Norweski dziennik. Ucieczka - Andrzej Pilipiuk - ebook

Norweski dziennik. Ucieczka ebook

Andrzej Pilipiuk

4,1

Opis

"Ucieczka" jest lekturą obowiązkową o działaniu terapeutycznym. Skuteczną na tetryczenie. Zalecaną nastolatkom w każdym wieku. Jak spostrzegli recenzenci książki, Andrzej Pilipiuk udał się w podróż w czasie. Przypomniał sobie jak się męczył w nudnej szkole, jak marzył by się z niej wyrwać. Przypomniał sobie, jakie książki pragnął wtedy czytać i... taką właśnie książkę napisał. Zawiera przygody Tomka Paczenki oraz Maćka, wnuka najsłynniejszego polskiego egzorcysty-bimbrownika. Brzmi znajomo? Bez obaw! Dawka Wędrowycza nie groźna dla życia i zdrowia.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 393

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,1 (174 oceny)
86
42
26
15
5
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
janpioskowik

Nie oderwiesz się od lektury

Namieszał, namieszał, ale i tak wyszło dobre!
00
Luxarnik

Nie oderwiesz się od lektury

ok
00
krzysztofstawicki

Nie oderwiesz się od lektury

Świetna, lekka, choć zakręcona jak wszystko u Pilipiuka.
00

Popularność




Pewne postacie i zdarzenia są autentyczne.

Niektóre nazwy geograficzne oraz część szczegółów umożliwiających identyfikację zmieniono.

Wszelkie poszukiwania opisanych miejsc i osób uznać należy za niewskazane, a w wielu przypadkach za śmiertelnie niebezpieczne.

Markowi – mojemu pierwszemu czytelnikowi.

Pawłowi i Maćkowi, których imiona tak niecnie wykorzystałem.

Prolog

Drewniane budynki, gdy przez dłuższy czas stoją puste, szybko niszczeją. Niekiedy wystarcza kilka miesięcy, aby całkiem solidna konstrukcja zaczęła się rozsypywać. Na północ od miasta Bodø w norweskiej Laponii stał nad brzegiem morza taki właśnie drewniany dom.

Dom wzniesiono na szczycie niewysokiego urwiska, od tyłu otaczał go las. Stał pusty przez trzy lata. Zimą mróz trzymał go w stalowym uścisku, lecz gdy nadchodziła wiosna, będąca w tej części świata porą wichrów, deski zaczynały ponuro klekotać, a wiązania belek skrzypiały pod uderzeniami nawałnicy. Wiatr wdzierał się szparami do wnętrza i hulał po pokojach. Deszcz wpadający przez dziurawy dach powodował zacieki na ścianach. Na podłodze pojawiła się gdzieniegdzie pleśń. Nikt tu nie zaglądał...

Dom konał.

Wojsławice, woj. chełmskie. Kilka lat wcześniej

Dwadzieścia cztery kilometry na południe od Chełma, przy szosie prowadzącej na Zamość, leżą Wojsławice. Na co dzień – niewielka, senna prowincjonalna wioska. Kiedyś stanowiła ważny ośrodek, jednak utraciła prawa miejskie po powstaniu styczniowym. Utrata praw nastąpiła głównie za sprawą niejakiego Hanusza Paczenki, który mimo iż był prostym chłopem, zebrał spory oddział i w okolicach miasteczka stoczył zwycięską potyczkę z Rosjanami. Pech chciał, że nieliczni ocaleni z pogromu wrócili jakiś czas później, wiodąc za sobą doborowe oddziały w celu ukarania buntowników.

Hanusz Paczenko pozostał na posterunku i miał okazję stać się pierwszym, lecz nie ostatnim członkiem rodu, który poległ w walce. Jego sukcesorom zdarzało się to odtąd często. Jedynie wysokiemu przyrostowi naturalnemu zawdzięczać należy fakt, że ta szlachetna rodzina nie została doszczętnie wytępiona. Pod koniec dwudziestego wieku pewni jej przedstawiciele odegrali swoją skromną rolę w tworzeniu historii.

Przez pięć pokoleń Paczenkowie trzęśli wsią i okolicą. Chętnie angażowali się w rozliczne burdy o charakterze zarówno lokalnym, jak i międzynarodowym.

Nie do końca zdefiniowana przynależność narodowa sprawiła, że po zakończeniu drugiej wojny światowej wszyscy niemal przedstawiciele rodziny wylądowali daleko za kołem podbiegunowym i przez następne lata rzadko dawali oznaki życia. W Wojsławicach, a raczej w otaczających wieś lasach, pozostał tylko Józef. Wykopane w ścianach lessowych wąwozów bunkry opuścił dopiero po amnestii w 1956 roku.

Rodzina cieszyła się odpowiednią renomą. Mieszkańcy Wojsławic snuli przy wódce opowieści o kilkunastu spalonych chałupach, o kilku osobach, które usiłowały bruździć i zniknęły jak kamień rzucony w wodę. Byli i tacy, co mówili szeptem o zakopanych w ogrodzie Paczenków nieboszczykach, wśród których znajdować się mieli czterej gestapowcy, trzej folksdojcze oraz kilku pracowników NKWD i UB. Gdy stary Józef wyszedł z lasu, poprzedzała go tak ponura sława, że Polak, który zajął jego gospodarstwo, w ciągu kilku godzin spakował cały dobytek i rodzinę na wóz, po czym zniknął. Józef nie ścigał go.

Miejscowa milicja nie miała jakoś odwagi przekopać ogrodu. Fakt, że przez czterdzieści, wówczas, lat istnienia posterunku w miasteczku bez śladu zniknęło także kilkunastu jego pracowników, działał odstraszająco. Ale w połowie lat osiemdziesiątych w Wojsławicach nie było już Paczenków...

W roku, w którym rozgrywają się opisane poniżej wypadki, wskutek ludzkiego niedbalstwa i nikłych środków finansowych przeznaczonych na renowację starego systemu rowów melioracyjnych, odprowadzających nadmiar wody z leżących na północ od osady łąk, nastąpił powrót do stanu sprzed melioracji. Pastwiska zamieniły się tej wiosny w obrzydliwe trzęsawisko, które w środku lata zdążyło jedynie odrobinę podeschnąć.

Nieopodal siedziby kółka rolniczego droga prowadząca do Chełma rozwidla się. Stoi tam tabliczka:

CZARNOŁOZY 2 KM

Od tabliczki na zachód biegnie nitka asfaltowej szosy, tak wąskiej, że gdy dwa kombajny mają się na niej minąć, zbiega się okoliczna dzieciarnia i przyjmuje zakłady, który z nich wyląduje w rowie, choć gwoli ścisłości należy zaznaczyć, że najczęściej sytuacja jest remisowa. Po lewej stronie szosy leżą wspomniane wyżej łąki, po prawej – pola sięgające lasu. Mniej więcej w połowie drogi od tabliczki do wsi znajduje się niewielki suchy cypel, wcinający się kilkadziesiąt metrów w bagno. To właśnie miejsce wybrali sobie na obóz harcerze. Nie wnikając w ich przynależność do jakiegoś konkretnego hufca, wystarczy powiedzieć, że zachowywali się w sposób uwłaczający dobremu imieniu swojej organizacji. Palenie i picie można by im ostatecznie wybaczyć, ale druhowie popełnili szereg innych czynów nie do końca akceptowanych przez społeczeństwo, jak na przykład wyprawa na jabłka (oczywiście cudze) w środku nocy czy udział w zabawie wiejskiej. Takie imprezy urządzano we wsi raz na jakiś czas, to znaczy gdy organizatorom udało się wmówić miejscowej milicji, że ta potańcówka nie będzie miała podobnie burzliwego przebiegu jak dotychczasowe. Zapewnienia były zazwyczaj gołosłowne, ludzkości bowiem nie udało się jeszcze opracować metody uspokajania bawiącego się tłumu.

W każdym razie ta zabawa była typową miłą imprezą folklorystyczną. W ruch poszły łańcuchy od krów, butelki, ponadto rozebrano kilka okolicznych płotów. Harcerze jednak nie uszanowali miejscowych zwyczajów i użyli gazu łzawiącego, co wywołało wśród tubylców skrajne oburzenie, bo jak to tak można, atakować ubecką bronią masowej zagłady na zupełnie spokojnej dyskotece. Tak więc już następnego dnia padła propozycja, aby podłych wrogów pozbawić skalpów. Propozycja spotkała się z wyjątkowo życzliwym przyjęciem.

Noc była ciepła i bezksiężycowa. Nad bagnem snuły się mgliste opary. Dwaj wartownicy patrolowali granicę obozowiska. Nic nie wskazywało na to, by harcerzom groziło jakiekolwiek niebezpieczeństwo.

– Nudno, cholera – powiedział wyższy z wartowników.

– Nudno – potwierdził zagadnięty i ziewnął.

Odwrócił się w stronę łąki i nagle poczuł, że serce zjechało mu do gatek.

– O kur...czątko! – zdołał wykrztusić.

Widok, który ukazał się jego oczom, był przerażający i fascynujący zarazem. Przez łąki galopowała na koniach banda miejscowych. W łapach trzymali pochodnie. Wartownik porwał sygnałówkę i zatrąbił na alarm. Tubylcy odpowiedzieli skowytem tak strasznym, że kilku mniej odważnych druhów zaszyło się w krzakach koło latryny. Zastępowy wybiegł z namiotu z rakietnicą w dłoni. Na widok nadciągającej „kawalerii” zbladł, zaraz jednak opanował chęć natychmiastowej ucieczki. Wypalił racę w stronę wrogów. Szczęściem nikogo nie trafił, ale udało mu się spłoszyć większość koni. Jeźdźcy stracili kilka cennych minut na ich uspokajanie i ponowne formowanie szyku. Przepadła przewaga zaskoczenia. Wreszcie dopadli celu.

Jednolita dotąd grupa rozdzieliła się na kilka mniejszych, które opanowały natychmiast kuchnię, magazyn i latrynę. W wielu miejscach obozu wywiązała się walka wręcz. Wódz napastników podjechał do pala z powiewającym na nim sztandarem i zdarłszy materię, podpalił ją pochodnią. Nie nacieszył się długo sukcesem, z ciemności nadleciała bowiem duża (siedemset pięćdziesiąt gramów) puszka mielonki, która uderzywszy go w czoło, sprawiła, że spadł ze swojego rumaka. Tubylcy przegrywali. Nie pomogło nawet to, że oddział, który zdobył latrynę, podpalił obiekt i wmieszał się do walki.

Z zagajnika po drugiej stronie szosy obserwowała te wydarzenia dwójka chłopców. Oni także siedzieli na koniach, lecz niewiele łączyło ich z bandą, która przybyła tu, aby siać pożogę i zniszczenie. Ci sympatyczni młodzieńcy zjawili się tu, jedynie aby zrabować harcerzom sztandar i wymienić go później na jakiś niewielki okup.

– Co robimy? – zapytał Maciej Wędrowycz, wnuk znanego w całej okolicy bimbrownika i egzorcysty amatora. – Uważam, że powinniśmy pomóc naszym.

– Naszym? – zdziwił się Paweł Norwicki. – Ja nie poczuwam się do jakichkolwiek związków z tą dziczą.

Na jego twarzy zagościł wyraz odpychającej pogardy. Wodnistobłękitne oczy Maćka rozbłysły w świetle pożogi spod grzywy popielatożółtych włosów. Chciał rzucić jakąś kąśliwą uwagę, ale powstrzymał się w ostatniej chwili.

Paweł miał ciemniejszą czuprynę. Był nieco wyższy od przyjaciela, ale jego wzrost genetycznie warunkowało szlacheckie pochodzenie. Tak przynajmniej twierdził w przypływach nostalgii.

– Pomóżmy. Walczą może trochę brutalnie, ale w słusznej sprawie...

– To tutaj to robota dla milicji – stwierdził Paweł.

– Dlaczego nie pomożemy? – w głosie Maćka zabrzmiała ledwo uchwytna nuta buntu.

Paweł przewodził tej dwuosobowej grupce od bardzo dawna, ale panowała wśród nich znaczna autonomia, zresztą nie było właściwie okazji, żeby musieli określać, kto tu rządzi. Byli kumplami, a sprytniejszy ogłosił się szefem. Drugi odpuścił sobie ten problem.

– Niech się żrą między sobą. Nie pamiętasz już, jak cię dwa dni temu wyzywali od ukraińskich świń?

– Niby racja, ale...

W jego oczach zapaliły się dziwne ogniki, jak gdyby tęsknoty za dawnymi, dobrymi czasami, gdy jego dziadek Jakub Wędrowycz z Józefem Paczenką robili porządek ze swoimi wrogami ogniem, mieczem oraz inną bronią.

– Dobra. – Wódz nieoczekiwanie podjął decyzję. – Możemy ich trochę przetrzepać.

Maciek wyraźnie ucieszył się na jego słowa. Trzepać wrogów.

– Jaki plan? – zapytał. – I czym dysponujemy?

– Mam ze sobą trzydzieści petard własnej produkcji – zadeklarował Paweł.

Lubił w wolnych chwilach pichcić różne chemiczne draństwa. Czasami efekty były dość przerażające.

– To znaczy, że co trzecia strzeli...

– To bardzo dobry materiał wybuchowy – zaprotestował Norwicki.

Rozdzielili pomiędzy siebie petardy i zacięli konie do galopu. Rzucili, gdy byli już bardzo blisko. Wybuchła co piąta, ale i tak narobiły bigosu. Panika ogarnęła zarówno tubylców, jak też harcerzy. Ba, kto nie przeraziłby się gęstych kłębów fioletowo-żółtego ognia. Walka zamieniła się w chaotyczną ucieczkę we wszystkie strony. Niespodziewanie Paweł znalazł się koło słupa, na którym jeszcze niedawno wisiał sztandar.

Rozejrzał się z lekkim roztargnieniem i właśnie miał skierować konia na łąki, gdy nadbiegli trzej harcerze z kawałem sznura i zręcznie ściągnęli go z konia. Gdy znalazł się na ziemi, otrzymał cios w głowę, który sprawił, że dalsze razy i kopniaki znoszonymi trampkami uszły jego uwadze. Maciek wobec liczebnej przewagi wroga wycofał się do lasu. Rozglądał się przez chwilę za swoim szefem, ale nigdzie nie mógł go dostrzec. Zmrok i dym poważnie ograniczały widoczność.

– Donnerwetter! – zdenerwował się, gdyż w oddali na szosie widać było migające światełka. Zbliżały się całkiem szybko.

Rzucił ostatnią petardę, która także okazała się niewypałem. Wycie syren poraziło mu uszy.

– Gliny – stwierdził.

Maciek nie lubił milicji. Miał to po dziadku.

*

Paweł ocknął się w bardzo paskudnym nastroju. Bolała go głowa, czuł, że rękę ma zwichniętą w łokciu, a do tego po lewej stronie klatki piersiowej odczuwał tępy ból. Nie widział prześladowców, nie było także przyjaciela. Od strony szosy coś błyskało na niebiesko.

– Milicja – wydedukował.

Poczuł nagłą potrzebę wyparowania z miejsca zajścia. Przywierając do ziemi, zaczął czołgać się w stronę krzewów. Niespodziewanie uderzył głową w coś dziwnego. Owym czymś była para podkutych oficerek. Uniósł wzrok i zobaczył, że należą do rosłego funkcjonariusza MO.

Bronił się bagnetem, wrzeszcząc, że pozabija ich wszystkich, więc użyli gazu obezwładniającego.

*

Gdy dwa radiowozy wracające z akcji wyjechały z szosy na ulicę Chełmską, nastąpiły kolejne wydarzenia o gwałtownym przebiegu. Oba pojazdy jednocześnie złapały gumę. Dzielni stróże prawa wysiedli, aby sprawdzić, co się stało, i spostrzegli, że w kołach tkwią całkiem fachowo wykonane kolce z grubej blachy. Zza drzew wyjechał na koniu jakiś zamaskowany nieletni typek z karabinem w ręce. Był to Maciek. Zresztą kolce to też jego robota.

– Połóżcie się na szosie – polecił. – Uwolnijcie zatrzymanego.

Nie posłuchali. Jego głos nie brzmiał poważnie. Miał dopiero czternaście lat i mówił dość piskliwie.

Ruszyli w jego stronę. Zaciął konia nahajką i prysnął na łąki. Nie strzelali. Zajęli się porzuconym karabinem. Był to stary jak świat mosin, cokolwiek zardzewiały i z przepróchniałą kolbą. Po wierzchu lufę odpolerowano papierem ściernym, ale oczywiście mechanizmy zarosły rdzą na amen. Za to nabito go, co widać było przez przeżartą korozją ściankę magazynka. A gdy wrócili do wozów, zobaczyli, że aresztant doszedł do siebie i się ulotnił. Może gdyby przeszukali okoliczne rowy, złapaliby go, ale mieli już dość wrażeń na tę noc. Za to następnego ranka szukali uczestników nocnej bitwy i nawet kilku znaleźli...

Zeszyt pierwszy

29 czerwca 1984, piątek. Warszawa

Stałem przed szkołą. Patrzyłem przez dłuższą chwilę na jej brudnożółte mury i wahałem się. Zdawałem sobie oczywiście sprawę z tego, że wahanie jest zupełnie pozorne. Musiałem tam wejść, ale przez ten moment, gdy wmówiłem sobie, że tak właściwie to wcale nie muszę, czułem jakąś dziwną władzę. Iluzoryczną zdolność kierowania własnym losem. I byłem prawie szczęśliwy. A potem wszedłem. Zaraz za drzwiami czatowali dwaj dyżurni. Podli pachołkowie dyrekcji. Sprawdzali, czy każdy ma obuwie na zmianę. W takim dniu! Raz w roku mogliby odpuścić, ale oczywiście nie odpuścili. Miałem na szczęście w torbie wymięte kapcie, zabrane specjalnie dla pokazania.

Pokręciłem się chwilę w szatni między innymi uczniami ze swojej klasy. Miałem ich gdzieś. Postrzegałem ich jako fantomy, a może roboty. Nie przedstawiali sobą żadnej wartości. Mózgi jak kosmos, próżnia absolutna, wypełniona sekwencjami z meczów i umiejętnością kopania piłki. Niewolnicy. Jeszcze trzy lata nauki. Czy uda mi się dostać na studia? Może wreszcie tam będę mógł błysnąć? W tej budzie nie miałem szans. Wszystko, co inne, obojętnie, lepsze czy gorsze, ścierały tryby machiny. Nie byłem panem swojego losu.

Tłum zepchnął mnie powolutku w stronę sali gimnastycznej. Była ogromna. Jeszcze przedwojenna. W jednym jej końcu znajdowała się scena, jak w teatrze. Na scenę prowadziły wejścia z boków, ale teraz przystawiono od przodu schodki. Tam będzie stał dyrektor, a potem wejdą nauczyciele. Dla nas została ta dolna część sali.

Krzeseł oczywiście nie było. Zbyteczna fatyga. Uczniowie w odświętnych ubraniach siadali na podłodze, w kurzu i zaduchu. Może dlatego, aby „pedagodzy” mogli odczuć jeszcze raz swoją wyższość? Klasy się wymieszały. Nauczyciele wrzeszczeli, starając się uspokoić rozgadaną bandę.

Wszedł Pirat – tak nazywaliśmy naszego dyra. Popatrzył na nas ponuro. Wydało mi się, że spogląda prosto na mnie, ale musiało to być złudzenie. Po prostu taksował uczniów. Jego wzrok wędrował, aż wreszcie zatrzymał się na woźnym, który, chyba nieco zalany, drzemał w kącie sali, tuż przy krześle od pianina. Obok stała nauczycielka muzyki. Dyrektor dał znak ręką. Dwaj nauczyciele wuefu podeszli do śpiącego, obudzili go i wyprowadzili. Kobieta usiadła przy instrumencie i nerwowym ruchem ręki poprawiła mikrofon.

– Do hymnu – powiedział dyrektor przez drugi mikrofon.

Zaskoczył praktycznie wszystkich. Kapitan, nauczyciel przysposobienia obronnego, biegał i starał się ustawić uczniów w rzędy. Wreszcie mu się udało. Stanęli. Kolejna komenda dyrektora sprawiła, że wciągnęli brzuchy i wyprężyli się na baczność. Nauczycielka zagrała. Hymn państwowy zawsze był dla mnie zagadką. Znałem go na pamięć i nie miałem problemów, zawsze jednak gdy był śpiewany, sprawiał, że w nosie pojawiały mi się delikatne ukłucia, a w oczach stawały łzy. Może to było wzruszenie? Gdy skończyliśmy, dyr dał nam minutę odpoczynku, a potem zaczęliśmy śpiewać znowu. Tym razem hymn szkoły zbudowany z fragmentów utworów patrona:

Hej, kolego, chwytaj za książkę, Szukaj prawdy jasnego płomienia, Szukaj nowych, nieodkrytych dróg, Ucz się pilnie i świat wokół zmieniaj.

Oczywiście można zmieniać świat, tak jak autor wiersza, fanatyczny socjalistyczny terrorysta i poeta. Pierwsza zwrotka zabrzmiała trochę fałszywie. Wiązało się to z drobną dywersją, której dokonaliśmy swego czasu ja i Maciek Wędrowycz, uczeń równoległej klasy. Rozprowadziliśmy mianowicie wśród kolegów pewną ilość odpisów mojej własnej wersji hymnu, stąd część sali śpiewała, mrużąc oczy ze złośliwej radości, trochę co innego:

Hej, kolego, chwytaj za bombę, Szukaj książki jasnego płomienia, Szukaj nowych, nieodkrytych dróg, Zbieraj trotyl, by świat zrównać z ziemią.

Nauczyciele jeszcze nie skapowali, że coś nie gra, ale było to tylko kwestią czasu. Nie ta uroczystość, to następna. Drugiej zwrotki, o tym, jak to szkoła nauczy nas być dobrymi Polakami, nie udało się zmienić. Za trudna. Po śpiewach dyrektor pozwolił usiąść i teraz zaczynała się najciekawsza część imprezy. Szef tego cyrku odczytywał długi rząd cyfr, z których wynikało, że średnia ocen zwiększa się, ilość zimujących zmniejsza, a w ogóle z roku na rok jest coraz lepiej i lepiej, i niewątpliwie wkrótce buda ta stanie się najlepszą szkołą w stolicy, a może i na całym świecie. Nie wspomniał o dwu uczniach, którzy nie wytrzymali stresów nauki i wylądowali w wariatkowie. Moja twarz wyrażała zachwyt. Tak było bezpieczniej. Kontrolowanie mimiki stało się odruchem. Będąc w tych murach, z reguły uśmiechałem się, dzięki czemu nauczyciele brali mnie powszechnie za nieszkodliwego przygłupa i nie gnębili specjalnie.

Wychowawcy poszczególnych klas weszli na scenę. Teraz zaczynał się obrzęd uświęcony już kilkuletnią tradycją. Woźne spuściły ciężkie, ciemne kotary na okna. Reflektor punktowy, wypożyczony przez ojca jednej z absolwentek, pracującego w telewizji, oświetlił scenę. Drugi snop światła wywołał z mroku drewniane schodki.

– A teraz przystąpimy do nagradzania i karania – oświadczył dyr. – Najpierw obowiązki, potem przyjemności.

Wydobył z kieszeni kartę papieru.

– Lista osób, które nie zostały promowane – odczytał z namaszczeniem. Wykaz liczył ponad dwadzieścia nazwisk. Sporo, jak na pięć równoległych klas. Sporo, jak na szkołę, która wkrótce ma stać się najlepsza na świecie.

– Ale to im musi psuć statystykę – mruknęła, poprawiając fryzurę, jakaś dziewczyna siedząca obok.

Odetchnąłem z ulgą. Moje nazwisko nie padło. Zawsze bałem się tego momentu. Teoretycznie nic się nie mogło stać. Znałem swoje oceny. Znałem doskonale. Ani jednej wyższej niż dostateczna. Nie, dostałem piątkę z plastyki. No tak. Jedyna piątka z czegokolwiek. Dyrektor zaczął odczytywać listę uczniów, którzy otrzymali świadectwa z czerwonym paskiem, a co za tym idzie – także nagrody. Wyczytany biegł niemal kłusem do schodków i wdrapywał się po nich do góry, w zalane światłem regiony przeznaczone dla nielicznych wybrańców.

Jeśli założę kiedyś prywatną szkołę, to tak to właśnie będzie wyglądać, pomyślałem. Tylko że ja urządzę imprezę na wolnym powietrzu, w nocy, i uczniowie będą trzymali pochodnie, a mury zamku zatrzęsą się od ich głosów. Zresztą kogo stać na posyłanie dzieciaków do prywatnych szkół? W Polsce i tak nie pozwolą mi takiej otworzyć...

Prymusi maszerowali w potokach światła na górę, po czym stawali na końcu długiego rzędu. Dyrektor ściskał im dłonie i wręczał książki. Wreszcie uroczystość dobiegła końca. Odsłonięto okna. Wychowawcy wyłapywali swoich uczniów. Czas i na mnie... Poszedłem ponuro za panią Pszczółką. Weszliśmy do sali. Kilku lizusów zaczęło pchać się z kwiatkami, inni z paczkami kawy. Ja nie miałem nic... Bo i skąd?

Pachołki, pomyślałem. Podlizują się i podlizują, a ona i tak ma ich w nosie. Rodzice tracą tylko dolary w Peweksie i niczego to nie zmienia.

Pachnące mydło i kawa. A od nowego roku szkolnego znowu klasówki i pisanie daty po rosyjsku na tablicy. I znowu dwóje. Aż do skutku. Potem pomyślałem, że tak na dobrą sprawę to sam mógłbym dać coś na rozpoczęcie roku. Jakiś mały, niezobowiązujący prezent. Pochwyciłem na sekundę jej taksujący wzrok. Czułem promieniującą nienawiść. Myśli pani Pszczółki były czarne i dudniły, jak gdyby powstawały w głębi zatęchłego lochu i długo odbijały się od wilgotnych ścian...

Woń zagranicznych kosmetyków drażniła moje nozdrza. Nauczycielka pachniała Peweksem, zachodnim luksusem, glicerynowym mydłem, dobrym szamponem do włosów... Wiedziała, że jak zwykle nic dla niej nie mam. Zresztą i tak byłem spalony do końca pobytu w tej budzie. Na zawsze. Nic by mnie nie uratowało. Nawet worek kawy.

Ale innym się udawało. Płacili słony haracz i mieli spokój. Pszczółka odesłała gestem suplikantów na miejsca. Najpierw musiała wygłosić kazanie. Jej głos był jak zwykle przymilny, ale strzępy myśli, które wyczuwałem, już nie. Gardziła nami.

– Drogie dzieci – zaczęła – spotykamy się po raz ostatni w tym roku szkolnym.

Szkoda, że nie po raz ostatni w ogóle. Mogłaby sobie wyjechać do Związku Radzieckiego na szkolenie i zostać tam na zawsze w kopalniach złota, pomyślałem.

– Więc zanim się rozstaniemy, chcę zwrócić waszą uwagę na parę rzeczy. Czy Koćko mnie słucha?

Paweł Koćko to ja. Zawsze gdy mówiła do mnie po nazwisku, wróżyło to poważne kłopoty, a tego dnia jak na złość nie miałem przy sobie niczego, co mógłbym poczytać na korytarzu.

– Oczywiście, że słucham, pani profesor – powiedziałem, wstając.

– No, mam nadzieję. A więc, drogie dzieci, na wakacjach spotkać was może wiele niebezpieczeństw, z których nawet nie zdajecie sobie sprawy.

Tak, oczywiście, mamy po trzy latka i opuszczenie piaskownicy jest dla nas śmiertelnym zagrożeniem, przedrzeźniałem ją w myślach.

Czy mogła usłyszeć? Chyba nie, a mimo to spojrzała na mnie uważnie.

– Lubicie chodzić po lesie – chyba tylko ja lubiłem – a w lesie można zabłądzić albo spotkać dzikie zwierzęta...

No tak, idioci z miasta, z którymi chodziłem do klasy, faktycznie mogą zabłądzić.

– Leśne zwierzęta są z reguły chore na wściekliznę...

Gdyby z reguły były chore na wściekliznę, to dawno by wszystkie wyzdychały.

– A wściekliznę można wyleczyć jedynie serią bardzo bolesnych zastrzyków, więc lepiej unikajcie dzikich zwierząt...

Tak. Serią zastrzyków w brzuch. Zapomina dodać, że nawet w Czechosłowacji surowicę od dawna już podaje się dożylnie, praktycznie bezboleśnie, tylko my jesteśmy tak zapóźnieni.

– Bardzo niebezpieczne są wsie. Ich mieszkańcy z reguły nienawidzą obcych. Może się zdarzyć, że was pobiją albo poszczują psami...

Jeśli będziecie wchodzić do ich sadów, kraść jabłka, wydeptywać ścieżki przez pola lub zachowywać się w podobny sposób.

– Oczywiście wszelkie zabawy z ogniem są absolutnie wykluczone...

Tak. Tym razem ma rację. Należy im zakazać. Neandertalczyk plus ogień...

– Uważajcie też z wodą. Wiele dzieci ginie co roku na skutek utonięcia. Pamiętajcie, żeby kąpać się tylko w miejscach do tego wyznaczonych, pod opieką ratownika. Z wodą nie ma żartów. Zwłaszcza nad morzem. Pamiętajcie, żeby nie oddalać się zanadto od brzegu, bo może zacząć się odpływ i ściągnąć was na otwarte morze...

Zwłaszcza na Bałtyku. Wyczuwałem w niej tłumioną radość. Chyba wyobrażała sobie, że jej rady zatrują nam przyjemność płynącą z letniego wypoczynku.

– Nie jedzcie lodów z niewiadomego źródła. Salmonelloza nie śpi. Nie chodźcie sami po górach. Góry są bardzo niebezpieczne. Można spaść do przepaści albo zabłądzić...

I nie karmić misiów.

– To już chyba wszystko – powiedziała w zadumie i popatrzyła roztargnionym wzrokiem na klasę.

Podniosłem rękę.

– Tak? Słucham.

– Zapomniała pani powiedzieć o niewypałach i zabawie na szosie – podpowiedziałem usłużnie.

Dobre uczynki karane są z reguły natychmiast. Tak było i tym razem.

– Won!

Wyszedłem i z braku innego zajęcia przyłożyłem ucho do drzwi.

– Pamiętajcie, że nasza ziemia usiana jest niewypałami pochodzącymi z poprzedniej wojny światowej. Niech was ręka boska broni brać coś takiego, a zwłaszcza wrzucać do ognia. A co się tyczy zabaw na szosie...

– Znowu wyrzucili cię za drzwi? – usłyszałem wesoły głos. – Jak tyś to zrobił? Przecież rok szkolny już się skończył...

Odwróciłem się. Stał przede mną chłopak mniej więcej w moim wieku. Druga zakała tej budy – Maciek Wędrowycz. Spod grzywki popielatożółtych włosów patrzyły zuchwale błękitne oczy. Jego szerokiego, szczerego słowiańskiego uśmiechu nie można było zapomnieć. Często rozmawialiśmy ze sobą w stołówce i podczas przerw. Jedyny chyba człowiek wśród tej zgrai bezmózgich automatów. Jedyny, którego przy odrobinie dobrej woli mógłbym nazwać przyjacielem.

– Wyrzucili – mruknąłem. – Ciebie też?

Czasami spotykaliśmy się na korytarzu, gdy wylatywaliśmy obaj jednocześnie. Śmiał się, że to telepatia... I może miał rację.

– Nie, ja poszedłem po kredę. – Pokazał mi kilka kawałków trzymanych w dłoni. – Ale chyba zabłądziłem po drodze. A może nie mogę znaleźć woźnego? Chyba to drugie wyjaśnienie będzie bardziej prawdopodobne. Jutro wakacje...

– Aha – zgodziłem się. – Wyjeżdżasz gdzieś?

– Tak, i to daleko, jak najdalej od tego syfu. – Klepnął ścianę. – A ty?

Za granicę? Poczułem ukłucie zazdrości. W zeszłym roku był w Szwecji.

– W tym roku nic się nie szykuje – mruknąłem.

Kiwnął głową.

– Pokaż mi swoją dłoń – poprosił. – Lewą.

– Jesteś wróżbitą?

– Chiromantą, jeśli już. Nie, nie jestem. Ale dziadek trochę mnie nauczył na ten temat. To zabawny staruszek. Nie miał linii bogactwa, więc wypił piwo, stłukł flaszkę i kawałkiem szkła poprawił sobie ścieżki losu wypisane na dłoni.

Uśmiechnąłem się. Ten jego szalony dziadek. Maciek mógł godzinami opowiadać o jego przygodach...

Podałem mu rękę.

– No, nie jest źle, tylko linia życia coś krótka – powiedział w zadumie. – Widzę tu książęcy diadem i daleką podróż. Gdy spotkamy się ponownie, powiesz mi, czy się sprawdziło. Teraz, niestety, muszę lecieć...

Czułem w nim dziwną radość. To chyba normalne ostatniego dnia nauki, ale przebijało przez nią coś jeszcze. Tajemnica? Jak gdyby ukrywał jakąś niespodziankę.

– Nie ma tam nic o odzyskiwaniu pamięci? – rzuciłem za oddalającym się Maćkiem.

– Było coś – odpowiedział wesoło, oglądając się – ale w pośpiechu nie zdołałem odczytać. Spotkamy się...

– We wrześniu – westchnąłem.

– Kto wie, może szybciej? – Jego uśmiech stał się jeszcze szerszy.

Patrzyłem za oddalającym się przyjacielem. Jego sylwetka promieniała energią i radością życia. Zazdrość... To takie ludzkie uczucie.

– Do klasy!!! – ryknęła Pszczółka tuż nad moim uchem.

Jak się okazało, do zwyczajów tej koszmarnej baby należało wręczanie świadectw po kolei i komentowanie widniejących na nich ocen. Następna godzina z głowy.

Dłonie pokryły mi się kroplami potu. Czerwcowe słońce stało wysoko. Powietrze było ciepłe, zupełnie jak zupa. Papier świadectwa pomarszczył się w miejscu, gdzie trzymałem, więc położyłem je na ławce obok mnie. Wiatr gonił po niebie białe chmury. Miałem ochotę rzucić się na ziemię i leżąc na wznak, obserwować ich wędrówkę. Pozbyć się za ciasnych tenisówek, pobiec na bosaka po miękkiej, jedwabistej trawie. Chciałem poczuć się wolny. Ukończyłem pierwszą klasę liceum. Właśnie zaczęły się wakacje. To znaczy jeszcze się nie zaczęły. Jeszcze co najmniej osiem nazwisk na liście.

Atak senności, potwornej, nieodpartej... Nie byłem w stanie nic poradzić na to, że powieki kleiły się, a w głowie szumiało.

Pszczółka popatrzyła na mnie ostro. Widziała, co się ze mną dzieje... Pukanie do drzwi pomogło mi wrócić do świadomości. Pedagog.

– Pani Ewo, zabieram Pawła Koćka – rzekł przejętym głosem.

Kretyńskie nazwisko, nikt nie potrafił go sensownie odmienić. Ja, nawiasem mówiąc, też nie...

– Dokąd? – wycedziła.

Inni nauczyciele też nie mieli z nią lekkiego życia. Ale ich nie mogła gnębić w takim stopniu jak nas.

– Do dyrektora. Przyjechał też ten z jego domu dziecka i jeszcze jacyś dwaj oficjele.

– No rusz się, na co czekasz? – warknęła do mnie i dla podkreślenia, jak mało ją obchodzę, odczytała kolejne nazwisko z listy.

Poszedłem w ślad za pedagogiem. W gabinecie dyrektora faktycznie był już kierownik mojego domu dziecka, ale najbardziej zdumieli mnie dwaj pozostali goście. Rosjanie, w mundurach, sądząc po epoletach – oficerowie.

– Oto on – powiedział dyrektor po rosyjsku.

Stanąłem w drzwiach jak kołek.

– Jak do was trafił? – niższy oficer zwrócił się do kierownika.

– Znaleźli go w pasie przygranicznym nasi wopiści – wyjaśnił. – Miał rozbitą głowę: pęknięcie czaszki i uszkodzenie mózgu... Zresztą, nawiasem mówiąc, od tamtej pory cierpi na amnezję pourazową. Ale gdy odzyskał przytomność, mówił po polsku. To było cztery lata temu. Teraz ma szesnaście.

Odwrócili się w moją stronę. Dyrektor patrzył obojętnie, z lekkim zaciekawieniem. Kierownik za to przeszył mnie wzrokiem bardzo wygłodzonego bazyliszka. Spojrzenia Rosjan były nieco ponure, ale nie widać było w nich zainteresowania.

– Nic nie pamiętasz – ten wyższy, w okularach, zwrócił się wprost do mnie.

Mówił po polsku. W zasadzie nie było to nawet pytanie. Stwierdzał fakt i chciał tylko mojego potwierdzenia. Pokręciłem przecząco głową.

– Nic – odpowiedziałem zgodnie z prawdą.

Serce biło mi szybko. Czy ci dwaj znali tajemnicę mojego pochodzenia? Często przed snem usiłowałem przypomnieć sobie życie przed wypadkiem. Dziura w pamięci dokuczała mi jak ucięcie ręki... To żadna przyjemność budzić się każdego ranka z ponurą świadomością, że przeszłość i prawdziwa tożsamość rozsypały się w proch razem z częścią głowy. Czasem, rzadko, miewałem drobne przebłyski, przypominałem sobie fragmenty jakichś scen. Ale nie umiałem poskładać ich w logiczną całość. Ci dwaj... Przybyli ze Związku Radzieckiego. Czyżby po mnie?

Na twarzy oficera odmalowało się jakby wahanie. Podszedł bliżej i uważnie obejrzał moje wrzecionowate źrenice.

– Nie mam wątpliwości – powiedział wreszcie. – To on.

Wyjął fotografię przedstawiającą, na oko sądząc, dziesięcio-, jedenastolatka. Był uderzająco podobny do mnie, tyle że młodszy. Pokazał ją kierownikowi i dyrektorowi. Na koniec trafiła w moje ręce.

Stałem koło betonowej ściany bloku mieszkalnego z wielkiej płyty. Odwróciłem zdjęcie. Po drugiej stronie naniesiono cyrylicą napis: „Donieck 1979”.

– Gratulujemy – uśmiechnął się z przekąsem kierownik. – I co, zabieracie go sobie?

– Oczywiście, czeka na niego rodzina. Nie wiemy, jak trafił na waszą stronę granicy, pewnie wyszedł z domu i zabłądził... Ale to dobrze, że się znalazł.

– Idziemy – zwrócił się do mnie.

– Już? – zdumiałem się.

– A na co mamy jeszcze czekać? – Wzruszył ramionami. – Świadectwo weź ze sobą, nostryfikujemy ci je w Doniecku.

Donieck. Ta nazwa wzbudziła w moim umyśle jakieś echa. I jednocześnie się zaniepokoiłem. Wywołałem z pamięci mapę południowej części ZSRR. Zagłębie węglowe, około miliona mieszkańców... Jeśli mieszkałem w tym mieście, to jakim cudem wyszedłem z domu, zabłądziłem i znalazłem się z rozbitą głową tysiąc kilometrów dalej? I jak niby miałbym przekroczyć przypadkowo granicę – sześć rzędów zasieków drutu kolczastego, zaminowanego, pod napięciem, pilnowanego z obu stron przez patrole z psami? No i wreszcie kto i po co rozbił mi głowę? Coś tu strasznie śmierdziało.

Pożegnałem się z dyrektorem i kierownikiem. Jeden oficer ruszył przodem, drugi szedł za mną, jak gdyby bali się, że ucieknę. Poczułem chłód w żołądku. Wyszliśmy przed budynek. Część uczniów jeszcze nie poszła do domów, ganiali się i rozmawiali, wreszcie wolni. Oficer otworzył drzwiczki UAZ-a i wykonał zachęcający gest.

Wpakowałem się od razu na tylne siedzenie. Kątem oka zobaczyłem Maćka. Stał w drzwiach liceum i patrzył zdumiony. Nie dziwiłem się. Nie co dzień widzi się kumpla w towarzystwie oficerów „zaprzyjaźnionego mocarstwa”... Pomyślałem, że może warto się było pożegnać, ale ostatecznie później wyślę mu kartkę. Samochód ruszył i wykręciwszy, pomknął w stronę centrum.

– To co, do ambasady? – zaciekawiłem się. – Dostanę paszport i...

– Nie – uciął oficer. – Szkoda czasu. Pojedziemy do naszej bazy w Legnicy, skąd polecisz samolotem na Ukrainę.

Uruchomił radio.

– Tu czwórka – rzucił po rosyjsku. – Źrebię w drodze...

Głośnik zagdakał coś, ale nie zrozumiałem. Przemknęliśmy przez most Syreny. Poniatowszczaka ciągle jeszcze remontowano. Minęliśmy Pałac Kultury i pojechaliśmy Grójecką.

Oficerowie milczeli, a ja myślałem. Coś mi się tu nie zgadzało. Przecież znacznie prościej byłoby wysłać mnie samolotem rejsowym do Kijowa... Legnica? Po co jechać aż tyle kilometrów? Chyba że mój odlot miał być utrzymany w ścisłej tajemnicy. Nie, co za bzdura...

Popatrzyłem na brezentowy dach samochodu. Jaki mógł być stopień wojskowy ludzi, którzy mnie wieźli? Nie znałem radzieckich rang ani wzorów epoletów, ale chyba dość wysoki. Kurczę, i dlaczego byli wojskowymi? To wszystko powinno wyglądać zupełnie inaczej. Do domu dziecka powinien przyjść list z ambasady, tam by mnie sprawdzili, wystawili paszport, wsadzili w samolot do ZSRR i po problemie. Albo przyszedłby cywilny pracownik ambasady, porównał fotografie i zabrał mnie ze sobą. Tymczasem wysyłają dwóch żołnierzy samochodem i wiozą cholera wie dokąd...

Nawet nie powiedzieli, jak się naprawdę nazywam! A chyba od tego powinni zacząć... Dojechaliśmy do ulicy Banacha, gdy nieoczekiwanie drogę zajechała nam odrapana nyska. Kierowca wdepnął hamulec i wychylił się, żeby puścić wiąchę. Wszystko rozegrało się błyskawicznie. Do UAZ-a doskoczyli czterej uzbrojeni w pistolety mężczyźni. Ich twarze zakrywały kominiarki. Błyskawicznie wywlekli obu oficerów z samochodu i wykręciwszy im ręce, wpakowali do furgonetki, która natychmiast wystartowała z piskiem opon. Patrzyłem na to oniemiały. Ktoś wskoczył za kierownicę i UAZ też ruszył, zakręcając płynnie w stronę Woli. Całe zajście trwało może piętnaście sekund.

Treść dostępna w pełnej wersji eBooka.

Copyright © by Andrzej Pilipiuk Copyright © by Fabryka Słów sp. z o.o., Lublin 2007

Wydanie IV

ISBN 978-83-7574-454-5

Wszelkie prawa zastrzeżone All rights reserved

Książka ani żadna jej część nie może być przedrukowywana ani w jakikolwiek inny sposób reprodukowana czy powielana mechanicznie, fotooptycznie, zapisywana elektronicznie lub magnetycznie, ani odczytywana w środkach publicznego przekazu bez pisemnej zgody wydawcy.

Projekt i adiustacja autorska wydaniaEryk Górski, Robert Łakuta

Ilustracja na okładce Vladimir Nenov

Projekt okładkiSzymon Wójciak

IlustracjeAndrzej Łaski

Redakcja Katarzyna Pilipiuk, Karolina Wiśniewska

KorektaMagdalena Byrska

Skład wersji elektronicznej [email protected]

Sprzedaż internetowa

Zamówienia hurtowe Firma Księgarska Olesiejuk sp. z o.o. sp.j. 05-850 Ożarów Mazowiecki, ul. Poznańska 91 tel./faks: 22 721 30 00 www.olesiejuk.pl, e-mail: [email protected]

WydawnictwoFabryka Słów sp. z o.o. 20-834 Lublin, ul. Irysowa 25a tel.: 81 524 08 88, faks: 81 524 08 91www.fabrykaslow.com.pl e-mail: [email protected]/fabrykainstagram.com/fabrykaslow/