Nowa Fantastyka 09/25 - różni - ebook
NOWOŚĆ

Nowa Fantastyka 09/25 ebook

Różni

4,0

27 osób interesuje się tą książką

Opis

PUBLICYSTYKA
 
2 KŁOBUK Witold Vargas
3 WYBRAŃCY BOGÓW NIE MAJĄ LEKKO Aleksandra Klęczar
4 KOSMOS DLA WYTRWAŁYCH Magdalena Kozak
8 EKSTREMALNA EKSPLORACJA Wojtek Brzeziński
12 GDZIE JEST ROSIE? Konrad Klepacki
16 GŁUPIEJEMY Dariusz Jemielniak
65 TUNEL DO PRZYSZŁOŚCI NA SREBRNYM EKRANIE Agnieszka Haska, Jerzy Stachowicz
72 ZŁOTE RYNKI Rafał Kosik
73 MROCZNE RETELLINGI Wywiad z T. Kingfisher
78 BLADY, BLADY KSIĘŻYC Łukasz Orbitowski
 
PROZA POLSKA
 
17 NIEWIEDŹMA Aleksandra Janusz
 
PROZA ZAGRANICZNA
 
44 POTWÓR O PIĘCIU PALCACH William Fryer Harvey
55 ROBOT Lavie Tidhar
 
RECENZJE
 
67 KSIĄŻKI 76 KOMIKS

 

 

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 281

Rok wydania: 2025

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,0 (1 ocena)
0
1
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



09/2025 FANTASTYKA

Jerzy Rzymowski

KAŻDY KOLEJNY PIERWSZY RAZ

Zawsze wiemy, kiedy robimy coś po raz pierwszy, prawda? Ale bardzo rzadko zdajemy sobie sprawę, kiedy coś dzieje się po raz ostatni. ‒ odkąd natrafiłem w Internecie na ten cytat z powieści „Czwartkowy Klub Zbrodni” Richarda Osmana, nie mogę wyjść z podziwu dla głębi przesłania, jakie ze sobą niesie. Z jednej strony uświadamia nam nieuchronny upływ czasu i ulotność spraw, które wydają nam się pewne, niezmienne. Z drugiej zaś ukazuje wartość i wyjątkowość nowych doświadczeń.

Rutyna ułatwia nam codzienne życie – pozwala oszczędzać energię, szybciej podejmować decyzje, daje poczucie kontroli, zwiększa komfort psychiczny. Mózg lubi schematy, ale równocześnie za ich sprawą rozleniwia się, wpada w koleiny. Zmniejsza się nasza elastyczność poznawcza, zdolność przystosowania do zmieniających się okoliczności, nowych sytuacji. Dla odmiany tę elastyczność zwiększają nowe doświadczenia ‒ pomagają nam się uczyć, stymulują kreatywność, utrwalają wspomnienia. Aktywne poszukiwanie nowych doznań odgrywa szczególną rolę w zachowaniu sprawności umysłowej z upływem lat – chroni nas przed mentalnym zwapnieniem. Ale i tu tkwi pułapka ‒ przeciążenie nowościami może sprawić, że nam spowszednieją, że gonienie za nimi samo w sobie stanie się… rutyną.

W „Nowej Fantastyce” co miesiąc staramy się Wam dostarczać zarówno porcje tego, co znacie i kochacie, jak nowości, aby nie pozwolić mózgom zardzewieć, aby zaskakiwać Was i zachwycać. Przypominamy klasykę, ale też mówimy o nowych trendach i zjawiskach; publikujemy autorów z imponującym dorobkiem i debiutantów, którzy być może dopiero podbiją czytelnicze serca. Podobno częścią miłości jest odkrywanie siebie nawzajem każdego dnia na nowo, więc mamy nadzieję, że przez długie lata razem z Wami będziemy odkrywać fantastykę, znaną i nieznaną, zawsze fascynującą. Chciałbym, aby każdy raz, gdy sięgniecie po nasz miesięcznik, był pamiętny jak ten pierwszy raz.

Zapraszam do lektury!

Publicystyka

Witold Vargas

KŁOBUK

Inne nazwy tego demona na słowiańszczyźnie to kołbuk, chobołd, kobold, kobut, chobot, jacbur, latawiec, skrzat, aglf, aolf, alf, lataniec. Niektóre z nich brzmią z niemiecka i nic dziwnego. Najwięcej informacji o kłobukach zebrano bowiem na Warmii, Mazurach i na Śląsku, gdzie wpływy niemieckie są najmocniejsze. Ale takie jego synonimy jak latawiec, latanniec czy skrzat, świadczą o istnieniu tego demona i poza strefą tych oddziaływań. Kłobuk należy do tzw. demonów sporzących – przynoszących ludziom bogactwo – i występuje najczęściej pod postacią czarnej kury, koguta, kota, ptaka (najczęściej sowy), czasem jako mały człowieczek lub ognista kula z ogonem przypominającym kometę. Niekiedy przybiera formę szklanej postaci.

Nazwa kłobuk być może pochodzi od słowa kogut, a także od dawnego określenia czapki ‒„kołpak”, „kłobuk”. Fonetycznie jest również zbliżona do swojego niemieckiego odpowiednika ‒ kobolda, którego synonimem jest feuervogel – ognisty ptak, co z kolei wiąże demona z aitwarem, o którym pisałem na początku tej serii artykułów. Nie wykluczone, że z czasem słowa kołpak i kobold wraz z innymi zlały się w jedno dając formę, którą dziś znamy. W gwarach kaszubskich, kociewskich i mazurskich występują synonimy: srajk, sraka, sryl, saraniec, nawiązujące do wierzeń o siłach dosłownie „nieczystych”, które zwalczać można obrzucając je odchodami.

Kłobuk jest demonem ambiwalentnym – przynosi dobrobyt, ale korzystanie z jego usług może w znaczący sposób zepsuć reputację jego posiadacza w społeczności, w której ów żyje. Od swojego właściciela wymaga opieki, osobnego pomalowanego na czarno pokoju, gdzieś na końcu strychu lub innym miejscu trudno dostępnym. Kłobuk lubi dobrą strawę, szczególnie kluski, czasem wino. W nocy widuje się go wylatującego przez komin pod postacią czarnego koguta z długim ogonem z iskier, we dnie zaś kurczy się do niewielkich rozmiarów. Kłobuki odznaczają się szczególną wiernością; służą nie tylko żywicielowi, ale też jego dzieciom i wnukom. Ale to przesadne przywiązanie może w końcu obrócić się przeciw temu, kto udzielił mu schronienia. Jeśli zostanie źle potraktowany, mści się. Zachowały się podania o beznadziejnych próbach pozbycia się demona, kiedy to nawet zmiana miejsca zamieszkania czy porzucenie stwora na odludziu nie pomogły, a urażony lub przestraszony obsypywał swego napastnika wszawicą, z której nie sposób było się wyleczyć. Kłobuka nie utożsamia się z diabłem, choć mawiają, że znaku krzyża boi się jak ognia. Podanie to świadczy raczej o próbie zwalczania przez oficjalny organ władzy kościelnej wszelkich wierzeń pozakanonicznych.

Kłobuk, Paweł Zych, Bestiariusz Słowiański

Kłobuk znosił do domu, w którym zamieszkał, różne bogactwa w dziobie lub na swoim iskrzącym ogonie: zboże, pieniądze, mięso, przędzę. A że okradał sąsiadów swojego gospodarza, zalecano stawianie znaku krzyża na zbożu, snopkach, klepiskach, słowem wszędzie tam, gdzie magazynowano coś cennego. Stwór grasował w nocy i niekoniecznie zawsze kradł. Zdarzało się również, że kończył przerwaną młockę lub prządł niedokończoną przędzę, ale takich „niedźwiedzich” przysług należało się wystrzegać, bowiem ziarno z takiej młocki i taka przędza ulegały szybkiemu rozkładowi, mnożąc jedynie zalegającą po kątach pleśń. Biada temu, kto bezskutecznie próbował pozbyć się kłobuka, jeśli uprzednio korzystał z jego dobrodziejstwa. Całe bogactwo, jakie demon przysporzył domowi zamieniało się w pokryte pleśnią plewy. Nieznośnego fetoru, który się od nich bił, nie sposób było zatrzeć. Jednak póki nikt nie wchodził mu w drogę, sumiennie przynosił cudze bogactwa, wykazując się przy tym niebywałą siłą. Do swojego ogona potrafił załadować całą zawartość czyjejś spiżarni czy kufra. A byli tacy co znali sposób, żeby te skarby demonowi podebrać: należało wypiąć się na niego zadkiem. Na ten widok tracił on panowanie nad swoim załadunkiem i leciał dalej jak niepyszny. Jeśli jednak zdołał zapanować nad chwilowym zmieszaniem śmiałka czekała zasłużona kąpiel z wszy. Niektórzy mawiają, że również przechwycony załadunek kłobuka okazywał się jedynie workiem trocin.

Publicystyka

Aleksandra Klęczar

WYBRAŃCY BOGÓW NIE MAJĄ LEKKO

Wypełniające cały dział polski w bieżącym numerze opowiadanie „Niewiedźma” tegorocznej laureatki Nagrody im. Janusza A. Zajdla, Aleksandry Janusz, opowiada, najkrócej mówiąc, o tym, co się dzieje, kiedy człowiek zwróci na siebie uwagę bóstwa. Takie wpadnięcie w oko zdarzało się mitycznym postaciom na co dzień i zazwyczaj marnie się kończyło, a przynajmniej oznaczało sporo kłopotów.

Zakocha się w tobie bóg albo bogini? Fatalnie. Zostaniesz, na przykład, zmieniona w krowę i ścigana przez gza po całym świecie, jak Io, dręczona przez Herę za, jakże nieprzewidywalnie, romans z Zeusem. Albo zazdrosny o ciebie rywal – będący jak na złość bóstwem wiatru – popchnie dysk twojego boskiego kochanka prosto w twoją głowę, ze skutkiem śmiertelnym (Zefir w ten sposób potraktował młodzieńca Hiakintosa, sprawiając, że niechcąco zabił go zakochany w chłopaku ze wzajemnością Apollo). Może się zdarzyć, że wszystko będzie szło pozornie dobrze, ale ktoś coś pomyli, poprosi Zeusa nie o to, co trzeba i skończysz jak Titonus z niechcianą nieśmiertelnością i wieczną, pogłębiającą się w nieskończoność starością. Jeśli będziesz się musiał postawić bogini, która spróbuje zdobyć cię przemocą albo podstępem, licz się z tym, że będzie cię to kosztować życie (jak pasterskiego herosa Dafnisa, który został ukarany śmiercią przez zakochaną w nim boginię – choć mitografowie się kłócą, która z nieśmiertelnych się tego dopuściła), albo przynajmniej wolność (Odyseusz u Kalipso naprawdę nie przesiedział tych wszystkich lat całkiem z własnej woli…).

Jeszcze gorzej, kiedy bóstwo uzna cię za rywala, zwłaszcza jeśli choćby przez moment przemknie ci przez myśl, że może coś w tym jest i może faktycznie jesteś równy nieśmiertelnym… To się w dziewięćdziesięciu dziewięciu przypadkach na sto kończy katastrofą. Masz więcej dzieci niż bogini? No to, niespodzianka, nie masz. W ogóle nie masz już dzieci, pozostaje ci z rozpaczy zamienić się w kamień – co spotkało królową Niobe, przekonaną, że jej czternaścioro potomków to powód do wypominania bogini Latonie, że ona ma tylko dwoje. Owszem, dwoje, ale boskich i mściwych: Apollo i Artemida, bo to o nich mowa, pozabijali córki i synów Niobe z łuku. Lepiej od boga grasz na instrumencie? Marnie skończysz (jak Marsjasz, zabity przez Apollina za pychę) albo przynajmniej zostaniesz kompletnie ośmieszony (jak król Midas, który uznał, że to Marsjasz gra ładniej, został więc „nagrodzony” parą oślich uszu).

A gdy bogowie otoczą cię sympatią, zaproszą na Olimp, poproszą o pomoc? Też nie do końca dobrze. Musisz wtedy pilnować każdego kroku. Posuniesz się za daleko i opowiesz w domu, co się działo na Olimpie? Masz szansę skończyć jak Tantal, który w niektórych wersjach wcale nie zabił swego syna i nie podał go bogom na uczcie w charakterze dania głównego, tylko nieco zbyt entuzjastycznie dzielił się ze śmiertelnymi znajomymi ploteczkami z pałacu Zeusa. Określenie męki Tantala nie wzięło się z niczego: wieczny głód, pragnienie i poczucie stałego zagrożenia, jakie według mitu dręczą go na wieki, to wyjątkowo paskudna perspektywa wieczności… A może postanowisz ukręcić na boku malutki interes – jak tenże sam Tantal, w innej wersji opowieści – i zarobić na sprzedaży podkradzionej z Olimpu ambrozji i nektaru? Niedobrze, skończy się dokładnie tak, jak powyżej – w opowieści o Tantalu różne są powody kary, ale sam fakt jej nieuchronności pozostaje niezmienny. Pomocników bogów także los nie oszczędza. Wystarczy wspomnieć tutaj los Heraklesa, bez którego bogowie nie mieliby szans wygrać wojny z gigantami. To, że okazał się Olimpijczykom niezbędny i niezwykle pomocny, bynajmniej nie sprawiło, że jego dalsze życie było lekkie, łatwe i przyjemne…

Czasami skupiona na tobie uwaga bogów nie kończy się aż tak tragicznie, ale ciągle oznacza kłopoty i ogromne zmiany w życiu. Weźmy takiego Kadmosa: jednego dnia żył beztrosko jako następca tronu na dworze swego ojca Agenora w fenickim Tyrze, a drugiego przyszło mu ruszać na wyprawę na koniec świata, iść za wieszczą krową, walczyć ze smokiem, pokonywać wojowników wyrosłych ze smoczych zębów, poślubić boginię, zbudować miasto, a na koniec jeszcze założyć najbardziej przeklętą i nieszczęsną ze wszystkich dynastii w greckim micie (tak, tę od Edypa). Albo przyjrzyjmy się historii Ifigenii: ojciec musiał złożyć ją w ofierze za przewiny wobec Artemidy, ale bogini ulitowała się nad nastolatką i podstawiła zamiast niej łanię. Tak przynajmniej jest w najbardziej znanych wersjach, bo mamy ich cały wachlarz, łącznie z takimi, w których Ifigenia ginie naprawdę. Ale nie oznaczało to bynajmniej, że Ifigenia po prostu wróciła do poprzedniego życia, o nie. Nieszczęsna prawie­-ofiara wylądowała w świątyni Artemidy w miejscu, które dla Greków było plus minus końcem świata (w Taurydzie, czyli na Krymie), w roli kapłanki… składającej w ofierze cudzoziemców. Dobra robota, Artemido.

Co takiego z kolei spotkało bohaterkę „Niewiedźmy”? A to już można sprawdzić w dziale prozy polskiej.

Publicystyka

Magdalena Kozak

KOSMOS DLA WYTRWAŁYCH

15.07.2025. 09:31 UCT

Kapsuła Crew Dragon Grace z prędkością ok. 25 km/h uderza w fale Pacyfiku u wybrzeży Kalifornii. Chwilę później w oceanie taplają się również spowalniające lądowanie spadochrony. Załoga, cała i zdrowa, melduje powrót do domu po dwudziestu dniach w kosmosie, w tym osiemnastu spędzonych na Międzynarodowej Stacji Kosmicznej ISS.

Wśród członków misji Axiom­-4 znajduje się dr Sławosz Uznański­-Wiśniewski, oficjalnie drugi Polak w kosmosie ‒ po generale Mirosławie Hermaszewskim, który poleciał na stację Salut­-6 statkiem Sojuz­-30 w 1978 roku.

Nasz AstroSławosz wypełza z rakiety, troskliwie podtrzymywany przez wzorowo umundurowany personel naziemny. Wnet jednak astronauta prostuje się, idzie sam. Na twarzy maluje się triumfalny uśmiech: zrobiłem to! Zrobiliśmy to, Polsko! Po prawie pięćdziesięciu latach jesteśmy z powrotem w tej wielkiej, kosmicznej grze!

A nie było to wcale takie łatwe.

Nie opowiem Wam dzisiaj całej tej historii, wielu lat przygotowań, walki z oporem materii i meandrami biurokracji. To zrobi najlepiej sam Sławosz, a kimże ja jestem, by sprzedawać cudze opowieści? Zrelacjonuję tylko własny, osobisty kawałek, przy mojej mikroskopijnej wręcz roli w tym całym przedsięwzięciu. Ot, w ramach służby w Wojskowym Instytucie Medycyny Lotniczej zostałam zaangażowana jako jeden z kierowników medycznych projektów naukowych, które nasz astronauta miał wykonywać na ISS. Robota papierkowa, aczkolwiek niewątpliwie wymagająca znajomości zasad dobrej praktyki klinicznej oraz fachowej wiedzy z zakresu medycyny lotniczej i kosmicznej.

***

Teraz jednak przenieśmy się odrobinę w miejscu i czasie na początek czerwca 2025 roku, do Kennedy Space Center na Przylądku Canaveral, na Florydzie. Kosmiczne „święte świętych”, które chyba każdy fantasta chciałby chociaż raz w życiu zobaczyć, wraz z Centrum Lotów Kosmicznych NASA w Houston i Gujańskim Centrum Kosmicznym ESA. Do pozostałych, dużo trudniejszych wycieczek, zaliczyć można by indyjskie Satish Dhawan Space Centre Sriharikotta, japońskie Centrum Lotów Kosmicznych Tanegashima, rosyjskie kosmodromy Bajkonur i Wostoczny, chińskie ośrodki startowe Jiuquan w prowincji Gansu, Taiyuan w prowincji Shanxi oraz Xichang w prowincji Syczuan. A jeśli ktoś nie ma ochoty na dalekie podróże, niechaj wie, że polskie rakiety wystrzeliwuje się zazwyczaj z Centralnego Poligonu Sił Powietrznych w Ustce. Jak w większości powyższych lokalizacji, osobom postronnym wstęp surowo wzbroniony… ale z plaży całkiem dobrze widać.

Sławosz miał wyruszyć do gwiazd już jesienią 2024 roku, potem w styczniu/lutym 2025, następnie wczesną wiosną… Wreszcie pojawiła się wstępna data: NET 29 maja 2025.

Nie zwróciłam jeszcze wtedy uwagi na niewinny skrót NET. No Earlier Than ‒ czyli „nie wcześniej niż”. A takie to było znaczące. Cóż ja jednak wtedy wiedziałam o kosmosie? W teorii może trochę, ale z tych najważniejszych rzeczy prawie nic.

Zużyłam chyba roczny przydział szczęścia na ten absolutny, niepowtarzalny fuks: moja jednostka macierzysta postanowiła właśnie mnie obdarzyć zaszczytem uczestniczenia w oficjalnym pożegnaniu naszego astronauty na Cape Canaveral. Dodatkowo, akurat po tym wydarzeniu miałam być w Atlancie na konferencji medycyny lotniczej i kosmicznej (AsMA). Doskonale.

Wstępna data startu 29 maja krótkim e­-mailem od Europejskiej Agencji Kosmicznej przeistoczyła się w 8 czerwca. Po konferencji, a nie przed. Nie szkodzi, lecimy.

Kolejna wiadomość. „Wave­-off to the astronaut event” odbędzie się NET 5 czerwca. Znaczy, trzeba się zerwać z konferencji. No, trudno, raz na pięćdziesiąt lat trafia się taka okazja jak obserwowanie podróży Polaka do gwiazd. Ubłagałam koleżankę, by powiedziała za mnie prezentację o resuscytacji w mikrograwitacji (stokrotne dzięki, Daria!), kupiłam bilet na samolot… przyszły nowe wieści: start będzie 9 czerwca, ale wave­-off bez zmian.

Poleciałam na Florydę, nie mitrężąc dłużej w Atlancie. Zameldowałam się w przecudnym hoteliku, poleconym przez znajomych z delegacji, „bywalców” na Space Coast: La Quinta Inn Port Canaveral. Trzeba było trochę dreptać w upale na zbiórki do pobliskiego Hiltona, w którym mieszkała większość VIPów, ale za to miałam okazję mieszkać w „domu siedmiu astronautów”. Należał on bowiem do siódemki członków programu Mercury „Race for Space”, co należycie upamiętniają stosowne zdjęcia i tablica.

***

Ledwo zdążyłam pozachwycać się okolicznościami przyrody, nadszedł kolejny e­-mail z ESA: zmiana planów, start będzie 10 czerwca, wave­-off ‒ 7.06. Za to 8 czerwca zabierzemy was na wycieczkę po Kennedy Space Center (KSC).

Świetnie, doskonale, zaczęliśmy się cieszyć z pozostałymi członkami delegacji, zwłaszcza tymi, którzy „dopiero pierwszy raz”. Zobaczymy te wszystkie rakiety!

Za chwilę przyszła aktualizacja. Wave­-off jednak 6.06. Za to wizyta w KSC ‒ 9 czerwca. Kto nie może, niechaj zgłosi nieobecność. Zaczęliśmy popatrywać po sobie, zdezorientowani… a starzy wyjadacze jęli uśmiechać się z politowaniem. Zaraz jednak wzięli się za wyjaśnienia.

Kosmos jest dla wytrwałych. Kto nie jest wystarczająco elastyczny, już się może zacząć pakować, nic tu po nim i jego zbędnej frustracji. Loty gwiezdne to nie paczka z frytkami na wynos ‒ tu trzeba mozolnie i diabelnie szczegółowo zgrać milion różnych, nie do końca zależnych od ludzkiej woli czynników.

Na przykład pogoda.

W przypadku rakiety Falcon­-9 (i nie tylko) start uniemożliwić może zbyt silny wiatr, zbyt gruba warstwa chmur, szwendające się w pobliżu zbyt wysokie, zamarzające na czubkach cumulusy, potencjalna bliskość burzy i wyładowań atmosferycznych, solidny deszcz i to nie tylko w miejscu startu, ale jeszcze na trajektorii lotu. Plus trzeba na poważnie wziąć pod uwagę, że gdyby coś poszło nie tak, kapsuła Dragon oddzieli się od rakiety i wykona ratunkowe wodowanie. Więc, oczywiście, we wszystkich potencjalnych miejscach „po drodze” nie może być zbyt wysokiej fali na oceanie tudzież jakichkolwiek przyczyn kiepskiej widoczności. A że, jak mawia się u nas w lotnictwie, „meteorologia jest nauką ścisłą zaraz po wróżbiarstwie”, prognozy kilkudniowe mogą się sprawdzić, lub nie – i o tym zazwyczaj dowiadujemy się w ostatniej chwili.

Szanowna delegacja niechaj więc uzbroi się w cierpliwość. Póki co, nie się tu nie będzie działo. Astronauci siedzą na kwarantannie, żeby nie przywlec z Ziemi jakichś banalnych wirusów i nie zasmarkać całej stacji kosmicznej.

Wreszcie, 6 czerwca, następuje upragnione preludium: Wave­-off to the astronaut.

***

Wbijam się w mój stalowy lotniczy mundur galowy (można dyskutować, czy powinien być galowy czy wyjściowy, ale osobiście uznaję to wydarzenie za bardzo poważne święto): spódnica, biała koszula, krawat, marynarka ze sznurem, furażerka, rękawiczki. I tak wystrojona, w prawie czterdziestostopniowym upale, dzielnie macham załodze misji Axiom­-4.

Astronauci są wciąż w kwarantannie, więc nie mogą się do nas zbliżać. Wychodzą na scenę, a publiczność, przezornie odgrodzona sznurem, szaleje z radości. Amerykanie, Hindusi, Węgrzy, Polacy ‒ wszyscy po kolei wiwatują na cześć swoich dzielnych rodaków. Nasi śpiewają Sławoszowi „Mam supermoce”, potem odbywa się chóralne skandowanie „Go Sławosz! Go Poland! Go Ignis! Go Axiom­-4!”.

Podchodzi do mnie mama Sławosza, pani Maja Marquardt­-Uznańska, w białej bluzce i z wieńcem biało­-czerwonych kwiatów na blond włosach. Z niejakim uznaniem popatruje na mnie, smażącą się w tym upale we wzorowo przepisowym mundurze. Regulamin ubiorczy to świętość, wzdycham w duchu i ocieram rękawiczką strużkę potu z brwi.

‒ Sławosz jest bardzo wzruszony – pani Maja wskazuje na syna, z uśmiechem najdumniejszej i najszczęśliwszej matki na świecie. – Ale jak mogłoby być inaczej, przecież to jego przeznaczenie. Urodziłam go 12 kwietnia, w Dzień Kosmonauty!

Otwieram szeroko oczy.

‒ Specjalnie tak pani zrobiła? – dopytuję, zaskoczona.

Pani Maja śmieje się jeszcze szerzej.

‒ Nooo, nie do końca; wyszedł, kiedy zechciał, wiadomo. Ale od zawsze patrzył w gwiazdy. Tak po prostu musiało być!

Ściskamy się porozumiewawczo, po babsku i milkniemy, bo oto przemawiają Hindusi a chwilę później prześliczna dziewczyna wykonuje święty taniec. Nie powiem o nim zbyt wiele, ponieważ był zarówno piękny, jak i ważny kulturowo, a nie chciałabym nikogo urazić moją ubolewania godną ignorancją. Niewątpliwie Group Captain (pułkownik pilot) Shubhanshu, hinduski astronauta, był zachwycony.

Następnie swoją część programu przedstawili Węgrzy, ich Tibor jest równie poruszony, jak nasz Sławosz. Oklaskom i okrzykom nie ma końca.

Wreszcie astronauci wrócili busem na kwarantannę, a my pojechaliśmy do hotelu, czekać na Wielki Start.

No dobrze, na przeszkodzie może nam stanąć pogoda, co jeszcze?

***

Niewątpliwie ważny jest stan techniczny wszystkich komponentów. Kapsuła, rakieta, infrastruktura miejsca startu… A choć technologia mocno kosmicznie zaawansowana, to jednak wciąż podlegająca normalnym ziemskim prawom Murphy’ego: jak coś się może popsuć w ostatniej chwili, na pewno się popsuje. Oto mamy wyciek paliwa z Falcona­-9, a start przełożony na 11 czerwca. Znaczy, NET. Pamiętacie to nieszczęsne NET ‒ No Earlier Than? Oto właśnie rozpędza się i z dnia na dzień zyskuje na znaczeniu.

Wyjątkowo zgodnie z planem, czyli 9 czerwca, zabierają nas do Kennedy Space Center. Po drodze przystojny jak marzenie szwedzki astronauta z misji Axiom­-3, Marcus Wandt, opowiada różne historyjki z zawodowego życia wśród gwiazd. I zaręcza, że nie ma żadnego powodu martwić się opóźnieniami, bo kosmos taki właśnie jest: zmienny i kapryśny. Trzeba się uzbroić w cierpliwość – ale o tym już wszyscy doskonale wiemy.

Wizyta w KSC to temat na osobną opowieść, więc nie będę się zbytnio rozwlekać, a ciekawych odsyłam do oficjalnej strony ośrodka. Jednym tylko muszę się pochwalić, koniecznie: dotykałam Księżyca! Mają tam kawałek skały księżycowej i można go dotknąć… i potem nie myć rąk przez jakiś czas, by jak najdłużej zatrzymały ten ślad.

Poza standardowymi turystycznymi atrakcjami, pokazują nam launch­-pad misji Ax­-4. Wygląda obiecująco. A zatem są szanse!

Zmęczeni i szczęśliwi wracamy do Port Canaveral. Następny dzień jest wolny, więc cóż, czekamy. Przesiadujemy na plaży, a że towarzystwo przezacne, sami naukowcy związani z kosmosem, pomysły na kolejne projekty sypią się jak z rękawa. Słoneczko przygrzewa, umysły aż się skrzą. Atlantyk bije leniwie falami o piasek, w oddali widać wyrzutnie rakiet na Cape Canaveral. Startuje Starlink ‒ ognista kreska mknie łukiem po nieboskłonie, a potem znika, zostawiając za sobą strużkę ciemnego dymu i głuchy pomruk, docierający do nas z zabawnym opóźnieniem.

A więc to tak będzie ze Sławoszem? Nie możemy się doczekać.

Planowaną zbiórkę o piątej rano wyprzedza północny e­-mail od Europejskiej Agencji Kosmicznej. Która przekazuje wieści od Axiomu, który przekazuje wieści od Space­-X. Start znowu przełożony. Niestety.

Na kiedy? Nie wiadomo. Jutro spotkanie w hotelu i narada.

Nazajutrz w hotelu pojawia się między innymi pan pułkownik Luca Parmitano, włoski astronauta. I tak samo, jak pozostali, powtarza, niczym mantrę: kosmos znaczy cierpliwość.

Rozpoczyna się odprawa, oto kolejne wieści. Na mistrzostwach w opóźnianiu pojawił się nowy gracz. Pogoda owszem, dopisuje, wyreperowana rakieta już nie przecieka… za to stacja kosmiczna gubi powietrze. Start wstępnie przeplanowano na piątek trzynastego, ale nie przyzwyczajajcie się za bardzo do tej myśli. Bo wiecie, kosmos znaczy… a tak, oczywiście. Wiecie. Siedzicie tu dobry tydzień, zdążyliście załapać podstawy tej gry.

Tu i ówdzie zaczynają się nerwowe ruchy, telefony do kraju. A co, jak nie uda się również i w piątek? Tym bardziej, że znawcy tematu z powątpiewaniem kręcą głowami. Stacja kosmiczna, grubszy temat. Może się okazać, że start przesunie się na lipiec. Albo w ogóle na przyszły rok.

Ile tu możemy siedzieć, miesiąc, dwa? Każdy w kraju ma robotę, która sama się nie zrobi…

Na szczęście jestem żołnierzem, a żołnierz od tego ma przełożonych, żeby się za niego martwili. Pytam więc i otrzymuję odpowiedź: jak nasz astronauta nie wyleci w piątek, wracaj. Wszystko jasne, tak jest!

Na kolejnej odprawie otrzymujemy hiobowe wieści. ISS przecieka w rosyjskiej części „Zvezda” i zanim przyjmą kolejnych lokatorów, muszą porządnie upewnić się, że wszystko zostało naprawione. Więc nie, na razie Axiom­-4 nie poleci. Ale załoga nadal będzie w kwarantannie, bo może jeszcze się uda wystartować. Za tydzień albo dwa.

Zasmuceni, z nosami na kwintę, szykujemy się do domu. Polska Agencja Kosmiczna pyta, kto może pojawić się na Florydzie za tydzień. Niestety, wszyscy pochodzimy z instytucji o pieczołowicie zaplanowanym budżecie, więc z rezygnacją rozkładamy ręce. Brak zgody, niestety.

***

Ląduję w Warszawie w sobotę 14 czerwca wieczorem, na łeb na szyję pędzę na Pyrkon do Poznania, by choć przez chwilę wziąć udział w premierze „Gracza” ‒ mojej książki, piątej części przygód Vespera. Tak bardzo na nią czekałam, ale teraz wszystko zdaje się blednąć, tracić na znaczeniu wobec wydarzeń, w których przyszło mi uczestniczyć. Myśli mkną zupełnie innymi ścieżkami.

Kurczę, nie wystartował. Kiedyś na pewno wystartuje, ale kiedy? Czy wtedy wszystko pójdzie dobrze?

Już tego „na żywo” nie zobaczę. Psiakość. Szkoda.

Nie narzekam jednak, bo czuję, że przywiozłam z Cape Canaveral dotyk prawdziwego kosmosu. I nie, nie chodzi mi o tę skałę księżycową, choć to było naprawdę ekscytujące. Tylko o to doświadczenie specyfiki nieustannych opóźnień, porażek, wracania do punktu wyjścia i zaczynania jeszcze raz, z nową wiedzą i nowymi pomysłami. Nieugięcie, niestrudzenie, aby do przodu. Jako żołnierz po misjach rozumiem to aż za dobrze.

Sławosz Uznański­-Wiśniewski, urodzony w Dzień Astronauty, startuje wreszcie 25 czerwca (zupełnie nieświadomie robiąc z kolei mnie prezent urodzinowy). Leci prawie dobę, a potem przez osiemnaście dni ciężko pracuje na Międzynarodowej Stacji Kosmicznej, wykonuje eksperymenty, edukuje online polskie dzieci i młodzież. Wbrew pozorom, nie jest to egzotyczna wycieczka, ani kosztowna zabawa. Eksploracja kosmosu to nieunikniony etap rozwoju państw, które pragną uważać się za cywilizowane… a przy okazji też na tym to i owo zarobić. Technologie, wynalezione tam na górze, bardzo często mają ogromny wpływ na nasze życie na Ziemi. W kuluarach mówi się, że każde euro zainwestowane w satelity i obserwację naszej planety zwraca się czterokrotnie, a w pozostałe gałęzie nauki i przemysłu około dwukrotnie.

I tak właśnie nasz astronauta, wspierany przez tłum mniej wyeksponowanych, „kosmicznie zakręconych” osób i podmiotów, przeciera Polsce szlaki do gwiazd. By w końcu pożegnać się z załogą ISS i triumfalnie powrócić do domu.

Splashdown.

Chlupiąc 15 lipca 2025 roku w otulone mgłą wody Pacyfiku drugi Polak w kosmosie przynosi nam wszystkim ekscytującą wiadomość. Teraz to się naprawdę zacznie! Kosmos stoi przed nami otworem!

Byleście tylko, wyciągnęli z tej eskapady należyte wnioski: rozsądne, twórcze i pozytywne. I cierpliwe. Przede wszystkim cierpliwe.

Czego sobie i wszystkim zainteresowanym serdecznie życzymy,

ppłk lek. Magdalena Kozak wraz z kosmicznym zespołem Wojskowego Instytutu Medycyny Lotniczej

P.S. A tak swoją drogą, zauważyliście może, że wyleciał szczuplusieńki przystojniak, a wrócił taki dosyć pyzaty? To się nazywa fluid shift ‒ przesunięcie płynów w mikrograwitacji. I tym, między innymi, zajmuje się medycyna kosmiczna. Super sprawa, czyż nie?

Publicystyka

Wojtek Brzeziński

EKSTREMALNA EKSPLORACJA

roboty i AI na granicach nieznanego

Jest rok 2034. Przez ciężkie, pomarańczowe chmury przebija się wystrzelony z innego świata pocisk. Tuż nad powierzchnią rozpościera spadochrony, miękko osiada na piaszczystej diunie i uwalnia najbardziej osobliwego kosmicznego najeźdźcę w historii. 

Półtonowy intruz z metalu i kompozytów rozpościera zakończone dwumetrowymi śmigłami ramiona i wzbija się w powietrze. Przez kolejne trzy lata ma zwiedzić cały świat i znaleźć jego mieszkańców, jeśli istnieją. 

Tak rozpocznie się już w połowie przyszłej dekady misja Dragonfly ‒ najbardziej osobliwej międzyplanetarnej sondy, jaką dotąd stworzyła ludzkość. Doskonale demonstrującej to, jak roboty zmieniły nasz sposób eksploracji najbardziej ekstremalnych miejsc Układu Słonecznego. I jaką drogę przeszły one same od pierwszych, prymitywnych Łunochodów.

Kosmiczna Ważka

Dragonfly ma być drugą maszyną, która z bliska zbada może najbardziej tajemniczy świat Układu Słonecznego: okrążającego Saturna Tytana ‒ księżyc spowity w wiecznej mgle, pokryty oceanami metanu i etanu. Miejsce, które wydaje się mieć prawie wszystkie elementy potrzebne do powstania życia. Do tego Tytan posiada atmosferę niemal czterokrotnie gęstszą od ziemskiej, co w połączeniu z grawitacją osiągającą zaledwie 14% naszej sprawia, że to wprost idealne miejsce do… latania. Dlatego NASA postanowiła, że najlepszym sposobem na poszukiwanie tam śladów życia będzie nie łazik czy stacjonarny lądownik, a ogromny, ośmiowirnikowy dron. 

Tu jednak rodzi się istotny problem. Saturn, a co za tym idzie Tytan, są oddalone od nas o 1,2-1,6 mld km. Sygnały radiowe wysłane z Ziemi z prędkością światła docierają tam więc dopiero po 67-89 minutach. Gdyby ktoś wpadł na pomysł zdalnego sterowania latającym robotem, to gdy na ziemskich ekranach pojawiłby się obraz majaczącej na horyzoncie góry, w rzeczywistości maszyna już od półtorej godziny byłaby smutnym kawałkiem wprasowanego w jej ścianę metalu.

Dragonfly będzie więc nie tylko największym pojazdem, jaki kiedykolwiek wzbił się w powietrze obcego świata. Będzie najinteligentniejszym zwiadowcą, jakiego w kosmos wysłała ludzkość. Maszyna będzie sama wybierać trasę, miejsca do lądowania, wskazywać naukowcom ciekawe obiekty do badań. Człowiek będzie jej tylko zlecać zadanie. To, jak zostanie ono wykonane, będzie już na głowie robota. 

To ogromna zmiana. Jednym skokiem Dragonfly będzie pokonywać odległość 10 kilometrów. Dla porównania, łazik Opportunity, któremu operatorzy z ziemi musieli precyzyjnie wskazywać każdy kolejny ruch, pokonał 45 kilometrów w… 14 lat.

Pierwsze kroki

Pierwsze roboty używane w eksploracji kosmosu były w gruncie rzeczy prostymi automatami. Sowiecki Łuna 2, który w 1959 roku jako pierwszy obiekt stworzony przez człowieka dotarł na powierzchnię Księżyca, nie był w stanie wykonywać żadnych manewrów: jego zadaniem było tylko uderzyć w powierzchnię i przesłać dane w trakcie lotu. Amerykańskie sondy Ranger czy wczesne Pioneer również miały minimalną zdolność reagowania. Ich „inteligencja” ograniczała się do przekazywania sygnałów telemetrycznych. Programy sterujące były zapisywane na taśmach lub kartach perforowanych, a decyzje o działaniach, nawet najbardziej podstawowych, zapadały wyłącznie na Ziemi.

Z początkiem lat 70. na Księżycu pojawiły się pierwsze „jeżdżące” maszyny: radzieckie Łunochod 1 i Łunochod 2. Ich systemy sterowania opierały się na analogowej transmisji obrazu, a komendy były przesyłane z Ziemi przez kilkuosobowy zespół. Łunochody miały co prawda możliwość wykrywania przeszkód i stabilizacji pozycji, ale nadal były całkowicie zależne od operatorów. Amerykańskie lądowniki Viking 1 i 2 wyposażono już w podstawowe algorytmy sekwencyjnego wykonywania poleceń. Mogły analizować dane z otoczenia i dobierać odpowiednie instrumenty naukowe, ale ich moc obliczeniowa była mniejsza niż dzisiejszego zegarka.

Dla porównania: współczesne łaziki jak Curiosity czy Perseverance dysponują komputerami opartymi na systemach RAD750: specjalnie uodpornionych na promieniowanie procesorach, których korzenie sięgają końca lat 90. To niepozorna, ale twarda wersja PowerPC 750, tego samego układu, który napędzał legendarne komputery Apple, m.in. iMaca G3 i PowerBooki, zanim firma przeszła na architekturę Intela. Choć RAD750 działa z częstotliwością zaledwie 133-200 MHz, potrafi przetrwać promieniowanie kosmiczne i skrajne temperatury, które zniszczyłyby każdy laptop. Współczesne łaziki korzystają także z zaawansowanych systemów autonomicznej nawigacji i rozpoznawania terenu w 3D, co pozwala im planować trasę bez udziału człowieka.

Szybciej i lepiej

Sztuczna inteligencja zmienia zresztą nie tylko to, jak pozaziemskie roboty się poruszają, ale także to, jak one… „myślą”. I tak, wiekowa już nieco sonda Mars Express, została wyposażona przez Europejską Agencję Kosmiczną w algorytmy AI zapobiegające utracie danych – sonda sama zarządza pamięcią i priorytetami przesyłu informacji, co zmniejszyło obciążenie kontroli naziemnej o blisko połowę. Podobne techniki wdraża się na orbitujących teleskopach: Kosmiczny Teleskop Jamesa Webba czy obserwatorium Hubble generują terabajty danych dziennie – zbyt wiele, by naukowcy mogli je ręcznie przeanalizować. AI filtruje sygnały, rozpoznaje wzory w krzywych jasności gwiazd i pomaga wyłowić z szumu informacje o nowych planetach pozasłonecznych czy odległych galaktykach znacznie szybciej niż tradycyjne metody. Również Instytut SETI wykorzystuje sieci neuronowe do przeszukiwania radiowego szumu kosmosu w poszukiwaniu potencjalnych sygnałów od obcych cywilizacji. 

A im dalej wybiegamy w przyszłość, tym mniej nasi kosmiczni zwiadowcy potrzebują… ludzi. Przykładem jest wspólne przedsięwzięcie japońskiej JAXA i europejskiej ESA – misja Martian Moons eXploration (MMX), która w 2026 r. ma polecieć do księżyców Marsa. Sonda MMX, wyposażona w zaawansowaną inteligencję pokładową, samodzielnie wejdzie na orbitę Fobosa, wyląduje na jego powierzchni, pobierze próbki gruntu i wystartuje z powrotem, by dostarczyć je na Ziemię. Wszystko bez ciągłego nadzoru: AI pomoże wybrać bezpieczne miejsce lądowania i dostosować plan lotu do zmiennej, słabo poznanej grawitacji małego księżyca.

Już wkrótce na innych światach pojawią się też prawdziwe roje koordynujących swoje działania maszyn. NASA w ramach programu Artemis planuje w 2028 roku wysłać na Księżyc zestaw autonomicznych robotów budowlanych, które przygotują grunt pod stałą bazę. Roboty te mają samodzielnie z lokalnego regolitu księżycowego usypać lądowiska, zbudować fundamenty habitatów i ułożyć elementy infrastruktury: a wszystko to bez bezpośredniej obecności człowieka. Wyposażone w mechaniczne ramiona, a może nawet przenośne drukarki 3D drony i pojazdy kołowe będą się komunikować wzajemnie, dokonując podziału zadań. Algorytmy „roju” pozwolą im współdziałać i korygować swoje role w czasie rzeczywistym, np. gdy któryś z robotów ulegnie awarii.

Czas i pieniądz

Oczywiście ludzie nadal to wszystko zrobiliby szybciej i lepiej. Roboty ‒ przynajmniej dzisiejsze ‒ mają bardzo ograniczone możliwości dostosowywania się do zmieniającej się sytuacji. Można z Ziemi aktualizować ich oprogramowanie, ale jeśli pojawi się coś zupełnie nowego, jakieś zjawisko, którego zbadanie wykracza poza możliwości zainstalowanych na pokładzie czujników, to… tyle. Możemy w najlepszym przypadku liczyć na to, że za jakąś dekadę uda się zebrać fundusze na kolejną misję, tym razem wyposażoną w odpowiedni gadżet.

A im bardziej złożone misje, tym bardziej narażone na awarie. Zarówno techniczne, jak i… polityczne. Przykład? Marsjański łazik Perseverance jest wyposażony w zasobnik, w którym skrzętnie gromadzi próbki skał do zbadania w ziemskich laboratoriach. Plan zakłada, że robot pozostawi próbki gdzieś w czerwonym pyle, a kilka lat później kolejna maszyna przyjedzie po przesyłkę. Pierwsze dziesięć pojemników już czeka w miejscu ochrzczonym przez NASA nazwą „Three Forks Sample Depot” – wielka nazwa oznaczająca niczym w sumie niewyróżniający się marsjański kamień. 

Teraz próbki czekają na ruch NASA. Misja Mars Sample Return miałaby być prawdziwie cyrkowym pokazem zdolności kosmicznych robotów. Pierwszy z nich miałby przelecieć na Marsa, zrzucić na niego lądownik zawierający wspomniany łazik, który pozbiera rurki z próbkami i przetransportuje je do trzeciej, czekającej już maszyny MAV (Mars Ascent Vehicle) wyposażonej w rakietę, która zabierze je na orbitę Marsa, gdzie ma je przechwycić maszyna numer 4 ‒ budowany przez ESA Earth Return Orbiter ‒ która z próbkami ma wrócić na Ziemię.

Poziom komplikacji i technologicznego zaawansowania tej misji jest niewiarygodnie wysoki. Tyle, że choć próbki już są, a elementy łazika i rakiety powrotnej weszły w fazę testów, Biały Dom zaczął kręcić nosem na liczący 11 mld dolarów koszt całej operacji. Może skończyć się tak, że za dziesięć czy sto lat marsjańskie próbki wsadzi do kieszeni przechodzący tamtędy astronauta.

Steampunkowy zwiadowca

Są jednak w Układzie Słonecznym miejsca tak niegościnne, że nawet sztuczna inteligencja sobie z nimi nie poradzi. Weźmy na przykład temperatury sięgające 460°C, ciśnienie jak na dnie oceanu i atmosferę duszną od kwasu siarkowego. Warunki panujące na powierzchni Wenus sprawiają, że elektronika topi się tu w kilka minut. Ale NASA znalazła na to sposób rodem z XIX wieku: mechaniczny łazik AREE, napędzany wiatrem i oparty na analogowych komputerach. W erze kwantowych obliczeń inżynierowie wracają do przekładni, zapadek i sprężyn, bo w ekstremalnym środowisku retro znaczy niezawodne.

AREE, czyli Automaton Rover for Extreme Environments, nie przypomina żadnego znanego pojazdu kosmicznego. Sercem tej niemal steampunkowej maszyny ma być turbina wiatrowa typu Savoniusa, która bezpośrednio napędzi koła, i pozwoli zmagazynować potrzebną energię za pomocą… sprężyny. Komputery? Zapomnij o krzemie. Zamiast tego analogowe mechanizmy mierzące ciśnienie, temperaturę czy skład chemiczny skał. Niczym mechaniczny Frankenstein, AREE ma pokazać, że w warunkach, które zabijają elektronikę, zegarmistrzowska precyzja może otworzyć nowe ścieżki eksploracji.

Łazik AREE (Jonathan Sauder, Jet Propulsion Labs)

Celem tej szalonej maszyny jest kraina wulkanów na Wenus. AREE miałby badać powierzchnię, zjeżdżać po lawowych zboczach, a na koniec może nawet wspiąć się na tajemniczą formację zwaną Tessera. Jak przekaże dane na Ziemię bez elektroniki? Może za pomocą specjalnego reflektora odbijającego sygnały radarowe, a może… wypuszczając balonik z nośnikiem danych przypominającym płytę winylową czy woskowy cylinder. Wizje Babbage’a i Edisona mogą ziścić się na innej planecie.

Partnerzy

A w przyszłości, oprócz niezależnych „zwiadowców”, ludzie mogą zabrać ze sobą także „partnerów”. Zgodnie z raportem NASA „Robotic Precursor Missions” (NASA SP-2005-4537), autonomiczne lub zdalnie sterowane maszyny mogą wcześniej przetestować warunki środowiskowe, zlokalizować zasoby (np. lód wodny), przygotować lądowiska i ocenić poziom promieniowania miejsc, w które wybiorą się ludzie. Tego typu zadania są szczególnie ważne na Księżycu i Marsie, gdzie roboty mogą rozstawiać instrumenty badawcze, a nawet wznosić pierwsze struktury ochronne przed przybyciem ludzi. W praktyce może to oznaczać dekadę autonomicznych działań zanim na powierzchni pojawi się pierwszy człowiek.

Długotrwały pobyt ludzi poza Ziemią wiąże się z ogromnymi zagrożeniami biologicznymi, zwłaszcza promieniowaniem kosmicznym i pyłem księżycowym lub marsjańskim, który może uszkadzać płuca i sprzęt. Dlatego w środowiskach o podwyższonym ryzyku roboty mogą wykonywać najbardziej niebezpieczne zadania, od konserwacji infrastruktury po budowę osłon radiacyjnych z lokalnych materiałów. Badania ESA i JAXA wskazują na znaczenie tzw. in­-situ resource utilization (ISRU), czyli wykorzystania zasobów dostępnych na miejscu. Tu także pierwszoplanową rolę odgrywają roboty, które mogą autonomicznie przetwarzać regolity w beton czy wydobywać lód ze szczelin. Takie systemy testowane są m.in. w projekcie ISRU Pilot Plant prowadzonym przez NASA i Honeybee Robotics.

Współpraca między ludźmi a maszynami staje się coraz bardziej złożona i efektywna. Modele interakcji, takie jak „shared autonomy” (współdzielona autonomia), pozwalają ludziom nadzorować i modyfikować działania robotów, które same podejmują decyzje w mniej krytycznych obszarach. W eksperymentach analogowych (np. HI-SEAS na Hawajach czy NEEMO pod wodą) testowano scenariusze, w których roboty transportują ładunki, naprawiają panele słoneczne i prowadzą obserwacje, odciążając człowieka od monotonnych lub ryzykownych zadań. W przyszłości, zgodnie z planami projektów przyszłych lądowań na Księżycu i Marsie, może to być standardowy model eksploracji: zautomatyzowany partner będzie towarzyszył każdemu krokowi ludzkiej ekspansji.

Tak i na Ziemi

A technologie przetestowane na wielkim, kosmicznym poligonie zawsze wracają także tu, na Ziemię. Przykładem są niewielkie roboty o nazwie Yeti, sunące po śniegu Grenlandii i Antarktydy z georadarem, by skanować teren przed ludzkimi wyprawami i ostrzegać przed ukrytymi pęknięciami lodu. Dzięki GPS i AI Yeti sam planuje trasę i przeczesuje niebezpieczny obszar, chroniąc polarników przed wpadnięciem w lodową otchłań. W Arktyce testuje się także autonomiczne żaglowe drony oceaniczne zasilane energią słoneczną, które potrafią żeglować bez przerwy przez wiele miesięcy, zbierając dane klimatyczne. Takie jednostki, nazywane Saildrone, mogą penetrować obszary niedostępne dla statków badawczych i przekazują wyniki pomiarów w czasie rzeczywistym przez satelitę. Rząd Danii zaczął z nich korzystać także do ochrony podmorskich kabli i rurociągów przed „wypadkami” z udziałem rosyjskich tankowców.