Nowa Fantastyka 07/25 - różni - ebook
NOWOŚĆ

Nowa Fantastyka 07/25 ebook

Różni

0,0

25 osób interesuje się tą książką

Opis

PUBLICYSTYKA
 
2 KANIA Witold Vargas
3 MITYCZNA ZIELEŃ Aleksandra Klęczar
4 AWATARY I KONTESTACJE Joanna Kułakowska
8 ANDREAS – ARCHITEKT KOMIKSU Łukasz M. Wiśniewski
12 KLUCZE DO ZAJDLA Piotr Gociek
16 CTRL+ALT+DELETE: NIEBIESKI EKRAN RZECZYWISTOŚCI Dariusz Jemielniak
65 PIERWSZY POCIĄG Z AMERYKI DO EUROPY CZ.1 Agnieszka Haska, Jerzy Stachowicz
70 PRAGNĘ TYCH EMOCJI! Wywiad ze Stuartem Turtonem
72 SZTUKA MÓWIENIA TO SZTUKA SŁUCHANIA Rafał Kosik
74 LIL I PUT Maciej Kur, Piotr Bednarczyk
78 ZMARLI LEPSI NIŻ LUDZIE Łukasz Orbitowski
 
PROZA POLSKA
 
17 RZEŹNICY STATKÓW Żaneta Siemsia-Pindur
34 ŚMIE®CI Z PLUTONA Artur Siwek
 
PROZA ZAGRANICZNA
 
41 W WODZIE PRZETRWAMY Ai Jiang
42 WYSCHŁE KOŚCI Lavie Tidhar
45 SIOSTRA MADDELENA Ralph Adams Cram
51 ODLEGŁE POKOJE Natalia Matoliniec
55 WEKTOR POROZUMIENIA Wołodymyr Jeszkilew
61 JAK SOBIE POŚCIELESZ John Wiswell
 
RECENZJE
 
67 KSIĄŻKI 76 KOMIKS

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 271

Rok wydania: 2025

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



07/2025 FANTASTYKA

Jerzy Rzymowski

REBELIA W WAGONIKU

Nie jest Wam zapewne obce pojęcie „dylematu wagonika”. To eksperyment myślowy z zakresu etyki, który sformułowała Philippa Foot. W podstawowej wersji polega on na tym, że osoba zostaje postawiona przed wyborem: może powstrzymać się od działania i pozwolić rozpędzonemu wagonikowi rozjechać pięć przywiązanych do torów ofiar, albo interweniować ‒ przestawić zwrotnicę, aby pociąg zmienił trasę i rozjechał „tylko” pojedynczego człowieka. Od tej wersji namnożyło się wariantów; dylemat doczekał się równie zabawnej, co makabrycznej gry towarzyskiej, został też świetnie i bardzo dosłownie ukazany m.in. w serialu „Dobre miejsce”.

Istotą zagadnienia jest odpowiedzialność wynikająca z działania lub jego zaniechania oraz kwestia wyboru mniejszego zła. Z jakiegoś powodu, oglądając niedawno serial „Andor”, sporo myślałem właśnie o dylemacie wagonika i o tym, że o ile w klasycznej trylogii „Gwiezdnych wojen” decyzje bohaterów zawsze były dość oczywiste, o tyle w serialu Tony’ego Gilroya (ale też wcześniej, choć chronologicznie później, w „Łotrze 1”) pojawia się wiele trudnych wyborów, bolesnych poświęceń i niejednoznaczności moralnej ‒ choćby gdy przedstawiciele Rebelii likwidują osoby, które mogłyby zagrozić konspiracji, nawet jeśli nie uczyniły nic bezpośrednio wrogiego.

W życiu rzadko stajemy przed czarno­-białymi wyborami. Takie są domeną bajek i propagandy polityków, natomiast nasza codzienność to nieustające pasmo kolejnych wersji dylematów wagonika, w których nieraz dobre wyjście nie istnieje, a możemy jedynie wybrać mniejsze zło lub zaniechać decyzji, ponosząc moralne konsekwencje każdej opcji. Dopóki mamy jakiś wybór, spoczywa na nas odpowiedzialność – polega ona też na pielęgnowaniu prawa do dokonywania autonomicznych wyborów dla siebie i innych, aby nie obsunąć się w totalitaryzm. I nawet w Imperium też zawsze można było zostać Rebeliantem.

Zapraszam do lektury!

Jerzy Rzymowski

P.S. Pamiętamy o konkursie literackim, pracujemy, prosimy o cierpliwość.

Publicystyka

Witold Vargas

KANIA

Spośród demonów znajdujących się w „Bestiariuszu Słowiańskim” aż pięćdziesiąt sześć można spotkać na polach. Jest ich znacznie więcej, ale tyle udało nam się wybrać, żeby choć trochę różniły się między sobą. A spośród tych pięćdziesięciu sześciu siedem trudzi się porywaniem swoich ofiar, tak jak opisana w poniższym artykule kania. Mamy poza nią jeźdźca wietrznego i pochwiściela, nadlatujących z silnymi wiatrami, aby nieostrożnych chłopów i ich inwentarz wznieść wysoko w przestworza. Kto padnie ofiarą któregoś z tych demonów, ten albo upadnie z dużej wysokości kończąc życie, albo wyląduje w dalekiej krainie, skąd nie będzie w stanie powrócić do domu. Mamy też miawki i wiły, zwane zbiorczo rusałkami, które lubują się w porywaniu do kręgu młodych mężczyzn, by zamęczyć ich w ekstatycznym tańcu. Mamy wreszcie hapuna i zagacza, które tak jak nasza kania, bez innej przyczyny ani celu niż głód złoczynienia, bezszelestnie przeczesują błonia i rozłogi, wypatrując ludzkich dzieci, zabłąkanych lub nieopatrznie spuszczonych z oka przez matki zaaferowane znojem prac gospodarskich.

Ale kania jest wśród nich demonem szczególnym, bo uwikłanym w pradawny cykl śmierci i narodzin przyrody. Nie przypadkiem jej nazwa odnosi się zarówno do drapieżnego ptaka, jak i do kobiecego demona, obietnicami wabiącego dzieci do swojej latającej chmury, by porwać je w zaświaty. W symbolice agrarnej dwa ptaki: przepiórka i kania, walczące o życie na polach na własnych zasadach, postrzega się jako lustrzane odbicie naszych ludzkich lęków i pragnień. To nic, że dieta kani składa się głównie ze szkodników takich jak myszy i nornice. Czasem bowiem rzuca się na pisklęta przepiórek, a ponieważ przepiórki są ucieleśnieniem duchów opiekuńczych pól, uznano ją za złą i szkodliwą. Niestety magiczne opisywanie świata, oparte na pobieżnej obserwacji natury, ale za to bardzo skrupulatnej, symbolicznej interpretacji przyrody, jest dalekie od ekologicznego ideału. A ta symboliczna opowieść o przyrodzie brzmi mniej więcej tak:

Kania – WitoldVargas, BestiariuszSłowiański

Po lutych zimowych miesiącach, kiedy włościanie liczyli dni do końca zapasów, a śladów odwilży nie było widać, zwykli oni wychodzić przed dom i zadzierać głowę nad grań między lasem a niebem. Czasem dostrzegali złowieszcze chmury burzowe, a w nich klucze ponurych poterczuków o postrzępionych skrzydłach i zębatych dziobach. Na ich widok chowano dzieci pod stoły, naprędce klepano modlitwy przesuwając palce po paciorkach różańca i uderzając podeszwą buta o framugę wołano: „Jeśliś dziewka, chrzczę cię Ewka, jeśliś pan, chrzczę cię Adam”. Ale to nie ich wypatrywano, nie tych sprawców ulew i powodzi. Wzrokiem szukano jaskółek i bocianów, na które czekały na kominach i pod strzechami wygodne gniazda. Ich przybycie z wyraju – zaświatów, gdzie dziadowie zamieszkiwali ‒ było rytuałem odnowy, witania kolejnego obrotu cyklu wzrostu i rozpadu. Po roztopach można było w końcu wyjść na pola, chwycić grudę gleby w garść i zbadać jej płodność; woły zaprząc do pługu i wywrócić ziemię na lewą stronę. Z tych bruzd czarnoziemu, posypanych nasieniem niebawem wybijały się maleńkie zielone istotki o dwóch płetwowatych łapkach, które jeśli pogoda dopisała, rychło przemieniały się w chlebodajne kłosy. Gdy zieleń na polach zgęstniała, dawały się słyszeć pierwsze wołania przepiórek.

Gdzie te żwawe dwunogi przeczekały zimę? Gdzie sprawiły sobie stadka niemożliwie miniaturowych pisklaczków? Odpowiedź znaleźć można w ludowej mitologii: przepiórki to duchy przodków, które według jednych zstępują z wyraju nieznanymi ludziom drogami, a według innych przeczekują zimę w ostatnim pozostawionym na polu snopku zboża zwanym przepiórką lub dziadem, zabieranym na zimę do stodoły. Ludzka opieka nad tymi wiązkami kłosa zapewniała ciągłość cyklu, który odradza się wraz z liśćmi na drzewach. Wiosną wszystko się zieleni, wszystko tchnie pełnią życia. Ale nie ma zgiełku, śpiewu ptaków ani gwaru ludzkich zgromadzeń bez śmierci, która snuje się za nimi jak cień. Wraz z przepiórką pojawia się kania. Jako ptak zabija ptaka, a jako duch porywa dzieci, najlepiej niechrzczone. Jeśli kania dorwie przepiórkę, zmarnieją plony, jeśli kania porwie dzieci gospodarza, zmarnieją dom i rodzina.

„Uwaga dzieci bo kania leci!” ‒ wołają rodzice, tak jak przepiórki, które swoim piskliwym gdakaniem zagarniają w mgnieniu oka niesforne stado pisklaczków. Póki ma się potomstwo na oku, można na chwilę zapomnieć o niebezpieczeństwie, pochylić się w stronę ziemi dziobem lub motyką w poszukiwaniu pożywienia. I tak, to wpatrując się raz w glebę, raz w niebo, odprawia się pokłony na cześć cyklu narodzin i śmierci.

Kanię, tę porywającą nieusłuchane dzieci opisuje się jako piękną panią na chmurze. Jej widok nie wzbudza podejrzeń. Jest uśmiechnięta, spokojna i ma hipnotyzujący głos. „Chooodźcie dzieciaki. Chooodźcie do mnie. Siadajcie na chmurce, to przelecimy się trochę. Zobaczycie dom wasz tak, jak widzą go ptaki, gdy lecą z wyraju. Poczujecie jaka to radość nie czuć ciężaru ciała na stopach. Unosić się w powietrzu jak piórko na wietrze. Jak dusza, której niepotrzebne jest ciało do szczęścia”.

Publicystyka

Aleksandra Klęczar

MITYCZNA ZIELEŃ

Jest lipiec, wkoło zielono, a gdzieniegdzie i pachnąco, i kolorowo. Mnóstwo gatunków roślin cieszy oko, i aż człowieka kusi, żeby pogrzebać trochę w kulturowej historii tej zieleni i tych kolorów dookoła nas. Spaceruję teraz, latem, po naszym rodzinnym ogrodzie w Małopolsce: tu coś wykopię, tu dosadzę, a tu przypomnę sobie jakiś kawałek mitycznej historii.

Weźmy taki tojad. Właśnie kwitnie: uprawne odmiany bywają i białe, i różowe, natomiast najbardziej znany z rosnących dziko w naszym kraju tojad mocny ma kwiaty w odcieniach niebieskiego. Są naprawdę piękne – ale trzeba cieszyć się nimi ostrożnie, bo tojad nieprzypadkowo w niektórych rejonach Polski nazywa się mordownikiem. Cała roślina jest trująca, a zawarta w niej akonityna może, zdaniem specjalistów, wniknąć do organizmu nie tylko po spożyciu, ale i przez skórę. No i nic dziwnego, że to takie trujące, powiedzieliby Grecy, którzy mieli o tojadzie własny mit. Groźna roślina miała, zdaniem mitografów, wyrosnąć z piany, toczącej się z pyska Cerbera. Kiedyś Herakles wywlókł podziemne psisko na powierzchnię ziemi: był to jego obowiązek w ramach ostatniej, dwunastej pracy. Biedna bestia, widząc po raz pierwszy słońce, wpadła w panikę. Tak, gdzie spadła na ziemię piana z Cerberowego pyska, wyrosły pierwsze tojady.

Lipiec najbardziej oczywiście kojarzy się z kwitnącymi lipami. W naszą kulturę wrosła opowieść o czarnoleskiej lipie Jana Kochanowskiego, natomiast Grekom lipa kojarzyła się z dwiema kobiecymi postaciami, które zostały w nią przemienione. Pierwszą była uboga staruszka Baucis, kobieta o złotym sercu. To ona, razem z mężem Filemonem, jako jedyna ugościła Zeusa i Hermesa, kiedy incognito odwiedzili ich miasteczko. Za to zostali wynagrodzeni przez bogów: ich miasto zalał potop, ale para dobrych staruszków ocalała. Zeus zapytał ich później, jakiej nagrody sobie życzą: oni chcieli jedynie umrzeć razem, tak, by jedno nie musiało tęsknić za drugim. Kiedy przyszedł czas, Filemon i Baucis nie umarli: on stał się dębem, a ona – rosnącą obok niego lipą. Drugi mit o lipie dotyczy jej imienniczki, nimfy­-Okeanidy imieniem Filyra (czyli po grecku właśnie lipa). Była ona kochanką władcy bogów, Kronosa. Pewnego dnia na randce złapała ich żona Kronosa, matka bogów, Rea. Kronos, obawiając się konfrontacji z małżonką, szybciutko przybrał postać ogiera i pogalopował w siną dal. Ale jego ucieczka miała konsekwencje: syn, którego niedługo potem urodziła mu Filyra, okazał się mieć pół­-ludzką, pół­-końską postać. Biedna nimfa była tak zszokowana widokiem dziecka, że poprosiła Kronosa, by ją przemienił w coś, co też nie ma ludzkiej postaci. Przemieniła się więc w lipę – a jej syn, Chejron, wyrósł na najlepszego i najmądrzejszego z centaurów.

W lipcu ciągle jeszcze kwitną maki, w mitologii greckiej związane z Demeter. Starożytni byli doskonale świadomi przeciwbólowych, uspokajających i odurzających właściwości soku z maku lekarskiego, który rósł dziko w basenie Morza Śródziemnego. Rytualnie kwiaty maku kojarzone były z boginią Demeter lub czasem z jej córką Persefoną. Mitycznie, powstanie rośliny tłumaczono historią o metamorfozie. Tym razem przemianie w kwiat maku miał ulec młodzieniec imieniem Mekon (czyli po grecku właśnie mak). Wedle mało znanego mitu ukochany przez Demeter chłopak zmarł przedwcześnie, a bogini przemieniła go w kwiat, który potem stał się jej symbolem.

W lipcu pojawiają się też kwiaty kocanek włoskich. Drobne, żółte, niekoniecznie zwracają uwagę, choć sama roślina jest w polskich ogrodach całkiem popularna jako ziele przyprawowe, znane lokalnie w handlu jako „drzewko curry” bądź „maggi włoskie”. Kwiaty tej rośliny są dość sztywne i bardzo trwałe. Jako takie używane były w całym świecie śródziemnomorskim: kiedyś do dekoracji świątyń bogów, później (i do dziś) do zdobienia świętych obrazów i kapliczek.

W lipcu w pełni kwitnienia jest też królowa kwiatów, róża. Jej piękno i zapach zachwycało w starożytności tak samo, jak dzisiaj. Olejkiem różanym skropiła ciało zabitego Hektora bogini Afrodyta, starając się w ten sposób ochronić je od zepsucia. Bogini wiedziała, co robiła – mitologicznie to właśnie ona uchodziła za patronkę róż. Ich barwne kwiaty miały wyrastać tam, gdzie stanęły stopy Afrodyty.

A na koniec, zostawmy na chwilę te kwiaty i przejdźmy do ogródka warzywnego. Dla wielu Polaków początek lata wyznacza pojawienie się na targowiskach woreczków ze świeżym bobem. On także ma swoje miejsce w mitycznej i kulturowej tradycji. Pomińmy może kwestię roli bobu (i innych roślin strączkowych) w tradycji pitagorejskiej, bo domagałaby się osobnego opracowania, powiedzmy tylko, że bób miał swoje własne bóstwo, a może herosa, bo niewiele o nim wiemy. Znamy, owszem, jego imię ‒ Kyamites ‒ i wiemy, że czczono go głównie w Atenach jako patrona zarówno bobu, jak i targu, gdzie go sprzedawano. Religioznawcy sugerują, że Kyamites mógł być tożsamy z Hadesem. Może i Pitagoras miał problem z bobem, ale bóg zmarłych najwyraźniej nie (i wbrew pozorom ta sympatia i antypatia mogą być dwiema stronami tej samej monety, ale to już naprawdę zupełnie inna historia).

Publicystyka

Joanna Kułakowska

AWATARY I KONTESTACJE

czyli istota „Niewidzialnych miast” ItalaCalvino

Włoski eseista i prozaik Italo Calvino wykreował wizję, która urzeka i fascynuje nie tylko poetyckim urokiem, lecz także kolejnymi warstwami znaczeniowymi matematycznie wycyzelowanej konstrukcji, jaką okazuje się metaforyczna opowieść o niewidzialnych miastach. Tworach wieloznacznych, wymykających się pełnemu rozumowemu poznaniu, ale możliwych do dostrzeżenia, przemawiających do uczuć, emocji, archetypów kłębiących się w nieświadomości, a przede wszystkim wyobraźni.

Wydana po raz pierwszy w 1972 roku książka „Niewidzialne miasta” przez dekady wywiera nieustanny wpływ na literaturę oraz sztukę wizualną, jak również na teoretyczne badania, a niekiedy też czysto praktyczne kwestie związane z architekturą i urbanistyką. To ostatnie jest szczególnie ciekawe, gdyż może przeczyć intuicji – bawiące się słowem i asocjacjami opisy wydają się nieść czytelników i czytelniczki daleko poza namacalne rejony „tu i teraz”, jednak pozornie mętna, niełatwa do syntetycznego ujęcia, nasycona piętrami znaczeń wymowa utworu nie prowadzi na jałowe „artystowskie” manowce.

Architektura słów i treści

„Niewidzialne miasta”, utwór paraboliczny, trudno traktować jako stricte powieść, choć tak jest przedstawiany. Odbiera się go raczej jako fabularyzowany filozoficzny esej, a jednocześnie poemat pisany prozą, traktujący o mieście jako żywym bycie, bohaterze przeróżnych historii, strukturze fizycznej i duchowej oraz formie życia społecznego i indywidualnego jego mieszkańców. Pisarz prezentuje tu alegoryczne opisy wyimaginowanych miast – części układanki, elementy o ukrytym znaczeniu, znaki i symbole do rozszyfrowania. Wplecione są one w wieloznaczną, metaforyczną rozmowę weneckiego kupca i podróżnika Marka Polo z Kubłaj­-chanem, mongolskim zdobywcą Chin, władcą największego imperium w dziejach świata, symbolu świata w stanie rozpadu, a zarazem w wiecznym ruchu. Wenecjanin – początkowo posługując się jedynie mimiką, gestami i przedmiotami, później zaś doskonale opanowawszy mowę władcy, a także języki i dialekty ludów wchodzących w skład cesarstwa – zdaje mu relację ze swych podróży po podbitych ziemiach… Wielki Chan natomiast próbuje poznać i zrozumieć istotę miejsc (i ludzi), które znajdują się pod jego panowaniem, coraz lepiej pojmując, że są niepojmowalne w sposób obiektywny („Możecesarstwo”, pomyślałKubłaj, „jesttylkozodiakiemurojeńumysłu”). Kubłaj zastanawia się również nad kryteriami uniwersalnego modelu miasta, próbuje podjąć decyzję co do rzeczywistego istnienia opisywanych miejsc, a jego niepewność stopniowo przeradza się w świadomość, że istnieją, ale w wyobraźni, stanowiąc ucieleśnienie refleksji na temat rzeczywistości, a ich znaczenie dla niego i rozmówcy polega na czymś głębszym niż fizyczna realność. Rozmowa zbacza na różne tematy – istoty rzeczywistości i jej wyobrażeń, istoty władzy i posiadania, aż wreszcie istoty samej opowieści i używanego języka.

Calvino oparł „Niewidzialne miasta” na pomyśle przeróbki „Opisania świata” Marka Polo i Rustycjana z Pizy. To również książka niejednoznaczna, którą raz uważa się za dokument, innym razem za fantazję. Dlaczego miasta są „niewidzialne”? Czytając, widzimy, że istotę opowiadanych miast stanowi fakt, iż każde pod tym, co realne, kryje to, co niewidzialne i ukryte na pierwszy rzut oka. Niewidzialne miasta zależą nie tylko od topografii, ale też wydarzeń z przeszłości i przyszłości. Opowieść czaruje klimatem „Księgi tysiąca i jednej nocy”, lecz miasta nie przynależą tylko do quasi­-średniowiecza, Marko Polo wędruje przez czas i przestrzeń (– Możeszodleciećwkażdejchwili – powiedzianomi – aleprzybędzieszdoinnejTrudy, takiejsamejkropkawkropkę. Truda, pozbawionapoczątkuikońca, pokrywacałyświat, zmieniasiętylkonazwanalotnisku). Co więcej, miasta te stanowią awatary jednego „prawdziwego” (nad)miasta, które istnieje w wewnętrznej rzeczywistości każdego z nas. Tak więc: Kubłaj­-chan uprzytomnił sobie, że miasta MarkaPolosądosiebiepodobne, jakbyprzejścieodjednegododrugiegowymagałonietylepodróży, ilewymianyelementów. A także: Wtensposób – powiadająniektórzy – potwierdzasięhipoteza, żekażdyczłowieknosiwumyślemiastozłożonezsamychróżnic, miastobezfiguribezkształtu, zapełnianeprzezposzczególnemiasta. Dla Marka Polo z książki Itala Calvino miastem wewnętrznym i punktem odniesienia była Wenecja, tak naprawdę na jakimś poziomie zawsze opowiadał o niej (Żebyodróżnićprzymiotyinnychmiast, muszęwychodzićodpierwszego, którepozostajewdomyśle. DlamniejestnimWenecja).

Sam autor zdaje się unikać otwartego pogłębienia tematu, mówiąc o tytule: Każdyrozdziałtomiasto, miastowyobrażone. Dalej płynnie i nader dowcipnie przechodzi do konstrukcji: Pięćdziesiątpięćrozdziałów, pięćdziesiątpięćmiast. Dochodządotegodrukowanekursywąkomentarze, którestanowiąrodzajramy, iwnichtakżepojawiająsiękolejnemiasta. Chciałemdojśćdosiedemdziesięciusiedmiu, alezatrzymałemsięnapięćdziesięciu pięciu: uważam, że wszystkie wielokrotności jedenastki są ładnymi liczbami.

Sama konstrukcja utworu ukrywa niespodzianki, wiąże się z zabawą matematyką, zainteresowaniem nienarracyjnymi formami literackimi, a także przetwarzaniem innych dzieł. Odnosi się również do zainteresowań eksperymentalnej grupy literackiej zwanej Warsztatem Literatury Potencjalnej (OuLiPo), założonej w 1960 roku przez pisarza Raymonda Queneau i matematyka François Le Lionnais (Italo Calvino stał się oficjalnym członkiem honorowym, tzw. „gościem honorowym”, grupy rok po wydaniu „Niewidzialnych miast”). Członkowie OuLiPo konstruowali teksty literackie w oparciu o wzory i prawa matematyczne, znakiem firmowym grupy było skrupulatne trzymanie się narzuconego sobie wzorca, najlepiej w sposób możliwie niewidoczny dla odbiorcy. Na marginesie warto zauważyć, że Warsztat Literatury Potencjalnej powstał w ramach Kolegium ‘Patafizyki, czyli pseudonauki opracowanej przez pisarza Alfreda Jarry’ego, która miała służyć wykpiwaniu sztywnego naukowego sposobu myślenia i uczonych rozpraw poprzez ich absurdalne użycie. Sugeruje to, że może nie należy dopatrywać się niesamowitych metafizycznych znaczeń we wspomnianych matematycznych grach z formą (i tak żeńskie imiona, nazwy miast, według Calvino po prostu miały brzmieć tajemniczo), co nie zmienia faktu, że przesłanie i niuanse książki, ich implikacje dla nauki i sztuki warto traktować poważnie, a forma przez swe wycyzelowanie zasługuje na osobną uwagę.

Otrzymujemy zatem „poetycką maszynę”, „poetycką planszę”, po której możemy dowolnie się poruszać: 9 rozdziałów, w każdym właściwe opisy poprzedzają i kończą komentarze w postaci spotkań Polo i Wielkiego Chana, pierwszy i ostatni rozdział zawierają po 10 miast, w pozostałych znajduje się po 5. W sumie jest ich 55, a przyporządkowane są do 11 kategorii / grup tematycznych – w każdej po 5. Miasta układają się w macierz. Ma ona element centralny (miasto Baucis). Wzorzec miast jest symetryczny, co widać po obróceniu o 180 stopni wokół Baucis. Każdą opowieść możemy zlokalizować dzięki trzem parametrom: numer rozdziału, kategoria oraz kolejność w jej obrębie. Kategorie to „Miasta i pamięć”, „Miasta i pragnienia”, „Miasta i znaki”, „Zwiewne miasta”, „Miasta i wymiana”, „Miasta i oczy”, „Miasta i nazwa”, „Miasta i umarli”, „Miasta i niebo”, „Ciągłe miasta”, „Ukryte miasta”.

Urbanistyka jaźni

„Niewidzialne miasta” Itala Calvino można określić także jako próbę nakreślenia topografii psyche (Miasta, jaksny, sązbudowanezpragnieńilęków), opowieść o jednostce, jej związkach z innymi i unikalnym świecie, jaki chłonie zmysłami, przetwarza umysłem, a tym samym kreuje. Ich struktura, krajobraz zależą od interpretacji i percepcji odwiedzających, a także samych czytelników i czytelniczek. Składają się z warstw dostępnych zależnie od specyfiki osoby, która je odkrywa – pochodzenia, mentalności, priorytetów, pragnień, potrzeb, pamięci i doświadczenia. Pisarz zabiera nas w podróż po miastach ludzkiej psychiki, których uliczki stanowią ścieżki umysłu, odczyt rzeczywistości, a mieszkańcy – na przykład dążenia, kompetencje, cechy i postawy. Są tu więc miasta skoncentrowane na wymianie, na przeżywaniu i badaniu swego trwania, miasta radosne, refleksyjne, przepełnione smutkiem i lękiem, miasta nowoczesne, ludne i chylące się ku upadkowi, jak również takie, których mieszkańcy są nazbyt dziwaczni i niepokojący dla przybyszów z innych miejsc. Czy są w stanie zrozumieć się w pełni i poznać? Czy Kubłaj­-chan i Marko Polo, choć wszystko, co pokazuje, ma moc symboli, naprawdę mogą się ostatecznie porozumieć co do rozwiązań zagadek, znaków i desygnatów, czy jedynie to sobie wyobrażą? Tak czy owak, mogą wynosić korzyść z wzajemnej relacji, poszerzając swój świat o niewidzialne lub ukryte dotąd „miejsca”.

Pośród możliwych interpretacji znajdziemy też refleksję o tym, jak zmienia nas nie tylko kontakt z innym człowiekiem i nowym miejscem, lecz także nasza własna opowieść, osobista narracja. Rzecz o tym, że wspomnienia ulegają zmianie, nie są tym, co wydarzyło się „naprawdę”, ale wewnętrzną prawdą, tworzeniem spójnej opowieści, by poradzić sobie z życiem, utrzymywaniem statusquo, a zarazem nieustanną kontestacją tego, co uwiera. Tak więc: Awszystkopoto, abyMarkoPolomógłwyjaśnićlubwyobrazićsobie, żewyjaśnia, lubabyChanwyobraziłsobie, żesięmuwyjaśnia, czyżebyWenecjaninzdołałwreszciewyjaśnićsamemusobie, żeto, czegoszuka, jestzawszeprzednim, inawetjeślichodzioprzeszłość, jesttoprzeszłośćulegającastopniowymprzemianom, wmiaręjakposuwasięnaprzódjegopodróż, boprzeszłośćpodróżnikazmieniasięwzależnościodprzebytejdrogi, nieprzeszłośćniedawna, którawzrastaojedendzieńzupływemkażdegodnia, leczprzeszłośćnajodleglejsza. Przybywającdokażdegonowegomiasta, podróżnyodnajdujewłasnąprzeszłość, októrejposiadaniujużniepamiętał: obcośćtego, czymjużniejesteślubczegonieposiadasz, oczekujecięprzyprzejściuprzezmiejscaobceinigdyniewziętewposiadanie.

W swoich miastach Calvino zajmuje się ontologią, epistemologią i psychologią, subtelnie posiłkując się onirycznymi metaforami, by wizualizować wzorce odbioru rzeczywistości i naszego w niej funkcjonowania. W pewnym sensie bada istotę bytu, piętra umysłu, poszukiwanie własnego JA i sposoby, w jaki człowiek odczytuje i nadaje znaczenia przestrzeni, w której żyje lub którą pragnie pojąć, jak rozumie i odczuwa czas, przeszłość i przyszłość. Zaowocowało to licznymi inspiracjami i analizami. Ciekawy przykład stanowi tu tekst Filipa Karpowa – „Kontestacja przestrzeni w Niewidzialnychmiastach Italo Calvino” (dostępny w Internecie). W artykule tym znajduje się analiza złożonej relacji między przestrzennymi i narracyjnymi aspektami tożsamości człowieka. Według autora miasta opisane w książce są właściwie przykładem szeregu problemów z oswojoną i zobiektywizowaną przestrzenią narracyjną, która stanowi podstawę ludzkiej egzystencji. Proces ten obejmuje: kontestację historii (relacji między przestrzenią a czasem liniowym), kontestację narracji (ludzkiej zdolności do nadawania przestrzeni znaczenia), a nawet kontestację tożsamości (zdolności do budowania tożsamości w oparciu o udomowioną przestrzeń). Intrygujące to i nieco przewrotne.

Architektura, urbanistyka, projektowanie

We Włoszech i wielu innych krajach studentom architektury sugeruje się przeczytanie „Niewidzialnych miast”. Utwór stanowi inspirację dla polskich i zagranicznych artystów – malarzy, fotografów – oraz projektantów, architektów i działaczy miejskich ruchów społecznych. Dlaczego utwór tak przyciąga osoby zajmujące się architekturą i urbanistyką? Na pierwszy rzut oka może się wydawać, że to fantastyczne obrazy Calvino przykuwają odbiorców do tekstu i oczywiście tak jest. Przede wszystkim jednak to rozmowy pisarza z rzeczywistością w całej jej psychologicznej, społecznej, historycznej złożoności. Na wyobraźnię wpływa sama idea miast niewidzialnych, dywagacje, czym mogą być, a także idea miast ukrytych, kolejnych miast na wielu następujących po sobie warstwach, fakt, że można postrzegać je na wiele różnych sposobów. Prowokuje to rozważania, jakie są implikacje dla różnych grup mieszkańców, odkrywanie sposobów na widzialność. Oferuje spostrzeżenia, które zmieniają percepcję rozmaitych oblicz miasta (tkanka miejska i tkanka społeczna), skłaniają do poszukiwania rozwiązań, jak spełnić potrzeby mieszkańców, i przy odrobinie polotu wspomnianych osób mają przełożenie na konkretne aspekty funkcjonowania i rozwoju organizmu miasta. Zdecydowanie warto tu wspomnieć o pracy doktorskiej „Miasto ukryte” Małgorzaty Łaskarzewskiej z Wydziału Architektury Politechniki Warszawskiej (w 2023 roku miała miejsce również wystawa grafiki jej autorstwa opatrzona tym samym tytułem) czy artykułach autorki inspirowanych „Niewidzialnymi miastami” („Ukryte warstwy miast” są dostępne w Internecie). Włoski twórca zdaje się inspirować też projekt „Niewidzialne miasto”, prowadzony przez socjologa Marka Krajewskiego. Dotyczy on archiwum dokumentującego działania mieszkańców przeobrażających przestrzeń miasta i pozostawiających swój widzialny ślad. A to zaledwie mała próbka.

Interesujące spostrzeżenia dotyczące architektury znajdziemy w internetowym artykule grafika Osmana Bariego: „Three Principles of Architecture as Revealed by Italo Calvino’s ‚Invisible Cities’”. Wyodrębnił on wspomniane trzy zasady: specyfika wizualna jako język kulturowy, poleganie architektury na wszechmocnej naturze i bezczasowość miasta. Trzy zasady są ze sobą powiązane. Tożsamość miasta najczęściej jest ostatecznie wyrażana i tłumaczona poprzez wizualną specyfikę naszej kultury i determinowana przez ograniczenia ze strony natury. Obecnie krajobraz jest również determinowany przez architekturę, na którą z kolei wpływają typologiczne i wizualne kwestie formy i funkcji. Zdaniem Bariego prawdziwą wartość „Niewidzialnych miast” stanowi oferowanie sposobu eksploracji architektury przez pryzmat przyszłych historii i ponadczasowej przeszłości w obliczu „piekła współczesnej cywilizacji”.

Najlepszym podsumowaniem powodów zainteresowania książką osób zajmujących się problematyką miasta okazują się słowa samego twórcy: Nieszczęśliwemiastomożezawieraćwsobie, choćbyprzezchwilę, miastoszczęśliwe; przyszłemiastasązawartewmiastachteraźniejszych, jakowadywpoczwarce.

Co jednak ze „zwykłymi” odbiorcami? Materia języka, filozoficzno­-fantastyczna sceneria, oniryczno­-surrealistyczna konwencja przy ledwie śladowej obecności fabuły niektórych zniechęca. Innych uwodzi piękno słów, wieloznaczność treści lub obudzona przez lekturę nostalgia. Cóż, najlepiej przekonać się osobiście, jak zadziałają awatary i kontestacje.

[Pisownia i cytaty pochodzą z najnowszego wydania „Niewidzialnych miast”.]

Publicystyka

Łukasz M. Wiśniewski

ANDREAS ‒ ARCHITEKT KOMIKSU

Nahasło „architekturawkomiksie” wieleosóbodpowie „Andreas”. WkażdymraziewPolsce, zapewneteżwBelgii, HolandiiiFrancji. Raczejniewkrajujegourodzenia, aniwAmeryce, októrejtaklubiopowiadaćwswoichdziełach.

Andreas, przynajmniej na początku kariery, był twórcą bezkompromisowym, do tego perfekcjonistą, co nigdy nie ułatwia szybkiego budowania marki. To, za co jest podziwiany, dziś omal nie zniszczyło mu kariery. Jego debiut w belgijskim czasopiśmie „Tintin” przypadł na ciekawy okres ‒ z tych „ciekawych” jak owe „ciekawe czasy” ze słynnego powiedzonka. Po trzech dekadach istnienia nadszedł czas zmierzenia się z demografią. Formuła przyciągała coraz mniej nowych młodych czytelników, a ci, którzy dorastali z magazynem, szukali doroślejszych treści i znajdowali je zupełnie gdzie indziej. Na dodatek przez rynek zaczął się przetaczać fantastyczno­-horrorowy „Métal Hurlant” z dziwnymi, często onirycznymi, szalonymi historiami, pełnymi przemocy i igrania z erotyką. Na tym polu „Tintin” nie mógł konkurować z ekipą Druilleta i Girauda, zaczęto więc rozglądać się za nowymi talentami, które wyróżniałyby się na rynku i jednocześnie dostarczyły dorosłych treści, zaspokajających starych czytelników i zarazem niepodnoszących granicy wiekowej magazynu. Tak do wydawnictwa Le Lombard, wydawcy czasopisma, trafili między innymi Polak Grzegorz Rosiński i Niemiec Andreas Martens.

Porozrzucane fragmenty

Andreas zadebiutował na łamach „Tintina” w listopadzie 1978 roku historią „Wiek dla domu”. Zaskoczył wszystkich dojrzała kreską i narracją, a przede wszystkim nowatorskim podejściem do kompozycji plansz. Eksplorowanie granic i możliwości komiksowej formuły stało się z czasem znakiem firmowym artysty. Co ciekawe, nie lubi powtarzać swoich odkryć na tym polu (na przykład umieszczenie na jednej planszy aż trzystu kadrów!); woli szukać dalej. Wróćmy jednak do „Tintina”. Z czasem redakcja magazynu zaczęła mieć z Andreasem pod górkę. Jako perfekcjonista pracował w swoim tempie, a na dodatek kolejne opowieści o Rorku co prawda budowały wizerunek artysty wyjątkowego, ale przy okazji dla czytelniczego ogółu były zbyt trudne w odbiorze, przekombinowane. Wynikające z obaw redakcji (a czasem też z winy autora) przerwy między publikacjami nie pomogły młodemu twórcy porządnie ukonstytuować się na rynku. Z czasem szefostwo magazynu wymusiło na nim publikowanie lżejszych historii, „Rork” poszedł w odstawkę… a potem i tak belgijski, oryginalny „Tintin” się zamknął.

Po upływie kilku lat wydawnictwo Le Lombard postanowiło mimo wszystko wydać w dwóch tomach historie opublikowane wcześniej na łamach czasopisma. Ponoć wiele po tym nie oczekiwano, ale okazało się, że w tej formie „Rork” został dużo lepiej przyjęty. Po prostu wszystkie fragmenty układanki, na które trzeba było długo czekać (raz nawet około roku) teraz były dostępne od razu do czytania, oglądania i analizowania. Sukces „Fragmentów” i „Przejść” pozwolił artyście kontynuować opowieść, dzięki czemu saga doczekała się ukończenia i mogliśmy poznać, jak olbrzymi, złożony i dopięty na ostatni guzik był cały pomysł Andreasa. Z czasem ukazało się dwutomowe wydanie zbiorcze, które aktualnie dostępne jest w Polsce nakładem wydawnictwa Kurc (które w swej uprzejmości udostępniło nam do artykułu plansze „Rorka” w wysokiej rozdzielczości, by można było podziwiać zabawy artysty z architekturą).

Niespodziewana wizyta

W drugiej połowie lat 80. zeszłego wieku zagraniczny komiks był praktycznie nieznany. Owszem, nieco wcześniej trochę udało się go przemycić w magazynie „Relax”, sporadycznie też coś trafiało na ostatnią stronę „Świata Młodych”, acz pocięte i często w egzotycznych przekładach. Tu dumnie wkroczyła ówczesna redakcja naszego pisma z kwartalnym dodatkiem „Komiks – Fantastyka”. Na pierwszy ogień poszedł nasz własny „Funky Koval”, potem dołączył „Yans” od zaprzyjaźnionego z redakcją Grzegorza Rosińskiego. Nagle do tego grona dołączył „Rork” Andreasa.

Trzeba przyznać, że takim doborem ówczesna redakcja mogła wytworzyć nieco zakrzywiony obraz, bo na pierwszy ogień poszli sami perfekcjoniści, do tego każdy w okresie swej szczytowej formy. Gdy po zmianie systemowej otworzyły się wrota na Zachód i wydawcy podejmowali próby zaszczepienia na naszym rynku różnych serii, dla osób o guście ukształtowanym przez nasz kwartalnik często były one zawodem, bo przecież wszystko miało tam być takie doskonałe, dopieszczone, wycyzelowane… Ta wczesna polska wizyta „Rorka” (dwa pierwsze albumy zostały wydane zaledwie w pięć lat po premierze na rynku frankofońskim) do tego na niemal dziewiczym poletku, sprawiły, że Andreas jest w naszym kraju rozpoznawalny lepiej niż w większości świata.

Architektura wyśniona

Andreas jest pasjonatem architektury. Jednym z jego ulubionych projektantów jest Amerykanin Frank Lloyd Wright, któremu poświęcił album „Le triangle rouge”, używający poetyki snów do przedstawienia elementów filozofii i wybranych projektów tego wybitnego architekta. Niestety ten album nie ukazał się dotąd w Polsce… Swoją drogą, kiedyś sam chciałem być architektem, ale było to dawno i na dodatek przerwałem edukację. Tak czy inaczej wyrobiłem sobie spojrzenie, nastałem się przed deską kreślarską i przynajmniej wiem, kiedy kot ze sławnego memu nie musi ostrzegać Andrzeja. Przy budynkach rysowanych przez Andreasa ów kot może spać spokojnie, mimo, że artysta zwykle korzysta jedynie ze swojej wyobraźni, czasem wspiera się zdjęciami. Uwielbia umieszczać akcję w Ameryce, bo jak sam zaznaczył, nie zamierza jej odwiedzać, by nie zaburzać swojego procesu twórczego. Inna sprawa, że od samego początku był zafascynowany komiksem amerykańskim – pierwsze historie o Rorku noszą ślady wpływów Berniego Wrightsona (współtwórcy oryginalnej „Sagi o potworze z bagien”), czego nie tylko nie ukrywał, ale nawet nadał pisarzowi, który ciągle wpędza bohatera w kłopoty, nazwisko Bernard Wright… Na dodatek wiele opowieści Andreasa nawiązuje nastrojem i konstrukcją do dzieł Edgara Allana Poego i H.P. Lovecrafta. Tak więc Ameryka, ale raczej wyśniona i w nieco gotyckim sztafażu.

Andreas posiada kilka swoich ulubionych typów budowli. Przede wszystkim posiadłości gdzieś w Nowej Anglii, zwykle na wpół zniszczone, pozwalające z daleka pokazywać przekrój części pomieszczeń. Częściowo zrujnowane wnętrza, do tego umykające nieco zdrowemu rozsądkowi, mamy też w kolejnej po „Rorku” wybitnej serii „Cromwell Stone”. Swoją drogą, ta wydana już w jednym tomie trylogia to obowiązkowa pozycja dla osób chcących w pełni ogarnąć specyficzną kreskę Andreasa, bo istnieje tylko w czerni i bieli. Uszkodzone wnętrza pozwalają artyście na łączenie eleganckich konstrukcji z elementami entropii, budując silny dysonans (do tego tworzą nietuzinkowe scenerie, po których muszą się poruszać bohaterowie).

Andreas nie kocha się z teraźniejszością, woli rysować historie osadzone w przeszłości, z naciskiem na dwudziestolecie międzywojenne i epokę wiktoriańską. Nic dziwnego, skoro po pierwsze budynki z tamtych czasów mają więcej serca, niż dzisiejsze konstrukcje ze stali i szkła, a po drugie więcej wtedy było dzikiej przyrody blisko człowieka, a to kolejny jego konik. Naturę i architekturę połączył zresztą w mistrzowski sposób w „Cmentarzysku katedr”, gdzie monumentalne gotyckie konstrukcje wyrastają w sercu amazońskiej dżungli. Kolejną fascynacją, acz podszytą pewnym lękiem, jest międzywojenny Nowy Jork, z jego gęstą zabudową, chaosem budowlanym wtłoczonym w ramy równych kwartałów ulic i wczesnymi drapaczami chmur. Tu już w ruch poszły zdjęcia z epoki, by oddać monumentalność i mroczność metropolii. Najdoskonalsze, szczegółowe do granic perfekcji plansze ukazujące Nowy Jork znajdują się w szóstym tomie „Rorka”, ale miasto jest też w pewnym sensie jedną z kluczowych postaci w serii „Koziorożec”. Andreas, zawsze szukający nowych granic, podjął się też w „Zejściu” zaprojektowania wnętrza całkowicie obcego człowiekowi olbrzymiego statku kosmicznego (tu również łącząc obszary perfekcyjnie sterylne ze zniszczonymi).

Komiks jak katedra

Największe, najpiękniejsze katedry to budynki, których człowiek nie jest w stanie w pełni ogarnąć. Widzimy je tak, jak to możliwe z danego kąta i z danego kierunku świata. Dopiero uruchamiając wyobraźnię i jednocześnie angażując mózg do procesów analitycznych, możemy jakoś złożyć to w całość. Tak samo jest z najlepszymi seriami Andreasa („Rork” i „Cromwell Stone”): wymagają podobnego wysiłku, by ogarnąć cały zamysł artysty. Musimy pamiętać o mnóstwie detali, nie przeoczyć ich i poskładać potem całość na własną rękę, bo Andreas nie dostarcza nam gotowego „projektu 3D” do obejrzenia swoich opowieści­-katedr. Artysta czasem nam ułatwia życie (serię „Arq” i niektóre jednostrzałówki śledzi się bezstresowo), czasem komplikuje (pozornie prostszy od „Rorka” „Koziorożec” zawiera w części albumów pomosty bardzo przydatne do zrozumienia pewnych detali z ikonicznej serii).

Tak jak wybitni architekci projektują budynki pod pewne założenia artystyczne, estetyczne, praktyczne a czasem filozoficzne, tak Andreas pracuje nad planszami. Łączenie dużych planów ogólnych z porozrzucanymi po nich kadrami to najczęstszy zabieg artysty, ale w swych poszukiwaniach możliwości rozwijania narracji komiksowej sięga i dużo dalej. Jest taki moment w „Rorku” gdy dwie postacie toczą rozmowę na pewien temat, ale wizualnie śledzimy inne wydarzenia, które w pewien sposób płynnie łączą się z tematem dialogu. Andreas nie stroni też od długich sekwencji „niemych”, czasem rozłożonych na szereg plansz, gdzie narracja pozostaje całkowicie wizualna. Ważna bywa też kolorystyka, w sprytny sposób dodająca coś kluczowego do danego fragmentu opowieści. Gdy narracja dotyczy wydarzeń z renesansu, klasyczne kadry zostają zastąpione obrazami stylizowanymi na opisywaną epokę. Takich eksperymentów jest mnóstwo. Tak jak głosi tytuł tego artykułu: Andreas jest prawdziwym architektem komiksu, niestrudzenie poszukującym nowych dróg i rozwiązań dla swoich katedr wznoszonych na chwałę swego ukochanego medium.

Publicystyka

Piotr Gociek

KLUCZE DO ZAJDLA

Czterdzieści latpośmierciJanuszaA. Zajdlajegotwórczośćjestdocenianainiepokojącoaktualna.

Przyjaciół pisarstwa Janusza A. Zajdla spotykam od lat w rozmaitych niespodziewanych miejscach. Profesor waszyngtońskiej szkoły filmowej specjalizujący się w technologiach virtualreality i augmentedreality