Nowa Fantastyka 06/25 - różni - ebook
NOWOŚĆ

Nowa Fantastyka 06/25 ebook

Różni

0,0

28 osób interesuje się tą książką

Opis

PUBLICYSTYKA
 
2 JULKI Witold Vargas
4 PÓŁ WIEKU SZCZĘKU “SZCZĘK” Łukasz M. Wiśniewski, Joanna Kułakowska
8 ZWIERZĘCY TERROR Przemysław Pieniążek
12 PRÓBUJĘ ZMIENIAĆ ARCHETYPY HORRORU Wywiad z Thomasem Olde Heuveltem
16 WELCOME TO THE MUPPET SHOW Dariusz Jemielniak
70 NAJWAŻNIEJSZE JEST PRZETRWAĆ Wywiad z Maksem Kidrukiem
72 HODOWANIE CYNIZMU Rafał Kosik
73 NAGRODY “NOWEJ FANTASTYKI” 2025 - WYNIKI
78 CZERWONE DRZWI Łukasz Orbitowski
 
PROZA POLSKA
 
17 ZNAMIĘ Marcin Rusnak
 
PROZA ZAGRANICZNA
 
38 RAKIETOWA GAWĘDA Charles Stross
43 EQALUSSUAQ Tim Major
50 SEZON POLOWAŃ Igor Antoniuk
54 Ҕɐӻ i FEATURE Serhij Palcun
59 JAK DZIEWCZYNY WRÓCIŁY Eugenia Triantafyllou
 
RECENZJE
 
66 KSIĄŻKI 76 KOMIKS

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 270

Rok wydania: 2025

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



06/2025 FANTASTYKA

Jerzy Rzymowski

HARRY POTTER I DUCH CZASÓW

Gdybym miał wskazać jedną nadchodzącą ekranizację literatury, której pisana jest katastrofa jeszcze przed wejściem aktorów na plan, bez wahania wytypowałbym serial „Harry Potter”, nad którym prace rozpoczęła platforma HBO. Na jego powstawanie cieniem kładą się w pierwszej kolejności kontrowersje związane z poglądami J.K. Rowling, doprowadzające do tego, że część środowisk progresywnych autorkę i jej książki wysłałaby na stos równie chętnie, jak wcześniej chcieli to robić katoliccy ortodoksi, doszukujący się w cyklu o młodym czarodzieju przejawów satanizmu i okultyzmu. Na aktorów z zapowiedzianej obsady ‒ Nicka Frosta i Johna Lithgowa ‒ wylewa się internetowy hejt za sam fakt, że do niej dołączyli; przyszły Dumbledore dodatkowo obrywa za to, że jest Amerykaninem, a nie Brytyjczykiem. Z drugiej strony, nie pomaga fakt, że chociaż producenci zapowiadali bardzo wierne przeniesienie cyklu na ekran, już na starcie obsadzili czarnoskórego Papę Essiedu w roli Severusa Snape’a, opisywanego w książkach jako nauczyciela o ziemistejcerze, bądź przeraźliwiebladejtwarzy. Jakby nie wystarczyło, że musi wejść w buty ukochanego przez wszystkich Alana Rickmana.

Przede wszystkim jednak, moim zdaniem, na nową ekranizację jest o jakieś dwadzieścia lat za wcześnie. Decydenci Warnera, usiłując wydoić franczyzę zanim opadnie kurz na otaczające ją awantury, nie uwzględnili faktu, że pokolenie, którego dzieciństwu towarzyszyły filmy z Danielem Radcliffem, Emmą Watson i Rupertem Grintem, które strzyże uszami słysząc w otoczeniu pierwsze nuty kompozycji Johna Williamsa, nadal żywi do tej wersji ogromny sentyment. Zbyt duży, aby łatwo dać kredyt zaufania nowej wersji, nadpisać ukochane twarze, sceny, melodie innymi.

Cała ta historia pokazuje, jak cienka linia potrafi dzielić miłość od nienawiści. Niestety, zanosi się na to, że tam, gdzie Chłopca, Który Przeżył, nie zdołał pokonać Voldemort, klęskę zgotuje mu bezlitosny duch czasów.

Zapraszam do lektury!

Publicystyka

Witold Vargas

JULKI

Choć nie lubię odpowiadać na pytanie: Jakijesttwójulubionydemonludowy?, to aby nie blokować toku rozmowy często mówię: Julki. A to dlatego, że przedstawione przez nas w „Bestiariuszu” są bardzo miłe i pomocne, a ponadto wydaje mi się, że ilustracja do ich opisu całkiem mi się udała. Ale mówiąc uczciwie nazwa „julki” jest bardzo regionalna, a zatem nieprzydatna, gdy chcemy mówić o demonologii ogólnosłowiańskiej. W książce „W krainie Gryfitów” Stanisława Świrko czytamy: Słuchałyludzkichnarzekańkarzełki, któreodniepamiętnychczasówmieszkaływgłębistaregokurhanu. Mieszkańcytychstronwiedzielionichinazywalimałychczłowieczkówjulkami. Niktichnaoczyniewidział, atodlatego, żeniechcianoimzakłócaćspokoju. MieszkańcyŁabuszaiJamnautrzymywaliwtajemnicyistnieniejulków. Niepozwalalinawetdzieciombawićsięwpobliżukurhanu. Dobrekarzełkibowiemotaczałyopiekąmieszkańcówobuwiosek. Wczasachgłoduiklęskinierazprzychodziłyimzpomocą, dzielącsięzapasamiżywności, zgromadzonejwpodziemnychspichrzach.

To źródło, które przyczyniło się do powszechnej znajomości julków, cytowane jest często z pominięciem informacji, że chodzi o zwyczaj dotyczący dwóch wiosek znajdujących się obecnie w obrębie miasta Koszalin i jednego kurhanu, który dziś nie istnieje i nawet nie wiadomo kiedy przestał istnieć. Gdyby stworzyć listę demonów słowiańskich na podstawie regionalnych nazw, byłaby ona nieskończona. Jaki jest zatem sens pisania i mówienia o julkach poza Koszalinem?

Z opisu wynika, że istotki te, nie do końca dobre (nawetdzieciomniepozwalanobawićsięwpobliżukurhanu), ale raczej życzliwe, raczej nieszkodliwe, a z własnej woli pomocne, posiadają cechy dość powszechne w repertuarze demonologii ludowej i tylko nazwa odróżnia je od setek podobnych do nich stworków z innych regionów. Mają coś z duchów przodków – wszak spod kurhanu się wyłaniają. Niewykluczone, że jeżeli podanie to jest prawdziwe, cześć oddawana duchom, pierwotnie związana ze zmarłymi pochowanymi w kurhanie, wyewoluowała do formy o pomocnych krasnoludkach. Wszak dusze przodków były właśnie takie. Pomocne i groźne zarazem. Rozmiar julków plasuje je natomiast w świecie olbrzymów i krasnoludków. Ta niewymiarowość nie jest bez znaczenia. Pojawia się wtórnie w podaniach o duchach przodków w momencie, gdy wprowadza się do niej elementy fantastyczne, aby pamięć o zmarłych nie zanikła. To właśnie te baśniowe wątki, mimo że mniej wiarygodne niż życie i uczynki owych zmarłych, są bardziej nośne i trwałe w kulturze. Co ciekawe, fakt że istota stanie się olbrzymem czy karzełkiem, zależy od bardzo małych wahnięć u narodzin podania. Zachowało się wiele opowieści, w których słowo olbrzym i karzeł stosowane są niemalże zamiennie. Podania te zwykle mają związek z górami i jamami, czyli z pierwiastkiem chtonicznym. W jaskiniach mieszkają zarówno zbójnicy, jak i górnicy, krasnale i olbrzymy. Siedzą tam i jeśli wychodzą, to po to, aby ludziom szkodzić albo, rzadziej, pomagać. Z tymi istotami związane są legendy o skarbach, a w tym wypadku z żywnością, która w czasie głodu może okazać się bezcenna.

Rzadko kiedy demony mają nazwy podobne do imion. To świadczy o ich endemiczności i intymnej relacji ze społecznością, która podanie o nich pielęgnuje. Scenariusz może być taki, że ktoś w porywie olśnienia wymyślił tę nazwę na poczekaniu, żeby zawołać: „Nie chodź tam; tam są julki!”. Być może losy jakiegoś Julka, związane z tym miejscem, zostawiły kulturową traumę po zdarzeniu, o którym szybko zapomniano? A może sprawa jest lingwistyczna i wynika ze spolszczenia nazwy starszej, niepolskiej, która brzmiała nieco inaczej. Te wszystkie czynniki warto brać pod uwagę, gdy rozprawia się na temat demonów ludowych. Klasyfikowanie ich w listach, grupach i podgrupach to metoda pełna uproszczeń i nieporozumień. Na szczęście poruszamy się w świecie fantastyki ludowej, gdzie bez uproszczeń i nieporozumień mało co mogłoby istnieć. Wszak fantastyka, metafizyka, wiara i zabobony muszą opierać się na zasadach sprzecznych z logiką i racjonalną postawą, bo inaczej nie byłyby fantastyczne. A fantazja, jako przeciwwaga do racjonalnej codzienności, jest doskonałym paliwem dla kreatywności, inwencji i wszystkiego co sprawia, że nasze życie jest zabawne i ciekawe.

Gdy wyszedł nasz „Bestiariusz Słowiański”właśnie zaczął się wielki renesans mitologii słowiańskiej, do którego nie chcieliśmy się przyczynić. Stało się jednak inaczej. Po wpisaniu hasła „julki” do wyszukiwarki internetowej pojawia się kilka opisów tego pomorskiego demona na różnych stronach fandomowych, które wyraźnie wzorują się na tym jednym zapisie Pana Świrki lub wtórnie na naszej książce. Niczego więcej nie znalazłem. Jeśli ktoś zna jakieś inne źródłowe informacje z etnograficznej pracy terenowej, chętnie rzucę okiem. Znalazłem natomiast filmik z całkiem udanymi julkami namalowanymi pędzlem GPT, które bardzo przypominają moją ilustrację z „Bestiariusza”. No cóż. Chciał nie chciał, włożyliśmy pięć groszy do naszej, jak mawia ów filmik, mitologii słowiańskiej.

Publicystyka

Łukasz M. Wiśniewski i Joanna Kułakowska

PÓŁ WIEKU SZCZĘKU SZCZĘK

Pięćdziesiąt lat temu, 20 czerwca 1975 roku, do kin trafił film Stevena Spielberga „Szczęki”. Na fali jego popularności wyrósł cały filmowy podgatunek monster movie dotyczący rekinów, któremu warto się przyjrzeć również pod kątem tego, jak popkultura potrafi wpływać na świat ‒ i że może to być wpływ bardzo negatywny.

Nieubłagana statystyka wskazuje, że to my stanowimy większe zagrożenie dla tych wielkich drapieżnych ryb niż one dla nas ‒ większość gatunków rekina jest praktycznie niegroźna dla człowieka, a atak krwiożerczego monstrum, które ma chrapkę na ludzinę, zdarza się rzadko. Prowadzony przez Muzeum Historii Naturalnej Florydy „International Shark Attack File” notuje średnio 74 niesprowokowanych ataków rekinów na ludzi rocznie. Dlaczego zatem starcie z rekinem to tak popularny motyw, wręcz podgatunek dreszczowców, horrorów SF i filmów nasyconych akcją pod szyldem animalattack / monstermovie? Dlaczego ludzie tak bardzo boją się rekinów, że w 2023 roku po ataku drapieżnika na pluskającego się turystę masowo odwoływali wycieczki do Egiptu, a wciąż nie stronią od samochodów, choć wypadki śmiertelne na drogach to chleb powszedni? Czy istnieje jakiś czynnik psychologiczny, który by to tłumaczył? 

Fantastycznie podkręcone zagrożenie

Cóż, w dużej mierze zjawisko to zawdzięczamy właśnie filmowi „Szczęki” w reżyserii Stevena Spielberga (i kolejnym mniej udanym produkcjom składającym się na serię opatrzoną niniejszym tytułem), którego okrągłą rocznicę upamiętnia nasz artykuł. 

Film z 1975 roku, jego kontynuacje oraz cala masa zainspirowanych nimi krwawych dziełek klasy B wpłynęły na masową wyobraźnię. Zaszczepiły stereotyp bestii z wodnego piekła rodem w świadomości i nieświadomości odbiorców, a wygenerowany seansami kultowego obecnie dzieła „efekt Szczęk” spowodował, że rybacy zaczęli uprawiać swoisty krwawy sport ‒ turnieje bez Van Damme’a, a za to ze ściganymi przez nich rekinami. Żal wyrażony przez Stevena Spielberga i kampania Petera Benchleya (autora książki „Szczęki”, na podstawie której powstał słynny film) mająca na celu przeciwdziałać depopulacji tych stworzeń niestety nie równoważyły problemu. Warto jednak zauważyć, że już w pierwszych „Szczękach” pojawia się stwierdzenie: Krzykniesz „Barakuda!” iwszyscyzapytają „Co?”, krzykniesz „Rekin!” iprzedświętem4lipcawybuchniepowszechnapanika. A zatem film Spielberga potężnie wyolbrzymił strach już istniejący. A co zań odpowiada?

Każdy, kto widział szczęki rekina w muzeum, wie, że… w istocie nie ma żadnej potrzeby istnienia specjalnego czynnika. To strach całkowicie naturalny. Jednakże kiedy w filmach przyrodniczych, w emocjonującej fabule, a tym bardziej na żywo, ujrzy się puste czarne oczy, te pozornie pozbawione życia „szklane kulki”, budzi się lęk pierwotny, odwołujący się do czynnika nadnaturalnego. Strach przed czymś obcym, przed ucieleśnioną śmiercią, demonem nie z tego świata. W cywilizacji Zachodu wizerunek rekina był raczej prosty i tak również został wyłożony w „Szczękach” ‒ żadnej tu filozofii i mistycyzmu, oto stworzona przez naturę idealna „maszyna pożerająca”. Nic, tylko pływa, pochłania jedzenie (lub coś, co za takowe weźmie) i „robi małe rekinki”. To powiedziawszy, film wykreował… wrażenie iście demonicznej istoty, potężnej siły natury, przerażającej nie tylko ze względu na rozmiary, niesłychaną wytrzymałość i upiorną zaciekłość, ale i swoistą inteligencję. Potwór straszy skutecznością, zdaje się uprzedzać ruchy naszych bohaterów, którzy do pewnego momentu traktowali swą wyprawę jako „prawdziwą męską przygodę”, a nie pojedynek z uosobieniem starożytnych wyobrażeń o obcej grozie. Co ciekawe, to, co zaserwowali twórcy, na jakimś poziomie współgra z wyobrażeniami rdzennych ludów, w których mitologii rekiny postrzegane są jako mądry lud z morza (Polinezja) lub nawet bogowie (Egipt, Polinezja i Melanezja).

Nośność rekinów jako filmowych potworów wynika też z faktu, jakie plany filmowe one wymuszają. Plaże, tropikalne lub nie, pozwalają na generowanie mnóstwa ujęć na niewiasty w kostiumach kąpielowych i muskularnych surferów z ogolonymi klatami. Część filmów nadużywa tych „środków wyrazu artystycznego” w stopniu zbliżającym je do erotyków czy wręcz soft porno. Hołd temu nurtowi oddaje pierwszy polski przekład tytułu filmu „Supershark”, czyli „Rekin cycojad”. Te dzieła w naszym artykule litościwie pominiemy, bo jedynym elementem fantastycznym pozostaje w nich wszechobecność silikonu. Zostawimy też bez szerszego opisu niektóre bardzo udane filmy, jak „183 metry strachu” („The Shallows”), jeśli pozbawione są pierwiastka SF.

Nadciąga „Rekinado”

Wytwórnia Asylum ma swoistą reputację. Studio przez lata wyspecjalizowało się w tworzeniu mockbusterów, czyli filmów, które miały za zadanie powstać tanim kosztem i minimalnie wyprzedzić premierą bardzo oczekiwane wysokobudżetowe produkcje, by zgarnąć monety od nieuważnej publiczności. Na przestrzeni lat udało im się dodatkowo wypracować współpracę z kanałem SyFy, dostarczając niskobudżetowej rozrywki miłośnikom fantastyki. Firma, która zbudowała swoją potęgę na reagowaniu na oczekiwania fanów, nie mogła przegapić mody na filmy o rekinach. Na początek poszło proste założenie: większe ryby. Seria „Mega Shark” to potworne (w każdym tego słowa znaczeniu) obrazy, używające po wielokroć tych samych ujęć i łączące rozpaczliwe aktorstwo z upośledzonymi wizualnie efektami specjalnymi. Trochę jak w filmach kaiju pomysł polegał na przeciwstawianiu sobie rozmaitych monstrów, tak więc nasz megarekin walczył z gigantyczną ośmiornicą („Megaszczęki kontra megamacki”, ang. „Mega Shark vs. Giant Octopus”), prehistorycznym krokodylem („Megarekin kontra krokozaurus”, ang. “Mega Shark vs. Crocosaurus”), ze swoim zrobotyzowanym odpowiednikiem… Problemem z utworami o krwiożerczych rekinach jest dość hermetyczne ich osadzenie: wszystko musi dziać się w wodzie. Postanowiono więc zerwać z tym reżimem twórczym.

„Rekinado” (“Sharknado”) z 2013 roku zabrało akcję na ląd. Anthony C. Ferrante wymyślił sobie tornado, które porywa rekiny z ich naturalnego środowiska. Wciąż sprawne i wręcz obłąkańczo pragnące ludzkiego mięsa. Aby nie było, już w pierwszej scenie filmu dostajemy komentarz dotyczący relacji ludzi i rekinów: oto żądny pieniędzy kapitan dobija targu z jeszcze bardziej żądnym pieniędzy Japończykiem, by dostarczyć mu mnóstwa tych cennych na wielu rynkach ryb. Plany niweczy tornado, które potem uderza w Los Angeles, zaczynając rzeź od ikonicznego molo w Santa Monica. Sukces pierwszego filmu zaowocował kolejnymi. Analizując konstrukcję całości, łatwo dostrzec, że seria składa się z dwóch głównych trylogii i garści filmów pobocznych. Oryginalna triada to po prostu jazda bez trzymanki i popuszczenie wodzy fantazji. Po prawie czterech dekadach od premiery „Szczęk” motyw był już mocno wyeksploatowany (również przez Asylum) i Ferrante uznał, że tylko samoświadoma ucieczka w totalny absurd, camp i pastisz ma jakiekolwiek szanse powodzenia. Chciał po prostu wygenerować minimalne dochody, jak w przypadku każdego filmu Asylum. Twórcy uważali, że przez jakiś czas potrwa moda, lecz dziełko nieuchronnie zostanie zapomniane. Tak się jednak nie stało… Film i jego kontynuacje stanowią serię kultową, choćby dzięki cameo i easter eggom. Już kolejne odsłony pierwszej trylogii ściągnęły celebrytów i przebrzmiałe gwiazdy. Cóż, scena, w której bohater połknięty przez olbrzymiego żarłacza wykrawa się z jego wnętrzności za pomocą piły łańcuchowej, nie mogła przejść bez echa.

Seria „Rekinado” ewoluowała wedle zasady „więcej, mocniej, głupiej”, ale też starała się nadać wszystkiemu jakiś przewrotny sens. Rekiny bez wody nie przeżyją, więc nasi bohaterowie uświadamiają sobie, że walczą z rodzajem zombie. Skoro tak, to starcia mogą równie dobrze być i na orbicie Ziemi. W drugiej trylogii dojdziemy i do odbijania płonących meteorytów za pomocą olbrzymiego kija baseballowego, by doprowadzić do implozji w wirze tornada. Z pozycji na grzbiecie pterodaktyla. Potem w fabule wydarzają się rzeczy, które ową scenę spychają do kategorii wydarzeń całkiem normalnych i prawdopodobnych. Ogólnie o ile pierwsze trzy części budowały nową, specyficzną jakość poprzez trawestację popkultury, o tyle kolejne stanowią już w pełni cudowny kanibalizm, żonglerkę kliszami i bezpośrednimi cytatami, rozbrajającą intertekstualną rozrywkę. Nie ma świętości i trzech minut bez odwołania się do jakiegoś tekstu kultury. Masowej głównie.

Wisienką na torcie jest obraz, który powstał pomiędzy dwiema podseriami (swoją drogą, twórcy cenią metafilmy i postmodernizm. Na zakończenie pierwszej zaoferowano fanom wpływ na uniwersum, opcję głosowania, czy jedna z głównych postaci ma przeżyć) – tytuł tej produkcji jest znaczący: „Sharknado: Heart of Sharkness”. Asylum nakręciło mockument, który zaczyna się jak klasyczny materiał z planu „Rekinada”, ale nagle okazuje się, że Ferrante jedynie przejął projekt po innym reżyserze, który chciał nakręcić arcydzieło zmieniające losy kina, posuwając się do zbyt drastycznych kroków, więc oryginalny film utajniono…

MEGaStatham

Czy sukces absurdalnych komediohorrorów z pierwszej podserii zachęcił wytwórnię Warner Bros do sfinansowania filmu „Meg” z Jasonem Stathamem? Uważamy, że tak, bo ów akcyjniak ma elementy równie fantastycznie przegięte, a jednocześnie za sprawą przywrócenia do środowiska megalodona odwołuje się niejako do wcześniejszych „dzieł” Asylum (które nie pozostało dłużne, tworząc mockbuster i dla tej produkcji). Na pewno zaś zaproszenie Chin do koprodukcji zaszczepiło rekinomanię w owym kraju (warto wspomnieć, że Azja odpowiada za ponad połowę światowej konsumpcji rekiniego mięsa), w wyniku czego dostaliśmy parę mniej lub bardziej dosłownych azjatyckich zrzynek z amerykańskich filmów o tej tematyce (hej, patrzcie, to potwory, więc nie marudźcie, że na nie polujemy masowo). Znamienny przykład stanowi „Rekin gigant” (“Ju Sha Zhi Duo Ming Sha Tan”), akurat niezwiązany z fantastyką, ewidentny plagiat wspomnianego wcześniej obrazu “183 metry strachu”.

Wróćmy jednak do potężnych megalodonów i równie potężnego Stathama. „Meg 2: Głębia” (“Meg 2: The Trench”) pokazuje, co może zdziałać budżet wielkiej wytwórni, nawet gdy za surowiec robi scenariusz typowy dla budżetowych produkcji Asylum. Jest to po prostu radosna pulpowa fantastyka. Podbój głębin tutaj to jazda bez trzymanki jak eksploracja kosmosu w złotej erze SF. Mamy przeszklone batyskafy i zgrabne łodzie podwodne bez trudu radzące sobie ze schodzeniem na dno Rowu Mariańskiego, a nawet wspomagane skafandry, dzięki którym można tam sobie robić spacerki. Niczym w „Podróży do wnętrza Ziemi” Juliusza Verne’a, pod Rowem Mariańskim jest jeszcze większa głębia i to z prehistorycznym biomem. Oprócz tego „Megi” wpisują się w cały trend opowieści o kontakcie człowieka z prastarymi ogromnymi rekinami, megalodonami sprzed milionów lat. Pierwszym dużym traktującym o tym horrorem był (zainspirowany sukcesem „Szczęk”) „Up from the Depths” z 1979 roku.

Alarm wynurzeniowy

Sporo nowszych horrorów i komediohorrorów dotyczących ataków rekinów zawiera wątki niepokojących zmian w przyrodzie, katastrofy ekologicznej, efektu cieplarnianego (znaczący podtytuł piątego „Rekinado” – „Efekt płetwiarniany”, ang. “Global Swarming”) tudzież mutacji spowodowanych zachowaniem gatunku ludzkiego bądź eksperymentami naukowymi. Krótko mówiąc: może i nas teraz atakują, ale to my zaczęliśmy pierwsi, psując planetę. Warto wyróżnić tu „Rekiny w Sekwanie” („Sous la Seine”) Xaviera Gensa, film – jak przystało na owego twórcę – porządnie zrealizowany, z żywą, brutalną akcją, o tyle też ciekawy, że poprzez karykaturalne zachowanie postaci stanowi satyrę na prawdziwych polityków i z premedytacją punktuje ekologistów, bo przedstawionych tu młodych działaczy (a zwłaszcza główną działaczkę) ciężko nazwać ekologami. Podkreśla również niebezpieczne skutki nieprzemyślanych działań pod wpływem mediów społecznościowych.

Jeśli chodzi o wszelakie eksperymenty i mutacje, pozycją wartą polecenia okazuje się także chiński „Rekin mutant” (“Lu Xing Sha”). Oczywiście, jeśli cenimy absurdalny humor i nie uciekamy z krzykiem przed kinem klasy B. Ten komediowy horror bierze na warsztat (no dobra, zrzyna) rozmaite wątki z amerykańskich filmów klasy X, Y, Z, tylko że robi to lepiej, z większym wdziękiem i budżetem. A co do amerykańskiej radośnie tandetnej rekinomanii, wbrew pozorom warto pochylić się nad dziełkiem „Trójgłowy rekin atakuje” („3-Headed Shark Attack”) z rólką niezawodnego Danny’ego Trejo, w którym to niepomni ostrzeżeń naukowców ludzie traktują ocean niczym śmietnik, dzięki czemu stworzenie jest w swoim żywiole i rozochocone wychodzi na żer. Nie po raz pierwszy potwora można odczytać jako metaforę i ostrzeżenie. Osoby, którym nie straszne kiepskie CGI i głupawka, za to spragnione są kontaktu z mutantami, mają do sprawdzenia całą serię – z sześciogłowym włącznie.

Działalność badaczy narażona jest na przejęcie przez wojsko lub od początku stoi za nią siła militarna. Ewidentnym przykładem ciekawego pomysłu tego typu, który wyemigrował w stronę absurdu i jatki, jest „Błękitny demon” (“Blue Demon”) z 2004 roku. Tytułowy projekt polega na wszczepieniu chipów w mózgi rekinów, co ma służyć ochronie kraju. Lecz wskutek cięć budżetowych (no jakżeby inaczej) ogrodzenie pod napięciem przestaje działać, stworzenia uciekają i atakują… grupę studentek. A to tylko początek.

Krwiożercze monstra, czyli my

Wróćmy na koniec do nieubłaganej statystyki, która wskazuje, co za istota jest tu prawdziwie niebezpiecznym potworem. W skali roku ludzkość zabija ponad 100 milionów rekinów. Tak więc na każdy przypadek niesprowokowanego ataku ze strony rekina (wlicza się w to nieświadome wtargnięcie na ich terytorium) przypada aż półtora miliona tych zwierząt, które zginęły z ręki człowieka. Biorąc pod uwagę tylko ataki ze skutkiem śmiertelnym dla człowieka, ta różnica okaże się dziesięciokrotnie wyższa. Aż 25% zabitych rekinów to gatunki zagrożone wyginięciem.

Od premiery „Szczęk”, który to obraz miał bardzo utrudnić przekonanie opinii publicznej odnośnie faktu, że rekiny powinny znaleźć się pod ochroną, ich światowa populacja zmniejszyła się o 75%, a populacja ludzka zwiększyła się o 100%. Szkoda że popkultura znacznie się do tego przyczyniła… Może czas na produkcje o działaniu ręka w płetwę z niedawnym potworem?

Publicystyka

Przemysław Pieniążek

ZWIERZĘCY TERROR

W domenieXMuzyażroisięodfilmówukazujących (małokiedybezzasadny) atakzestronyprzedstawicielinajróżniejszychgatunkówfauny.

Mrówcza praca

W wyniku eksplozji jądrowej narodziły się „One!” (1954): gigantyczne, nieznośnie „ćwierkające” atomowe mrówki z żądłami pełnymi kwasu i żuwaczkami zdolnymi pogruchotać dorosłego człowieka. Rezonujący zimnowojennymi lękami film Gordona Douglasa generuje ponurą refleksję: skoro pojawienie się olbrzymich, agresywnych owadów jest rezultatem pierwszej próby nuklearnej, aż strach pomyśleć, jaką reakcję fauny wywołałyby kolejne wybuchy.

Potężne robotnice atakują dwunożnych także w (luźno inspirowanym utworem H.G. Wellsa) „Imperium mrówek” (1977). Pojawienie się owadów powodują zatopione w oceanie chemikalia, które dotarły do wybrzeży malowniczego zakątka. Inny wariant brutalnej lekcji dbania o środowisko zawarty został w „Ants!” (1977), gdzie elegancki hotel staje się celem ataku małych, śmiertelnie jadowitych mrówek. Oddając owadom sprawiedliwość: nie one zaczęły – to ekipa budowlana rozbiła lęgowiska, dosłownie pakując się z butami do domu pracowitych insektów.

Z kolei Saul Bass w „Phase IV” (1974) ukazał nietypową sytuację: otóż mrówki pod wpływem zjawisk kosmicznych przechodzą gwałtowny skok ewolucyjny. Dysponujące zbiorową inteligencją, wznoszące monolityczne kopce owady wypowiadają wojnę ludzkości, zaczynając od dwójki naukowców ukrytych w bunkrze na arizońskiej pustyni. Wykorzystujące ujęcia trikowe oraz eksponujące rolę detalu (także mrówczą perspektywę) dzieło Bassa dokumentuje kolejne fazy przemian w zachowaniu i morfologii owadów, zapowiadających świt nowego stworzenia.

Śmierć z powietrza

W „Ptakach” (1963) Hitchcock ukazał gniew awifauny, biorącej na cel mieszkańców nadmorskiej miejscowości. Inspirowany nowelą Daphne du Maurier i powieścią Franka Bakera horror nawiązywał do wydarzenia, które rozegrało się w kalifornijskim Pleasure Point w 1961 roku. Otóż w godzinach nocnych uskrzydleni agresorzy z niewiadomych przyczyn zaczęli atakować okna i ściany domostw, by w finale zwrócić dzioby przeciw mieszkańcom miasteczka.

Inny wariant latającego zagrożenia ukazał Irwin Allen w „Roju” (1978). W tej adaptacji prozy Arthura Herzoga terror przybrał kształt afrykańskich pszczół, siejących panikę wśród mieszkańców Teksasu. Początkowo przepowiednie entomologa ostrzegającego przed owadami odpornymi na pestycydy i dysponującymi jadem o przerażającej mocy budzą politowanie ze strony zadufanych w sobie władz. Do czasu: konieczność masowych ewakuacji oraz puszczenia z dymem Houston to tylko niektóre z decyzji, przed jakim staje rząd USA. W finale tej opowieści o bohaterstwie i poświęceniu Ameryka (w domyśle – ludzkość) odnosi tylko chwilowe zwycięstwo: jest bowiem kwestią czasu, gdy na horyzoncie pojawi się kolejny rój. Nadmienię, iż główny motyw muzyczny (skomponowany przez Jerry’ego Goldsmitha) składa się z jakże znaczących nut B, E, E.

Ośmionodzy mordercy

O tym, że eksperymentowanie z gigantyzmem to zły pomysł, przekonuje „Tarantula” (1955): zimnowojenny klasyk, w którym główną rolę zagrał żywy pająk osadzony w zminiaturyzowanym otoczeniu. Co prawda owoc mrocznej strony nauki zostaje pokonany przez eskadrę powietrzną, ale obawa przed możliwością pojawienia się następców nie znika wraz z finalną pożogą.

Natura znajdzie sposób, by utrzeć nosa ludzkości – zaświadcza o tym „Królestwo pająków” (1977), gdzie zgony zwierząt i ludzi wynikają z faktu, że granice miasta pokrywają się ze szlakiem migracyjnym tarantul. W odróżnieniu od ich ekranowych wcieleń, żywe pająki (na potrzeby produkcji zgromadzono 5000 okazów, które ze względu na ich kanibalistyczne praktyki trzymano w osobnych pojemnikach) niechętnie zbliżały się do swoich „ofiar”, w tym do grającego główną rolę Williama Shatnera. Dlatego na planie filmowym pomocne okazywały się dmuchawy kierujące tarantule w odpowiednią stronę.

Humorystyczne podejście do inwazji pajęczaków widać w „Arachnofobii” (1990):opowieści o ekspansywnym gatunku egzotycznego pająka (do dziś grozę budzi animatroniczny model największego z tych drapieżników, czyli Generała) docierającego do kalifornijskiego miasteczka w trumnie razem z ciałem jednej z ofiar.Z kolei „Atak pająków” (2002) ukazuje skutki działania toksyny powodującej gwałtowny rozrost tytułowych zwierząt, które uciekły z terrariów pewnego kolekcjonera. Widoczny na ekranie telewizora fragment filmu „One!” wskazuje na jedno z wielu źródeł inspiracji tego komediowego horroru.

Nieco inny aspekt porusza francuski horror „Robactwo” (2023), gdzie namnażające się pająki atakują lokatorów mieszkań o niskim dochodzie. Bieda, codzienna walka o byt, uprzedzenia ze strony policji: dla objętych kwarantanną, pozostawionych samym sobie rezydentów kamienicy walka z intruzami jest smutnym potwierdzeniem faktu, że w oczach władz znaczą niewiele więcej od paskudnych arachnidów.

Gadzia natura

Zgodnie z miejską legendą, spuszczane w klozetach aligatorki trafiają do kanałów, gdzie wyrastają na bestie ochoczo chrupiące kości nierozważnych pracowników służb sanitarnych. Kto nie wierzy, niech stanie oko w oko z animatronicznym „Aligatorem” (1980), którego wola przetrwania jest godna podziwu. Na szacunek zasługuje też przedpotopowy krokodyl różańcowy (stworzony przez Stana Winstona), który w „Lake Placid” (1999) udowodnił, że równie dobrze czuje się w wodzie, co na lądzie.Zaś w „Pełzającej śmierci” (2019) temat zmian klimatycznych ujęty został w formę thrillera, w którym ojciec z córką uwięzieni w domu zalanym falami powodziowymi walczą o przetrwanie ze skutkami huraganu i głodnymi aligatorami.

Dopustem bożym, choć reprezentującym zupełnie inną kategorię wagową oraz ilościową, okazują się „Węże w samolocie” (2006), których „misją” jest zabicie świadka mającego zeznawać przeciwko mafijnemu bossowi. Problem w tym, że gady (żywe, cyfrowe bądź animatroniczne) kąsają przy okazji innych pasażerów udowadniając, że Natury nie da się oszukać.

Wijąca się groza

Czy robale potrafią wrzeszczeć? Owszem! W „Squirm” (1976) zerwane linie wysokiego napięcia spadają na ziemię generując ładunek elektryczny, który rozsierdza mięsożerne robaki, wypełzające na powierzchnię w celu znalezienia winnych. Choć na ekranie zobaczymy także gumowe dżdżownice, pierwsze skrzypce grały tu morskie wieloszczety w liczbie… 250 000 sztuk. Na potrzeby realizacji filmu wykupiono roczny zapas przynęt ze wszystkich sklepów wędkarskich Nowej Anglii.

O tym, że robaki mogą być narzędziem zemsty, przekonuje hongkońska produkcja „Groza stonogi” (1982), gdzie współcześnie żyjący czarnoksiężnik rzuca klątwę na wnuka człowieka, który pół wieku wcześniej doprowadził do tragicznych wydarzeń. Finalny atak krocionogów (jak najbardziej żywych i pełzających z zawrotną szybkością) oraz scena wymiotowania dwuparcami pozostają w pamięci na długo.

Nie mniej sugestywne doznania gwarantują „Ślimaki” (1988), czyli terroryzujące miasteczko mięsożerne brzuchonogi, potrafiące namnożyć się także w ciele gospodarza. Makabryczne efekty wizualne uhonorowane zostały Nagrodą Goya, ale autor literackiego pierwowzoru, Shaun Hutson, dopiero po latach zaczął łaskawszym okiem spoglądać na ten pełen krwi i śluzu horror.

Wrzućmy kogoś na ząbki

Gdy mamy do czynienia z gryzoniami wielkości wilków atakującymi ludzi uwięzionych na odizolowanej wyspie, możemy spodziewać się nie lada atrakcji. Nie brakuje ich w „Zabójczych ryjówkach” (1959), które zagrały cudacznie przebrane psy. Próba powstrzymania nadmiernego rozrodu królików za pomocą szczepionek z hormonów i zmodyfikowanej krwi doprowadza za to do „Nocy lepusa” (1972), w ramach której kicające bestie demolują makietę miasteczka, zbierając przy tym krwawe żniwo.

„Willard” (1971) oraz jego remake z roku 2003 udowadnia, że ogoniaste ssaki mogą być wiernymi kompanami outsidera, ale i skutecznym narzędziem zemsty, które niewłaściwie traktowane zdolne jest obrócić się przeciwko właścicielowi. W oryginalnej wersji filmu, będącego studium wykluczenia i opresji, w pamięci pozostaje charyzmatyczna postać… szczura Bena, który za swój występ (to przenikliwe spojrzenie przymrużonych oczu!) otrzymał Nagrodę PATSY, nie bez kozery zwaną „zwierzęcym Oscarem”.

O ile w „Willardzie” szczury były niepozorne, o tyle w inspirowanych prozą Jamesa Herberta „Oczach w ciemności” (1982) mieszkańców Toronto atakują przerośnięte gryzonie (efekt diety bogatej w ziarna skażone sterydami). Choć w wielu ujęciach pojawiają się włochate lalki, to główne role w tym ekologicznym horrorze zagrały przebrane jamniki oraz teriery. Za to olbrzymi, gumowy szczur o świecących ślepiach – złowroga ofiara mutacji spowodowanej toksycznymi odpadami – sieje popłoch wśród pracowników pola namiotowego udowadniając, że w pełni zasługuje na miano „Szczurwiela” (2020).

Domykając wątek zabójczych gryzoni wspomnijmy o „Zombiebobrach” (2014), czyli poczciwych budowniczych żeremi, którzy na skutek zatrucia rzeki odpadami medycznymi zmieniają się w animatroniczne żywe trupki, przenoszące morderczy patogen także na ludzi. Ale to nie wszystko: sekwencja po napisach końcowych zapowiada bowiem kolejną akcję odwetową świata fauny, tym razem ze strony zombiepszczół.

Świńska sprawa

Oniryczne zdjęcia Deana Semlera oraz wartka dramaturgia z ekologicznym wydźwiękiem to główne atuty „Razorback” (1984), czyli adaptacji powieści Petera Brennana ukazującej zmagania sędziwego łowcy pragnącego zemścić się na olbrzymim, przebiegłym dziku. W filmie Russella Mulcahy’ego równie przerażająca jak animatroniczny model zwierza jest działalność fabryki przerabiającej przedstawicieli miejscowej fauny na paszę dla zwierząt domowych. W tym kontekście trudno się dziwić, że tytułowy knur ma ochotę wrzucić kogoś na pokaźny ząb.

Koci pazur

Czy rudy kocur zarażony zmodyfikowanym wirusem może budzić lęk? Jako „Śmierć w miękkim futerku” (1988), czyli skołtuniona, gumowa lalka dokonująca rzezi na pasażerach jachtu, zdecydowanie spełnia swoje zadanie. Bardziej realistyczny obraz kociego ataku przedstawia osadzony w scenerii XIX-wiecznej Kenii, oparty na faktach „Duch i Mrok” (1996). Zbudowane przez speców ze studia Stana Winstona pełnopostaciowe kukły oraz animatroniczne, ryczące głowy tytułowych lwów do dziś robią niemałe wrażenie, aczkolwiek prawdziwa groza stała się udziałem osób pracujących na planie filmu. Reżyser Stephen Hopkins wspominał bowiem, że kilku członków ekipy padło ofiarą pokąsania przez węża, użądlenia przez skorpiona, pogryzienia przez kleszcze, a nawet ataku hipopotamów.

Dziewczyna opiekująca się autystycznym bratem; zabezpieczony przed huraganem dwukondygnacyjny dom oraz buszujący po budynku tygrys zakupiony przez ojczyma bohaterów na potrzeby lokalnego safari to główne elementy „Błysku” (2010), którego oryginalny tytuł „Burning Bright” zaczerpnięty został z poematu Williama Blake’a o wspomnianym drapieżniku. W tym kameralnym horrorze siła Natury ucieleśniana przez dzikiego kota nabiera cech niemalże mistycznych, z jednej strony motywując protagonistów do przekroczenia granic swoich możliwości, z drugiej – wymierzając sprawiedliwość filmowemu antagoniście.

Pieski świat

W nieprzebranej puli filmów o wściekłych psiakach na szczególną uwagę zasługuje „Paczka” (1977) ‒ inspirowana powieścią Davida Fishera opowieść o rezydentach wakacyjnego kurortu atakowanych przez zdziczałe psy porzucone przez bezdusznych właścicieli. O ile finał filmu Roberta Clouse’a daje nadzieję na naprawienie relacji między ludźmi a watahą, o tyle w wywiedzionym z powieści Stephena Kinga „Cujo” (1983) końcowa walka protagonistki z zarażonym wścieklizną bernardynem nie pozostawia złudzeń, że w starciu o jakimkolwiek porozumieniu nie może być mowy. Pięć rasowych psów (o nie zawsze skutecznie uwiązanych ogonach, by nie machały z radości, psując efekt grozy), mechaniczna replika łba oraz członek ekipy ubrany w psi kostium powołały do życia ekranowe monstrum, które być może niebawem powróci: w marcu miały bowiem ruszyć prace nad nową wersją filmu realizowaną pod szyldem Netflixa.

Jestem sobie duży miś

Strażnik parku stanowego, pilot helikoptera i przyrodnik starają się powstrzymać niedźwiedzia rozsmakowanego w ludzkim mięsie: tak prezentuje się zarys fabuły „Grizzly” (1976), w którym główną rolę zagrał trzymetrowy kodiak o imieniu Teddy. Zwierz był wytresowany, ale reżyser William Girdler zadbał, by teren lasu, gdzie kręcono zdjęcia, otoczony został drutem pod napięciem, bo choć w scenach konfrontacji z niedźwiedziem wykorzystano mechaniczną replikę, bezpieczeństwo ekipy było priorytetem.

Nietuzinkowym podejściem do spotkania z królem boru (tym razem wygenerowanym cyfrowo) był zrealizowany z przymrużeniem oka „Kokainowy miś” (2023) ukazujący rzeź, jakiej dokonał niedźwiedź po skonsumowaniu prochów zgubionych przez handlarza w trakcie ucieczki przed organami ścigania. Elizabeth Banks w swoim filmie dość swobodnie odniosła się do prawdziwych wydarzeń z roku 1985, w których de facto były tylko dwie ofiary: zastrzelony przez policję handlarz oraz misiek, który zmarł na skutek wylewu i zatrzymania akcji serca w dwadzieścia minut po spożyciu 40-kilogramowej porcji narkotyku.

Małpie figle

Naczelne wcale nie muszą osiągać rozmiaru King Konga, by skutecznie zasiać grozę w ludzkich sercach, o czym przekonywał testowany laboratoryjnie rozwścieczony pawian w „Shakmie” (1990) czy zagadkowe krwiożercze małpy w „Kongu” (1995). A co jeśli śmierć może przyjść z łapek Elli – poddanej działaniu eksperymentalnego serum kapucynki szkolonej do pomocy osobom niepełnosprawnym? W „Małpiej intrydze” (1988), wyreżyserowanej przez George’a A. Romero adaptacji powieści Michaela Stewarta, więź łącząca sparaliżowanego protagonistę z pocieszną opiekunką sięga bowiem poziomu telepatycznego. Allan niejednokrotnie śni/widzi świat oczyma Elli, która chłonie skrajnie negatywne emocje bohatera oraz żywione przez niego urazy. Nienaganna gra aktorska kapucynki Boo, jak również zbudowane przez Toma Saviniego repliki małpki (w tym jedna zdalnie sterowana) stanowią istotny komponent tej przypowieści o ludzkiej i zwierzęcej naturze.

Płetwa na horyzoncie

Rekiny, którym poświęcamy w tym wydaniu osobny artykuł, to nie jedyne zagrożenie czające się w wodzie. Zębate ryby z „Piranii” (1978) na tyle urzekły Stevena Spielberga, że zaprosił Joe Dantego do współpracy przy kinowej „Strefie mroku” (1983). Być może Spielberga przekonały fantazyjne piranie stworzone przez siedemnastoletniego wówczas Roba Bottina (przyszłą ikonę praktycznych efektów specjalnych), przytwierdzającego do patyków gumowe ryby. Nieznacznie lepiej żarłoczne stworzenia prezentowały się w dziele „Pirania 2: Latający mordercy” (1982). Co prawda ów gniot sygnowany jest nazwiskiem Ovidia G. Assonitisa, lecz przez kilka dni reżyserską pieczę nad projektem sprawował James Cameron, odpowiedzialny także za efekty specjalne, storyboardy oraz przepisanie scenariusza. Nic dziwnego, że młodego Kanadyjczyka prześladowały wtedy sny o morderczej maszynie z przyszłości…

Krwawa menażeria

Na koniec garść filmom, w których działalność człowieka jest bezpośrednim powodem ataku ze strony najróżniejszych przedstawicieli królestwa zwierząt. W „Black Zoo” (1963) właściciel rzeczonego obiektu rozprawia się z wrogami za pomocą swoich podopiecznych: lwa, tygrysa czy goryla. W inspirowanym powieścią Wellsa „Pokarmie bogów” (1976) specyfik powodujący gwałtowny wzrost domowego inwentarza skutkuje pojawieniem się olbrzymich kurcząt, szczurów, pszczół oraz larw.

Temat konsekwencji skażenia środowiska podejmują „Żaby” (1972), ‒ obok wspomnianych płazów, w tym ekologicznym horrorze niebezpieczne okazują się także węże, pająki, jaszczurki, pijawki, aligatory, kraby, a nawet żółw. Dziura ozonowa powoduje natomiast, że reprezentacja fauny żyjąca w górskich zakątkach (wilki, puma, sępy, węże, ale także psy i szczury) wpada w szał, inaugurując „Dzień zwierząt” (1977), w ramach którego William Girdler ponownie skorzystał z usług zwalistego Teddy’ego.

W australijskim „Długim weekendzie” (1978) pobyt na odludnej plaży okazuje się śmiertelną lekcją pokory dla mieszczuchów, szczególnie dla protagonisty odpowiedzialnego za wywołanie pożaru, przejechanie kangura oraz zabicie diugonia. Nic dziwnego, że Matka Natura znajduje własny sposób na usunięcie tej jednostki chorobowej ze swojego łona. W „Dzikich bestiach” (1984) obserwujemy opłakane skutki skażenia fencyklidyną rezerwuaru wodnego (między innymi) we frankfurckim zoo. Werystyczne sceny ataków z udziałem żywych zwierząt (lwy, tygrysy, leopardy, szczury oraz słonie) – tu i ówdzie zastępowanych przez mechaniczne kukły – sprawiają, że film niewątpliwie ma pazur. A fakt, że na planie niedźwiedź polarny niemalże skrócił o głowę jednego z aktorów, dodaje całości „autotematycznego” posmaku. Dodajmy do tego nowozelandzką „Czarną owcę” (2006), której twórcy, z pomocą słynnego studia WETA, przemienili puszyste, łagodne przeżuwacze w zmodyfikowane nieudanym eksperymentem genetycznym krwiożercze monstra.

Nie igrajmy z Matką Naturą – zawsze znajdzie sposób, by odpłacić nam pięknym za nadobne. Ot, chociażby aranżując atak ze strony mściwej orki, anakond, barakud, karaluchów, nietoperzy, wilków, przerośniętych kleszczy, komarów, pijawek i krabów, jak i gigantycznej helodermy, modliszki, skorpiona, ośmiornicy, a nawet koguta grasującego w „Parku Jajcarskim”.

Ale to już inna historia.