O czym drzewa w Bieszczadach nie szumią. Ocalona z Sobiboru - Krzysztof Potaczała - ebook

O czym drzewa w Bieszczadach nie szumią. Ocalona z Sobiboru ebook

Krzysztof Potaczała

0,0
44,99 zł

lub
-50%
Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

Są historie, które nie chcą być opowiedziane

Nie opowiadała synowi o kuli, która trafiła ją podczas ucieczki. Nie mówiła mu o głodzie, który czuła nieustannie. Ani o śmierci, którą widziała unoszącą się kłębami nad lasem.

Nie znajduje dziś w Ustrzykach Dolnych miejsc, które jego matka mogła kiedyś oglądać. Nie ma już domów ani bożnic, tylko rozrzucone po polach i lasach kości. Kiedyś mieszkali tu Żydzi, Polacy i Ukraińcy. Przyjaciele, sąsiedzi. Aż przyszła wojna. Salomea przeżyła okupację, getto i obóz śmierci w Sobiborze, z którego razem z trzystoma innymi osobami uciekła. Wojnę przeżyło kilkadziesiąt z nich, kobiet – tylko siedem.

Krzysztof Potaczała przez sześć lat prowadzi śledztwo dziennikarskie – chce poznać kobietę, która kiedyś mieszkała w jego miasteczku. Ta jednak całe życie zacierała ślady o swojej przeszłości. We Francji odnajduje jej syna, który pomaga mu zrozumieć, kim była Salomea – choć sam wie o matce niewiele. Do życia powraca świat bieszczadzkiego sztetla wraz z mieszkańcami, którzy zniknęli za murami gett i obozów. Ona uciekła – ale nigdy tak naprawdę tych murów nie opuściła.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:

EPUB
MOBI

Liczba stron: 400

Data ważności licencji: 1/29/2030

Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.


Podobne


Jeszcze sto metrów, może mniej. Byle dotrzeć do pierwszych drzew. A potem w ciemnościach, trochę na wyczucie, podążyć dalej.

Jesienny sosnowy las jest pożółkły i chłodny, ziemia pachnie wilgocią i zbutwiałym igliwiem. Gdyby nie ten wyrosły niegdyś azyl, leżałaby teraz w błocie i krwi jak setki innych, którzy z braku sił albo szczęścia nie zdołali dobiec do zarośli. Ją jedynie draśnie zabłąkany pocisk – prawie nie poczuje bólu, raczej pieczenie. Dopiero później zobaczy ciepłą czerwoną strużkę spływającą z łydki. Zanim obwiąże ją zdjętą z głowy chustką, dotknie rany i odruchowo przyłoży ubarwiony palec do języka, jakby chciała sprawdzić, czy jej krew jest ciągle słodka. Na mgnienie staną jej przed oczami dzieciństwo i tamte beztroskie chwile, gdy bawiła się nad znajomą rzeką – zbierała na jej brzegach wygładzone przez wodę kamienie, łamała gałęzie krzaków na ognisko i niejeden raz raniła sobie przy tym ręce. Wtedy tak samo jak teraz dotykała skaleczonego miejsca i smakowała lepką ciecz.

Dokąd zaprowadzą ją ścieżki w tym zimnym lesie? Czy ujrzy na jego drugim krańcu światło, wymarzoną w bezsenne noce obietnicę wolności? Czy też będzie to granica, poza którą nie ma już nic trwałego ani pewnego?

Biegnie, trochę idzie, błądzi, znowu odnajduje właściwy kierunek. Gdy zapada zmrok, kładzie się zmęczona na mokrym poszyciu, tak jak ci, którzy od paru godzin dzielą z nią ten sam los. Ciężkie, świszczące oddechy mieszają się z urywanym szeptem, słychać plątaninę języków: słowiańskich, niderlandzkiego i jidysz. Ktoś jęczy, płacze, wymiotuje. Młody mężczyzna, który do tej pory siedział w milczeniu pod drzewem, nagle przyciąga do siebie towarzyszącą mu kobietę, namiętnie całuje ją w usta, a potem równie zdecydowanie odpycha i nakazuje jej ruszać przed siebie

Nad koronami drzew otwiera się poranne niebo. Słońce z trudem przekłuwa promieniami białoszare chmury i w końcu, uwolnione z ich uścisku, zajmuje należne mu miejsce. Pościg już ruszył – za prawie trzystoma z sześciuset więźniów, którzy popołudniem 14 października 1943 roku zabili esesmanów i sforsowali – siłą mięśni i woli – szczelne obozowe ogrodzenie.

Rozdział I Gdzie łączą się rzeki

Dziewczynka jest drobna jak lalka – waży niewiele ponad dwa i pół kilograma – ale płacze tak samo głośno jak inne niemowlęta. Na głowie ma jasny meszek, chwilami spogląda ciekawie niebieskimi oczami. Błyszczą jak dwie małe perełki, a matka dziwi się, że nie są ciemne. Wtedy, zimą 1916 roku, w Samborze rodzi się więcej dzieci, ale tylko niektóre w szpitalu. Większość przychodzi na świat z pomocą akuszerki – najczęściej w zabiedzonych drewnianych domach bądź w podniszczonych kamieniczkach, jakich wiele wokół rynku i w innych częściach miasta. W zachowanych spisach urodzonych tu w międzywojniu żydowskich dzieci roku 1916 jednak brakuje. Jest tylko ustny przekaz o nowym życiu, ale nie ma on potwierdzenia w archiwach.

Między pierwszą a drugą wojną dziewczynka o niebieskich oczach pójdzie do szkoły, przekroczy próg synagogi i zrozumie swoją tożsamość. W młodość wkroczy u boku matki, ojca i dwóch braci. Z jakichś powodów pewnego dnia wszyscy opuszczą Sambor i pojadą pociągiem na południowy wschód. Dlaczego zdecydują się porzucić nieźle prosperujące miasto, odległe o niespełna siedemdziesiąt kilometrów od Lwowa, i zamienić je na zapyziałą prowincję? Czy komukolwiek powiedzą o przyczynach, czy z kimkolwiek podzielą się wątpliwościami i obawami?

Po latach potomek rodziny spróbuje przeprowadzić prywatne dochodzenie. Zacznie szukać śladów i ludzi, lecz zderzy się ze ścianą niepamięci. Doświadczy dojmującej pustki, a w jego głowie pojawi się jeszcze więcej znaków zapytania. Ale dociekliwość sprawi, że zbierze okruchy przeszłości. Dowie się, że jego dziadek skupował zboże od chłopów, a potem z zyskiem sprzedawał je bogatszym odbiorcom w całej Polsce. Musiał być zmyślnym handlowcem, skoro zdarzało się, że zamawiał na stacji kolejowej wagon lub dwa, wypełniał je ziarnem i wysyłał za granicę. Dzięki temu zapewniał rodzinie stabilność finansową. Wnuk zyska też wiedzę o tym, że chociaż między wyznawcami różnych religii dochodziło do ognistych sporów, a nawet fizycznych starć, to kiedy w Samborze umarł ceniony żydowski lekarz, który nigdy nikomu nie odmawiał pomocy, na jego pogrzeb przyszły tłumy. Żydzi i chrześcijanie stali obok siebie i wspólnie opłakiwali swego dobroczyńcę.

Mniej więcej siedem dekad później potomek Icchaka Lejnnera1 usiądzie w upalne jerozolimskie popołudnie za stołem w szkole Ulpan – hebrajskiej placówce dla nowych emigrantów, do której zapisał się na kurs językowy. W przerwie na kawę wda się w luźną rozmowę z francuskojęzyczną kobietą. Wymienią poglądy na temat ich nowego życia w Izraelu po emigracji z Europy, ponarzekają na duszną pogodę, a potem wyjdzie na jaw, że obydwoje mają korzenie w Samborze. Ona opowie o swoich bliskich, wspomni dziadka, znanego żydowskiego lekarza. Mężczyzna na chwilę znieruchomieje i stwierdzi, że ich spotkanie to znak. Że musieli się zobaczyć i poznać, choć nigdy wcześniej tego nie planowali ani o tym nie śnili. Od tamtej pory są ze sobą zaprzyjaźnieni – traktują się niemal tak, jakby łączyły ich więzy krwi.

Wnuk w czasie swoich dociekań i podróży odkryje, że dziadek Icchak był człowiekiem bojącym się Boga. Jak niesie rodzinny przekaz, przy każdej operacji handlowej pieczołowicie odważał towar, by ani o dekagram nie oszukać kupca i… samemu nie stracić. Z kolei babcia Gitel, która zwykle nie opuszczała gospodarstwa, by niczego w nim nie zaniedbać, w każdą wigilię szabatu napełniała wiklinowy koszyk rozmaitym jadłem, przykrywała białą serwetą i nakazywała Salci, swojej córce, by zaniosła go mieszkającym w pobliżu ubogim. Na odchodnym przykazywała: „Idź przez ogrody, żeby cię nikt nie widział. Jak cię zobaczą na ulicy inni ludzie w potrzebie, będzie to dla nich kłopotliwe, a dla nas niezręczne”.

Lejnnerów stać na miłosierne gesty wobec bliźnich, utrzymują ponadto Manię – nastoletnią krewną. Jej matka po rozwodzie postanowiła wyjechać do rządzonej przez Brytyjczyków Palestyny i zostawiła dziewczynkę na wychowanie u bliskich w Samborze. Dlaczego kobieta zdecydowała się na takie rozwiązanie, zapewne przez wielu sąsiadów uznane za nieprzyzwoite i samolubne? Niestrudzony poszukiwacz zapomnianych historii rodzinnych dowie się tylko tyle, że najpewniej ze względu na niebezpieczne życie w Erec Israel, Ziemi Izraela, jak syjoniści określali w języku hebrajskim obszar Brytyjskiego Mandatu  Palestyny. Czy Mania kiedyś także opuściła Sambor i przeniosła się na południowy wschód, czy jednak postanowiła zostać w grodzie nad Dniestrem? A może obrała zupełnie inny kierunek? Tego już nie sposób ustalić.

Sambor jest młodszym bratem Starego Sambora, ale los sprawi, że rozwinie się lepiej od niego. Stary zatrzyma się na etapie zapyziałej mieściny i choć będzie miał duże aspiracje – prawie się nie zmieni. Z kolei w mieście nad Dniestrem zapanują na tyle dogodne warunki społeczno-gospodarcze, że z każdym rokiem gród będzie zyskiwał na znaczeniu. W międzywojniu nieźle prezentują się już rozległy brukowany rynek, przyklejone do niego kamienice i górujący nad całością ratusz. Można zajść do przytulnej kawiarni na czarną kawę i pączka oraz do wiodącej restauracji, gdzie kelner w śnieżnobiałym uniformie poda klientowi średnio krwisty stek, mogący konkurować z tymi serwowanymi w pierwszorzędnych lokalach Lwowa i Krakowa. W grodzie są dwa szpitale, polskie gimnazjum, sąd okręgowy, klasztor ojców Dominikanów, kościoły, bożnice i cerkiew. Działają fabryki zapałek, oleju i mydła oraz wytwórnie alkoholi. Sklepy trzeba liczyć w setkach, zakłady rzemieślnicze i gospody – w dziesiątkach; funkcjonują też cztery hotele. Sambor ma wszelkie predyspozycje, by rozkwitać.

Ale gołym okiem widoczne są również nędza i brud. Martin Pollack w książce Po Galicji pisze:

Z mieszczańskiego rynku można było zejść po schodach do dzielnicy Targowica, pełnej ciasnych zaułków z parterowymi domami, stodołami i podwórzami, gdzie mieszkała samborska biedota: drobni rzemieślnicy, robotnicy dniówkowi, domokrążcy i kramarze, przeważnie Żydzi2.

Czy właśnie tam mogli mieszkać Lejnnerowie? To prawdopodobne, choć gdy weźmiemy pod uwagę, że byli dość bogobojni, to coś się nie zgadza. Pollack zauważa, że w Targowicy mieszkało wielu Żydów mocno spolonizowanych, którzy dawno odeszli od wiary ojców i mieli ciągoty komunistyczne. Jednocześnie w sąsiadujących ze sobą domach żyli tacy, którzy mówili nie w jidysz, lecz po hebrajsku i każdego dnia marzyli o wyjeździe do Palestyny. Nasza rodzina nie pasuje do żadnej z tych grup, dlatego niewykluczone, że mogła mieszkać w dzielnicy Blich, położnej na przedmieściu, w pobliżu koryta Dniestru. Tam żyli religijni Żydzi, którzy przestrzegali tradycyjnych zasad. W takim środowisku, między równie gorliwymi wyznawcami judaizmu, zapewne czuliby się bezpiecznie.

Targ w dzielnicy żydowskiej Blich w Samborze, zdjęcie przedwojenne

Sugestywny opis Targowicy, Blichu i przyległych terenów daje w Zapiskach z martwego miasta urodzony w Samborze Artur Sandauer, filolog klasyczny i znany krytyk literacki:

Na lewym brzegu, czyli na Targowicy, domy były jeszcze nie tak odrapane, a język polski wybrzmiewał na równi z żydowskim. W dni jarmarczne, kiedy plac mrowił się od chłopskich furmanek, dochodził tu trzeci – ukraiński. Parę razy do roku, w dniu odpustów, coś jakby lawina spadało z sąsiednich gór; gazdowie w przerzuconych na spodnie soroczkach targowali chomąta, gaździny grzebały się w perkalach lub załatwiały się, rozkraczone, między wozami, parobkowie ze spinkami w kołnierzykach obrzucali chciwym spojrzeniem rowery. […] Dla tych Bojków miasteczko nasze było, czym Rzym dla barbarzyńców: przybytkiem wszelkich wspaniałości. […] Przez mostek na Młynówce wchodziło się z Targowicy w samo serce Czarnego Lądu, w prawobrzeżne getto. Na Blichu, gdzie – wokół synagogi, cmentarza i trupiarni – przykucnęło kilkadziesiąt ruder z oknami na wpół zasłoniętymi przez zgniłe gonty, mówiło się wyłącznie – czy raczej „szwargotało” – po żydowsku; w piątkowe wieczory zza oświetlonych szyb dolatywały także pieśni hebrajskie. W skwarne popołudnia woń rynsztoków biła pod niebiosa. Dopiero w miarę posuwania się w głąb Blichu z odorem tym mieszał się zielony zapach wody, a w odgłosy zabaw dziecięcych wkradał się inny odgłos, odległy. To rzeka Dniestr, którą dostrzegało się, stając na skraju zabudowań, torowała sobie pracowicie drogę przez szuwary3.

Sandauer, absolwent Uniwersytetu Jana Kazimierza we Lwowie, w latach 1939–1941 był w Samborze nauczycielem. Dwa lata później wraz z matką i siostrą uciekł z tamtejszego getta.

***

Z takiego miasta pewnego dnia wyjeżdżają Lejnnerowie. Drogę pokonują zapewne pociągiem. Wiozą cały możliwy do zabrania dobytek. Jeśli podążają do konkretnego miejsca, muszą mieć już upatrzony dom. Ojciec rodziny, w pojedynkę lub z kimś zaprzyjaźnionym, jakiś czas wcześniej wysiadł na tutejszej stacji i rozglądał się za dogodnym miejscem do życia. W niektórych aspektach miejscowość – choć znacznie mniejsza – przypomina Sambor. Też płynie przez nią rzeka, wiodą tory kolejowe, ładne kamieniczki mieszają się z ohydnymi – ale tam była nizina, tutaj zaś są góry. Wprawdzie niezbyt wysokie, lecz kogoś nienawykłego do ograniczonego widoku, gdzie niebo jakby mniejsze, a okolica ciasna, mogą przyprawiać o zawrót głowy.

W latach dwudziestych XX wieku w tym miasteczku nad Strwiążem mieszka około czterech tysięcy ludzi. Otoczone jest ono czterema łysymi wzniesieniami, na których miejscowi gospodarze wypasają bydło i uprawiają ziemię. Las mieszany, w większości bukowo-jodłowy, rośnie jedynie w szczytowych partiach Kamiennej Laworty, której wierzchołek sięga 769 metrów n.p.m. Zimą na stoku szkolą się adepci narciarstwa. Przyjeżdżają tu na kursy z Krakowa i ze Lwowa, kwaterują zwykle w hotelu „Wanda”, choć niewielkie grupy chętnie przyjmuje też właścicielka położonego u podnóża góry dworu. U Otylii Nanowskiej bywają lekarze, prawnicy i przedsiębiorcy, których kobieta raczy czarną kawą i domowym ciastem. Od śmierci męża samodzielnie zarządza dobrami i nie znosi marnotrawstwa. Jednak wśród dużej części miejscowego ludu ma opinię surowej i mało przystępnej. Jeśli ktoś bez pozwolenia wchodzi na jej włości, nawet przez nieuwagę, natychmiast atakują go psy.

Z dworskiej werandy i okien roztacza się panorama na dolinę Strwiąża i rozrzuconą wzdłuż niej zabudowę. Dobrze widoczne są ceglane budynki rafinerii nafty, która działa tu od drugiej połowy XIX wieku. Jej żydowscy właściciele szybko się wzbogacają, ale też dają zatrudnienie kilkuset osobom. Rafineria staje się rychło największym zakładem produkcyjnym w okolicy. Jest nie tylko miejscem pracy, lecz także centrum gospodarczym, w którym skupia się życie miasteczka. W pobliżu powstają parterowe i piętrowe budynki dla załogi, a wieść o rosnącej w siłę fabryce przyciąga ludzi nawet z dalekich stron.

Czy z tego powodu – dla poprawy bytu – rodzina przeniosła się z Sambora do Ustrzyk Dolnych? Gdyby chodziło tylko o to, wystarczyło pojechać do bliżej położonego Borysławia, większego i bardziej znanego zagłębia naftowego. A jednak Icchak, Gitel oraz ich dzieci zamieszkali nieopodal ustrzyckiej rafinerii, niemal tam, gdzie łączą się dwie rzeki: Jasieńka i Strwiąż. Raczej nie mieli pojęcia, że nazwa miasta, założonego pod koniec XV wieku przez pasterzy wołoskich, oznaczała w ich języku miejsce zbiegu rzek.

Lejnnerowie przybywają do górskiej mieściny najpewniej w połowie lat dwudziestych, najdalej w roku 1924. Można tak wnioskować po wspomnieniu ich córki, która kiedyś powie, że najmłodsze lata spędziła w Samborze, a później mieszkała już w Ustrzykach. Nie wiadomo, jak wyglądał z zewnątrz jej rodzinny dom, ile miał pomieszczeń, w którym dokładnie stał miejscu, czy obok były jakiś warsztat lub magazyn oraz ilu Żydów mieszkało w bezpośrednim sąsiedztwie. Wiadomo, że w opisywanej okolicy stała zabudowa murowano-drewniana, że mieszkali tam i Polacy, i Ukraińcy, i Żydzi.

A nieopodal, jakieś pół kilometra dalej na północny zachód, przycupnęło na zboczu osiedle romskie: kilka baraków i komórek, w których osiadłe rodziny z odłamu Bergitka Roma starały się żyć jak inni obywatele. Jednak zupełnie im to nie wychodziło: ciągle popadali w konflikty z prawem, a najbliżsi sąsiedzi, w tym Niemcy z pobliskiej kolonii, ograniczali kontakty z nimi tylko do koniecznych. Osada Romów (wówczas w okolicy mówiono jeszcze: „Cyganów”)znajdowała się tuż poza granicą miasteczka, niejako w przedsionku wsi. Współcześnie stoją tam zabudowania oczyszczalni ścieków, a okoliczni gospodarze, głównie przesiedleńcy zza Buga i osadnicy z różnych części Polski, niewiele wiedzą o przeszłości tego miejsca. Z nielicznych przekazów autochtonów wiadomo jedynie, że osiedlem zarządzał rosły mężczyzna z wielkimi „złotymi” kolczykami w uszach i czarną kędzierzawą czupryną. Czasami, kiedy do Ustrzyk zjeżdżali taborem wędrowni Romowie, chodził do nich porozmawiać. Być może tłumaczył się wtedy z podjętej kiedyś decyzji o osiadłym trybie życia, niepopieranej przez żyjących w drodze pobratymców, uważających, że jest to sprzeniewierzenie się tradycji.

Nieznany autor uwiecznił w połowie lat dwudziestych taki tabor. Na popękanej fotografii, znalezionej przypadkowo w starym, od lat nieprzeglądanym albumie, widać kobiety w kwiecistych bluzkach i długich szerokich spódnicach. Są też mężczyźni – akurat rozkładają duży namiot i noszą drewno na ognisko. Romowie stanęli obozem tuż przy kościele Najświętszej Maryi Panny, nieopodal dworca kolejowego. Chyba zrobili przed chwilą pranie, bo na płocie okalającym świątynię widać rozwieszone ubrania. Między Romami stoją tutejsi: Polacy i Ukraińcy. Być może przyszli też Żydzi, ale na pewno nie chasydzi – tych można byłoby bez trudu rozpoznać po odzieniu. Wszyscy z uśmiechem lub na poważnie pozują do grupowego zdjęcia. Jak w rodzinie bądź paczce przyjaciół. Nie da się wykluczyć, że ci sami wędrowcy odwiedzali już miasteczko wcześniej, mieli tu znajomych i klientów, którym naprawiali przepalone garnki i patelnie. Teraz, pewnego lata w dwudziestym którymś roku, zjechali konnym taborem znowu i zostali na parę dni. A potem ruszyli dalej w nieznanym kierunku.

Obóz romski w Ustrzykach Dolnych, lata dwudzieste XX wieku

Żaden Lejnner nie zatrudni się w pulsującej dniem i nocą rafinerii. Ojciec rodziny zajmie się, tak samo jak w Samborze, handlem zbożem, a jego żona – prowadzeniem domu i wychowaniem trójki dzieci. Każdego dnia będą widzieć, jak robotnicy zmierzają na poranną lub wieczorną zmianę do fabryki, będą obserwować kursujące furmanki i auta wyładowane bańkami z ropą, będą oddychać przesiąkniętym jej zapachem powietrzem. Polsko-francuskie przedsiębiorstwo przetwórstwa nafty „Fanto” z siedzibą we Lwowie, mające swe oddziały także w Austrii i Szwajcarii, rozwinie produkcję na tyle, że ustrzycka rafineria stanie się przykładem dla innych w Galicji i będzie z powodzeniem działać także w czasie drugiej wojny światowej – najpierw pod okupacją sowiecką, później niemiecką.

Według spisu powszechnego przeprowadzonego 30 września 1921 roku w Ustrzykach Dolnych mieszkały wówczas 3234 osoby, z czego 1768 zadeklarowało narodowość żydowską. Ten większościowy stan z niewielkimi wahaniami utrzymał się aż do drugiej wojny światowej. Także wcześniej, w XVIII i XIX wieku, Żydzi stanowili tu dominujący żywioł; to oni nadawali ton codzienności, a Mojżesz Frankel – którego potomkowie po wojnie zamieszkają w Wielkiej Brytanii i Izraelu, gdzie zrobią karierę polityczną i literacką – aż osiemnaście lat sprawował urząd burmistrza Ustrzyk. On i jego synowie zarządzali własną rafinerią nafty, mniejszą od „Fanto”, ale także dochodową. Kwitnący zakład spłonie doszczętnie w maju 1915 roku, gdy wycofujący się Rosjanie podłożą pod budynki ogień.

Po latach wnuczka Mojżesza, baronessa Ruth Deech, wybitna prawniczka i bioetyczka z Uniwersytetu Oksfordzkiego, będzie miała żal do Polski. W 2019 roku w Izbie Lordów powie, że Polska „przysiadła na majątku trzech milionów ofiar Shoah” i że była „najbardziej rażącym przestępcą” w kwestii zwrotu nazistowskiego łupu. Tymi stwierdzeniami przysporzy sobie wśród Polaków wielu wrogów. Podczas naszej rozmowy w styczniu 2023 roku zapewni, że nie będzie więcej udzielać polskim dziennikarzom wywiadów, bo za każdym razem, kiedy się tak dzieje, w części mediów znad Wisły ukazują się antysemickie wypowiedzi na jej temat.

Urodzona na Wyspach w 1943 roku kobieta przechowuje rodzinne pamiątki, które jej ojciec, Józef Frankel, wywiózł z Polski tuż przed wybuchem wojny, gdy wyemigrowali najpierw do Szwajcarii, a potem do Anglii. Pośród nielicznych zachowanych fotografii i dokumentów jest też pamiątka szczególnie cenna, nazywana dobrem rodowym i odzyskana dopiero po sześćdziesięciu sześciu latach od ukrycia. W sprawę zaangażuje się nawet profesor Norman Davies, który w 2008 roku będzie towarzyszył Ruth Deech w podróży do kraju przodków. Z lotniska pojadą wprost do pewnego krakowskiego mieszkania. Tam spotkają się z człowiekiem, który najpierw ukrył przed Niemcami cenne przedmioty, a potem przez długie lata strzegł ich w nadziei, że kiedyś zwróci je prawowitym właścicielom.

Co się wydarzyło w Ustrzykach Dolnych pewnego jesiennego dnia 1942 roku, niech na razie pozostanie tajemnicą.

Dwadzieścia lat wcześniej nikt nie myślał nawet o kolejnej wojnie. Nie tak dawno skończyła się ta światowa, a również po niej jeszcze przez pewien czas nie było spokoju, gdy Polacy i Ukraińcy bili się o dominację we Lwowie i w tej części Galicji. Dopiero w grudniu 1918 roku udało się odeprzeć ponawiane na Ustrzyki i pobliskie wioski ataki Ukraińskiej Armii Halickiej. Nie zażegnano jednak konfliktów między obydwoma nacjami. Skazani na życie obok siebie sąsiedzi wciąż toczyli spory o to, kto powinien być gospodarzem na tym skrawku ziemi, a sądy wielokrotnie skazywały na więzienie tych, którzy przekraczali granice prawa. Te geograficzne – w obrębie II Rzeczpospolitej – dawały większe przywileje Polakom. Nie miało znaczenia, że w wielu miejscowościach byli oni w mniejszości.

Kiedy współcześnie przybysz spojrzy na to pograniczne miasto, trudno mu będzie sobie wyobrazić tamten czas. Nie tylko dlatego, że dzisiaj nie ma tutaj Żydów ani Niemców, a Ukraińcy stanowią śladowy procent społeczności, ale również dlatego, że z ówczesnej zabudowy zachowało się tak niewiele i okoliczne wzgórza wyglądają zupełne inaczej. Tylko Strwiąż toczy wody nadal tym samym, gdzieniegdzie uregulowanym korytem, miejscami malowniczo meandruje, by ledwie po kilkunastu kilometrach opuścić Polskę. Już w Ukrainie łączy się z większym od niego Dniestrem, a pomieszane rzeki zasilają wody Morza Czarnego.

Nad brzegami Strwiąża dzieci miejskie i wiejskie spędzały większość lata. Jeśli woda nie była zbyt głęboka, brodziły po kamienisto-mulistym dnie w poszukiwaniu raków. Skorupiaki, wtedy jeszcze dość liczne, nie były przysmakiem ich samych czy też ich rodzin, chodziło raczej o zabawę, komu uda się wyciągnąć więcej sztuk. Co innego ryby – te łowiono głównie dla konsumpcji, nie zawsze legalnie, a nadmiar pokątnie sprzedawano. Na miejskim targowisku, rozłożonym szeroko przy rynku, w każdą środę handlowano oficjalnie. Świeże pstrągi i lipienie, złowione także w nieodległym Sanie i jego dopływach, znikały z kramów równie szybko jak wiejski nabiał. Dla Żydów była to zwykle okazja, by w nadchodzący piątek, w święto szabatu, podać na stół tradycyjną gefitle fisz(rybę nadziewaną) bądź przyrządzoną inaczej, ale niezbędną, by kolacja była udana. Takie same rybne potrawy Żydzi jedli w inne ważne dla nich święta – Rosz ha-Szana i Pesach.

U Lejnnerów do stołu zasiadało zwykle pięć osób. To grono zwiększało się niekiedy do siedmiu, gdy w odwiedziny przyjeżdżali rodzice Icchaka. Prowadzili oni w Samborze sklep spożywczy – ale to wszystko, co o nich wiadomo. O rodzicach Gitel, z domu Hanel, nie wiadomo nic.

***

Dziewczyna ma na imię Szulamit. Jest hebrajskie – nosiła je ukochana żona króla Salomona – zaczerpnięte z biblijnej Pieśni nad Pieśniami. Tak zwracają się do niej rodzice, bracia i żydowscy sąsiedzi, ale dla polskich i ukraińskich znajomych to Salomea. Jest jeszcze bardzo młoda, więc starsi mówią do niej „Salka” albo „Salcia”. Drobna, uśmiechnięta i dość urodziwa, uczy się w szkole Bejs Jaakow (Dom Jakuba), przeznaczonej dla dziewcząt pochodzących z ortodoksyjnych domów żydowskich. Dziadkowie Szulamit są zagorzałymi chasydami, również rodzice starają się trzymać zasad chasydyzmu. Ustrzyki znajdują się w grupie miast galicyjskich, w których mieszka wielu wyznawców tego odłamu judaizmu4. Mają oni swój dom modlitwy i są dość hermetyczną grupą. Niektórzy młodzi jednak chcą żyć inaczej, nie umieją sprostać wymaganiom religijnym i szukają własnej drogi.

Dziewczęta ze szkoły Bejs Jaakow w Ustrzykach Dolnych, około 1935 roku

Szkoła zaczęła działać w miasteczku po pierwszej wojnie światowej i mieściła się prawdopodobnie tam, gdzie w czasach PRL-u stała drukarnia: przy głównej ulicy miasta. Zrazu uczono w niej jedynie Tory i wszystkiego, co bezpośrednio związane z religią starozakonnych, jednak z czasem, mniej więcej w połowie drugiej dekady XX wieku, wprowadzono do programu – choć nie bez oporów – także historię, geografię i język polski. Mądrzy Żydzi w końcu zrozumieli, że ich córki powinny rozszerzyć horyzonty myślowe poza religię, by w dorosłości mogły sprawniej funkcjonować i wspierać mężczyzn w prowadzeniu interesów handlowych. Oprócz placówki dla dziewcząt w miasteczku działa też od dawien dawna cheder – szkoła dla chłopców. Niekiedy rodzice narzekają na niski poziom nauczania i decydują się zapisać synów czy córki do polskiej szkoły. Nie jest łatwo – w wieloetnicznej grupie, w której dominują młodzi Polacy, żydowscy rówieśnicy są często wyśmiewani. Również Ukraińcy nie szczędzą im werbalnych bądź fizycznych razów. Żydek, Żydóweczka – to nie są ciepłe zdrobnienia, ale słowne wyzwiska, które mają poniżyć i pokazać słowiańską „wyższość”. Żydek to ktoś, kim można pomiatać, z kogo można drwić i komu można bez konsekwencji przyłożyć. Albo obciąć kosmyki włosów. Takie „zabawy” urządzane są zarówno w szkole, jak i poza lekcjami – w ubikacji, w piwnicy czy w ulicznym zaułku. Żydek dostaje po głowie, żeby zapamiętał, kto tu rządzi.

Zdarza się, że dorośli reagują, składane są nawet skargi do policji, ale zwykle sprawa nie ma dalszego biegu. Dzisiaj powiedzielibyśmy, że z powodu niewielkiej szkodliwości społecznej czynu. Bo jaka to szkodliwość, że jeden chłopak trochę poszturcha drugiego? W ten sposób stróże prawa dają ciche przyzwolenie na kolejne ataki. I choć nikt jeszcze publicznie nie wypowiada słowa „antysemityzm”, to jest ono obecne w przestrzeni: krąży po ulicach, kryje się w budynkach; czasami przeradza się w brutalne czyny. W szkole to niby igraszki, lecz i gdzie indziej – w tartaku, rafinerii bądź innym miejscu – wrogie wobec Żydów akty zdarzają się coraz częściej. Sprawcami są i Polacy, i Ukraińcy. Ci ostatni nawet bardziej ochoczo występują przeciwko wyznawcom religii mojżeszowej, bywają wyrywni i nie szczędzą pięści. W pełni pokażą tę niechęć kilkanaście lat później, gdy z radością będą witać wkraczające do Ustrzyk niemieckie oddziały.

Na razie jest jeszcze względnie spokojnie.

Szulamit nigdy nie przekroczy progu reprezentacyjnego budynku w centrum Ustrzyk, wzniesionego na początku lat dwudziestych XX wieku, gdzie współcześnie mieści się liceum ogólnokształcące. Ale wielokrotnie będzie go mijać w drodze na targ, do synagogi lub do miejsca, w którym popołudniami uczy się wraz z koleżankami tego samego wyznania. Dodatkowo podejmie praktyczną naukę krawiectwa i wkrótce dostrzeże, że w tej materii ma nieprzeciętny talent. W jej małych dłoniach igła i nitka będą tańczyć tak, jak im zagra, czym uraduje zatroskaną o przyszłość córki matkę. To dla niej uszyje pierwszą sukienkę i sama się zdziwi, że nie będzie musiała robić prawie żadnych poprawek.

Nie wiadomo, czy dziewczyna uczy się zawodu w Bejs Jaakow. To możliwe, ale równie prawdopodobne, że chodzi na kurs prywatny bądź też przez jakiś czas przebywa w szkole państwowej o profilu rzemieślniczym. Tak czy inaczej, kształci się i zapewne uzyskuje dyplom. Przypomni o tym kiedyś Maria Dziurzyńska, do lat trzydziestych mieszkanka Ustrzyk Dolnych. Napisze, że Salomea obszywała nad Strwiążem wszystkie elegantki. Widywała ją w miasteczku i sama niekiedy korzystała z jej usług. Młoda Żydówka nie miała własnego zakładu z szyldem nad drzwiami, ale ojciec wygospodarował dla niej miejsce w domu. Przychodziły do niej zamawiać ubrania miejscowe kobiety, głównie Polki. Zdarzało się i tak, że dziewczyna sama obchodziła domy i tam zdejmowała miarę na suknie czy garsonki.

Nie wiemy o młodości Salomei nic więcej. Co robiła w wolnym czasie? Z kim się przyjaźniła? Jakie lubiła kwiaty? I czy gorliwie, jak ojciec i matka, modliła się w synagodze? Czy zwykle przestępowała kamienny próg tej głównej, usytuowanej w południowej pierzei rynku, czy mniejszej, zlokalizowanej w jego północnej części? Obecnie tę drugą można zobaczyć już tylko na nielicznych fotografiach. Zburzono ją w latach siedemdziesiątych XX wieku. Niemal naprzeciwko jeszcze w latach dziewięćdziesiątych stał drewniany dom, w którym do 1941 roku mieszkały dwie rodziny żydowskie. Ich nazwiska nie są znane, nie wiadomo też, czy ktokolwiek z tych ludzi ocalał. Parterowy budynek z gankiem i poddaszem miał otwierany dach. Właściciele uchylali jego połacie za pomocą specjalnego bębnowego kołowrotu i przymocowanych powrozów. Taką operację wykonywało zwykle co najmniej dwóch mężczyzn. Otwór w dachu uchylany był zawsze w żydowskie święto Sukkot, obchodzone przez siedem dni na przełomie września i października. Święto to upamiętnia wyjście Żydów z Egiptu, czterdziestoletnią wędrówkę przez pustynię do ziemi obiecanej i związaną z tym konieczność mieszkania w namiotach. Polacy nazywali te dni kuczkami. Miejsce do świętowania, czyli kuczka, musiało mieć co najmniej trzy ściany z naturalnego budulca oraz otwierany fragment dachu, żeby można było przezeń obserwować niebo.

Takie domy stały wtedy w wielu miastach i miasteczkach. Kiedy Niemcy wypędzali z nich Żydów, zwykle równali z ziemią także zabudowę. Budynku w ustrzyckim górnym rynku z jakichś powodów jednak nie ruszyli. Dziś można go w całej okazałości oglądać w Muzeum Budownictwa Ludowego w Sanoku.

W tym domu przed wojną mogła bywać Salomea, bo szyła również dla żydowskich kobiet. Ludzie, którzy tam wówczas mieszkali, nie musieli nawet wychodzić na zewnątrz, by usłyszeć modlitwy dobiegające z pobliskiej synagogi mniejszej. Podobnie mieszkańcy wielu niskich, wynędzniałych chałup po drugiej stronie rynku, nieopodal obijającego się o skarpy Strwiąża, pośród których górowała wysoka na dwa piętra bożnica. Mimo to opuszczali swoje kwatery, pokonywali pył lata, błoto jesieni i w świętych murach zanosili błagalne prośby do Boga. Ale to było dopiero jakiś czas po pierwszej wojnie i odbudowie niemal całkowicie zburzonej przez pociski synagogi – widać ją w ruinie na wykonanym przez anonimowego fotografa zdjęciu. Lata później budynek jeszcze urośnie i wypięknieje, stanie się dumą miejscowych wyznawców religii mojżeszowej.

Synagoga główna w Ustrzykach Dolnych, wzniesiona około 1870 roku w południowej części rynku. Zdjęcie z lat pięćdziesiątych XX wieku

Obraz przybytku z lat dwudziestych narysuje ołówkiem miejscowy artysta. Świadkami tego będą zaciekawieni przechodnie, nieczęsto widujący młodego malarza pracującego w plenerze. Z czasem okaże się, że wykonał całą serię ważnych historycznie i przejmujących rysunków, na których uwiecznił budynki i ludzi. Eugeniusz Waniek, późniejszy profesor krakowskiej Akademii Sztuk Pięknych, odegra znaczącą rolę w dokumentowaniu codzienności peryferyjnej mieściny. Zatrzyma w czasie dni naznaczone strachem i śmiercią. Z ukrycia wykona szkice ludzi prowadzonych na egzekucje. Zobrazuje również burzenie żydowskich osiedli wokół rynku.

Kiedy turysta będzie przemierzał ustrzyckie ulice i zaułki, nigdzie nie znajdzie informacji, że w tym czy innym miejscu stały żydowska piekarnia, sklep spożywczy, zakład szewski. Nie zdoła wyszukać takich zapisków w przewodnikach, na mapach czy wielkogabarytowych tablicach informacyjnych. Jeśli spacerowicz będzie dociekliwy, może dowie się co nieco od lokalnych historyków. Chociaż i oni przyznają, że ich wiedza jest ograniczona, głównie z uwagi na skąpość zapisów, relacji ustnych, a także powojenne przetasowania graniczne. Wszystko to przyczyniło się do znacznego uszczerbku wiedzy o sztetlu nad Strwiążem. Paradoksalnie, więcej wiadomo o tym, co działo się tu w XVIII i XIX wieku niż później. Dotyczy to również wielu innych pobliskich miejscowości, będących raz po jednej, raz po drugiej stronie granicy polsko-sowieckiej. Po latach potomkowie Żydów ocalałych z zagłady bądź tych, którzy wyjechali z Polski jeszcze przed drugą wojną światową, zaczną przyjeżdżać do kraju przodków w poszukiwaniu dokumentów. Ich wizyty w urzędach wzbudzą zaciekawienie, tu i ówdzie nawet większe zainteresowanie, ale szafy i szuflady nie odkryją przed nimi interesującej zawartości. Jedyne, co będą mogli zrobić, to odwiedzić miejscowy cmentarz i spróbować odczytać zachowane na stelach inskrypcje. Niektórym się poszczęści – natrafią na groby pochowanych tutaj krewnych. Inni nie znajdą nawet fragmentu kamienia.

Ale na razie jest jeszcze jak dawniej.

Wieloetniczne miasteczko nie różni się prawie niczym od sąsiednich, oddalonych od siebie o dwadzieścia, trzydzieści kilometrów. Wszędzie w nich słychać od rana uliczny rejwach i stukot końskich kopyt, z podwórzy dobiegają odgłosy rutynowych zajęć w stolarniach, kuźniach i rymarniach, a dzieci w drodze do szkoły rzucają kamienie z mostu do rzeki, czym płoszą gniazdujące przy jej brzegach dzikie kaczki. W sklepach mieszają się towary i języki. Iwan i Jan rozumieją się niezależnie od używanego w danej chwili, ale żeby pojąć, co mówi Szmul, muszą go poprosić, by przeszedł z jidysz na słowiański.

Jeszcze większa plątanina słów i zdań, przetykanych niekiedy przekleństwami, odbija się od ścian jednej czy drugiej gospody. Kwaśny zapach beczkowego piwa wypełnia duszne wnętrze, od progu czuć kiszoną kapustę i śledzie, a gęsty dym z palonych przy ławach papierosów ogranicza widoczność. Wisi pod sufitem, zalega w kątach, nad stołami i uchodzi częściowo na zewnątrz jedynie wtedy, gdy kolejny spragniony trunku klient otworzy na chwilę drzwi wejściowe. Zwłaszcza w środę, dzień targowy, w szynkach aż roi się od mężczyzn. Rankiem załatwiali interesy między kramami, sprzedawali i kupowali, a teraz, przy wódce rozlewanej do szklanek z pozbawionych laku smukłych butelek, ostatecznie zawierają transakcję.

W tym czasie po tętniącym wciąż bazarze kręcą się przekupki. Zachwalają oferowane przez siebie artykuły – te wszystkie świecidełka, koraliki, grzebyki, spinki, dziesiątki drobiazgów. Ale też buty, spódnice, chustki. Prawie zawsze potrafią być przekonujące, a najbardziej niezdecydowanych zachęcają trzymanym w koszyku, pod serwetą, samogonem. Szklaneczka spożytego pod chmurką trunku, przegryziona wyciągniętym wprost ze słoja kiszonym ogórkiem, potrafi zmiękczyć serca nawet najbardziej twardych mężczyzn.

Nieco dalej, na rozległym, płaskim jak stół placu przeciągłe odgłosy bydła prują powietrze i wdzierają się nachalnie do uszu. Ustrzyki Dolne słyną z targów rogacizną, konkurują w tym z Lutowiskami i Baligrodem. Targi te są tak popularne, że przybywają na nie handlarze nawet z Zakarpacia, ludzie mówiący w niezrozumiałych niekiedy ruskich dialektach, ale też po madziarsku i rumuńsku. Mimo to wszyscy umieją się porozumieć, pieniądze krążą z rąk do rąk, gorzałka leje się litrami. Im jej więcej, tym silniejsze emocje, ludzie przekrzykują się nawzajem, raz się śmieją, innym razem w gniewie przeklinają. Zdarza się, że bardziej krewki chłop, który poczuje się oszukany, nie zachowa umiaru i ruszy z pięściami na kogoś, kto tylko wydawał się uczciwy. To mogli być Rusin, Polak albo Żyd, nacja nie ma tu nic do rzeczy, choć wtedy – jak zresztą wcześniej i później – to Żydom będzie się przypisywać szczególną skłonność do naciągania klientów. Na tym podłożu, lecz przecież nie tylko, zacznie kiełkować i dojrzewać antysemityzm. W setkach miast i wsi II Rzeczpospolitej przybierze on różne rozmiary, ale wszędzie zacznie karmić się niechęcią, zawiścią i nienawiścią, a słowa przejdą w czyny.

Obraz jesiennego targu w miasteczku nad Strwiążem przywołuje, sięgając pamięcią do lat chłopięcych, Witold Mołodyński:

Szliśmy gęsiego , zygzakami, pomiędzy wozami załadowanymi przeróżnymi wyrobami z drewna, tkanin, blachy i skór. Najwięcej wozów było z ziemniakami, kapustą i workami ze zbożem. […] Z górnej pierzei rynku można było od czasu do czasu ogarnąć wzrokiem pomiędzy wozami całe to mrowie ludzi, koni, nierogacizny i drobiu w wiklinowych klatkach. Zapach kapusty mieszał się ze smrodem końskiego łajna, kwik świń z beczeniem baranów, skrzeczenie kur z gęganiem gęsi. […] Przy końcu rynku grupka młodzieży skupiła się wokół kataryniarza, który kręcił korbą osadzoną w drewnianej skrzynce. Z niej właśnie dobywała się muzyka. […] Po drugiej stronie rynku było trochę zagęszczenia z wyrobami z drewna. Pełno beczek na kapustę, cebrzyków do dojenia krów, maselniczek, stępek, wyżymaczek do bielizny, stolnic […], taboretów, stolików, bambetli, a nawet składane całe łóżka i komody rzeźbione. Za tym „światem” meblarsko-kołodziejsko-użytkowym było kilka wozów z zabawkami z drewna, podobne sprzedawano też z płachty rozłożonej wprost na ziemi. […] Były fujarki, koziki, konie na biegunach, a także prawidła i kozły do ściągania butów z cholewami. […]. Południowa pierzeja rynku miała drewnianą zabudowę […] z szerokimi bramami, w których mieściły się jeszcze jakieś dodatkowe sklepy żydowskie, magazyny, hurtownie, jatki mięsne, no i mieszkania. Wzdłuż całej zabudowy rozsiadły się przekupki, sprzedające przeróżne drobiazgi, ale również owoce, bób, groch, fasolę kukurydzę. Siedziały ze swoim zachwalanym towarem na taboretach tak niskich, że ledwo widocznych. […] Dalej na straganach wisiała „biżuteria”, za nią […] mydła, kremy, a nawet lepy na muchy5.

Pocztówka przedstawiająca rynek w Ustrzykach Dolnych, lata dwudzieste XX wieku

Przed zmierzchem, gdy place targowe i przyległe uliczki opustoszeją, służby miejskie zaczną sprzątanie – zamiotą odpady, zgarną zwierzęce łajno, a wodą z miejskiej studni zmyją plamy zasychającej krwi.

W opracowanych w latach dziewięćdziesiątych wspomnieniach Maria Dziurzyńska maluje piórem Ustrzyki Dolne, jak gdyby przemieszczała się ulicami i zatrzymywała na chwilę w miejscach szczególnie wartych zapamiętania. Być może są to też relacje widziane z balkonu rodzinnego domu, jedynego nieżydowskiego w południowej części rynku, skąd roztaczał się widok na centrum, a z drugiej strony budynku na linię kolejową, rzekę i pobliskie zabudowania. Współcześnie z okien na piętrze widok jest mniej przejrzysty, drzewa i nowe kamienice zmieniły krajobraz, ale wtedy, w międzywojniu, bez przeszkód dostrzegalne były okopisko, jak zwyczajowo nazywano cmentarz żydowski, i prowadząca do niego stroma ścieżka, podziurawiona kopytami zwierząt pędzonych codziennie na przyległe pastwiska. Na niemal łysym jeszcze wzgórzu, u wejścia na cmentarz od strony zachodniej, stał drewniany „domek” na kamiennej podmurówce, z dwuspadowym dachem, w którym to domku Żydzi prawdopodobnie przetrzymywali narzędzia grzebalne i w którym mogli się przygotować do pochowania zmarłej osoby.

Nie przetrwało jego zdjęcie – jeżeli w ogóle istniało – ale utrwalił go w 1939 roku na trzech rysunkach ołówkiem wspomniany Eugeniusz Waniek. Jest to chyba jedyne istniejące odwzorowanie tego skromnego, lecz ważnego dla Żydów budynku. Dzięki fotografii wiadomo, gdzie stał, choć próżno szukać po nim najmniejszego nawet śladu. Według Mendla Matitjahu, przedwojennego mieszkańca miasta, tenże obiekt miał nieco inne przeznaczenie. Podaje on w pisemnej relacji, że był to ohel, w którym znajdowały się groby trzechustrzyckich rabinów z tej samej rodziny: ojca, syna i wnuka. Ale nikt inny już nie potwierdził tej informacji. Pewne jest jedynie, że budynek przetrwał do wybuchu wojny. Czy później zburzyli go Niemcy, czy został rozebrany przez Sowietów bądź Polaków – pozostaje tajemnicą.

O ścisłym centrum Dziurzyńska pisze:

Rynek na początku [XX] wieku był rozległym szutrowiskiem, przez które środkiem biegła droga z dwoma fosami po bokach. Spływała tędy woda deszczowa i gnojowica. Sensem istnienia tego rynku były cotygodniowe targi, na które zjeżdżały dziesiątki fur. Dowożone były do miasta wszystkie produkty rolne. Był taki zwyczaj, że po udanym targu chłopi udawali się na posiłek i popitek do licznych w rynku traktierni i piwiarni6.

Eugeniusz Waniek, Cmentarz żydowski w Ustrzykach, rok 1939

Mendel Matitjahu wspomina:

Mimo że ludność żydowska nie pracowała w rafineriach ropy naftowej, potrzeby tamtejszych robotników były dla Żydów miejskich źródłem utrzymania w handlu i rzemiośle. Na początku XX wieku miasto liczyło już 1500 mieszkańców […]. Centrum handlowe znajdowało się w sercu miasta, miało kształt placu i nosiło nazwę „Der Ring” [pierścień]. To tam osiedlali się handlarze. Na zachód od niego zlokalizowani byli potomkowie rzemieślników. […] Byli to Żydzi o bystrym spojrzeniu, choć bardzo prości i niezwiązani z chasydyzmem, większość z nich należała do organizacji „Ręka Pionierów Faryńskich” i w szabat studiowała w stowarzyszeniach „Ein Yaakov”. Na południowy zachód od tej dzielnicy mieszkali potomkowie rodzin handlarzy towarami z wiosek regionu, […] byli bardzo spostrzegawczymi Żydami i chasydami rabina z Beldez [Bełza] i rabinów należących do [tej] gałęzi7.

Czy wśród handlujących był również Icchak Lejnner? Zapewne tak, skoro skupował i sprzedawał zboże. Czy po transakcji zwyczajowo, jak inni, zachodził do szynku? Można przypuszczać, że jako bogobojny Żyd omijał takie miejsca, a jeśli już przekraczał próg gospody, to nie po to, żeby pić, lecz po to, by zaimprowizować interes. Mógł unikać, jak wielu Żydów, zbyt zażyłych relacji z Polakami i Ukraińcami, ograniczając je tylko do spraw zawodowych. Ze swoimi trzymali zwykle także dwaj synowie Icchaka: Mendel i Herszel. Za to Szulamit z racji wyuczonej profesji miała regularne kontakty z chrześcijanami. Przyjdzie czas, że staną się oni dla niej jedyną możliwą drogą do ocalenia.

Z okna kamienicy Dziurzyńskich, którą zewsząd ciasno otaczają żydowskie budynki, widać jak na dłoni tory kolejowe. Dwa razy dziennie sunie po nich pociąg z Zagórza do Przemyśla i dalej, aż do Lwowa. Zbudowany w 1872 roku fragment Pierwszej Węgiersko-Galicyjskiej Kolei Żelaznej (łącznie miała 266,3 kilometrów, łączyła Budapeszt z Twierdzą Przemyśl i Lwowem) jest najlepszą drogą komunikacyjną dla bogatych i biednych. Wszystkie wagony wyposażone są w drewniane siedzenia, ale w pierwszej klasie czekają trzyosobowe przedziały wyściełane miękkim czerwonym pluszem, a w klasie drugiej – czteroosobowe, z kanapami w zielone paski. Smolistą lokomotywę obsługują na zmianę najlepsi w okolicy maszyniści – skład wprawdzie nie jedzie szybko, może czterdzieści kilometrów na godzinę, ale kręta trasa wymaga szczególnej uwagi.

Przy istniejącym do dzisiaj poaustriackim budynku dworcowym podróżni czekają na pociąg. Za chwilę wszyscy usłyszą przeciągły gwizd, który odbije się od wzgórz, a potem zajmą miejsca w wagonach i podążą do Chyrowa, Dobromila. Wszędzie tam mają sprawy do załatwienia albo chcą się dostać stamtąd dalej, na północ czy też wschód kraju, gdzieś w Czarnohorę, na zasłużony wypoczynek.

Pocztówka przedstawiająca dworzec kolejowy w Ustrzykach Dolnych, lata dwudzieste XX wieku

Takim składem ciągniętym przez wielką lokomotywę podróżują też niekiedy Lejnnerowie. Całkiem możliwe, że przed laty tym samym pociągiem pokonali trasę z rodzinnego Sambora do Ustrzyk Dolnych, by osiąść tu na stałe. Skoro Icchak jest znanym, nie najgorzej sytuowanym przedsiębiorcą, to ma szerokie kontakty handlowe w regionie i musi je rozwijać. Bywa więc we Lwowie, Drohobyczu i Borysławiu, gdzie przez kilka dni z rzędu załatwia interesy, na koniec robi spisane przez żonę na kartce zakupy i wraca z pełnymi walizami. Tutaj, w domu nad płynącym wartko Strwiążem, Gitel wyciąga po kolei prezenty: to dla Mendla, to dla Herszela, to dla Szulamit. Jest też coś dla żony i matki. Z żadnej podróży, nawet krótkiej, nie można wrócić z pustymi rękami. Byłaby to oznaka braku miłości do najbliższych i skupienia się wyłącznie na kwestiach biznesowych.

Do pociągu na stacji w Ustrzykach wsiada czasami też Szulamit. Podróżuje do pobliskich miasteczek, najpierw z rodzicami, potem już sama lub w towarzystwie koleżanek. Lubią odwiedzać tamtejsze sklepiki, przechadzać się po targowiskach i zaglądać do każdego stoiska. Bywa, że wracają z niczym, jedynie ze świeżym doświadczeniem mile spędzonego dnia, ale zdarza się, że kupują upatrzone drobnostki – chustkę, broszkę bądź inny przedmiot pożądania. Dziewczyny chcą się podobać, nie żałują więc uzbieranych złotówek na wymarzone zakupy. Przy takiej okazji zawsze odwiedzają też jakąś cukiernię. Zniewalający zapach ciast łaskocze nozdrza już z daleka, zwłaszcza gdy wiatr wieje w twarz i wabi tych, którzy nie potrafią oprzeć się pokusie. W słoneczne popołudnia nastolatki siadają przy stoliku na zewnątrz, pod rozłożystymi lipami czy kasztanowcami, śmieją się, obgadują innych ludzi i łapczywie smakują wiktuały. Potem, już nasycone, biegną na stację kolejową, by zdążyć na ostatni pociąg powrotny. A w drodze wciąż oblizują usta i obiecują sobie, że następna wycieczka będzie jeszcze lepsza. Jeśli tylko matka i ojciec pozwolą i jeśli zdołają wysupłać ze swoich pończoch parę groszy.

Jakiś czas później Szulamit wybierze się nieco dalej – zacznie pracować jako krawczyni w Drohobyczu. Nie wiadomo, jak długo tam zostanie, gdzie zamieszka, z kim się zaprzyjaźni, czy będzie w obcym miejscu szczęśliwa, czy przygnębiona. Nic nie wiadomo o jej pobycie w grodzie Brunona Schulza, oprócz tego, że pewnego dnia wysiądzie na tamtejszym dworcu i pójdzie z walizką pod wskazany adres. Czy właściciel pracowni krawieckiej (a może zakładu państwowego) doceni jej zręczne dłonie i niezwykłe jak na młody wiek umiejętności? Uczciwie będzie płacił pensje, ona awansuje? A może zostanie tylko jedną z wielu szeregowych szwaczek wciśniętych za blat maszyny w kącie długiej hali? Co będzie szyła? Dla kogo? Z jakich materiałów? Modne w epoce stroje dla panien i kawalerów czy tylko wytwarzane od sztancy ubrania dla żyjącej w galicyjskich sztetlach, miastach i zabitych deskami wsiach szarej masy, której nie stać na kupowanie lepszego przyodziewku? A może także dla pracujących w tutejszych i pobliskich rafineriach i kopalniach ropy naftowej niezliczonych robotników, których uniformy zbyt szybko się przedzierają i plamią tak intensywnie, że nie sposób ich wyprać? Jak dziewczyna będzie spędzać popołudnia i wieczory? Samotnie w ciasnej stancji, z wąskim łóżkiem przykrytym cienką kapą i z oknem na brudne podwórze, czy wśród nowych znajomych, tak samo rzuconych przez los do obcej miejscowości? Pójdzie czasami do kina, na potańcówkę? Zajrzy do synagogi? Czy z tęsknoty napisze jeden, drugi list do matki i utwierdzi ją w przekonaniu, że nie powinna o nic się martwić?

To całkiem możliwe – dziewczyny chętniej sięgają po pióro niż męscy rówieśnicy. Zwykle po trzech, czterech dniach taki list dotrze do Ustrzyk Dolnych, a tam znany wszystkim listonosz, zawsze nienagannie ubrany, zaniesie go pod wskazany adres. Kiedy zapuka i otworzą się przed nim drzwi, wypowie z uśmiechem powtarzane codziennie po wielekroć słowa: „Do rąk własnych, do ócz jasnych, czy śpi, czy leży, oddać należy”. Gitel niecierpliwie rozerwie kopertę zaadresowaną do niej niewyrobionym jeszcze, dziewczęcym pismem i przeczyta o codzienności córki. Być może Szulamit skreśli list na kartce z papeterii kupionej w sklepie, a może na zwykłej kratkowanej, wyrwanej z zeszytu. Ale słowa mają tę samą wagę, papier jest nieistotny. Napisze o tym, że jest jej dobrze, ma dużo znajomych i nieźle zarabia, czy o tym, że nieustannie tęskni i liczy dni, kiedy na stałe wróci do domu? To wyłącznie przypuszczenia, chociaż znajdują potwierdzenie w zachowanych w archiwach listach innych dziewcząt mieszkających z dala od rodziny – w internatach i na stancjach – uczących się bądź pracujących. Zawarte w nich słowa przesycone są smutkiem, lecz także nadzieją na szybkie spotkanie.

Dalsza część książki dostępna w wersji pełnej

1 Nazwisko to w dokumentach pojawia się też jako „Leiner”.

2 Martin Pollack, Po Galicji. O chasydach, Hucułach, Polakach i Rusinach. Imaginacyjna podróż po Galicji Wschodniej i Bukowinie, czyli wyprawa w świat, którego nie ma, przeł. Andrzej Kopacki, Wołowiec: Czarne, 2017, s. 31.

3 Artur Sandauer, Zapiski z martwego miasta. Autobiografie i parabiografie, Warszawa: Czytelnik, 1963, s. 82, 83.

4 Chasydyzm był innowacyjnym ruchem religijnym o charakterze mistycznym, poszukującym w tradycji żydowskiej nowych dróg służby Bożej. W drugiej połowie XVIII wieku rozpowszechnił się w chasydyzmie cadykizm – wiara w nadprzyrodzone możliwości cadyka, przywódcy wspólnoty. Cadykom przypisywano umiejętności pośredniczenia między ludźmi a Bogiem oraz zdolności czynienia cudów.

5 Witold Mołodyński, Z pamięci bieszczadnika. Bieszczady w latach 1918–1939, Rzeszów: Carpathia, 2018, s. 88, 89.

6 Maria Dziurzyńska, Wspominki ustrzyckie, „Bieszczad. Rocznik Towarzystwa Opieki nad Zabytkami. Oddział Bieszczadzki” 1997, nr 4, s. 160.

7 Mendel Matityahu, Isterik, w: Memorial Book; Dedicated to the Jews of Linsk, Istrik and Vicinity Who Perished in the Holocaust in the Years 1939–1944 (Lesko, Poland); tłum. oryg.: Sefer yizkor; mukdash le-yehudei ha-ayarot she-nispu ba-shoa be-shanim 1939–44, Linsk, Istrik, Beligrod, Litovisk veha-sevivah, eds. Szymon Friedlander, Natan Mark, Tel Aviv 1965, s. 194, https://www.jewishgen.org/yizkor/lesko/lesko.html [dostęp: 29.08.2024].

Rozdział II Księga pamięci

Dostępne w wersji pełnej

Rozdział III Taka trudna miłość

Dostępne w wersji pełnej

Rozdział IV Kwiaty czerwone jak krew

Dostępne w wersji pełnej

Rozdział V Ja ciebie chrzczę

Dostępne w wersji pełnej

Rozdział VI Za drutami Zasławia

Dostępne w wersji pełnej

Rozdział VII Piekło na ziemi

Dostępne w wersji pełnej

Rozdział VIII Ucieczka po życie

Dostępne w wersji pełnej

Rozdział IX Obietnica wolności

Dostępne w wersji pełnej

Rozdział X Droga na Zachód

Dostępne w wersji pełnej

Rozdział XI Tam już nie ma żadnych Żydów

Dostępne w wersji pełnej

Rozdział XII Żal za milczenie

Dostępne w wersji pełnej

Posłowie

Dostępne w wersji pełnej

Podziękowania

Dostępne w wersji pełnej

Bibliografia

Dostępne w wersji pełnej

Źródła ilustracji

Dostępne w wersji pełnej

Projekt okładki Magda Kuc

Grafika na okładce Adobe Stock / AI

Redaktor nabywający Krzysztof Chaba

Opieka redakcyjna Magdalena Kowalewska

Opieka promocyjna Maria Adamik-Kubala

Adiustacja Bogusława Wójcikowska

Korekta Bogusława Wójcikowska Kinga Kosiba

Fotoedycja Ewelina Olaszek

Copyright © by Krzysztof Potaczała Copyright © for this edition by SIW Znak Sp. z o.o., 2025

ISBN 978-83-8367-747-7

Znak Horyzontwww.znakhoryzont.pl

Książki z dobrej strony: www.znak.com.pl

Więcej o naszych autorach i książkach: www.wydawnictwoznak.pl

Społeczny Instytut Wydawniczy Znak, ul. Kościuszki 37, 30-105 Kraków

Dział sprzedaży: tel. 12 61 99 569, e-mail: [email protected]

Wydanie I, Kraków 2025

Na zlecenie Woblink

woblink.com

plik przygotowała Katarzyna Ossowska