Nowa Fantastyka 08/25 - różni - ebook
NOWOŚĆ

Nowa Fantastyka 08/25 ebook

Różni

0,0

16 osób interesuje się tą książką

Opis

PUBLICYSTYKA
 
2 KLABATERNIK Witold Vargas
3 SPRAWIEDLIWE MIASTA I ZAWODNI MĘDRCY Aleksandra Klęczar
4 SUPERMAN KONTRA KLAN NIENAWIŚCI Łukasz Czarnecki
10 WIZJE DZIEDZICTWA Sławomir Wasiński
13 WYDAWNICZA ALCHEMIA Wywiad z Tomaszem Szponderem
16 UMRZESZ Dariusz Jemielniak
70 PISANIE TO SPOSÓB NA ZACHOWANIE KULTURY Wywiad z Natalią Matoliniec
72 WIADOMOŚĆ DLA PRAWNUKÓW Rafał Kosik
73 ĆMA Tomasz Grodecki, Adam Roziński
74 TEN OBCY WEWNĄTRZ NAS Joanna Kułakowska
78 BIAŁA ŚMIERĆ Łukasz Orbitowski
 
PROZA POLSKA
 
17 2025. JAK NIE NAPISAŁEM OPOWIADANIA O CHROBRYM Wojciech Szyda
25 SŁUŻBA I OBOWIĄZEK Andrzej Miszczak
26 SYMBIOZA Adrianna Filimonowicz
32 RDZA Marcin Bartosz Łukasiewicz
35 JAK TYN WIATER Katarzyna Rupiewicz
 
PROZA ZAGRANICZNA
 
39 OSOBiŚCIE Ivan Ledesma
41 KALIJUGA. PROJEKT “KALI” Henry Lion Oldi
54 SOLĄ, MORZEM, ŚWIATŁEM GWIAZD Premee Mohamed
 
RECENZJE
 
65 KSIĄŻKI 69 FILM 76 KOMIKS

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 289

Rok wydania: 2025

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



08/2025 FANTASTYKA

Jerzy Rzymowski

POCZTÓWKA Z ISS

25 czerwca 2025 roku w ramach misji Axiom 4 na Międzynarodową Stację Kosmiczną wyruszył Sławosz Uznański-Wiśniewski ‒ drugi po Mirosławie Hermaszewskim polski astronauta w historii. Jak się nad tym zastanowić, astronauci to elita elit ludzkości. Wybitny naukowiec może być wątłego zdrowia, olimpijski czempion może nie grzeszyć intelektem – astronauta zaś musi łączyć rozległe naukowe kompetencje w różnych dziedzinach z kondycją fizyczną pozwalającą mu sprawnie funkcjonować w ekstremalnych warunkach lotu kosmicznego. A do tego jeszcze musi mieć żelazną psychikę oraz umiejętność kreatywnego myślenia, aby sprostać wszelkim wyzwaniom i komplikacjom, przewidywanym lub nie, które zgotuje mu przestrzeń. Jeśli ktokolwiek zbliża się do kategorii superbohaterów, to właśnie astronauci – od lotu Gagarina w 1961 roku było ich zresztą zaledwie około 660 na całą ludzkość.

A teraz sprowadzę nas na Ziemię. Według najnowszego Eurobarometru zaledwie 77% Polaków wierzy w pozytywny wpływ nauki i technologii na społeczeństwo. Tylko 47% uznaje ewolucję człowieka; tyle samo wierzy w odpowiedzialność naszego gatunku za postępujące zmiany klimatu. 57% Polaków nie wie, jak działa laser (uważa, że skupia fale dźwiękowe), ponad jedna trzecia wierzy w teorie spiskowe. Edukacja w Polsce leży i kwiczy – aż strach pomyśleć, ilu foliarzy przypada na jednego Sławosza. A najgorsze jest to, że decydentom, bez względu na polityczne umaszczenie, raczej nigdy nie będzie zależało na poprawie tego stanu rzeczy. Bo „ciemny lud wszystko kupi”. Bo emocjami łatwiej się zarządza niż kiedy trzeba przemówić do czyjegoś rozsądku.

Dlatego z tym większym podziwem obserwuję, jak Sławosz transmituje z ISS eksperymenty, zarażając entuzjazmem, ciekawością i pasją młodzież, której system nie zdążył jeszcze zmarnować. I mam nadzieję, że dzięki jego lotowi nowe pokolenie uzna, że pora wreszcie zrobić coś, żeby Ziemia ‒ i Polska ‒ wyglądały dobrze nie tylko z kosmosu.

Zapraszam do lektury!

Jerzy Rzymowski

PUBLICYSTYKA

Witold Vargas

KLABATERNIK

Nazwa tego demona jednoznacznie wskazuje na jego obce pochodzenie. A skoro nie brzmi ona słowiańsko, to jakim cudem wchodzi w poczet polskich demonów ludowych? Otóż Polska jest właściwie jedyną słowiańską krainą położoną w rejonie Morza Bałtyckiego, a kultura bałtycka, z racji intensywnej komunikacji morskiej między portami utworzyła na przestrzeni wieków dość jednolitą mitologię ludową. Jako że Niemcy stworzyli największą sieć bałtyckich portów, to i kultura była mocno naznaczona wpływami niemieckimi. Gdańsk, Ryga i inne miasta portowe były gęsto zasiedlane i kontrolowane przez Niemców, którzy wraz z językiem i kulturą zaszczepili również rodzime zabobony. We wszystkich krajach nadbałtyckich grasował ten sam gnom o wdzięcznej nazwie klabaternik, przez Skandynawów ochrzczony jako skipnisse. Etymologia słowa klabaternik nie jest jednoznaczna. Badacze wahają się czy pochodzi on od kalfatre – uszczelniać szczeliny na kadłubach statków czy raczej od kalbastern – stukać, jako że demona tego rozpoznawano po charakterystycznym stukocie. Alternatywną etymologią jest kabouter, która podobnie jak kobold oznacza domowego skrzata.

Ale mniejsza o nazwę. Faktem jest, że bez tego duszka żegluga bałtycka nigdy by nie rozkwitła. Zachowywał się on jak wszystkie inne genius loci. Można powiedzieć, że jego opis niemal co do słowa powtarza opisy opiekuna kopalń – skarbnika, czy opiekuna gniazda domowego – domowika. Powiadają, że klabaternik, tak jak skarbnik, ukazywał się szczególnie w chwilach zagrożenia życia, by ostrzec przed katastrofą i jak domowik był przynoszony do swojej siedziby w jednej z desek użytych do budowy statku. Motyw przenoszenia ducha opiekuńczego z lasu do domu lub łodzi zawiera w sobie reminiscencje najdawniejszych wierzeń z epok, gdy człowiek wędrowny był całkowicie zależny od otaczającej go przyrody. Najstarsze demony to duchy drzew, a skrzaty opiekuńcze konstrukcji wykonanych z tych drzew to ich potomkowie.

Klabaternik – Paweł Zych, Bestiariusz Słowiański

A na czym polegała relacja człowieka z takim demonem? Otóż demon stanowił ucieleśnienie reguł obowiązujących w tym nienaturalnym świecie, jakim był dom czy statek. O ile przyroda odradza się samodzielnie i rządzi się własnymi prawami, o tyle w obrębie kultury materialnej wszystko, co wykonane ręką ludzką, bez należytej opieki i troski ulega szybkiej degradacji. Z oczywistego powodu kultura ludowa, zamiast stworzyć podręczniki do prawidłowego utrzymania dzieł rąk ludzkich, powoływała do życia istoty demoniczne, które poprzez szacunek dla samych siebie, egzekwowały szacunek dla tego sztucznego otoczenia. I tak klabaternik nieustannie kontrolował szczelność pokładu, oświetlając zakamarki swoją latarenką i obstukując szczeliny swoim młotkiem. Młotek służył mu również jako narzędzie dyscyplinujące. Potrafił nim boleśnie zbić leniwych majtków i pijanych marynarzy.

Ale jak większość genius loci nie lubił wystawiać się na widok publiczny. Jego obecność raczej wyczuwano i domyślano się jej po dźwiękach, jakie wydawał spod pokładu i drobnych śladach, jakie zostawiał tu i tam. Natomiast ukazywanie się zostawiał na wyjątkowe okazje. Ujrzenie go nie wróżyło niczego dobrego, choć sam nieszczęścia nie przynosił. Jego majacząca się w ciemności sylwetka raczej ostrzegała przed nadchodzącym nieszczęściem. Jeśli została prawidłowo odczytana przez ogarniętego marynarza, mogła uratować życie wielu istnień. Natomiast zlekceważenie jego ostrzeżenia lub nieokazanie demonowi należytego szacunku niechybnie prowadziło do zguby.

Chociaż dla wielu z nas niezwykle ważne jest podkreślanie naszej słowiańskiej tożsamości zapominamy, że genetycznie i kulturowo jesteśmy w równej mierze ludem bałtyckim. Może w mniejszym stopniu, gdy mieszkamy gdzieś bliżej Karpat, ale w skali ogólnokrajowej nie sposób bagatelizować wpływu Skandynawii czy Niemiec na naszą tradycję. Co ciekawsze, nawet ostatnie badania genetyczne potwierdziły, że o ile gen słowiański trudno wyłuskać, tak gen bałtycki jest w naszym kodzie bardziej niż oczywisty. Toteż klabaternik, pomimo obco brzmiącej nazwy, jest jak najbardziej nasz.

PUBLICYSTYKA

Aleksandra Klęczar

SPRAWIEDLIWE MIASTA I ZAWODNI MĘDRCY

Czytacie te słowa w sierpniu, ale kiedy je piszę jest lipiec i właśnie zakończył się w Warszawie konwent Bazyliszek, będący jednocześnie tegorocznym Polconem. W tym roku konwentowe święto polskiej fantastyki miało kilkoro naprawdę ciekawych gości z zagranicy – i to rozmowy z nimi, te przeprowadzone i te wysłuchane, podpowiedziały mi temat obecnego felietonu.

Jeden z paneli dotyczył bowiem retellingu – zarówno powieści i opowiadań będących retellingami, jak i używania tej koncepcji jako pewnego literackiego dodatku, dla jednego motywu lub pomysłu. A tak się składa, że w tekstach autorek goszczących na tegorocznym Polconie i jedne, i drugie idee się pojawiają.

Ten felieton nie będzie jednak tak do końca analizą poszczególnych powieści – skupi się raczej na próbie zapytania, w jaki sposób można bawić się w prozie kulturowymi odwołaniami i przetworzeniami tak, by jednocześnie przy ich pomocy budować coś własnego i ciekawego. A żeby było trudniej, jako materiał do analizy weźmiemy sobie – filozofię.

O ile niespecjalnie dziwi użycie we współczesnej prozie wiecznie atrakcyjnych klasycznych mitów (co robi choćby Madeline Miller w „Kirke” czy Natalie Haynes w swoich powieściach mitologicznych), o tyle filozofia niespecjalnie wydaje się najbardziej oczywistym tematem do retellingu. Żywot filozofa – no, może jeszcze, w końcu Diogenes mieszkał w beczce, Platon ponoć przeżył epizod z gatunku „nie próbuj wprowadzać swoich teorii państwa idealnego w życie, bo marnie się to dla ciebie skończy”, a Arystoteles uczył Aleksandra Wielkiego. Ale sama filozofia? Idee, koncepcje, ontologie i epistemologie? Nie wygląda to na najłatwiejsze zadanie.

A jednak bywa tak, że współczesnego autora zafascynuje antyczny koncept filozoficzny czy, mówiąc współczesnym językiem, politologiczny. Wspomnijmy choćby, jak Jacek Dukaj udowodnił w „Innych pieśniach”, że da się zbudować fikcyjny świat na pryncypiach arystotelejskiej fizyki i wybrnął z tego karkołomnego zadania po mistrzowsku. Dorzućmy przetworzenia politycznej filozofii Platona i jego „Państwa”. W popularnych ujęciach bywa ono traktowane jako model dystopii raczej niż utopii, niezależnie od autorskich intencji, i elementy tego myślenia przenikają i do jego przetworzeń w fikcji. Ciekawsze jednak koncepcyjnie są takie ujęcia, które próbują ogrywać platońską wizję państwa jako inspirację do przynajmniej częściowo „pozytywnych” fikcyjnych społeczeństw. Waltera Jona Williamsa w jego „Aristoi” (powieść ukazała się w Polsce w roku 1997 w przekładzie Grażyny Grygiel i Piotra Staniewskiego) interesuje przede wszystkim idea władzy wyniesionych ponad lud filozofów-arystokratów, zarówno gdy chodzi o jej ewentualne zalety, jak i niewątpliwe wady. Z kolei Jo Walton, którą gościliśmy w tym roku na Polconie, w swojej niewydanej w Polsce powieści „Just City” i jej kontynuacjach zastanawia się nad samym sensem i możliwością istnienia platońskiej utopii – to nie przypadek, że w powieści kreują ją bogowie, nie ludzie! To jest świat, w którym zasady łatwe do zaakceptowania dla współczesnego odbiorcy (jak fakt, że Platon w swoim państwie idealnym przewidział możliwość pełnienia przez kobiety takich funkcji zawodowych, których greckie społeczeństwo jego czasów nigdy by im nie powierzyło) współistnieją z takimi, które i dziś wydadzą się nam trudne do przyjęcia (jak odbieranie dzieci rodzicom i przymusowe wychowywanie ich razem przez państwowe instytucje – Platon, o ile wiemy, własnych dzieci nie miał, a uczuć rodzicielskich najwyraźniej nie rozumiał). Platońskie państwo u Walton jest, och, bardzo, bardzo niedoskonałe ‒ tak bardzo, jak bardzo dalecy od ideału, a jednocześnie, mimo wszystko, pełni dobrych chęci są ci, którzy je tworzą. Filozoficzna wizja sprawiedliwego miasta stała się w tym przypadku pożywką dla specyficznej autorskiej koncepcji, oryginalnej, ale jednocześnie wchodzącej w dialog z kulturową tradycją.

Z kolei u innej autorki, która gościła w tym roku na Polconie, Ady Palmer (skądinąd dwukrotnie wyróżnionej Nagrodą „Nowej Fantastyki” za Zagraniczną Książkę Roku) także mamy w kluczowej roli inspiracje filozoficzne, choć tym razem niekoniecznie starożytne. Tu z kolei autorka testuje na czytelnikach ideę pisania jak dawni filozofowie, używania ich języka i stylu, by wyrazić to, jak ich idee mogłyby zostać wcielone w życie w fikcyjnym XXV wieku. Dla stworzonego przez autorkę świata kluczowe są klasyczne dla filozofii idee wolnej woli, skontrastowania wolności i zniewolenia, cenzury i autocenzury, ale także problemy związane z polityką i filozofią społeczną. Czy mowa o ideach Thomasa Hobbesa, który zastanawiał się w XVII wieku nad genezą państwa i kwestią nieuniknionych wojen, czy o oświeceniowych dyskusjach nad naturą człowieka, czy o jak najbardziej współczesnym dylemacie wagonika – Palmer wplata te idee w swój tekst, zadaje czytelnikom niełatwe pytania i daje niewiele odpowiedzi. Musimy raczej, jak przystało filozofom, zacząć odpowiadać sobie na nie sami.

PUBLICYSTYKA

Łukasz Czarnecki

SUPERMAN KONTRA KLAN NIENAWIŚCI

W wakacyjny dzień 1938 roku w amerykańskich kioskach i na stoiskach z gazetami pojawił się pierwszy numer magazynu „Action Comics”. Okładka periodyku miała przejść do historii, podobnie jak widniejący na niej mężczyzna w czerwonej pelerynie i niebieskim kostiumie z olbrzymim „S” na piersi. Tego dnia czytelnicy po raz pierwszy spotkali Supermana.

Stetson Kennedy

Mocarny przybysz z obcej planety już wkrótce stał się jednym z najważniejszych elementów amerykańskiej mitologii. Po tym, jak 200 000 egzemplarzy owego numeru „Action Comics” rozeszło się jak świeże bułeczki, nic w popkulturze nie było takie samo.

Postać „Czempiona Uciśnionych” wymyśliło dwóch młodzieńców żydowskiego pochodzenia z Cleveland w Ohio ‒ scenarzysta Jerry Siegel i rysownik Joe Shuster. Zaprzyjaźnili się jeszcze w czasach szkolnych. Obaj byli outsiderami, nieśmiałymi wobec dziewcząt, niespecjalnie wyróżniającymi się w nauce i sporcie, za to dzielącymi miłość do brukowej literatury SF i opowieści obrazkowych. Wspólnie spędzali długie godziny na strychu domu rodziny Siegelów, pochłaniając fabuły o szalonych naukowcach lub przybyszach z kosmosu i dyskutując na ich temat. Dla Jerry’ego świat futurystycznych wynalazków i niezwykłych przygód był przede wszystkim miejscem ucieczki przed ponurą rzeczywistością ‒ ukochany ojciec chłopaka zginął tragicznie w trakcie napadu na prowadzony przez siebie sklep z używaną odzieżą. Stres wywołany wtargnięciem napastników był tak wielki, że Siegel Senior dostał zawału. Być może to właśnie śmierć rodzica sprawiła, iż młody fan SF zaczął snuć fantazje o pogromcach złoczyńców, biorących w obronę tych, którym brakowało siły, by obronić się samodzielnie.

Narodziny herosa

Po ukończeniu szkoły średniej przyjaciele postanowili przekuć swoją pasję w fach. Stworzyli duet artystyczny, w którym Joe pełnił funkcję rysownika, a Jerry scenarzysty. Wspólnie kreślili kolejne komiksowe historie, które rozsyłali wydawnictwom. Sukcesy odnosili raczej mierne, nie stać ich było nawet na własne lokum; wciąż mieszkali z rodzicami, a za pracownię służył im strych matki Jerry’ego. W tym czasie w ich głowach rodzić zaczęła się postać obdarzonego nadludzką siłą przybysza z innej planety. Młodzieńcy długo dopracowywali ów koncept, ostatecznie powołując do życia Supermana. Nowy bohater wydał im się zbyt dobry, by marnować go na kartach pulpowych magazynów. Siegel i Shuster podjęli próbę zainteresowania herosem w czerwonej pelerynie kontrolujących rynek medialny syndykatów prasowych ‒ mieli nadzieję, że któryś z nich zleci im tworzenie komiksowych pasków regularnie ukazujących się na łamach gazet. Tego typu umowa stanowiło w latach 30. spełnienie marzeń każdego rysownika: gwarantowała stabilność, sławę i godziwe zarobki. Niestety, Superman nie wywołał w biurach korporacji takiego zachwytu, na jaki liczyli młodzi twórcy. Wszystkie wiodące firmy zajmujące się „poważną” prasą odrzuciły przedstawiony im koncept jako absurdalny i niedojrzały. Rozczarowani przyjaciele odłożyli Człowieka ze Stali na półkę.

I być może przybysz z Kryptona zostałby tam już na stałe, gdyby nie Harry Donenfeld, właściciel koncernu National Allied Publications. Rzutki biznesmen od lat działał w branży pulpowych magazynów, drukując pełne grozy i przemocy opowieści oraz treści ocierające się wręcz o pornografię. W okresie prohibicji Donenfeld aktywnie brał udział w przemycie alkoholu i niejeden nielegalny bar w Nowym Jorku zawdzięczał mu obfity wyszynk. W połowie lat 30., w obliczu coraz głośniejszej społecznej krytyki wobec bezeceństw w mediach, wydawca przerzucił się na sprzedaż bardziej niewinnej rozrywki, wchodząc na rynek komiksów. To właśnie jego firma wydawała kultowe „Detective Comics”. Siegel i Shuster mieli już w swojej historii współpracę z National Allied Publications, dla którego stworzyli kilka historii. Wiosną roku 1938 spółka Donenfelda przygotowywała debiut nowego magazynu „Action Comics”. Sęk w tym, że redaktor naczelny tytułu nie miał pojęcia, czym właściwie go zapełnić. W poszukiwaniu treści do pierwszego numeru, przejrzał odrzucone przez „Detective Comics” pomysły i w końcu, z braku lepszego pomysłu, postanowił wykorzystać ubranego w błękitny kombinezon kosmitę . Na adres matki Siegela przyszedł list ze zleceniem dla młodych twórców ‒ National Allied Publications proponowało im przygotowanie liczącej trzynaście stron historii o przygodach Supermana. W zamian autorom oferowano 130 dolarów honorarium. Był tylko jeden haczyk: umowa zawierała klauzulę, na mocy której Siegel i Shuster zrzekali się praw autorskich na rzecz spółki Donenfelda. Była to powszechna wówczas w świecie komiksowych wydawców praktyka, ale jak miała pokazać przyszłość, zgadzając się na ten układ przyjaciele z Cleveland zrobili najgorszy interes od czasu, kiedy Ezaw sprzedał swe pierworództwo za miskę soczewicy.

Tryumf Supermana

200 000 egzemplarzy „Action Comics” rozeszło się jak świeże bułeczki, a redakcję zasypały listy od zachwyconych czytelników. Superman podbił serca amerykańskich dzieci i nastolatków. National Allied Publications poszło za ciosem zamawiając kolejne opowieści o herosie z Kryptona. Miesiące mijały, a bohater w czerwonej pelerynie stawał się coraz popularniejszy, nakłady „Action Comics” rosły, a wraz z nim do kieszeni Donenfelda płynął szeroki i wartki strumień dolarów. Siegel i Shuster zostali stałymi współpracownikami koncernu, podpisano z nimi umowy na okres dziesięciu lat. Młodzi twórcy zyskali stabilizację, rozgłos i zarobki na tyle duże, że w końcu wyprowadzili się od rodziców. Siegel, ożeniwszy się, kupił dom w Nowym Jorku, podczas gdy jego przyjaciel pozostał w rodzinnym mieście tworząc w nim studio z prawdziwego zdarzenia, gdzie w rysowaniu przygód Supermana wspomagał go sztab asystentów.

W roku 1939 na rynku ukazał się kolejny magazyn komiksowy zatytułowany po prostu „Superman”. Tym samym przybysz z kosmosu został pierwszym herosem, który dostał solowy tytuł. Ponadto do National Allied Publications zaczęły napływać zlecenia od syndykatów prasowych, które wcześniej pokazały twórcom Supermana drzwi. W roku 1940, zaledwie w dwa lata po tym, jak bohater został zaprezentowany światu, paski komiksowe o jego przygodach drukowało już trzysta dzienników, zaś oba magazyny drukujące prace Siegela i Shustera tj. „Action Comics” i „Superman” sprzedawały się w łącznym nakładzie 2,5 miliona egzemplarzy.

Donenfeld zrozumiał, że kupił za grosze kurę znosząca złote jaja. Postanowił doić Supermana, ile tylko się da. Pieniądze z samych magazynów komiksowych mu nie starczyły ‒ ambitny i lubiący światowe życie wydawca chciał więcej i więcej! W celu lepszej eksploatacji komercyjnego potencjału postaci biznesmen powołał do życia spółkę Superman Inc., której zadaniem było zarządzanie marką. Na czele firmy stanął młody Robert Maxwell. Jego zadanie było proste: miał przekonywać producentów wszelkiej maści dóbr dla dzieci do wykupienia licencji umożliwiającej im umieszczanie na swoich produktach logo Supermana. Pomysł okazał się strzałem w dziesiątkę. Zainteresowanie było ogromne, bo dzieciaki rzucały się na wszystko, co miało choć odległy związek z ubóstwianym przez nie herosem. Wkrótce wielkie „S” było już wszędzie ‒ na czapkach, piżamach, zabawkach i słodyczach. W trakcie nowojorskiej parady z okazji Dnia Dziękczynienia nad maszerującymi unosił się ogromny balon w formie Supermana, a w blisko 17 000 kinach rozrzuconych po całych Stanach Zjednoczonych widzowie gromadzili się tłumnie w soboty, by oglądać animowane przygody herosa. Donenfeld mógł sobie pogratulować interesu życia, bowiem olbrzymi dochód przynoszony przez markę trafiał bezpośrednio do jego kieszeni z ominięciem twórców postaci. W porównaniu z zarabianymi przez Supermana dziesiątkami milionów dolarów, honorarium, które ze swą pracę dostawali jego ojcowie, stanowiło nędzne ochłapy.

Radio i płatki

Tymczasem Maxwell poszukiwał nowych sposób promocji. W roku 1940 wpadł na pomysł wypuszczenia herosa na nowe wody. Dotychczas podstawowym medium opowiadającym historie o przygodach bohatera z peleryną były drukowane na papierze komiksy, teraz nadszedł czas, aby legenda Supermana dotarła pod strzechy na falach radiowych. Szef Superman Inc. szybko znalazł firmę zainteresowaną reklamowym potencjałem projektu ‒ wytwórcę płatków śniadaniowych Kellogg. Każdy odcinek show poprzedzony miał być reklamą ich standardowego produktu, płatków PEP. Głos lektora literował P… E… P, po czym dodawał Superman mówi że są pyszne!

Maxwell wziął na siebie obowiązki producenta audycji. Dobrze wiedział, czego chciał. Serial miał być wypełniony akcją, a równocześnie promować dobre amerykańskie wartości. Superman, który w komiksach niekiedy posuwał się do działań drastycznych, tu zamienił się w Wielkiego Niebieskiego Harcerzyka. Równocześnie Bob Maxwell i jego ludzie na potrzeby show rozwinęli znacząco to, co później miało być zwane uniwersum DC. To właśnie oni wymyślili kryptonit, czyli tajemniczy kosmiczny minerał odbierający herosowi jego moce, nadali gazecie, w której pracowało alter ego Supermana, Clark Kent, nazwę „Daily Planet” oraz wprowadzili postacie bufonowatego wydawcy Perry’ego White’a i nastoletniego pomocnika redakcji Jimmy’ego Olsena, z którym mogli się utożsamiać młodzi słuchacze.

Premiera radiowych „Przygód Supermana” miała miejsce 12 lutego 1940 roku. Program okazał się wielkim sukcesem. Odtąd przez następne jedenaście lat, codziennie o godzinie 17.15 całe rodziny gromadziły się przy odbiornikach, by słuchać kolejnych spektakli głosowych opowiadających o losach herosa. Wkrótce kultowe stały się powiedzonka głównego bohatera Naprzód i w górę! oraz To wygląda na robotę dla… Supermana! Co ciekawe, przeważająca większość epizodów została wyemitowana na żywo. Łącznie wypuszczonych w eter miało zostać 2088 odcinków, a zmierzch „Przygód…” nastąpił dopiero z rozkwitem telewizji. Nowe medium bynajmniej nie zaszkodziło przybyszowi z Kryptona ‒ doskonale czujący prądy czasu Maxwell po zamknięciu radiowego show został producentem telewizyjnego serialu, który również miał święcić tryumfy.

Przeciw nienawiści

Największa popularność audycji o Supermanie przypadła na lata II wojny światowej. Po przyłączeniu się Stanów Zjednoczonych do działań wojennych tematyka nazistowskiego zagrożenia często pojawiała się w scenariuszach kolejnych „Przygód…”. „Obrońca Uciśnionych” walczył z niemieckimi oraz japońskimi szpiegami, szalonymi naukowcami z III Rzeszy czy innymi zwolennikami Hitlera, Oś miała w nim najzacieklejszego wroga.

Gdy wojna dobiegła końca, wraz ze zniknięciem zagrożenia ze strony państw Osi scenarzyści „Przygód Supermana” stanęli wobec trudnego zadania. Musieli wymyślić nowych łotrów, gdyż wraz z upadkiem III Rzeszy i kapitulacją Japonii formuła wykorzystywana przez ostatnie lata stała się nieaktualna. Oczywiście można było wrócić do zagrożeń rodem z innych planet, lub komiksowych geniuszy zła, ale Superman Inc. i odpowiedzialni za reklamę przedstawiciele firmy Kellogg obawiali się, że młodzi słuchacze mogą być przesyceni tego typu wątkami.

Zaczęła się burza mózgów, aż w końcu William B. Lewis, wiceprezes agencji reklamowej Kenyon & Eckhardt reprezentującej interesy sponsora audycji, rzucił propozycją, która w obliczu docierających zza Atlantyku doniesień o ludobójstwie dokonanym w Europie przez Niemców wydawała się bardzo na czasie. Nie robimy w edukacji ‒ powiedział Lewis ‒ Sprzedajemy płatki. Ale możemy robić i to, i to. Pomysł speca od marketingu był bardzo prosty: skoro Superman stanowi moralny wzór do naśladowania dla ponad czterech milionów amerykańskich dzieci, powinno się wykorzystać ten wpływ, by nauczyć młode pokolenie tolerancji i uodpornić na wirusa nienawiści, który zebrał tak straszliwe żniwo na Starym Kontynencie.

USA potrzebowały takiej kampanii edukacyjnej, bo w latach 40. w południowych stanach czarni wciąż byli obywatelami drugiej, a nawet trzeciej kategorii. Dość rzec, że w roku 1941 gubernator Georgii postanowił ułaskawić członków Ku Klux Klanu, których prokurator stanowy posadził w więzieniu za akty tarzania w smole i pierzu oraz biczowania zwolenników równouprawnienia. Między obydwoma politykami doszło do burzliwej publicznej debaty. W jej trakcie prokurator zaprezentował oponentowi dwa splecione ze skórzanych rzemieni bicze, którymi bojownicy KKK bili swoje ofiary, mówiąc że cios takim bykowcem jest w stanie powalić słonia, a co dopiero człowieka. Gubernator bez mrugnięcia okiem odpowiedział, że doskonale zna tę broń, bo sam nią kiedyś zdzielił czarnego.

Gdy Lewis podzielił się swoim pomysłem z Maxwellem, ten bardzo się do niego zapalił. Szef Superman Inc. mocno przezywał wieści o Holokauście ‒ sam był Żydem, a jego rodzice uciekli do USA przed pogromami w carskiej Rosji. Ojciec Roberta został dentystą, a wzbogaciwszy się postanowił dać od siebie coś społeczeństwu, zakładając klinikę non profit, w której za darmo leczył zęby ubogim dzieciom. Maxwell, zainspirowany przykładem rodzica, również chciał móc choć trochę poprawić świat, w którym przyszło mu żyć. Dlatego, mimo ostrzeżeń części współpracowników, uważających że próba przemycenia edukacyjnych treści w przygodowym serialu radiowym musi zakończyć się katastrofą, raźno zabrał się do pracy.

By scenariusz historii jak najlepiej spełnił swoje zadanie, Maxwell zatrudnił do pracy nad nim obeznanego z tematyką grup nienawiści Bena P. Freemana, byłego dziennikarza „New York Timesa”. Ponadto wciągnął do projektu działaczkę na rzecz edukacji dzieci Josette Frank, która wniosła wiele cennych sugestii. W końcu, po długich badaniach, dysputach i licznych przeróbkach scenariusza, 16 kwietnia 1946 roku zebrani przed radioodbiornikami młodzi fani Supermana usłyszeli historię zatytułowaną „Organizacja siewców nienawiści”.

Fabuła odcinka opowiadała o grupie młodych chuliganów nazywających się Strażnikami Ameryki. Pod przywództwem charyzmatycznego lidera Franka Hilla, wykolejeni młodzieńcy siali terror wśród mniejszości etnicznych Metropolis. Już w pierwszych scenach podpalają aptekę należącą do żydowskiego farmaceuty; odpowiadają też za wtargnięcie do synagogi i dźgnięcie nożem rabina oraz pobicie katolickiego chłopca. Głównym celem faszyzującej bojówki jest niedopuszczenie do zbudowania przez Międzywyznaniową Radę Metropolis klubu rekreacyjnego otwartego dla dzieci wszystkich wyznań i kolorów skóry. Skrajnie prawicową organizację próbuje zinfiltrować nastoletni dziennikarz Jimmy Olsen, ale zostaje zdemaskowany i zrzucony z głównego miejskiego mostu w odmęty rzeki. Dzielny młodzieniec z pewnością by utonął, gdyby nie Superman, który wynosi młodego przyjaciela na brzeg, po czym leci do siedziby Strażników Ameryki, gdzie demaskuje Hilla jako dawnego niemieckiego szpiega, po wojnie na własny rachunek starającego się ustanowić w USA nazistowski reżim. Rozprawiwszy się z nikczemnikiem, heros oświadcza młodym mężczyznom zszokowanym tym, jak dali się wykorzystywać wrogowi ojczyzny, by pamiętali, że jeśli ktoś przekonuje ich, iż jakiś człowiek nie może być dobrym obywatelem z racji świątyni, do której chodzi lub tego, jaki ma kolor skóry, to mogą mieć pewność, że ten, kto to mówi, sam ma serce do głębi przesiąknięte złem i zgnilizną. Słowa te Superman kierował jednak nie tylko do byłych Strażników Ameryki lecz także do ponad czterech milionów młodych słuchaczy. A oni wzięli je sobie do serca.

Klan Płonącego Krzyża

„Organizacja siewców nienawiści” okazała się wielkim sukcesem, a na twórców „Przygód Supermana” ze wszystkich stron sypały się pochwały za poruszenie ważnej społecznie kwestii. Maxwell uznał, że wraz ze swoją ekipą powinni dalej iść tą drogą. W podjęciu decyzji pomógł im niezwykły zwrot akcji, którego nie wymyśliłby nawet doświadczony scenarzysta komiksów.

Do Superman Inc. zgłosili się przedstawiciele Ligi Przeciwko Zniesławieniom, żydowskiej organizacji walczącej z antysemityzmem i rasizmem. Zaproponowali Bobowi Maxwellowi skonfrontowanie herosa w czerwonej pelerynie z jednym z największych wewnętrznych zagrożeń dla amerykańskiego społeczeństwa ‒ Ku Klux Klanem. Oferowali zresztą coś więcej niż sam tylko pomysł: od lat współpracownikiem Ligi był Stetson Kennedy ‒ dziennikarz i aktywista z Florydy, który mimo iż sam pochodził z rodziny pielęgnującej tradycje dawnych właścicieli niewolników (jego wuj był członkiem Klanu, a gdy Kennedy miał siedem lat rodzice zabrali go na paradę KKK), zbuntował się przeciwko panującemu na Południu rasizmowi i poświęcił życie walce na rzecz równouprawnienia. W czasie II wojny światowej, zwolniony z powodu chorych pleców ze służby wojskowej, przeniósł się do Atlanty, głównego centrum działalności KKK i pokrewnych mu organizacji, po czym przystąpił do tropienia wpływów zbrodniczego zakonu „stuprocentowych” Amerykanów. Cechowała go odwaga posunięta do szaleństwa ‒ pod przybraną tożsamością wstąpił nawet w szeregi Klanu, prenumerował wydawane przezeń periodyki i wydawnictwa propagandowe oraz wykorzystywał zdobytą wiedzę do pisania kolejnych artykułów, ostatecznie publikując książkę „Klan zdemaskowany”. Była ona bestsellerem, a w sprzedaży z pewnością pomogła otoczka tajemnicy: na okładce, wbrew ówczesnym zwyczajom wydawniczym, nie było zdjęcia autora, a w trakcie spotkań z prasą Kennedy zabraniał się fotografować.

Dziennikarz, jako się rzekło, był stałym współpracownikiem Ligi Przeciwko Zniesławieniom. Dzięki niej nawiązał kontakt z innym infiltrującym KKK agentem, działającym pod pseudonimem John Brown, któremu udało dotrzeć się aż do wewnętrznego kręgu organizacji i jej zbrojnego ramienia, Klubu Klavarierów. Kennedy miał dzięki temu pełną wiedzę o zbrodniczej działalności Klanu na terenie Georgii i innych stanów. To, co udało mu się dowiedzieć, było przerażające ‒ w Atlancie w szeregach zakonu znajdowali się oficerowie policji, którzy pomagali braciom w mordowaniu czarnych. Klanowcy planowali kradzież broni z magazynów wojskowych i dokonanie wielkiej rzezi kolorowych. Pokazem siły braterstwa rasistów była ceremonia, jaka odbyła się w nocy 9 maja 1946 roku na Kamiennej Górze w Georgii. W blasku płonącego krzyża Wielki Smok Samuel Green przemawiając z ołtarza ozdobionego amerykańskimi flagami obwieszczał odrodzenie podupadłej oraz podzielonej w ostatnich latach organizacji. Ponad dwustu nowych akolitów złożyło mu przysięgę wierności, a całe wydarzenie zgromadziło tysiąc widzów, zarówno zakapturzonych członków KKK, jak i dziennikarzy, którzy opisali ceremonię w gazetach, często ją przy tym romantyzując. Nawet magazyn „Life” poświęcił jej czterostronicową rozkładówkę.

Dla Ligi Przeciwko Zniesławieniom i Kennedy’ego noc ta była sygnałem alarmowym. Należało coś zrobić, a przede wszystkim działać przeciwko propagandzie rozsiewanej przez Samuela Greena i jego ludzi. Wielki Smok planował już bowiem olbrzymią kampanię reklamową, szacując że miliony białych mężczyzn zaniepokojonych emancypacją kobiet, czarnych, Żydów i katolików będą chciały zaciągnąć się pod jego sztandar. Chcąc uniknąć płacenia wysokich podatków, lider KKK zarejestrował swoją organizację jako lokalne Stowarzyszenie Klanów Georgii, oficjalnie odżegnując się od tytułu Wielkiego Czarnoksiężnika przysługującego władcy Niewidzialnego Imperium tj. wodzowi Klanu. W rzeczywistości z Atlanty Green dyrygował działalnością rozsianych po całym kraju oficjalnie niezależnych formacji. Jego ostatecznym celem było stworzenie potężnej międzystanowej siatki, która mogłaby skutecznie wywierać naciski na władze USA.

Liga Przeciw Zniesławieniom zaproponowała Maxwellowi, że jeśli podejmie się udziału w kampanii przeciwko Wielkiemu Smokowi i jego zwolennikom, to na potrzeby scenariusza, ekipa „Przygód Supermana” uzyska dostęp do wszystkich materiałów, jakie udało się zgromadzić Kennedy’emu. Dla Roberta była to nie lada gratka ‒ dostawał możliwość zdemaskowania na falach radiowych najbardziej zbrodniczej organizacji działającej na terenie Stanów Zjednoczonych, a co więcej, jako że ich tajemnice miały zostać puszczone w eter w audycji dla dzieci, klanowi bracia zostaliby skutecznie ośmieszeni. Fakt, że jako Żyd również znajdował się na liście osób, którym Green odmawiał jakichkolwiek praw, zapewne również wpłynął na decyzję Maxwella. Szef Superman Inc. postanowił podjąć się zadania.

10 czerwca 1946 roku wyemitowany został pierwszy epizod szesnastoodcinkowego cyklu „Klan Płonącego Krzyża”. Chcąc uniknąć procesu sądowego, twórcy serialu postanowili nie używać nazwy prawdziwej organizacji. Mimo to nikt ze słuchaczy nie mógł mieć wątpliwości, do kogo pije opowiadana historia. Trzeba zaznaczyć, że Maxwell i jego ekipa nie odważyli się uczynić w swojej historii ofiarą działań nienawistników w kapturach Afroamerykanina, bojąc się, że mogliby w ten sposób utrwalić stereotyp, wedle którego KKK stanowił zagrożenie wyłącznie dla czarnych. Zamiast tego Klan Płonącego Krzyża gnębił rodzinę Amerykanów chińskiego pochodzenia, porywając ich dwunastoletniego syna, by zlinczować go poza miastem. Chłopiec na szczęście ucieka oprawcom, ale łamie rękę i trafia do szpitala. Wkrótce potem wydawca „Daily Planet” oferuje nagrodę za informacje mogące pomóc złapać bandytów, co wraz z Jimmym Olsenem przypłaca stając się ofiarą kolejnego porwania. Akolici Płonącego Krzyża pod wodzą Wielkiego Skorpiona Matta Rigga szykują się już do rozstrzelania jeńców, gdy w ostatnim momencie nieszczęśników ratuje Superman, po czym robi zakapturzonym łotrom „jesień średniowiecza” z tego, co mieli pod szatami i oddaje ich w ręce sprawiedliwości.

Na wolności pozostaje tylko Rigg, który udaje się do Graham City na spotkanie z Wielkim Imperialnym Mogołem Klanu Płonącego Krzyża Secretem Wilsonem, by prosić go o ogłoszenie ogólnokrajowej krucjaty przeciw kolorowym z Metropolis. Tu jednak czeka go rozczarowanie, gdyż dla Wilsona organizacja jest tylko maszynką do robienia pieniędzy, a jej opłacających składki i biorących na poważnie rasistowskie przesłanie członków Wielki Mogoł uważa za frajerów. Zamiast otrzymać pomoc, Rigg słyszy, że jest głupcem skoro uwierzył w cały ten szajs o wyższości białej rasy Robimy w najstarszym zawodzie świata ‒ kończy wywód przywódca Klanu ‒ Handlujemy nienawiścią. Rozwścieczony Wielki Skorpion morduje Wilsona, po czym powraca do Metropolis, by zemścić się na odpowiedzialnych za rozbicie swojej komórki. Celu jednak nie osiąga i schwytany przez Supermana kończy w więzieniu.

„Klan Płonącego Krzyża” był sukcesem. Gazety i organizację pozarządowe chwaliły Superman Inc. i firmę Kellogg. Głosy wściekłości dobiegały tylko z Atlanty, gdzie Wielki Smok wzywał ze swymi ludźmi do bojkotu płatków śniadaniowych produkowanych przez sponsora audycji. Miał czego się bać, bo „Przygody Supermana” zwiększyły zainteresowanie mediów jego organizacją i to bynajmniej nie takie, na jakie Green liczył ‒ zamiast pisać o KKK w konwencji romantycznego braterstwa i patriotyzmu, prasa odsłaniała teraz prawdziwe oblicze ugrupowania. Jakby tego było mało, Klan infiltrowało FBI, zbierając dowody zarówno na jego zbrodniczą działalność, jak i unikanie płacenia podatków. Co prawda na urodziny przywódcy bractwa przybyło aż 1500 działaczy, ale nie zmieniało to faktu, że grunt palił mu się już pod nogami. W lipcu 1949 roku, w wywiadzie udzielonym magazynowi „Nation” Wielki Smok narzekał na ogrom uprzedzeń, jakie ludzie żywili względem Ku Klux Klanu! Miesiąc później zmarł we własnym ogrodzie. Po jego śmierci KKK zabrakło charyzmatycznego lidera i zbrodnicze bractwo rozpadło się na szereg mniejszych organizacji. Niestety, nienawiść jest jak hydra i dziś lokalni spadkobiercy Klanu, żerując na lękach współczesnych Amerykanów chcących Uczynić Amerykę Znowu Wielką, ponownie podnoszą łeb wykorzystując Internet do siania propagandy i werbowania nowych członków.

Wbrew późniejszej legendzie „Przygody Supermana” nie były główną przyczyną klęski sięgającej korzeniami XIX wieku zbrodniczej organizacji. Klęski, jako się rzekło, nie całkowitej, bo paskudny miot KKK żyje i działa nadal. Historia starcia przybysza z Kryptona z Klanem Płonącego Krzyża jest jednak jedną z jaśniejszych kart w dziejach popkultury, pokazując że nawet przeznaczona dla dzieci audycja może nieść zmieniające świat przesłanie. W roku 2019 wydawnictwo DC przypomniało ów epizod swoim czytelnikom wypuszczając na rynek trzyczęściowy komiks „Superman miażdży Klan” oparty na scenariuszu „Klanu Płonącego Krzyża”.

PUBLICYSTYKA

Sławomir Wasiński

WIZJE DZIEDZICTWA

„Władca Pierścieni” jako anime

Zastanawiając się nad tym, jak w społecznej świadomości na przestrzeni ostatniego ćwierćwiecza ewoluuje obraz marki, jaką stał się „Władca Pierścieni” J.R.R. Tolkiena, można dojść do wniosku, że postrzeganie historii osadzonych w Śródziemiu zmienia się bezustannie, lecz w wolnym, miarowym tempie.

W grudniu 2001 roku na ekrany kin trafiło pierwsze ogniwo filmowej trylogii – „Władca Pierścieni: Drużyna Pierścienia”. Reżyserem, który od dziecka chciał obejrzeć ożywiony świat Tolkiena na wielkim ekranie, był Peter Jackson. Jego wizja Śródziemia okazała się najpełniejsza i choć nie doskonała, to aspirująca do tego miana na wielu płaszczyznach, a bez wątpienia – najbardziej koherentna. Jego trylogia bardzo wysoko zawiesiła poprzeczkę kolejnym filmowcom. Stała się dziedzictwem Jacksona, którego twórcy nie mogą ignorować, a także punktem odniesienia dla widzów oraz entuzjastów twórczości Tolkiena.

Dekadę później Jackson zaprezentował światu trylogię „Hobbita”, obarczoną wieloma wątpliwymi pomysłami i rozwiązaniami fabularnymi, chociaż jej pierwsza odsłona mogła aspirować do bycia początkiem naprawdę ciekawej i nieoczekiwanej podróży. Tym samym nowozelandzki reżyser udowodnił, jak trudno – pomimo wielkich aspiracji – będzie przeskoczyć uprzednio ustawioną poprzeczkę, nie tylko jemu samemu, ale przede wszystkim przyszłym twórcom chętnym eksplorować najdalsze zakątki Śródziemia.

***

Mija kolejne dziesięć lat i z odmętów głębokich kieszeni Amazona wyłania się serial „Władca Pierścieni: Pierścienie Władzy”, przedstawiający losy młodych, dobrze znanych postaci, takich jak Galadriela, Elrond czy Isildur. Nie warto się nad nim długo rozwodzić, głównie z uwagi na fakt, że twórcy „Pierścieni…” nie rozumieją ani jak działa świat stworzony przez Tolkiena, ani jakie wartości przyświecają jego bohaterom, o samym pisarzu nawet nie wspominając. Gdzieś między tym wszystkim od lat pojawiały się pomysły, by poszerzyć współczesną markę o produkcję animowaną. W 2021 roku, w czasie obchodów jubileuszu dwudziestolecia trylogii „Władcy Pierścieni” New Line Cinema ogłosiło prace nad anime „Władca Pierścieni: Wojna Rohirrimów”, które zadebiutowało w kinach w grudniu 2024 roku. Fotel reżysera powierzono Kenjiemu Kamiyamie.

***

Fabuła „Wojny Rohirrimów” przenosi nas do wydarzeń mających miejsce 183 lata przed Wojną o Pierścień. W centrum opowieści znajduje się Helm Żelaznoręki, dziewiąty Król Rohanu, jego dwóch synów, Haleth i Háma oraz córka Hèra. Historia rozpoczyna się w chwili, gdy na dwór króla Helma przybywa lord Freka z Dunlandu, położonego na zachód od Gór Mglistych, wraz ze swoją świtą. Wieść niesie, że Helm planuje wydać za mąż swoją córkę lordowi Gondoru. Freka – jako człowiek biegły w politycznych grach i jak większość Dunlendingów gardzący Gondorczykami, a na dodatek zuchwały – wysnuwa śmiałe żądanie. Naciska na króla Rohanu, by ten oddał rękę Hèry jego synowi Wulfowi ‒ znają się przecież od najmłodszych lat. Jednak spośród wielu królewskich cnót Helmowi nie brakuje rozumu. Zdaje sobie sprawę, że w ten sposób Freka chce przejąć rządy nad Rohanem po jego śmierci. Władcy Rohanu nie brakuje również siły ani pochopności w podejmowaniu decyzji, dlatego tę zniewagę postanawia wyjaśnić z Freką w walce na pięści. Pojedyncze trafienie powoduje nieumyślną śmierć Dunlendinga. Wulf zrozpaczony po nagłej i niespodziewanej stracie ojca poprzysięga zemstę na całym rodzie Helma Żelaznorękiego.

Choć „Wojna Rohirrimów” jest pierwszym anime ożywiającym Śródziemie, nie jest to pierwsza animacja osadzona w uniwersum Tolkiena. Warto wspomnieć o tym konkretnym rozróżnieniu nie tylko ze względy na stylistykę, w jakiej zaprezentowano poszczególne historie, ale również na sposób ich realizacji. Wśród kilku animowanych adaptacji zrealizowanych przez zachodnich twórców najbardziej rozpoznawalną bez wątpienia stał się „Władca Pierścieni” z 1978 roku, w reżyserii Ralpha Bakshiego, obejmujący wydarzenia z pierwszego i połowy drugiego tomu powieści. Wizja Bakshiego wyróżniała się głównie za sprawą innowacyjnej techniki animacji rotoskopowej. Reżyser w pierwszej kolejności nakręcił wszystkie sceny z pomocą żywych aktorów, by później przerysować je klatka po klatce. I choć technika rotoskopowa daje realistyczny efekt ruchu, jest niezwykle czasochłonna, a co za tym idzie zwiększa budżet produkcji.

Reżyser „Wojny Rohirrimów”, Kenji Kamiyama, zapragnął jeszcze bardziej realistycznego wyglądu i ruchu animowanych postaci, jednak nie mógł sobie pozwolić ani na przekroczenie budżetu i wydłużenie czasu produkcji, ponieważ New Line straciłaby prawa do adaptacji powieści J.R.R. Tolkiena. Jako że celem Kamiyamy nie było wizualne powielenie tego, co osiągnął Bakshi, postanowiono wprowadzić znaczne modyfikacje do techniki rotoskopowej. Najpierw wszystkie sceny zostały odegrane przez aktorów, a materiał posłużył do stworzenia animacji 3D za pomocą silnika gry Unreal Engine. Konwersja była niezbędna do tego, by wyznaczyć kąty ustawienia kamery i sposób ruchu postaci, również koni tak trudnych do animowania. Na podstawie ujęć trójwymiarowych artyści tworzyli tradycyjne szkice i rysunki 2D. Dzięki tym zabiegom płynność ruchu miała być jeszcze lepsza. Oszacowano również, że gdyby film tworzono tak, jak robił to Bakshi, prace zajęłyby siedem lat. Technika użyta przez Kamiyamę zredukowała ten czas o połowę, przy czym nad całym projektem pracowało ponad 60 różnych studiów animacji.