku znajdował się gaz nerwowy, a jeśli tak, to jakie szkody zostały spowodowane.

„Zjawiamy się, robimy wywiad, jeśli na miejscu pełno jest trupów, ładujemy się z powrotem i zjeżdżamy”.

Tymczasem okazało się, że nie było masowych ofiar, oddział Canidy’ego zastał w porcie tylko trupy dwóch rybaków zmasakrowanych przez Sicherheitsdienst. Zęby wybito im metalową kolbą karabinu Mauser 98k, oczy wyłupiono bagnetem, a potem powieszono ich na widoku.

Znienacka misja skomplikowała się względem pierwotnych założeń. Trzeba było, po pierwsze, stwierdzić, co stało się z pociskami z tabunem; po drugie, upewnić się, że zniszczony został budynek, w którym prowadzono doświadczenia z żółtą febrą; po trzecie, założyć „Merkurego”, tajną radiostację, która miała informować placówkę BSS w Algierze o rozbudowie na Sycylii konspiracyjnej sieci, mającej wspomóc aliantów, lądujących na wyspie w ramach operacji „Husky”.

To Stan Fine zaproponował, aby misja wykorzystała rzymską mitologię przy ustalaniu kryptonimów. „Tyle jest tego tutaj, że nie powinno wzbudzić żadnych podejrzeń”, argumentował. Radiostację ochrzczono więc „Merkurym”, „Casabiance” nadano imię boga morza Neptuna, Dick Canidy stał się Jupiterem, najwyższym bogiem, rzymskim odpowiednikiem Zeusa, Jim Fuller, pseudonim Tunel — Maximusem („największym”), zaś Franciso Nola — Optimusem („najlepszym”).

Franciso Nolę — rosłego trzydziestopięciolatka z wielkim nosem i czarnymi wąsami — Canidy poznał w Nowym Jorku, dokąd tamten uciekł, gdyż za żonę miał Żydówkę, a poza tym jego krewni zostali aresztowani przez tajną policję Mussoliniego. W pokojowych czasach trudnił się rybactwem i nadal był właścicielem kutrów uwijających się po Morzu Śródziemnym. Nie tylko więc zaproponował Canidy’emu, by z nich korzystał, lecz także sam zadeklarował, że gotów jest w każdy możliwy sposób walczyć z faszystami.

To dzięki Noli udało im się ustalić, co stało się w Palermo z napełnionymi tabunem pociskami moździerzowymi. Magazynami, z których korzystała eksportowo-importowa firma Noli, zawiadywali bracia Budowie — Giacomo i Antonio. Mieli po trzydzieści kilka lat, podobny wzrost — niewiele ponad sto sześćdziesiąt centymetrów — i podobną tuszę, między dziewięćdziesięcioma a stu kilogramami. Włosy, nawet jeśli poznały nożyczki, to tylko w ramach krótkiego i pospiesznego spotkania, a brudne kombinezony nazbyt były dopasowane, aby ukryć zwały tłuszczu na brzuchach i biodrach. Ledwie Canidy ich zobaczył, natychmiast w duchu nazwał ich Tweedle-Dee i Tweedle-Dumb.

Nie odbyło się to prosto i gładko, ale ostatecznie od braci udało się uzyskać tyle, że zaraz po przybiciu z zardzewiałego statku, który szczególnie interesował Canidy’ego (rzecz jasna, nawet słowem nie wspomniał, że to on podłożył na nim ładunek wybuchowy), wyładowali i przenieśli do magazynu skrzynie z „bombami”, paliwem i racjami żywnościowymi.

Wkrótce potem, mówili, do magazynu przyjechało dwóch oficerów SS, odbyli oni rozmowę ze Sturmbannführerem Müllerem, po czym ten ostatni rozkazał braciom Budom, aby skrzynie z „bombami” z napisami SONDERKART.6E. F.H.18-T83 10,5 CM załadowali na inny statek towarowy, który dopiero miał zawinąć do portu.

Przyjrzawszy się przez lornetkę napisom, Canidy uznał, że „10,5 cm” oznacza pociski do moździerza kalibru 105 milimetrów. Przez radio wysłał pytanie do Algieru i profesora Rossiego, który nie tylko potwierdził to przypuszczenie, lecz także poinformował, że T-83 jest kryptonimem tabunu.

Zrealizowawszy jedno z zadań misji — tak, Niemcy mieli amunicję do prowadzenia wojny chemicznej — Canidy natychmiast zaczął się zastanawiać nad tym, jak zniszczyć pociski. Nie mając tu jednak gotowej żadnej decyzji, wysadził w powietrze willę, w której SS prowadziło eksperymenty z febrą, oraz oznajmił Frankowi Noli i „Tunelowi” Fullerowi, że zostaną na miejscu, aby obsługiwać radiostację „Merkury”.

Tej nocy Canidy znalazł się na pokładzie „Casabianki”, która oczekiwała na pojawienie się statku wiozącego w ładowniach pociski moździerzowe z tabunem. Kiedy go zobaczyli i zidentyfikowali, kapitan Jean L’Herminier kazał odpalić torpedę, która zabójczy ładunek posłała na dno morza.

A nazajutrz w Algierze, w La Villa de Vue de Mer, po raz pierwszy odebrano meldunek z „Merkurego”, które odtąd napływały regularnie. Łącznie z informacją, że Niemcy nie posiadali się z wściekłości z powodu zniszczenia willi i zatopienia statku.

Stan Fine poszperał w rozszyfrowanych wiadomościach, a znalazłszy tę, której szukał, podał ją Dickowi Canidy’emu.

ŚCIŚLE TAJNE SZEF SEKCJI X

OPERACYJNA BEZZWŁOCZNA KOPIA NR 1

JEDYNA

26 MAJA ’43 0615

ŚCIŚLE TAJNE

DO: BSS ALGIER

DO RĄK WŁASNYCH: KPT FINE

OD: MERKURY

POCZĄTEK CYTATU

1. ODDZIAŁY WŁOSKIE I NIEMIECKIE CODZIENNIE PRZYWOŻONE DO PORTU MESYNA PROMAMI Z WŁOCH KONTYNENTALNYCH.

WŁOSI: 6. ARMIA WŁOSKA, DO KOŃCA MIESIĄCA SPODZIEWANE 250 000 ŻOŁNIERZY.

NIEMCY: 2 DYWIZJE PANCERNE, 60 000 ROZDZIELANE MIĘDZY PALERMO A MESYNĘ. DALSZE 4 DYWIZJE, 120 000, MAJĄ DOTRZEĆ DO POŁOWY CZERWCA I ZAJĄĆ POŁUDNIOWE WYBRZEŻE. MESYNA ZACZYNA WYGLĄDAĆ JAK CENTRUM BERLINA.

ŹRÓDŁO: ZAŁOGA OPTIMUSA

2. CODZIENNIE 4 SILNIE STRZEŻONE POCIĄGI, 25-30 WAGONÓW Z POJAZDAMI WOJSKOWYMI, CZOŁGAMI, DZIAŁAMI PRZECIWLOTNICZYMI WYJEŻDŻAJĄ Z MESYNY 0 17:00 GMT DO KATANII I SYRAKUZ, 1 POCIĄG TEJ SAMEJ DŁUGOŚCI I Z TAKIM SAMYM ŁADUNKIEM O 19:00 ODCHODZI DO PALERMO.

ŹRÓDŁO: KOLEJARZ Z MESYNY

MAXIMUS

KONIEC CYTATU

ŚCIŚLE TAJNE

— Prawie pół miliona żołnierzy — zauważył Canidy, zwracając notkę Stanowi. — I każdego dnia sto pięćdziesiąt wagonów z czołgami i moździerzami. — Fine w milczeniu przytaknął. Canidy zastanawiał się chwilę, a potem rzekł: — Ile tam będzie przez Cieśninę Mesyńską na czubek włoskiego buta? Trzy kilometry?

— Trochę więcej, około czterech.

— I mamy na Sycylii ten sam czas co tutaj?

— Niedokładnie. GMT plus jeden.

— Tak czy owak, znaczy to, że pociągi idą nocą. Trudniej wtedy je zaatakować. — Pokręcił głową. — Cholera jasna, pół miliona ludzi? Musieli przesadzić. Skąd Tunel miałby znać dokładną liczbę? — Na jego twarzy pojawiła się pogarda, po czym wzruszył ramionami. — Przecież nie od tych wybornych kapitanów Franka Noli.

— Myśl o nich, co chcesz, ale wiele czasu spędzają, włócząc się po morzu i zatrzymując w różnych portach. A tam, sam wiesz, jak to jest z marynarzami…

— Jasne — mruknął Canidy. — Jak jedna nieproszona rodzina, z Tweedle-Dee i Tweedle-Dumb na czele.

— Zgadzam się jednak z tobą, że ta liczba jest chyba naciągana. Byłoby zupełnie sensowne, gdyby Niemcy, zwłaszcza po „Kotlecie”, chcieli nas umocnić w przekonaniu, że mają tam mnóstwo sił.

Canidy dobrze wiedział, że w związku z planowaną inwazją na Sycylię podjęto cały szereg działań pozoracyjnych, poczynając od tego, że wojska — dowodzone przez brytyjskiego feldmarszałka sir Henry’ego Wilsona, a stacjonujące w Egipcie — podjęły manewry sugerujące to, iż szykują się do inwazji na Grecję, a z niej na północ Bałkanów.

Ale największą symulacją była operacja o kryptonimie „Kotlet”.

Pod koniec kwietnia zwłoki „majora Martina” — odziane w mundur polowy Królewskiej Marynarki Wojennej, z przymocowaną łańcuszkiem do przegubu aktówką — zostały wrzucone do morza tuż na granicy wód terytorialnych „neutralnej” Hiszpanii. Powstałe w placówce BSS Whitbey House oficjalne i prywatne dokumenty „Martina” miały sugerować, iż leciał z Wielkiej Brytanii do kwatery głównej sił alianckich samolotem, który wpadł do morza. Kiedy „ściśle tajne” informacje — maskujące przygotowywaną właśnie operację „Husky” — dostały się w ręce sympatyzujących z Hitlerem Hiszpanów, niemieccy agenci je sfotografowali i zdjęcia przekazali do sztabu głównego wojsk nazistowskich.

„Ultra” — kryptonim dla tajnych meldunków szyfrowanych przez niemiecką Enigmę, a dekodowanych przez aliantów — ujawniła, że berlińska centrala wywiadu uznała materiały za całkowicie wiarygodne.

— W efekcie — ciągnął Fine — Hitler niecałe dwa tygodnie temu, osiemnastego maja, oznajmił, iż przygotowania do lądowania na Sycylii to tylko zasłona dymna, natomiast prawdziwym celem, o czym świadczą między innymi materiały znalezione przy „majorze Martinie” są Grecja i Sardynia.

— Podszepnęliśmy im to, co chcieli usłyszeć. — Canidy się uśmiechnął.

— Właśnie. Dlatego Hitler nakazał, że priorytetowe są wszystkie działania związane z obroną Sardynii i Peloponezu. — Wskazał brodą mniejszy z papierowych stosów. — Mamy dwie „Piaskownice” wspierające grecki ruch oporu. Kiedy Niemcy zaczną tam przerzucać dywizje pancerne, zatroszczymy się o to, by partyzanci zaczęli niszczyć za nimi drogi i mosty, a wtedy trudno będzie rzucić wojska do obrony Włoch lądowych i Sycylii.

Canidy ponownie przeczytał meldunek z „Merkurego”.

— Może przydałaby się jeszcze jedna „Piaskownica”, a koniecznie także jakaś ekipa, żeby ratować Tunela. Zostawiłem go tam…

— Pamiętaj, że Jim bardzo chciał iść do akcji — przerwał mu Fine.

— Pamiętam, pamiętam i podczas gdy tam byłem, odwalił kawał naprawdę dobrej roboty.

— A pamiętasz, że już dwa razy wysyłaliśmy grupę, żeby zlokalizowała jego i Nolę?

— Dwa? Na pewno?

— Za każdym razy „Merkury” znienacka milkł. A jak się odzywał znowu, tłumaczenie zawsze brzmiało tak, że Nola musiał się chować przed włoską tajną policją, a razem z nim Tunel, żeby nie narażać radiostacji. W jednej chwili nie ma z nim kontaktu, a potem znowu nadaje, jakby nigdy nic.

Canidy się skrzywił.

— Jeśli przyjąć, że szkopy faktycznie przejęły „Merkurego”, to mamy dzikie szczęście, że nie spróbowali zwabić tych grup, żeby wycisnąć z nich coś więcej, a potem je rozwalić.

Przechwycony rozkaz Hitlera osiemnastego października czterdziestego drugiego mówił: „Wszyscy bez wyjątku wrogowie złapani podczas wypełniania tajnych misji — w mundurze czy po cywilnemu, z bronią czy nie, w trakcie wykonywania zadań czy podczas ucieczki — mają być po wydobyciu z nich wszystkich potrzebnych informacji zgładzeni bez litości”.

— My wprawdzie jesteśmy bardzo ostrożni, ale fakt, że nie podjęli najmniejszej nawet próby, świadczy moim zdaniem o tym, że bardziej zależy im na funkcjonowaniu „Merkurego”.

— Zgoda. — Canidy kiwnął głową i dodał zafrasowany: — Ale to znaczy, że mają Tunela w garści.

— John Craig van der Ploeg sypie Tunelowi mnóstwo kurczęcej karmy od dziesiątego kwietnia, kiedy pokazał ci pierwszą podejrzaną wiadomość od niego. — Wyjątek od rozkazu Hitlera robiono niekiedy dla radiooperatorów, jeśli ci zgadzali się wysyłać podsuwane im wiadomości. Przewidując taki manewr, agentów alianckich szkolono do tego, by ustalali z prowadzącym ich oficerem tajny sygnał, informujący o tym, że są kontrolowani przez wroga (na przykład nieprawidłowe użycie określonego kryptonimu). Wtedy takiego operatora faszerowano prawdziwymi, ale nieszkodliwymi informacjami — kurczęcą karmą — aby stworzyć pozór tego, że nic nie wiadomo o wpadce, a zyskany czas wykorzystać na próbę ratowania nieszczęśnika. Ale nawet bez umówionego sygnału z kurczęcej karmy mogły być pożytki. — Od tego czasu minęły dwa miesiące — ciągnął Fine — a John Craig przez ten okres jeszcze bardziej się umacniał w przeświadczeniu, że Tunel jest na smyczy.

Formalna siedziba monarchy brytyjskiego, w której m.in. odbywają się uroczystości akredytacji ambasadorów innych państw — przyp. tłum. [wróć]

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki