Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Jedna z najważniejszych prac z historii wojskowości. Oblicze bitwy to historia wojskowości pisana z perspektywy pola bitwy – bezpośrednie spojrzenie na doświadczenia żołnierzy w „punkcie maksymalnego zagrożenia”. Autor analizuje fizyczne uwarunkowania walk, emocje oraz postawy generowane przez bitwę, a także motywacje, które sprawiają, że żołnierze przeciwstawiają się nieprzyjacielowi i walczą, a nie uciekają.
John Keegan skrupulatnie przygląda się trzem słynnym bitwom i prezentuje nam żywe realia, w jakich przyszło walczyć ich uczestnikom. Nieważne czy mierzyli się z chmurami strzał pod Azincourt, salwami czworoboków pod Waterloo czy gradem stali nad Sommą.
Sir John Desmond Patrick Keegan, oficer Orderu Imperium Brytyjskiego, członek Królewskiego Towarzystwa Literatury, był brytyjskim historykiem wojskowości, wykładowcą i dziennikarzem. Wydał wiele dzieł na temat natury walki. Jego prace obejmują okres od XV do XXI wieku, podejmują zagadnienia wojny lądowej, powietrznej, morskiej, wywiadowczej, a także psychologii bitwy.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 538
Rok wydania: 2025
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
John Keegan
Oblicze bitwy
Studium nad bitwamipod Azincourt, Waterlooi nad Sommą
OŚWIĘCIM 2019
Tytuł oryginału
The Face of Battle: A Study of Agincourt, Waterloo, and the Somme
© Copyright 1983 John Keegan
© All Rights Reserved
© Copyright for Polish Edition
Wydawnictwo NapoleonV
Oświęcim 2019
Wszelkie Prawa Zastrzeżone
Tłumaczenie:
Mateusz Grzywa
Redakcja:
Paweł Grysztar
Redakcja techniczna:
Mateusz Bartel
Okładka:
Paulina Klimek
Strona internetowa wydawnictwa:
www.napoleonv.pl
Kontakt: [email protected]
Numer ISBN: 978-83-7889-936-5
O autorze
I Stare, smutne, odległe sprawy
Słów kilka o nauczaniu
Przydatność historii wojskowości
Niedostatki historii wojskowości
„Dzieło batalistyczne”
„Zabijanie nie mordowanie?”
Historia historii wojskowości
Tradycja narracyjna
Werdykt czy prawda?
II Azincourt, 25 października 1415 r.
Kampania
Bitwa
Łucznicy kontra piechota i konnica
Konnica kontra piechota
Piechota kontra piechota
Zabijanie jeńców
Ranni
Wola walki
III Waterloo, 18 czerwca 1815 r.
Kampania
Osobisty punkt widzenia
Fizyczne okoliczności bitwy
Kategorie walki
Walka indywidualna
Kawaleria kontra kawaleria
Kawaleria kontra artyleria
Kawaleria kontra piechota
Artyleria kontra piechota
Piechota kontra piechota
Rozkład
Pokłosie
Ranni
IV Somma, 1 lipca 1916 r.
Pole bitwy
Plan
Przygotowania
Armia
Taktyka
Bombardowanie
Ostatnie przygotowania
Bitwa
Piechota kontra karabiny maszynowe
Piechota kontra piechota
Spojrzenie z drugiej strony ziemi niczyjej
Ranni
Wola walki
Upamiętnienie
V Przyszłość bitwy
Ruchome pole bitwy
Natura bitwy
Trend
Czas trwania
Zagrożenia obiektywne
Narażenie na niebezpieczeństwo
Wypadki
Trudności techniczne
Nieludzkie oblicze wojny
Zmierzch bitwy
Podziękowania
Bibliografia
Przypisy
Pozostałe rozdziały dostępne w pełnej wersji e-booka.
Oblicze bitwy to historia wojskowości pisana z perspektywy pola bitwy – bezpośrednie spojrzenie na doświadczenia żołnierzy w „punkcie maksymalnego zagrożenia”. Autor analizuje fizyczne uwarunkowania walk, emocje oraz postawy generowane przez bitwę, a także motywacje, które sprawiają, że żołnierze przeciwstawiają się nieprzyjacielowi i walczą, a nie uciekają.
John Keegan skrupulatnie przygląda się trzem słynnym bitwom i prezentuje nam żywe realia, w jakich przyszło walczyć ich uczestnikom. Nieważne czy mierzyli się z chmurami strzał pod Azincourt, salwami czworoboków pod Waterloo czy gradem stali nad Sommą.
Sir John Desmond Patrick Keegan, oficer Orderu Imperium Brytyjskiego, członek Królewskiego Towarzystwa Literatury, był brytyjskim historykiem wojskowości, wykładowcą i dziennikarzem. Wydał wiele dzieł na temat natury walki. Jego prace obejmują okres od XV do XXI wieku, podejmują zagadnienia wojny lądowej, powietrznej, morskiej, wywiadowczej, a także psychologii bitwy.
John Keegan był redaktorem ds. tematyki obronności w „Daily Telegraph” i czołowym brytyjskim historykiem wojskowości. Od 1998 r. prowadził wykłady z cyklu „Reith Lectures” w BBC 4. Jest autorem wielu bestsellerów, w tym książek: Historia wojen (nagroda Duff Cooper Prize), Wodzowie bez tajemnic, Six Armies in Normandy, The Second World War, Warpaths, Battle at Sea, The Battle for History, The First World War, Wywiad na wojnie czy The Iraq War.
John Keegan przez wiele lat był starszym wykładowcą historii wojskowości Królewskiej Akademii Wojskowej w Sandhurst, wykładał też na Uniwersytecie Princeton oraz Vassar College. Był członkiem Królewskiego Towarzystwa Literackiego. W uznaniu za pracę w charakterze korespondenta wojennego podczas I wojny w Zatoce Perskiej został odznaczony Orderem Imperium Brytyjskiego, w 2000 r. otrzymał Odznakę Rycerza Kawalera.
Słów kilka o nauczaniu
Nie uczestniczyłem w żadnej bitwie; nawet nie zbliżyłem się do pola walki, nie słyszałem z oddali bitewnego zgiełku, nie widziałem pobojowiska. Rozmawiałem z ludźmi, którzy przeżyli bitwy – między innymi z ojcem i teściem; przemierzyłem pola niegdysiejszych bitew w Anglii, Belgii, Francji czy w Ameryce; nierzadko znajdowałem relikty minionych batalii – kawałek łuski pocisku niemieckiej haubicy 150 mm na poboczu drogi w rejonie Polygon Wood pod Ypres, zardzewiały pocisk przeciwpancerny w żywopłocie w Gavrus w Normandii, który w czerwcu 1944 r. musiał zostawić tam jeden z żołnierzy 2. batalionu Pułku Argyll and Sutherland Highlanders; czasami mniejsze znaleziska zabierałem ze sobą do domu (pocisk typu Minié spod Shiloh i odłamek ze wzgórza nr 60 leżą w papierowym pudełku, stojącym na obramowaniu kominka w moim salonie, pośród szpulek z nićmi). Naturalnie czytałem o bitwach, rozmawiałem o bitwach, uczęszczałem na wykłady o bitwach, a przez ostatnie cztery czy pięć lat obserwowałem na ekranie telewizora trwające bitwy. Widziałem wiele bitew z naszego stulecia w kronikach filmowych (niektóre zdawały się przekonująco autentyczne), masę filmów wojennych oraz niezliczoną liczbę fotografii, obrazów oraz rzeźb, o najrozmaitszych poziomach realizmu. Ale nigdy nie uczestniczyłem w żadnej bitwie. I z czasem nabierałem przekonania, że mam dosyć blade pojęcie o tym, jak może wyglądać prawdziwa bitwa.
Nie ma w tym nic niezwykłego, bowiem bitwę, zjawisko, które odcisnęło się piętnem na życiu milionów ich ojców oraz dziadów, widziała na własne oczy zaledwie garstka Europejczyków z mojego pokolenia – a przyszedłem na świat w roku 1934. W rzeczy samej, pomijając kilka tysięcy Francuzów, którzy wraz z niemieckimi, hiszpańskimi i słowiańskimi towarzyszami z Legii Cudzoziemskiej przetrwali Dien Bien Phu oraz nieznacznie liczniejsze kontyngenty brytyjskie, które w latach 1950-1951 wzięły udział w kampaniach na terenie środkowej Korei, nie potrafię wskazać żadnej grupy mieszkańców Starego Świata poniżej czterdziestego roku życia2, która uczestniczyłaby w bitwie jako walczący. Będę posługiwał się słowami „bitwa” i „walczący” dla zaznaczenia subtelnych wyjątków od owego uogólnienia, przede wszystkim w odniesieniu do wszystkich Europejczyków z kontynentu, którzy byli dziećmi podczas II wojny światowej i przez których miejsca zamieszkania w latach 1939-1945 przetaczały się bitwy, często kilkukrotnie; ale także w odniesieniu do tysięcy żołnierzy brytyjskich i francuskich, którzy w epoce dekolonizacji służyli z bronią w ręku w Afryce oraz Azji Południowo-Wschodniej. Winienem doliczyć do nich także portugalskich poborowych, którzy nadal działają w Mozambiku i Angoli, a także brytyjskich żołnierzy zawodowych pilnujących porządku w miasteczkach oraz wsiach Ulsteru.
Pierwszą grupę wyłączam z mojego uogólnienia, gdyż jej przedstawiciele byli za młodzi, aby wynieść z II wojny światowej doświadczenia bojowe; drugą, ponieważ jej doświadczenia wojskowe, choć nierzadko niebezpieczne, a czasami brutalne (a nawet bardzo brutalne, jeżeli mówimy o Francuzach służących w Algierii) nie były doświadczeniami bitewnymi. Istnieje bowiem fundamentalna różnica pomiędzy sporadycznymi starciami na niewielką skalę, przewijającymi się w toku służby, a bitwą w naszym rozumieniu. Bitwę musi charakteryzować znana z dramatu jedność czasu, miejsca i akcji. I choć bitwy współczesnych wojen coraz częściej wymykają się dwóm pierwszym wymogom, gdyż są coraz bardziej przewlekłe i obejmują coraz większe obszary, a to przez wzrost liczebności ludzi i środków, jakimi dysponują dowódcy, „akcja bitwy”, która zmierza do osiągnięcia rozstrzygnięcia z użyciem i poprzez owe środki, na polu bitwy i w ściśle ograniczonych ramach czasowych, pozostała niezmienna. W toku europejskich wojen dekolonizacyjnych celem „drugiej strony” było oczywiście unikanie rozstrzygnięcia w jakimkolwiek określonym czasie lub przestrzeni, słusznie zakładała bowiem, że w takich okolicznościach najpewniej poniosłaby porażkę. „Druga strona” z zasady stroniła od bitew, niezależnie czy świadomie prowadziła wojnę uników i opóźnień, jak komunistyczna partyzantka na Malajach albo nacjonalistyczni powstańcy w Algierii, czy też jedynie realizowała kampanię rajdów i dywersji, bo zdawała sobie sprawę, że nie może poważyć się na nic więcej, jak powstańcy Mau Mau w Kenii. Nie sądzę przeto, aby moi oksfordzcy rówieśnicy z lat 50., którzy tuż przed dwudziestym rokiem życia przeczesywali dżungle Johoru albo przeszukiwali lasy na stokach góry Kenia, mieli mi za złe, jeżeli zasugeruję, że choć byli żołnierzami, a ja nie, i że zaznali czynnej służby, to jednak jeżeli chodzi o bitwy, są nadal równie niewinni, jak ja.
Jednak ktoś mógłby zapytać w tym miejscu, po co tak dobitnie podkreślam jak mało, o ile w ogóle, wyjątkowa jest moja bitewna ignorancja? Europa cieszy się błogosławieństwem tejże ignorancji już od niemal trzydziestu lat, z kolei w Stanach Zjednoczonych nikt nie jest wdzięczny za lekcje, jakie tamtejsza młodzież musiała odebrać pod Pleiku i Khe San. Muszę przyznać, że odpowiedź ma wymiar osobisty – nie jest ona żadną tajemnicą, ale z biegiem lat narastało we mnie poczucie winy. Chodzi o to, że wiele z tych lat, a dokładniej rzecz biorąc czternaście (czyli niemalże całe moje życie zawodowe) spędziłem na opisywaniu i analizowaniu bitew przed kadetami kształcącymi się na oficerów w Sandhurst; kolejnymi rocznikami młodych mężczyzn, którzy mają znacznie większe ode mnie szanse, by przekonać się, czy w tym, co miałem i mam im do powiedzenia, jest ziarno prawdy. Inherentna błędność mojego punktu widzenia powinna być ewidentna. Zawsze było dla mnie oczywistym, choć nie odczuwałem tego w Sandhurst, gdzie brytyjski kult dobrych manier został posunięty do skrajności, że uczeni przeze mnie kadeci patrzyli z przymrużeniem oka na łączącą nas, sztuczną relację nauczyciel-uczniowie. Ja to wiedziałem, a i oni pewnie się domyślali, że wszyscy jesteśmy ledwie w żłobku. Ja ze swojej strony, nie chcąc nadwyrężać ich uprzejmości, co do zasady unikałem dokładnego, taktycznego analizowania bitew, gdyż wiązałoby się to z oceną postawy żołnierzy w okolicznościach, których sam nie doświadczyłem. Skupiłem się więc na zagadnieniach pokroju teorii strategii, polityki bezpieczeństwa narodowego, mobilizacji gospodarczej, socjologii wojskowej i tym podobnych – tematach, które, choć kluczowe dla zrozumienia nowoczesnej wojny, omijają najważniejsze dla młodego człowieka szkolonego na zawodowego żołnierza pytanie: jak to jest uczestniczyć w bitwie?
To – albo pochodne: „Jak ja zachowałbym się podczas bitwy?” – rzeczywiście kluczowe pytanie, które wypływa na powierzchnię w salach pełnych kadetów (a prawdopodobnie także pośród wszystkich młodych mężczyzn) na wiele swoistych sposobów: w pełnym emocji żarze dyskusji, wśród podniesionych głosów, w, jak mógłby powiedzieć socjolog, „tempie i natężeniu wymiany zdań pomiędzy kadetami”; poprzez oznaki fizycznego napięcia widoczne gołym okiem w sposobie gestykulacji kadetów – no chyba że, jak niektórzy, celowo przyjmują nonszalancką postawę; a także w treści tego, co mają do powiedzenia – w jazgotliwej mieszance raczej mało przekonującego puszenia się, szczerych obaw i niepokojów, odważnych oskarżeń o tchórzostwo, mniej lub bardziej przyjacielskich szyderstw, częstych nawiązań do „prawdziwych doświadczeń bitewnych” wujków i ojców oraz gorących kłótni o podejście do zabijania istot ludzkich, które z kolei obejmuje pełne spektrum, od poglądów typu „dobry wróg, to martwy wróg” po prawdziwie cywilizowane wyrazy niechęci względem perspektywy przelewania krwi. Krótko mówiąc, dyskusja ta posiada wiele cech typowych dla sesji terapii grupowych. Wiem, że ta analogia nie przypadnie do gustu większości zawodowych wojskowych, ale nie czyni jej to mniej celną. Bowiem odczucia i emocje, z którymi zmagają się uczestnicy tejże dyskusji, pomimo że odnoszą się do odległej przyszłości, która być może nigdy się nie ziści, a nie do burzliwej, namacalnej teraźniejszości, są bardzo realną i przejmującą (choć uśpioną) częścią osobowości każdego człowieka i z dużą dozą prawdopodobieństwa, nawet sztucznie stymulowane, wpłyną na opanowanie świeżo upieczonego oficera w nienaturalnym, wyolbrzymionym stopniu. Te uczucia są przecież produktem lęków, które drzemią w każdym człowieku: strachu przed ranami, przed śmiercią, przed narażaniem na niebezpieczeństwo najbliższych. Dotykają również najsilniejszych ludzkich namiętności: nienawiści, gniewu, żądzy zabijania. Nie dziwi zatem że kadet, który, jeżeli kiedyś przyjdzie mu tłumić te obawy i okiełznywać owe namiętności, będzie musiał pogodzić się z tym, że w nim drzemią, przejawia klasyczne oznaki poruszenia, gdy podnoszony jest temat bitwy i jej realiów. Nie dziwi również, że moi wojskowi koledzy uważają swoje wykłady z „przywództwa”, na których to bez owijania w bawełnę analizują psychologiczne aspekty kontrolowania samego siebie oraz podwładnych w bitwie, za najtrudniejszy obowiązek w całym programie szkolenia. Wiem, że tylko nieliczni przyznaliby, że są usatysfakcjonowani stopniem, w jakim radzą sobie z tym tematem. Podejrzewam, że większość zgodziłaby się, że mógłby podołać temu tylko ktoś naprawdę wybitny.
Oczywiście atmosfera oraz otoczenie Sandhurst nie sprzyjają realistycznemu traktowaniu zjawiska wojny. Być może dotyczy to wszystkich akademii wojskowych. Niemniej Sandhurst celowo jest placówką jak najmniej zmilitaryzowaną. Jej tereny przypominają sielankowy park. Są ozdobione sadzawkami, roślinami, krajobraz został schludnie ukształtowany. Przed przypominającymi angielski dwór książęcy zabudowaniami rozciąga się prawie dwustupięćdziesięciohektarowa, nieskazitelnie przycięta murawa. Trudno sobie wyobrazić, aby mogło rozegrać się na niej coś brutalniejszego niż zaciekły mecz hokeja na trawie. Zachowanie oraz wygląd studentów pomagają kreować tę idylliczną iluzję. W cywilnej odzieży można spotkać ich równie często, jak w mundurze, gdyż już od samego początku nauki są zachęcani do przyjęcia nawyku brytyjskich oficerów, czyli powracania do cywilnej tożsamości zaraz po zakończeniu służby. Swoim schludnym uczesaniem oraz tweedowymi marynarkami zawsze przypominają mi brać studencką, którą poznałem, gdy w 1953 r. poszedłem na Oxford. Owo wrażenie jest wręcz uderzające dla osób, które nadal wykładają na dzisiejszych uczelniach. „Wyglądają jak ludzie, z którymi studiowałem przed wojną!”, zawołał pewien profesor Oxfordu, którego zaprosiłem na gościnny wykład.
„Przed wojną”, to rzucone mimochodem stwierdzenie nie niosło ze sobą żadnego szczególnego znaczenia. A jednak „przed wojną” to stan ducha, w którym funkcjonują studenci uczelni wojskowych. Albowiem niezależnie od tego jak silna motywacja pcha ich ku wojsku, jak żywy jest ich wojowniczy duch, jak znaczny jest wśród nich odsetek synów, a czasami wnuków i prawnuków żołnierzy (a w Sandhurst oraz Saint-Cyr nadal jest on zaskakująco wysoki), ich wiedza o wojnie pozostaje czysto teoretyczna, pochodzi z drugiej ręki i opiera się tylko na przewidywaniach. Co więcej, we własnej postawie, a także w postawie kolegów po fachu, zarówno tych, którzy znają wojnę, jak i tych, którzy jej nie poznali, zarówno tych twardych i surowych, jak i tych o czulszych sercach, mogę zauważyć milczące porozumienie, mające na celu utrzymanie kadetów w ignorancji, ochronę ich przed najgorszym, co wojna ze sobą niesie. Po części porozumienie owo wyrasta z pewnego odruchu natury estetycznej, cywilizowanego wstrętu do dyskusji o sprawach szokujących i niesmacznych; a po części odzwierciedla zahamowania moralne, chęć oszczędzenia niewinnym rzeczy gorszących. Porozumienie to może również być manifestacją typowo angielskiej powściągliwości. Francuscy oficerowie bez dwóch zdań chętnie wspominają wojny w Indochinach czy Algierii, zagłębiają się w dane dotyczące strat poniesionych i zadanych przez własne jednostki (zazwyczaj to drugie). Zauważyłem, że postawa taka wywołuje fizyczną odrazę na twarzach brytyjskich weteranów i nie mniemam, aby dało się to wyczerpująco uzasadnić w kategoriach znacznie większej zaciekłości ostatnich kampanii francuskich niż brytyjskich.
Jednakże zarówno Sandhurst, jak i Saint-Cyr dotyczy nieco inne uzasadnienie „suchego” podejścia do zagadnienia wojny, które w praktyce cechuje zajęcia na obu akademiach, a także na wszystkich innych znanych mi uczelniach wojskowych, mianowicie wplecenie nadmiernych emocji do już i tak budzącego je tematu bardzo poważnie by skomplikowało, a może wręcz całkowicie zniweczyło, cel szkolenia oficera. Tenże cel, który armie Zachodu realizowały z nadzwyczajnym powodzeniem i konsekwencją przez dwieście lat istnienia sformalizowanej edukacji wojskowej, polega na sprowadzeniu toczenia wojny do zestawu zasad i systemu procedur, a co za tym idzie na uprządkowaniu i zracjonalizowaniu zjawiska z natury chaotycznego i instynktownego. Jest to cel analogiczny (choć nie chciałbym posunąć tego porównania za daleko) do zamierzeń uczelni medycznych, które pragną zaszczepić studentom oderwanie od bólu i udręki pacjentów, a zwłaszcza ofiar wypadków.
Najbardziej oczywistymi przejawami proceduralnego podejścia do wojny są nauka pamięciowa oraz wielokrotne ćwiczenie standardowej musztry. I nie chodzi tu tylko o obycie się z bronią, praktykowane przez wojowników od niepamiętnych czasów dla doskonalenia umiejętności indywidualnych, ale też o znaczenie szerszy wachlarz procedur, mających na celu przystosowanie niemal wszystkich czynności zawodowych oficera do jednolitego standardu i wspólnej formy. Dlatego właśnie poznaje on „słownictwo wojskowe” oraz „procedury komend głosowych”, które uczą go opisywać wydarzenia oraz sytuacje za pomocą łatwo rozpoznawalnego i powszechnie pojmowanego słownictwa, a także formułować to, co ma do przekazania na ich temat, w wysoce sformalizowanym porządku: „obserwacje”, „wnioski”, „zamiary”. Uczy się czytać mapy w dokładnie taki sam sposób, w jaki czytają je wszyscy inni oficerowie (słynna historia o odpowiedzi, jakiej Schlieffen udzielił swojemu adiutantowi, gdy ten zwrócił mu uwagę na piękno Pregoły – „to tylko niewiele znacząca przeszkoda, kapitanie” – mówi nam w barwny sposób o odruchowej reakcji na przeszkody geograficzne, którą akademie wojskowe z całych sił próbują wpoić swoim podopiecznym). Relacje z innymi osobami oraz w ramach kadr także są wykładane „podręcznikowo”: oficer uczy się „właściwego” i „niewłaściwego” traktowania więźniów (zarówno własnych żołnierzy, którzy dopuścili się drobnych przewin, jak i wrogich jeńców), sięgając po uproszczone podręczniki prawa wojskowego i międzynarodowego. A żeby upewnić się, że będzie podejmował właściwe decyzje, przygląda się, a także uczestniczy w szeregu „przedstawień”, w toku których symulowane jest postępowanie wobec najczęstszych przestępstw wojskowych oraz spraw dotyczących jeńców. Naturalnie bierze udział także w symulacjach najczęściej spotykanych problemów bojowych (w salach wykładowych oraz w terenie), które ma przeanalizować i, na podstawie własnej oceny, rozwiązać – zazwyczaj na papierze, ale czasami również obejmując komendę nad grupą kolegów-kadetów, a sporadycznie nawet nad prawdziwymi żołnierzami, „wypożyczonymi” na potrzeby zajęć. Jego analiza, rozwiązanie oraz błędy są następnie poddawane krytyce poprzez porównanie do „szkolnego rozwiązania” (w brytyjskiej Armii nazywanego „różowym rozwiązaniem”, od koloru stron, na których się je powiela), a z oceną ma prawo zapoznać się później wyłącznie on sam (nie może za to z nią dyskutować).
W rzeczy samej, przy szkoleniu oficera korzysta się z technik symulacyjnych w znacznie większym zakresie, niż w przypadku nauczania innych profesji. Uzasadnieniem, i to rozsądnym, poświęcania takich nakładów czasu, energii i uwagi na te mało ekscytujące, rutynowe procedury, jest to, że nie ma innego sposobu, aby armia mogła się upewnić (choć właściwsze byłoby tu stwierdzenie „mieć nadzieję”), że w warunkach skrajnych obciążeń jej maszyneria będzie sprawnie działała. Natomiast abstrahując od celu funkcjonalno-korporacyjnego, nauka pamięciowa, powtarzalność ćwiczeń oraz kategoryczny, maksymalnie jasny charakter edukacji oficera przynosi też ważny i zamierzony (choć drugorzędny) skutek psychologiczny. Antymilitaryści nazwaliby go odpersonalizowującym, a nawet odczłowieczającym. Jednakże zakładając (nawet jeżeli oni zakładać tego nie chcą), że w przyszłości będzie dochodziło do kolejnych bitew, jest to ogromnie korzystne. Albowiem ucząc młodego oficera, jak radzić sobie z gwałtowną falą emocjonalnych doznań, jak sprowadzać wydarzenia pola walki do jak najmniejszej liczby jak najłatwiej rozpoznawalnych elementów, jak kategoryzować pod zrozumiałymi określeniami ryk, huk, świst przelatujących pocisków, a także chaos ruchów żołnierzy, z którymi będzie musiał zmierzyć się w bitwie i nazywać je poprawnie (przed podwładnymi, przełożonymi, jak i samym sobą) jako „bycie ostrzeliwanym”, „prowadzenie ognia”, „nalot” czy „atak siłą kompanii”, pomagamy mu radzić sobie z napadami strachu lub, co gorsza, paniki i dostrzec oblicze bitwy, które niekoniecznie jest znajome, z całą pewnością nie jest przyjazne, ale koniec końców wcale nie musi być przerażające.
Przydatność historii wojskowości
Do przygotowania młodych ludzi na spotkanie z nieznanym zaprzęgnąć można także historię. I nie chodzi tu o historię legend i mitów, o wyczyny Legii Cudzoziemskiej pod Camerone czy fizylierów pod Albuerą, pomimo że Moltke, wybitny XIX-wieczny szef niemieckiego Sztabu Generalnego, a równocześnie świetny historyk, „twierdził, że ,to sprawa oddania i patriotyzmu’, by nie brukać pewnych tradycyjnych przekazów”, skoro mogą one okazać się inspirujące, a zaiste, mogą; chodzi raczej o rodzaj historii (do którego rozwoju Moltke walnie się przyczynił) nazywanej zazwyczaj „oficjalną” lub „sztabową”. Historia oficjalna może być dobra albo zła. W swej najlepszej formie, jak współczesna oficjalna historia brytyjska, a być może w jeszcze większym stopniu amerykańska, pokazuje, jak może wyglądać owoc skrupulatnej, a czasami wręcz natchnionej pracy naukowej. Z drugiej strony wariant sztabowy w przeszłości często przyjmował (i nadal może przyjmować) formę osobliwie wyjałowioną i dydaktyczną. Miał on zademonstrować, w razie konieczności kosztem budzącego trwogę pogwałcenia faktów, że wszystkie bitwy podpadają pod jedną z siedmiu czy ośmiu kategorii: bitwę spotkaniową, bitwę na wyczerpanie, bitwę okrążającą, bitwę przełamującą i tak dalej. Obecnie nie ma wątpliwości, że było to podejście poniekąd toporne. Podobnie rzecz się miała z niepodważalną, łopatologiczną przydatnością siedmiu, ośmiu czy dziewięciu „niezmiennych i fundamentalnych” pryncypiów wojny (koncentracja wysiłku, działania zaczepne, celowość itd.), które również wynikały ze wspomnianego wyżej celu i które były wykładane w niektórych akademiach wojskowych, a w niektórych państwach postkolonialnych, gdzie w użyciu pozostają przestarzałe podręczniki, nadal są.
Niemniej wykształcony historyk nie może pobłażać temu podejściu. Został przecież przygotowany do dostrzegania różnic i odmienności w wydarzeniach dziejowych, w jednostkach, w instytucjach oraz w charakterze ich wzajemnych relacji. Przeto nie może przyjąć do wiadomości, jak mogłoby wynikać z tekstu typowych zajęć wprowadzających pokroju „Historia wojskowości od Hannibala do Hitlera”, że bitwy pod Kannami z 216 r. przed Chr., pod Ramillies z 1706 r., a do tego jeszcze pod Falaise z 1944 r. są starciami tego samego rodzaju tylko dlatego, że kulminacją wszystkich trzech było okrążenie jednej armii przez drugą. Może podziwiać mozolnie odwzorowane i często pięknie narysowane mapy dołączane do takowych tekstów, ozdobione zazwyczaj schludnymi, konwencjonalnymi symbolami NATO (gdzie dywizję piechoty wskazuje taki sam symbol, jak rzymski legion, a brygadę pancerną taki, jak kawalerię francuskiego monarchy), ale nie może dać sobie wmówić, że triumfatorzy tych bitew byli posłuszni, nawet jeśli nieświadomie, wspólnym zasadom jakiejś Wyższej Logiki Prowadzenia Wojny, tylko dlatego, że odległe od siebie o dwa tysiąclecia starcia da się przedstawić za pomocą tych samych symboli kartograficznych. Historyk będzie chciał, a przynajmniej powinien chcieć poznać masę szczegółów (uzbrojenie, wyposażenie, logistykę, morale, organizację, ówczesne założenia strategiczne), których nie przedstawi mu oficjalna historia sztabowa. I dopiero wtedy uzna, że czuje się na siłach wydać ogólne sądy odnośnie czegokolwiek, podczas gdy jej autor z dużą dozą pewności wydaje je odnośnie wszystkiego.
Natomiast bez wątpienia zastosuje podejście sztabu i będzie korzystał z jego materiałów (co sam często czyniłem), jednak zrobi to przy pewnych zastrzeżeniach mentalnych i gdy te dojrzeją, przedstawi swoim uczniom realną wiedzę, twarde fakty. „Niech pojmą rozróżnienie pomiędzy strategią a taktyką” (rozróżnienie tyleż ulotne, co sztuczne), powie sobie, „i dopiero wtedy oddamy się naprawdę poważnej dyskusji o planie Schlieffena, przyjrzymy dokumentom, przeanalizujemy harmonogramy ruchów kolei i mobilizacji, poczytamy Nietzschego, porozmawiamy o darwinizmie społecznym”… a tymczasem powie: „Panowie, chcę, żebyście się zastanowili nad dwiema mapami, przedstawiającymi niemieckie inwazje na Francję z 1914 i 1940 r., które zaraz wyświetlę na ekranie. Zwróćcie uwagę na podobieństwa…”. Być może sam pogodzi się z ową łopatologią, jak czynią to tysiące amerykańskich profesorów, którzy w duchu (albo na głos) przeklinają World Civilization XP49, ale i tak wykładają go, ze smutną świadomością, że żaden historyk gospodarki nie zabierałby się za omawianie gospodarki przedrynkowej z uczniami nie rozumiejącymi praw popytu i podaży; żaden profesor antropologii społecznej nie zaprzątałby sobie głowy analizą relacji władca-człowiek przed studentami, którzy nie zdążyli przyswoić, że niegdyś istniał świat pozbawiony struktury klasowej. I miałby rację. Wszyscy musimy gdzieś zacząć.
Jednakże przed historykiem wojskowości, przeprowadzającym swoich studentów z intelektualnej oślej łączki na trudny, stromy stok slalomowy, stoją dwie przeszkody – jedna mniejsza, druga większa – których pokonaniem historyk gospodarki czy antropologii społecznej nie musi się przejmować. Pierwsza, mniejsza, polega na tym, że kadet, a to o nim tutaj mówimy, gdyż w zasadzie żaden inny student nie poznaje systematycznie historii wojskowości, przechodzi równocześnie dwa procesy kształcenia o rozbieżnych celach. Jeden, jak widzieliśmy, wysoce zawodowy i najlepiej charakteryzowany przez francuskie słowo formation, celuje w jeśli nawet nie całkowite zamknięcie jego umysłu na nieortodoksyjne czy skomplikowane idee, to przynajmniej ograniczenie ich do minimalnego poziomu, w wyłączenie z pola widzenia studenta wszystkiego co zbędne w jego funkcjonowaniu zawodowym, a także zdefiniowanie wszystkiego, co dostrzegać powinien, w bardzo sformalizowany sposób. Dlatego, jako że ma rozpocząć karierę na stanowisku dowódcy małej jednostki zawodowych żołnierzy, zwraca się jego uwagę na dowodzenie oraz morale małych jednostek. A jako że kiedyś może zostać generałem, pozwólmy mu studiować dowodzenie wysokiego szczebla, strategię czy logistykę; w obu przypadkach nie przykłada się wagi do tego, czy uczy się go na podstawie dziejów krucjat czy wojny krymskiej. Rozróżnienie pomiędzy sztuką wojenną w tych okresach staje się w pewnym sensie nieważne, gdyż jego zadanie będzie polegało na wciągnięciu wroga do bitwy i zmuszeniu go do walki na jego własnych, a nie tegoż wroga zasadach.
Drugi proces edukacji studenta-oficera to standardowe kształcenie „akademickie”, które ma zapewnić mu nie jeden, ale wiele różnorodnych punktów widzenia. W tym przypadku oczekuje się od niego, aby studiując wojnę przyjmował nie tylko perspektywę oficera, ale też szeregowego, cywila, neutralnego obserwatora, ofiary działań albo męża stanu, urzędnika, przemysłowca, dyplomaty, pracownika organizacji pomocowej czy nawet pacyfisty – wszystkie one są uzasadnione i mają odbicie w realnym świecie. To dość oczywiste, że kadetowi każdy z tychże punktów widzenia, które są łatwo przyswajalne dla uczniów i studentów, niełatwo pogodzić z rygorystycznym, profesjonalnym, jednostronnym spojrzeniem, którym uczy się patrzeć na zjawisko wojny.
Natomiast absolutnie nie jest tak, że wszyscy, czy choćby większość, zawodowych oficerów ma problem z rozmawianiem lub myśleniem o wojnie z nieprofesjonalnego punktu widzenia. Większość ludzi potrafi dzielić rozum na szufladki. Gdyby nie to, nasze życie byłoby nieznośne i nie moglibyśmy wytrzymać towarzystwa osób, które myślą jednotorowo: fanatyków, monomaniaków, hipochondryków, agentów ubezpieczeniowych, zakochanych czy ludzi chorobliwie kłótliwych. Jedną z przyjemności obracania się w wojskowych kręgach jest to, że przedstawicieli większości z powyższych kategorii nie spotkamy w nich wcale, a spośród pozostałych niewielu. Białymi krukami są zwłaszcza wojskowi fanatycy. Przynajmniej pośród oficerów brytyjskich, którzy rozmyślnie kultywują swobodną i pozbawioną dogmatyzmu postawę życiową Grandeur i Servitude. Oficerowie wybrali zawód, przez który często pochylają się nad zagadnieniami takimi jak etyka przemocy czy rola przymusu. I, w rzeczy samej, potrafią dyskutować o tych zagadnieniach szczerze i bez hipokryzji, więc rozmowy w oficerskich kantynach są znacznie bardziej wnikliwe, bezpośrednie, a ostatecznie pouczające, niż te w pubach czy uczelnianych klubach.
Pamiętam, jak pewien siwowłosy oficer piechoty, opowiadając mi w jaki sposób podczas II wojny światowej zdobył aż trzy Krzyże Wojskowe (Military Cross), rzekł: „Naturalnie, zabijanie ludzi nigdy nie spędzało mi snu z powiek”. Jeżeli rozpatrzymy to stwierdzenie w kategoriach czarno-białych, zabrzmi przerażająco; jednakże jego ton implikował, zresztą zgodnie z jego zamiarem, że można zasadnie oczekiwać, iż akt zabijania ludzi powinien stanowić problem dla innych, ale co więcej, powinien stanowić problem i dla niego; że, poprzez brak szoku czy wieloletniej traumy, przyznawał się do pewnej ułomności własnej osobowości albo, co godne pożałowania, ułomności ludzkiej natury jako takiej. Nie miał oporów przed rozmową o obu tych ewentualnościach, co zresztą uczyniliśmy wówczas i wielokrotnie później. Być może był niecodzienną postacią, ale z pewnością nie wyjątkową. Oczywiście fikcja doskonale zna ludzi jego pokroju – człowiek brutalny, ale równocześnie samoświadomy, opanowany, pełen współczucia i Weltanschauung, jest bohaterem wielu powieści romantycznych. Bez wątpienia istnieje on też w realnym świecie, zarówno w armii, jak i w innych środowiskach, o czym świadczą wspomnienia wielu zawodowych żołnierzy – choć nielicznych, święcących triumfy generałów. Kto wie (ale jest to tylko moje wrażenie) czy nie łatwiej spotkać go wśród Francuzów i Brytyjczyków niż Niemców czy Amerykanów. Przepastne przestrzenie Sahary albo Północno-Zachodniego Pograniczna sprzyjają powstawaniu perspektywy, której nie ma „Hauptmann” i „First Lieutenant” pełniący służbę w ponurych garnizonach w Arizonie czy Lotaryngii. I choć istnieje opisująca życie wojskowe niemiecka literatura tego rodzaju, to jest ona zdecydowanie bardziej literaturą przywództwa, jak Vormarsch Bloema, albo wywyższania przemocy, jak Kampf als innere Erlebnis Jüngera. Nie są to książki o przygodzie, odkryciach, etnografii, społecznym (a czasami nawet duchowym) spełnieniu, czyli motywach charakterystycznych dla powieści Ernesta Psiachariego albo F. Yeatesa-Browna, albo też wspomnień Lyauteya, Iana Hamiltona, lorda Belhaven, Meinertzhagena, a także wielu ważnych i maluczkich sług brytyjskiego i francuskiego imperializmu naszego wieku – ostatnich którzy, rozmyślnie lub przez nieoczekiwany obrót koła fortuny, uczynili z żołnierki swój sposób na życie i dzięki niej rozwinęli się intelektualnie.
Jeżeli literatura tego typu wzmacnia, a mniemam, że w istocie tak jest, mój osobisty pogląd, że w wojskowym umyśle nie istnieje psychologiczna bariera ani instytucjonalne tabu, ograniczające swobodną dyskusję o zawodzie wojskowego, jego etyce, wymiarach, korzyściach i wadach; jeżeli kręgi wojskowe są, a tak je widzę, znacznie bardziej otwarte niż ich krytycy byliby skłonni przyznać lub zauważyć, to czymże jest owa druga, ważniejsza przeszkoda, która, jak zasugerowałem, utrudnia intelektualne przejście od błahych i powierzchownych do skomplikowanych i zasadniczych aspektów badania wojny (czy bardziej konkretnie – bitwy), na czymże ona polega? Jeżeli student-oficer może dokonywać swobodnych zaszeregowań w ramach swojego wysoce spolaryzowanego spojrzenia na walkę, które otrzymał dzięki szkoleniu wojskowemu, w którym to ludzie są albo „wrogiem” (z którym należy walczyć), „swoim” (którego należy prowadzić, słuchać lub wspierać, w zależności od szarży i rozkazów), „ofiarą” (którą należy ewakuować), „jeńcem” (którego należy przesłuchać i odprowadzić na tyły), „cywilem” (którego należy chronić, gdy to możliwe, a gdy nie, ignorować) albo „poległym” (którego należy pogrzebać, jeżeli pozwala na to czas); jeżeli kadet potrafi odsunąć na bok ten surowy, dwuwymiarowy obraz bitwy i jest gotów spojrzeć na nią tak samo, jak student sztuk pięknych, historyk, badacz strategii czy członek szerokiego grona czytelników literatury militarnej, które powstało w minionych dwudziestu latach, to przez jakąż trudność nie mógłby dostrzec tego, co oni chcą zobaczyć i potrafić dostrzec to, co oni powinni?
Niedostatki historii wojskowości
Mówiąc krótko, trudność ta leży w samej „historii wojskowości”, która przyjmuje wiele twarzy. Dla licznych autorów dawnych i żyjących jest ona jedynie badaniem generałów oraz ich przywództwa. To podejście do tematu, które czasami przynosi nadzwyczajne rezultaty (dla przykładu trzy współczesne opracowania amerykańskiego historyka Jaca Wellera, opisujące działania Wellingtona w Indiach, wojnę na Półwyspie Iberyjskim oraz Waterloo, świetnie odmalowują postacie oraz cechuje je dogłębne i ludzkie zrozumienie natury wojskowości początków XIX wieku na każdym szczeblu, od generała do szeregowca), ale które też, ze względu na wybór swojego przedmiotu zainteresowania, automatycznie wykrzywia perspektywę i zbyt często rozmywa się w pochlebstwach oraz ubóstwianiu bohaterów i znajduje kulminację w dziwacznym utożsamianiu się autora z przedmiotem jego badań. Efekt taki jest częsty i zrozumiały w literaturze pięknej czy artystycznych biografiach, ale staje się niesmaczny, a nawet nieco niepokojący, gdy Ego to postać, której bliskie były krew i żelazo, a Alter potulny akademik o wątłej powierzchowności.
Historia wojskowości to także badania nad bronią, systemami uzbrojenia, kawalerią, zamkami, fortyfikacjami, muszkietami, łukami, rycerzami w zbrojach płytowych, pancernikami i bombowcami strategicznymi. Kampania bombardowań strategicznych Niemiec, jej koszty oraz korzyści, jej słuszne i niesłuszne uzasadnienia, angażuje energię najtęższych umysłów omawianej dziedziny. Wznieciła ona jeden z nielicznych na polu historii wojskowości prawdziwych sporów intelektualnych, który intensywnością oraz surowością naukową można porównać do wieloletnich waśni XVIII-wiecznych historyków o przyczyny narodzin i upadku gentry. Podobnie jak uczestnicy tej przewlekłej waśni, wtajemniczeni w spór o kampanię bombową niezmordowanie próbują poszerzyć arenę ich prywatnego konfliktu oraz wydłużyć listę stron wojujących, przez co wszyscy „przypadkowi przechodnie” (łagodni teoretycy strategii, gościnnie zajmujący się tematem demografowie czy niezwiązani z żadną ze stron historycy gospodarki wertujący przed i powojenne indeksy produktu narodowego brutto) muszą nagle stanąć na baczność i opowiedzieć się za jednym z obozów. Wypowiedzieć się na temat etyki doboru celów bombardowań albo przydatności brania na cel wąskich gardeł niemieckiej machiny wojennej. Choć te frakcyjne przepychanki mogą być męczące, to jednak same w sobie są uzasadnione (w przeciwieństwie do znaczenia omawianych w nich kwestii moralnych) wysokim poziomem naukowym, na jakim są prowadzone oraz siecią powiązań, które ich uczestnicy, w przeciwieństwie do tak wielu innych historyków wojskowości, utrzymują z szerokim światem historycznych dociekań (przede wszystkim z historią gospodarki).
Ekonomiczne zabarwienie ma także historia wojen morskich, siłą rzeczy zbudowana wokół analizy systemów uzbrojenia, potężnych pancerników I wojny światowej i lotniskowców II. Dyscyplina ta potrafi być niezwykle precyzyjna, więc z zawodowego punktu widzenia bardzo satysfakcjonująca. Wojna morska jest, jak lubili donosić korespondenci towarzyszący 8. Armii w Afryce Północnej, wojną niemalże „czystą”, wojną bez cywilów, wojną, na której prosty marynarz, w przeciwieństwie do piechura, nie może pogmatwać planów dowódcy ucieczką lub bezczynnością. Wszyscy marynarze i oficerowie przebywają na jednym okręcie, więc z zasady wykonują polecenia dowódcy, dopóki wspólnie nie pójdą na dno; podobnie zachowują się floty, które, do chwili porażki, poruszają się zgodnie z życzeniami admirałów. A jako że rozkazy morskie muszą być przekazywane mechanicznie i, zarówno przy okazji ich nadawania, jak i odbierania, są pieczołowicie odnotowywane, marynarki wojenne zgromadziły archiwa stanowiące dla historyków prawdziwą żyłę złota: skrupulatnie wyliczone zmiany kursów, raporty pogodowe meteorologów, przygotowane przez fachowych inżynierów raporty z inspekcji uszkodzeń, precyzyjnie umiejscowione w czasie informacje o kontaktach z wrogimi i sojuszniczymi jednostkami, twarde fakty odnośnie widoczności, strat, zatopień, chybionych salw, stanu morza. Fakty tak rozliczne i obfite, że miażdżą ducha i oślepiają wyobraźnię wszystkich, poza najbardziej zdeterminowanymi i natchnionymi badaczami. Z niewyjaśnionych przyczyn to amerykańscy, a nie brytyjscy historycy zatriumfowali w wyczerpującym maratonie, jakim jest historia wojen morskich. I to pomimo, że ich uwagę częściej przykuwają dokonania Royal Navy, niż rodzimej marynarki (jeden z nich, profesor Arthur Marder, zajmując się brytyjską marynarką podczas I wojny światowej, wyniósł standardy badań archiwalnych oraz organizacji zgromadzonego materiału na niebotyczne wyżyny).
Idąc dalej, historia wojskowości zajmuje się instytucjami, pułkami, sztabami generalnymi, uczelniami wojskowymi, armiami oraz marynarkami jako takimi, doktrynami strategicznymi, w oparciu o które walczą, jak i przepełniającym je etosem. Na najwyższym poziomie ta gałąź dyscypliny, poprzez historię doktryn strategicznych, zahacza o szerszą dziedzinę, jaką jest historia idei, a także w drugim kierunku, poprzez stosunki „cywilno-wojskowe”, o politologię. „Najwyższy poziom” należy rozumieć w tym przypadku bardzo relatywnie, bo choć naukowe zainteresowanie stosunkami cywilno-wojskowymi, zwłaszcza pomiędzy niemiecką armią a państwem, zrodziło bogatą, satysfakcjonującą, a nawet wciągającą literaturę, w innych przypadkach dziedzina ta przejawia skłonność do przyodziewania się w szaro-bure, monotonne szaty socjologii w jej najbardziej introspektywnym wydaniu; z kolei historia doktryn strategicznych, poza pewnymi chwalebnymi wyjątkami, pośród których wybija się na przykład Military Legacy of the Civil War Jaya Luvaasa, boleśnie cierpi na przypadłość typową dla badań nad ideami, a mianowicie trudności z wykazaniem związku pomiędzy myślą a czynem.
Ta słabość nie ogranicza się jednak tylko do tej gałęzi historii wojskowości. Czyn jest zasadniczo niszczycielski dla wszystkich badań nad instytucjami; zagraża on czystości doktryn, szkodzi integralności struktur, zakłóca równowagę relacji, narusza sieci komunikacji, które historycy instytucji starają się wskazać i, wskazawszy, objaśnić. Wojna, okazja dla dobrego kwatermistrza i przekleństwo złego, to źródło irytacji historyka wojskowych instytucji. Podczas gdy on pragnie uogólniać i szufladkować, wojna zmusza go do uściślania, uszczegóławiania, a przede wszystkim do łączenia analizy z narracją, czyli najtrudniejszego elementu historycznego rzemiosła. Stąd paradoks – woli on badać siły zbrojne w czasie pokoju. Znakomita większość prac bierze na warsztat właśnie takie zagadnienie. Niemniej, jak zauważył pan Michael Howard pod koniec swej długiej, dogłębnej i zasadniczo przychylnej recenzji, „problem książek tego typu polega na tym, że tracą z oczu powód istnienia armii”. Howard wnioskuje, że armie powstają, by walczyć. A zatem możemy stwierdzić, że w ostatecznym rozrachunku historia wojskowości musi zająć się bitwą.
Bez wątpienia odzwierciedla to pogląd Clausewitza. Sięgając po ekonomiczną analogię, co zachwyciło Engelsa i pomogło temu pruskiemu (i, trzeba przyznać, nieco heglowskiemu) generałowi wymościć sobie nierzucającą się w oczy niszę w marksistowskiej Temple du Génie, zasugerował on, że „walka jest dla wojny [to parafraza Engelsa] tym, czym płatności gotówkowe dla handlu, albowiem niezależnie od tego, jak rzadko trzeba po nią sięgać, to wszystko do niej dąży i koniec końców musi nastąpić i musi być rozstrzygająca”. Historia bitew, czy też historia kampanii, zasługuje na podobny prymat nad wszystkimi gałęziami historiografii wojskowej. W zasadzie to najstarsza historyczna forma, przedmiot jej badań ma dominujące znaczenie, a zajmowanie się nim wymaga najwyższej skrupulatności ze strony historyków. Bowiem nie to czym armie są, lecz co robią, zmienia losy narodów i ludzi. W obu przypadkach mamy do czynienia z tym samym kołem zamachowym; ludzkim cierpieniem powstającym w wyniku zastosowania przemocy. A prawo do zadawania cierpienia musi zostać „nabyte” dzięki walce lub podjęciu jej ryzyka – ostatecznie zawsze dojdzie do walki „oko w oko”.
Naturalnie historyków nie można oskarżać, a przynajmniej nie bardziej niż innych autorów, o ignorowanie tego rodzaju walki. „Dzieło batalistyczne”, jako konstrukt historyczny, sięga czasów Herodota; a jako temat mitów i sag, jeszcze starszych. To stały motyw współczesnego reportażu dziennikarskiego i literackie wyzwanie, z którym zmagali się najwięksi mistrzowie pióra. Stendhal, Thackery i Hugo proponują nam swoje wizje bitwy pod Waterloo – widzianej oczyma wykończonego nerwowo żołnierza, który ją przeżył, rozkojarzonego widza i surowego, nieugiętego republikańskiego herosa. Z kolei Tołstoj rekonstruując bitwę pod Borodino, która dla XIX-wiecznych Rosjan miała historyczne znaczenie odpowiadające wadze Waterloo dla zachodnich Europejczyków, nie tylko stworzył jedną z najbardziej spektakularnych scen w dziejach powieści, ale i podważył odczytywanie dziejów w oparciu o teorię Wielkiego Człowieka.
Jednakże wyobraźnia oraz sentymenty, które słusznie wytyczają granice świata powieściopisarza, to ryzykowne środki w podejściu do tematu bitwy. W rzeczy samej, w tejże dziedzinie pisarstwa bujnej wyobraźni, którą Gillian Freeman nazwała „podszyciem literatury”, umyślne pobłażanie imaginacji i sentymentom spłodziło (i niestety nadal płodzi) wyjątkowo paskudne twory, które, w swej najgorszej formie „strzał-huk-heja!-Bóg w niebiosach-bagnet w bebechach”, można zasadnie zganić nadużywanym sformułowaniem: „pornografia przemocy”.
Od historyków tradycyjnie, i słusznie, oczekuje się, że będą trzymali własne odczucia na krótszej smyczy niż inni literaci. Przynajmniej jedno środowisko historyków, twórcy British Official History of the First World War, mają na swoim koncie niebywały wyczyn – napisali wyczerpującą historię jednej z największych tragedii w dziejach, nie przejawiając emocji. Krótki, niczym niewyróżniający się fragment da posmak ich pracy. Opisuje on niewielki atak piechoty, od okopu do okopu, przy wsparciu artyleryjskim. Doszło do niego 8 sierpnia 1916 r. pod Guillemont, w drugim miesiącu bitwy nad Sommą:
Na lewym odcinku brygady powstało pewne zamieszanie. 166. Brygada (generał brygadier L.G. Green Wilkinson) zastępowała tam 164. Brygadę – bardzo trudne luzowanie – i choć 1/10 King’s (Liverpool Scottish) trzymał się tuż za nawałą, podchodząc do niemieckich zasieków, to w dwóch desperackich, lecz bezowocnych próbach zwarcia się z wrogiem poniósł bardzo ciężkie straty. Niemal wszyscy oficerowie zostali trafieni, w tym podpułkownik J.R. Davidson, który odniósł rany. Idący dalej po lewej 1/5 Loyal North Lancashire (również 155. Brygada) spóźnił się, choć nie z własnej winy; ruszając po nawale, nie miał już żadnych szans na sukces. W konsekwencji 1/7 King’s atakował z pozycji wywalczonej przez własną brygadę (165.) poprzedniego dnia, ale nie zdołał osiągnąć postępów.
Nie da się ukryć, że to techniczny opis. Że powstał jako chronologiczny zapis wydarzenia militarnego i ma, między innymi, zapewnić materiał na potrzeby wykładów w Staff College oraz wiarygodne źródło odwołań dla innych historyków. Lecz czy ta sucha narracja jest właściwa dla opisu, jak możemy zgadywać, wyjątkowo koszmarnych wydarzeń, w których owego poranka pod Guillemont, pięćdziesiąt osiem lat temu, uczestniczyło trzy tysiące Anglików, zwłaszcza tych z 1/10 batalionu King’s Regiment3? O koszmarze informuje nas przypis: „Oficerowi medycznemu z 1/10 King’s, kapitanowi N. C. Chavasse’owi, przyznano Krzyż Wiktorii za wyjątkowe męstwo podczas ratowania rannych pod ciężkim ostrzałem”. Większość z nas wie, nawet jeżeli nasza wiedza o brytyjskiej armii jest skromna, że Krzyż Wiktorii można zdobyć (i to bardzo rzadko) jedynie ryzykując życie, a często je tracąc. Jeżeli dodamy do tego wiedzę, że Chavasse należy do zaledwie trzech ludzi, którym przyznano to odznaczenie dwukrotnie (drugi raz pośmiertnie) i że jego batalion był jednostką Kitchenera, złożoną z pełnych zapału, ale słabo wyszkolonych ochotników; i jeżeli domyślimy się, że „nie zdołała osiągnąć postępów” oraz „nie miała już żadnych szans na sukces” oznacza, że sąsiednie jednostki pośpieszenie wróciły do własnych okopów albo w ogóle ich nie opuściły, to w tym jednym epizodzie, do którego doszło 8 sierpnia 1916 r. na ziemi niczyjej pod Guillemont, możemy dostrzec miniaturowy obraz tego, jak I wojna światowa wyglądała dla ludzi, którzy musieli w niej walczyć.
Natomiast nawet jeżeli uznamy, że wybór oficjalnych historyków, aby rozwiązać problem emocji w historii wojskowości poprzez całkowite odmawianie sobie prawa do ich okazywania, jest niezadowalający; nawet jeżeli uznamy, że zgłębianie emocji walczących, a może nawet uleganie własnym, jest kluczowe dla rzetelnego opisywania dziejów wojen, to nadal zostaje nam problem – jak czynić to poprawnie? „Pozwalanie, aby walczący mówili za siebie” to rozwiązanie nie tylko dopuszczalne, ale, gdy tylko jest dostępne, zasadniczy składnik opisu oraz analizy bitew. Jednakże niemal powszechna niepiśmienność prostych żołnierzy sprzed wieku XIX sprawia, że technikę tę trudno stosować. Doktor Christopher Duffy dzięki heroicznej, mozolnej pracy w mało znanych niemieckich i austriackich archiwach wykorzystał tę technikę dla XVIII wieku. Natomiast bogate pokłady wspomnień oficerów znajdujemy dopiero przy okazji wojen rewolucyjnej Francji, a głos zwykłego człowieka staje się wyraźnie słyszalny dopiero od I wojny światowej (choć dobiegają nas nieśmiałe szepty z czasów wojny secesyjnej). Robert Rhodes-James, jeden z niewielu historyków dyskutujących nad technicznymi trudnościami opisywania historii wojskowej, usilnie trzyma się poglądu, że bitwy trzeba opisywać, i najlepiej opisuje się je słowami ich uczestników, a w swoim Gallipoli dał nam mistrzowski popis, jak można to czynić.
Istnieją jednak pewne zastrzeżenia odnośnie powszechnego zaufania do tej techniki i nie chodzi tu tylko o szczupłość lub zgoła brak materiału, na którym można by się oprzeć. Pierwsze, dobrze znane wszystkim naukowcom, to niebezpieczeństwo rekonstruowania wydarzeń wyłącznie lub w dużej mierze w oparciu o świadectwo osób, których reputacja może zyskać lub ucierpieć w zależności od przedstawionej przez nich opowieści. Nawet jeżeli żołnierz uważa, że na szali leży wyłącznie jego poczucie własnej wartości, to jest on podatny na rozdmuchiwanie swoich osiągnięć (co moglibyśmy nazwać „efektem żaby”), a starzy wiarusi, zwłaszcza w otoczeniu dawnych towarzyszy, którzy ochoczo podpiszą się pod jego niestworzonymi historiami, wyczekując okazji zaprezentowania własnych wspomnień, mają notoryczną skłonność do tworzenia takowych. Wiarygodniejszymi źródłami są listy z epoki, a w jeszcze większym stopniu prywatne dzienniki (o ile takowe istnieją); ale i je należy wykorzystywać we właściwy sposób, o czym zbyt często się zapomina. W najgorszym razie są one wykorzystywane w jakimś „interesie”, do produkowania antologii „relacji naocznych świadków”, obdarzanych tytułami pokroju Zwykły człowiek na wojnie (choć szczerze mówiąc celniejszy byłby Historyk jako bezmyślny stenotypista); w najlepszym służą za surowiec dla historii anegdotycznej oraz przyczyniają się do powstania narracji dosadnych i powierzchownie zjadliwych, choć pozbawionych dokładności, energii czy wiarygodnych uogólnień, które są znakami rozpoznawczymi mistrzów historycznego fachu.
Historyk oczywiście nie powinien pogardzać, a już na pewno odrzucać anegdoty. Ale to tylko jedna ze strzał w jego kołczanie. Musi sprawić, żeby przemówiły również inne – raporty, relacje, statystyki, mapy, obrazy, zdjęcia oraz masa źródeł nie będących dziełem człowieka. Powinien również wstać zza biurka i poszukać śladów swojego tematu w terenie. Wielki niemiecki pionier historii wojskowości z XIX stulecia, Hans Delbrück, pokazał, że można dowieść absurdalności wielu tradycyjnych opisów działań wojennych, dzięki samej inteligentnej inspekcji terenu, a jego angielski epigon, podpułkownik A.H. Burne, zaproponował zastosowanie zasady, którą sprawdził na wszystkich ważniejszych polach bitew Anglii (zasada inherentnego prawdopodobieństwa wojskowego, Inherent Military Probability) i która to, jeżeli stosowana z rozwagą, staje się cennym i intrygującym konceptem4. Uważam też, że historycy wojskowości powinni spędzać możliwie najwięcej czasu w towarzystwie żołnierzy. Jednak nie dlatego, że „w głębi serca armie zawsze pozostają takie same”, gdyż każdy szanujący się historyk bez chwili wahania odrzuci to stwierdzenie, lecz dlatego, że szansa obserwowania błahych wydarzeń z życia wojskowych może rzucić światło na jego prywatne pojęcie o najróżniejszych problemach z przeszłości, które bez tego mogą pozostać niezrozumiałe.
Christopher Duffy, którego spotkało szczęście spędzenia kilku tygodni na nauczaniu jugosłowiańskich rezerwistów elementów musztry napoleońskiej, na potrzeby filmowej adaptacji Wojny i pokoju, opowiedział mi o emocjach towarzyszących oświeceniu, które spotkało go, gdy w terenie nie udało mu się skutecznie „manewrować” swoimi wojskami uszykowanymi „w linię” i gdy, względnie swobodnie, manewrował żołnierzami ustawionymi „w kolumnę”. Ku jego zadowoleniu dowodziło to, że Napoleon preferował ten drugi szyk nie dlatego, że lepiej wykorzystywał rewolucyjny zapał jego ludzi (jak głosi tradycyjne, „chwalebne” wyjaśnienie), ale dlatego, że wszystko bardziej skomplikowane okazywało się nieprzydatne w praktyce. Pamiętam że sam doznałem podobnego oświecenia, widząc maszerującego do tyłu sierżanta Gwardii na oczach jego drużyny, która uczyła się wolnego marszu na placu ćwiczebnym w Sandhurst; kąt jego wyciągniętych ramion, uniesiona laseczka, doskonale wystudiowane lekceważenie wszelkich przeszkód, które mogłyby znaleźć się na jego drodze, zachęcający podopiecznych wyraz twarzy. Wszystko to stanowiło odbicie obrazu, naszkicowanego „z natury” przez Rowlandsona – sierżanta Gwardii musztrującego swoich ludzi podczas parady Gwardii Konnej ponad sto siedemdziesiąt lat temu. Dzięki owemu odbiciu nagle zrozumiałem funkcję (choreograficzną, rytualną, może nawet estetyczną, na pewno bardziej niż taktyczną), jaką musztra odgrywa w funkcjonowaniu armii, w których żołnierze służą długoterminowo. Rozeznanie o jakie obycie z żołnierzami może wzbogacić historyka wojskowości, ogromnie wzmacnia pewność jego kroków, gdy przedziera się przez góry dokumentów oraz przedmiotów, stanowiących dlań źródło. Uważam też, że pozbawi go ono cierpliwości do wielu tworów uchodzących za historię wojskowości; zmniejszy jego zainteresowanie znaczną częścią „wyższych” studiów nad wojną – teorią strategii, dowodzeniem najwyższego szczebla, debatami nad wielką strategią i nad „wojną maszyn” toczoną przez siły powietrzne oraz marynarki wojenne. I może nawet szkoda, że tak się stanie. Ale jeżeli dzięki temu podważy (jak stało się to moim udziałem) tradycyjny sposób opisywania walki oko w oko, jeżeli dzięki temu, po zapoznaniu się z listami i dziennikami weteranów, wspomnieniami generałów i depeszami sztabowymi, uzna, że istnieje jeszcze jeden element, o którym nie może zapomnieć przy pracy (element złożony z sympatii do żołnierzy, których poznał, ze zrozumienia obiektów niechęci, ale również więzów lojalności ożywiających wspólnotę zbudowaną na pojęciu braterstwa, zrozumienia ograniczeń przywództwa i posłuszeństwa, zauważenia wyżyn odwagi, przyswojenia, że instynkt samozachowawczy to część charakteru nawet najlepszego żołnierza, sceptycyzmu wobec tego, że człek z krwi i kości może zawsze przezwyciężyć strach, z jakim wiąże się bitwa i który uwypukli jego własną, głęboko wrodzoną bojaźliwość), jeżeli, krótko mówiąc, potrafi pogodzić się z faktami bitwy w świetle tego, co w obliczu jej trudów odczuwają wszyscy, a nie tylko niektórzy jej uczestnicy, to postawi pierwszy i zarazem najważniejszy krok na drodze do zrozumienia bitwy taką, „jaką naprawdę była”.
Albowiem o ile najwyższym obowiązkiem historyka jest propagowanie zrozumienia, bo przecież nie samej tylko wiedzy o przeszłości, tak podstawowym warunkiem umożliwiającym podejmowanie się tego zadania, jest porządkowanie jego własnego umysłu. W każdym przypadku, nie wspominając nawet o porządkowaniu obfitego i skomplikowanego materiału, to wyzwanie trudne i często bolesne, i wydaje się, że wielu historyków wojskowości całkowicie go zaniechało. Unika go historyk anegdotyczny, bo przecież postanowił z góry, że jego jedyna odpowiedzialność polega na zabawieniu czytelnika, może więc odrzucić wszelki nie dość rozrywkowy materiał. Porządkowania własnego umysłu zupełnie unika historyk-antologista, zazwyczaj uzasadniając to zaniechanie pretekstem, że woli, aby odbiorca sam wyciągnął wnioski – tak jakby człek, któremu on przedstawił ledwie skrawek świadectwa, był władny to uczynić. Historyk-sztabowiec też uchyla się przed tą odpowiedzialnością, bowiem w porządkowaniu własnego umysłu wyręcza go dominująca doktryna sztabowa dotycząca poprawnego prowadzenia wojny, będzie więc wybierał fakty ją potwierdzające i brutalnie poniewierał tymi, które są z nią sprzeczne. Historycy technologii, gospodarki, strategii i biografowie będą podchodzili do tematu bitwy ze z góry ustalonej pozycji, choć przeważnie są oni na tyle dobrze wykształceni, by poinformować czytelnika o swej perspektywie. Jednakże z mojego doświadczenia wynika, że nawet historyk zajmujący się ogólnie historią wojskowości, jakkolwiek nie byłby wnikliwy, nowatorski, szczery i pozbawiony czołobitności przy omawianiu pracy sztabów, dowodzenia, decyzji strategicznych i tym podobnych, ma skłonność do uchylania się od wyzwania, jakie stanowi umieszczanie własnych przemyśleń w opisie bitwy. Nie można sugerować, że czyni to świadomie, albo że jego „dzieło batalistyczne” nie jest owocem gruntownych badań i sprawnego warsztatu. Problem polega jednak na tym, że większość opisujących bitwy historyków tworzy właśnie „dzieła batalistyczne”, czyli eseje w wysoce tradycyjnej formie. I dopóki historyk akceptuje konwenanse, w ramach których pracuje, żadna ilość pracy włożonej w zapełnianie jego dzieła nowymi informacjami nie pozwoli materialnie go zmienić. Sugestia, że większość historyków wojskowości przyjmuje te konwenanse, nie jest oskarżaniem ich o błąd żółtodziobów, czyli powielanie tradycyjnych relacji („Z braku gwoździ, stracono królestwo…”); nie chodzi też o krytykowanie ich za bezrefleksyjne adaptowanie sposobu myślenia tego czy innego wielkiego historyka z przeszłości. Sugestia ta wskazuje natomiast, że gdy przychodzi do przedstawiania bitew, tak zwana „retoryka historii” (ten arsenał założeń i praktyk, poprzez które historyk kształtuje swe zawodowe podejście do przeszłości) jest nie tylko znacznie silniejsza i sztywniejsza niż retoryka wszystkich innych dziedzin dziejopisarstwa, ale tak silna i sztywna, a przede wszystkim tak ugruntowana i uświęcona, że sprawuje w umyśle historyka wojskowości wręcz dyktatorską władzę.
1 „Will no one tell me what she sings?/Perhaps the plaintive numbers flow/For old, unhappy far-off things,/And Battles long ago”. Wordsworth, The Solitary Reaper.
2 Warto przypomnieć w tym miejscu, że choć Oblicze bitwy to dzieło ponadczasowe, zostało wydane po raz pierwszy w 1976 roku (przyp. M.G.).
3 Wiele mówi nam porównanie chropowatego języka oficjalnych historyków do tego, co do powiedzenia na temat języka prac naukowych ma dr Anthony Storr: „Słowa, jakimi posługujemy się dla opisu wysiłków intelektualnych, są agresywne. Zmagamy się z problemami albo bierzemy się z nimi za bary. Opanowujemy temat, borykając się i przezwyciężając jego zawiłości. Ostrzymy nasze umysły w nadziei, że będą w stanie rozłożyć problem na czynniki pierwsze”. Human Aggression (Allen Lane, The Penguin Press, London, 1968), doktor Storr miałby większe kwalifikacje niż ja, by zaproponować wyjaśnienie, dlaczego historycy wojskowości zwyczajowo wzbraniają się przed nazywaniem rzeczy po imieniu.
4 Pozwala rozwiać mgłę niepewności odnośnie tego, co w danej okoliczności zrobiłby wyszkolony żołnierz.