Niewielka suma szczęścia - Wiesław Łukaszewski - ebook + książka

Niewielka suma szczęścia ebook

Wiesław Łukaszewski

0,0
39,90 zł

lub
-50%
Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.
Dowiedz się więcej.
Opis

Niewielka suma szczęścia to książka o nas. O naszych radościach i smutkach, o sukcesach, porażkach i troskach. O naszych związkach z innymi ludźmi, ale też o związku, jaki łączy nas z kimś dla nas najważniejszym – z naszym Ja, które bywa wszechwładne i wszechobecne, lecz jakże często okazuje się nadzwyczaj delikatne i kruche.

Niewielka suma szczęścia to również książka dla nas. Bo choć nasze życie staje się coraz łatwiejsze, choć rzadko bywamy głodni czy pozbawieni dachu nad głową, coraz trudniej nam jednak odnaleźć właściwe ścieżki w otaczającym nas świecie. Wszystko się zmienia w zawrotnym tempie, brakuje nam czytelnych drogowskazów, a nowych wyzwań pojawia się aż nadto. Jak w tym gąszczu poskładać w sensowną całość okruchy własnego szczęścia? Jak ich nie przeoczyć?

Ta książka nie jest poradnikiem. Nie oferuje ani szczęścia, ani dobrych rad, jak je osiągnąć w dziesięć minut. Przypomina jednak o naszym bogactwie – o myśleniu, które nie zna żadnych granic, i o wyobraźni , która też nie ma kresu. Jesteśmy wprawdzie jak trzcina na wietrze, ale to trzcina pełna myśli, uczuć i pragnień. Do szczęścia zaś w istocie potrzeba nam niewiele.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:

EPUB
MOBI

Liczba stron: 502

Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Wiesław Łukaszewski

Niewielka suma szczęścia

Sopot 2020

Recenzja wydawnicza:

prof. Piotr Oleś

Ewa Woyttyło Osiatyńska

Copyright © 2020 by Wiesław Łukaszewski and Wydawnictwo Smak Słowa

Wszystkie prawa zastrzeżone. Książka ani żadna jej część nie może być publikowana ani powielana w formie elektronicznej oraz mechanicznej bez zgody wydawcy.

Edytor: Anna Świtajska

Opracowanie redakcyjne i korekta: Małgorzata Jaworska

Opracowanie graficzne i skład: Intergraf Gdańsk

Okładka i strony tytułowe: Agnieszka Karmolińska

ISBN: 978-83-66420-25-0

Wydanie pierwsze

Druk: Drukarnia Abedik

Smak Słowa

ul. Bohaterów Monte Cassino 6A

81-805 Sopot

tel. 507-030-045

www.smakslowa.pl

Magdalenie

Tych, co stoją w świetle, widać,

Tych, co tkwią w ciemności, nie.

Bertold Brecht, Opera za trzy grosze, tłum. Jacek St. Buras

Dwóch, jeden się martwi, drugi uspokaja.

Maria Stiepanowa, Pamięci pamięci, tłum. Agnieszka Sowińska

Podziękowania

Pragnę złożyć podziękowania trojakiego rodzaju.

Pierwsze dotyczą wsparcia w przygotowywaniu niniejszej książki. Tu przede wszystkim dziękuję Małgorzacie Jaworskiej, która bezlitośnie wychwytywała wszel-kie usterki językowe, a także pomogła mi w uporządkowaniu zawartych w książce tekstów. Dzięki Niej książka stała się lepsza.

W przygotowaniu materiałów pomógł mi wydatnie syn Dawid. Bez jego pomocy praca trwałaby znacznie dłużej i byłaby mniej komfortowa.

Anna i Szymon Świtajscy – jak zawsze – wspierali mnie w chwilach zwątpienia i (w ten czy inny sposób) zachęcali do dalszej pracy.

Podziękowania drugiego rodzaju adresuję do sporej grupy osób, które otoczyły mnie troską i życzliwością w czasie zmagania się ze słabościami ciała, i to w trudnym okresie panoszenia się zarazy. Tu najpierw wymienię moje dzieci: Dawida, Jakuba i Martę, oraz przyjaciółkę Magdalenę Kozińską. Słowa wielkiej wdzięczności kieruję też do sopockiej społeczności sąsiedzkiej. Należą do niej: Anna i Szymon Świtajscy, Marzena i Dariusz Wolniakowie, Magdalena Grzebałkowska i Robert Sadowski, Iwona i Jaśko Pawłowscy. Osobne wyrazy wdzięczności składam dwóm wspaniałym lekarzom, Dariuszowi Lewandowskiemu i Andrzejowi Jabłonowskiemu, za ich przyjacielskie wsparcie oraz bezcenną pomoc lekarską.

Podziękowania trzeciego rodzaju należą się moim uczonym koleżankom i kolegom, od których tak wiele się nauczyłem. To oni otworzyli mi oczy na wiele kwestii poruszanych w tej książce. Są to przede wszystkim: Alina Kolańczyk, Małgorzata Kossowska, Irena Makower, Krystyna Skarżyńska, Michał Bilewicz, Dariusz Doliński, Krzysztof Kaniasty, Tomasz Maruszewski, Edward Nęcka, Piotr Oleś, Janusz Reykowski i Bogdan Wojciszke.

Dziękuję Wam wszystkim, Drodzy Przyjaciele.

Wstęp

Niniejsza książka stanowi zbiór krótkich tekstów, w większości publikowanych przez ostatnich kilkanaście lat, głównie, choć nie tylko, w czasopiśmie „Charaktery”. Teksty te zostały w znacznym stopniu zmienione, odświeżone i przeredagowane.

Wszystkie felietony tu zawarte dotyczą problematyki psychologicznej i są wyrazem mojej wiedzy oraz moich opinii (nie zawsze podzielanych przez koleżanki i kolegów po fachu) na tematy szeroko pojętego życia psychicznego człowieka. Nie są to – co chcę mocno podkreślić – teksty naukowe, choć z dorobku nauki czerpią pełną garścią.

Każdy pojedynczy tekst dotyczy jakiegoś osobnego zjawiska i zachęca do refleksji na jego temat, natomiast całość (czy raczej kilka całości) otwiera szerszą perspektywę – ma skłaniać do refleksji nad naturą ludzką i naturą świata, w którym żyjemy. Rzecz prosta, żaden z tekstów nie wyczerpuje zagadnienia.

Powinienem uprzedzić, że niektóre wątki się powtarzają. Jest to o tyle ważne, że teksty dotyczące podobnych kwestii powstawały w odstępie wielu lat. Powtórzenia pojawiają się na ogół w odmiennym kontekście, a ponieważ większość wątków została potraktowana bardzo zwięźle, możliwe byłoby uzupełnienie zakresu opisywanych zagadnień. Okazuje się jednak, że nawet przy zachowaniu maksimum zwięzłości książka i tak zrobiła się opasła.

Cały tom składa się z sześciu części. Pierwsza obejmuje kwestie dość ogólne, dotyczące ludzkiego losu. Część druga poświęcona jest sposobowi rozumienia własnego Ja. W części trzeciej przedmiotem rozważań są relacje między człowiekiem i jego otoczeniem. Część czwarta zawiera refleksje na temat wolności jednostki i poczucia sprawstwa. Część piąta zaś łączy dwa duże obszary życia psychicznego: problemy umysłu i problemy emocjonalności. Wreszcie – część ostatnia, zamykająca książkę, poświęcona jest refleksjom nad koncentracją na przeszłości oraz na wyobrażeniach przyszłości.

Forma książki dobrze koresponduje ze współczesnym zamiłowaniem do tekstów krótkich i treściwych. Można ją czytać z dowolnego miejsca i przerywać czytanie w miejscu równie dowolnym, co dla osób ukształtowanych przez lakoniczne komunikaty elektroniczne może się okazać zbawienne. Zapraszam do lektury.

Część I Od czegoś trzeba zacząć

Natura ludzka – ta dobra i ta zła

Alessandro Baricco w jednej ze swoich książek zapytuje, czy można zrobić ludzi, którzy nie czynią zła. Słowem – ludzi dobrych. Kto zaś nie chciałby być dobrym człowiekiem? Prawie każdy z nas chce być dobry i – co więcej – prawie każdy my-śli, że jest dobry. Dobre mniemanie o sobie nie należy do doświadczeń wyjątkowych. Ponad 80 procent ludzi uważa, że pod każdym rozpatrywanym względem należy do czołówki. Co innego zdanie o sobie, a co innego – o innych ludziach. Inni – według zewnętrznych obserwatorów – to jakże często ludzie z natury swojej źli, niegodni zaufania, egoistyczni, a do tego jeszcze niezmienni. Ja jestem dobry, oni są źli. A ponieważ Ja dla tych innych sam jestem Inny, dochodzimy do paradoksu. Ja sądzę, że oni są źli, a oni sądzą, że zły jestem właśnie ja. Sami dobrzy i zarazem sami źli.

Jednym z powodów tego paradoksu jest dość rozpowszechniona czarno-biała koncepcja ludzkiej natury: albo ktoś jest spostrzegany jako dobry (i wtedy jest samym dobrem), albo jako zły (i wtedy jest to zło wcielone). Drugim powodem paradoksu jest pewna asymetria: wielu rzeczy trzeba dokonać, wiele cnót wszelakich trzeba posiadać, aby zostać tym dobrym, podczas gdy niewiele trzeba zrobić, aby przestać nim być albo być tym złym od samego początku. Niewiele trzeba, by zostać złym, bardzo dużo zaś, aby złym przestać być. Wiele wysiłku potrzeba, żeby dobro zobaczyć, natomiast zło samo wciska się nam w oczy. Zło jest bardziej wyraziste.

Tu natrętnie powracam do myśli o ludzkich sprzecznościach. Najpewniej bowiem jest tak, że każdy z nas pod jakimiś względami jest dobry, a pod innymi dobry nie jest. Raz z konieczności, innym razem z wyboru. Dlatego też mówienie, że ktoś jest dobry, a ktoś inny zły, jest dość ryzykownym i nader powierzchownym nad-uogólnieniem. Każdy z nas robi zarówno rzeczy dobre, jak i niedobre. Każdy z nas ma i zalety, i wady. Do którego momentu zatem jest dobry, a od którego zły? Czy możliwe jest ustalenie jakiejkolwiek proporcji?

Czasem ludzie, zdawałoby się, nikczemni robią rzeczy porywające i wspaniałe, a czasem ludzie poczciwi robią rzeczy przerażające. Dlaczego? Czy dlatego, że coś w nich się zmienia na jakiś czas? Czy dlatego, że znajdują się w szczególnej sytuacji? Czy jeden czyn heroiczny zatwardziałego nikczemnika czyni go aniołem? Pewnie nie. Lecz ile podobnych czynów musiałby dokonać, aby uznano, że jest człowiekiem dobrym?

Chcemy myśleć, że dobro czynią tylko dobrzy ludzie, a zło jest dziełem ludzi złych. Myślimy też, że ludzie dobrzy czynią zło z konieczności, a dobro z wyboru, źli natomiast – odwrotnie – dobro czynią z konieczności, a zło z wyboru. Czy na pewno? Czy można to w jakiś sposób zważyć? Nie mamy wątpliwości co do pełnej poświęcenia postawy Ireny Sendlerowej, która uratowała wiele żydowskich dzieci. Ale czy to była dobroć? A może przyzwoitość? A może odwaga? A może przekonanie, że żydowskie dziecko to też człowiek, a nie – że zacytuję Zygmunta Klukowskiego – „szkodliwe zwierzę, które należy tępić wszelkimi sposobami”? Pani Nowakowa (tak mi przykro, ale nie znam jej imienia) z poznańskich peryferii ukryła – zresztą w tajemnicy przed swoimi synami – jedną żydowską rodzinę. Ukrywała ją przez dwa lata! Czy robiła to dlatego, że była dobra, czy może nazwiemy ją dobrą, ponieważ to zrobiła? Obie części pytania wydają mi się niemądre. Ani pani Sendlerowa, ani pani Nowakowa zapewne nie myślały o sobie, a już na pewno nie myślały o swojej dobroci. Nie skupiały się na porywach swojego serca, ale raczej na tragicznym losie innych. Jak pisze w innej książce Alessandro Baricco: „Może po prostu czasami życie przybiera taki obrót, że człowiek nie ma już właściwie nic do powiedzenia”. Jeśli tak, to nie warto budować prostych przeciwstawień: czarne – białe, dobre – złe.

Philip G. Zimbardo nie przypadkiem zapytuje, dlaczego dobrzy ludzie robią złe rzeczy. Ale postawił jeszcze ważniejsze pytanie, które dotyczy tego, kiedy, w jakich sytuacjach, dobrzy ludzie robią złe rzeczy. Co ciekawe, nie pyta, jacy ludzie. Odpowiedzi, których udziela, dają do myślenia. Czasem wystarczy anonimowość, czasem bezmyślność, a niekiedy zwyczajny konformizm czy jakże wygodna bierność.

Nie wiem, czy naprawdę warto pytać, kto jest dobry, a kto zły, kto jest wspa-niały, a kto nikczemny. Czy nie słuszniej byłoby zapytać, jaki człowiek bywa albo kiedy ludzie bywają dobrzy, a kiedy nie? Kiedy stają się dobrymi Samarytanami, a kiedy demonami zniszczenia? Nie warto – jak sądzę – powtarzać, że Kain był zły, a Abel dobry, bo równie dobrze mogło być odwrotnie. I bywa! Jakże często.

Wspólny język

Problem jest odwieczny. W biblijnej Księdze Rodzaju znajdziemy przypowieść o wieży Babel. W tamtych czasach wszyscy „mieli jeden język i jednakowe słowa”, a więc zrozumieć się potrafili. Postanowili zbudować miasto i wieżę, która sięgałaby nieba, „abyśmy nie rozproszyli się po całej ziemi”. Wygląda na to, że chcieli zbudo-wać drogowskaz albo coś na podobieństwo latarni morskiej. Tymczasem Pan zstąpił z nieba i stwierdził, że skoro mają jeden język, to „dla nich nic nie będzie niemożliwe, cokolwiek zamierzą uczynić”. No i pomieszał im języki, „aby nikt nie rozumiał języka drugiego”.

Przypowieść pod wieloma względami fascynująca. Dlatego, że docenia wagę zdolności porozumiewania się – ludzie, którzy potrafią się porozumieć, potrafią też zrobić wszystko inne. A także dlatego, że zawiera jasną deklarację, iż łatwo jest władać tymi, którzy porozumieć się nie potrafią. Tak więc zasada divide et impera (dziel i rządź) nie jest wcale – jak często słyszymy – odkryciem rzymskim, tylko odwieczną, przedbiblijną zasadą zdobywania władzy i jej skutecznego wykorzystywania.

Porozumieć się z kimś drugim oznacza nie tylko obecność dwóch stron komunikacji, nie tylko obecność komunikatów, lecz także – co wydaje się fundamentalne, a o czym często zapominamy – posiadanie tego samego systemu znaczeń. Posiadanie, a przynajmniej poszukiwanie i doskonalenie tego systemu znaczeń, a o to bynajmniej nie jest łatwo. Język, którym się posługujemy, jest przecież zróżnicowany zależnie od tematu, od sytuacji i od osoby. Na przykład dla jednych przeciwieństwem brania jest dawanie, dla innych zaś tym przeciwieństwem jest dostawanie.

Lata temu Herbert Paul Grice wyraził przekonanie, że skuteczne porozumienie ludzie mogą osiągnąć dopiero wtedy, gdy spełnią cztery warunki. Pierwszy dotyczy ilości i nakazuje komunikować tylko tyle, ile trzeba, nie więcej. A zatem: nie powtarzaj się, nie ględź, bądź lakoniczny. Warunek drugi dotyczy zgodności z faktami. Komunikuj informacje prawdziwe, a w każdym razie takie, o których prawdziwości jesteś przekonany. Nie półprawdy, nie zmyślenia czy kłamstwa. Nie dawaj do zrozumienia, unikaj upiornej i jakże często nadużywanej w naszym życiu społecznym (szczególnie przez polityków) frazy „wiem, ale nie powiem” i jej podobnych. Trzeci warunek dotyczy związku z tematem komunikacji. Nakazuje on mówić na temat, unikać dygresji, zmieniania sensu komunikacji. Kiedy rozmawiasz o pogodzie, nie mów o polityce. Kiedy rozmawiasz o wykwintnej kolacji, nie roztrząsaj swoich problemów dermatologicznych. Warunek czwarty zaś dotyczy jasności, jednoznaczności. Unikaj nadmiaru metafor, absurdów, form mętnych i podatnych na interpreta-cje, a przede wszystkim unikaj komunikatów pustych, pozbawionych treści, choć ład-nie brzmiących, z których słyną zwłaszcza duchowni i politycy. Zdanie pewnego bardzo znanego polityka, który zapewniał, że „rząd się postara, aby starania rządu nie poszły na marne”, jest dobrym przykładem zgrabnego komunikatu, który nie zawiera żadnej treści.

Trudno jednak ustalić, czy Grice ma rację, ponieważ komunikacja między ludźmi – zarówno jednostkami, jak i zbiorowościami w przestrzeni społecznej – rzadko respektuje opisane reguły, a prawie nigdy nie respektuje ich wszystkich naraz. Powszechne jest ględzenie, mijanie się z prawdą, gubienie tematu, niekończące się dygresje i górnolotne pustosłowie. Zalewa nas potok słów, często pozbawionych sensu, wypowiadanych dla samego mówienia. Zalewa nas także fala instrukcji dyktujących, jak żyć, i zakładających, że jest tylko jeden dla wszystkich, obowiązujący zawsze i wszędzie, przepis postępowania właściwego.

Rzecz jednak nie tylko w jakości komunikatów i podzielaniu tego samego systemu znaczeń. Rzecz także w motywacjach, zarówno nadawców, jak i odbiorców. Nieraz komunikaty bywają celowo niejasne, jak w wypadku rozmów wielu rodziców z dziećmi o seksie. Czasem adresat robi wszystko, aby nie zrozumieć wiadomości, bo to jest dlań korzystne. Trzeba chcieć być zrozumianym i trzeba chcieć rozumieć innych.

Z drugiej strony czytałem kiedyś opowiadanie o czterech marynarzach, którzy wracali z przepustki i wymieniali wrażenia. Używali prawie wyłącznie jednego, jakże lubianego w Polsce, słowa „k…a” i to im wystarczyło. Może wrażeń mieli niewiele, może niewiele znali słów. Myślę o tym, gdy słyszę podobnych „marynarzy” na prawie każdej polskiej ulicy.

Jak widać, można się porozumieć niemal bez słów lub z użyciem słów kilku, można nie osiągnąć porozumienia mimo potoku użytych słów. Bo trzeba umieć i trzeba chcieć się porozumieć z drugim człowiekiem – a to nie zawsze chodzi w parze.

Czyje to dzieci?

Na pytanie, kto nas stworzył i ukształtował, nie ma jednej odpowiedzi. Są tacy – to ci największej wiary – którzy wskazują na tajemne i nadprzyrodzone siły sprawcze oraz inteligentne projekty. Inni – ci wiary średniej – stwórców upatrują niezmiennie w rodzicach. Wydaje się to tak oczywiste, choć oczywiste wcale nie jest, bo odziedziczalność rozmaitych cech zazwyczaj nie jest imponująco wysoka. Można ją sensownie określić jako połowiczną. O ile jako organizmy jesteśmy dziełem matek i ojców, o tyle jako istoty społeczne w najlepszym razie jesteśmy nimi w połowie. Jeszcze inni – ci wątpliwej wiary – nie patrzą na prosty porządek „góra–dół”, czyli na to, co mamy po dziadkach, a co po rodzicach; oni spoglądają raczej w inne strony. Co innego bowiem przekazać geny, a co innego (bynajmniej nie lekceważąc genów) ukształtować ludzką osobowość. Liczy się i to, kto nas kształtuje czy kształtował, i to, w jaki sposób to czynił, i to, w jakich warunkach wzrastaliśmy.

W naturalny sposób twórcami naszych charakterów są rodzice, a najważniejsza jest wolność (lub niewola), jaką gotowi są zaoferować swoim dzieciom. Wolność to samodzielność, a samodzielność to skuteczność, sprawstwo. Niewola to bierność, bezradność, uległość.

Jedni rodzice dają wolność i ją szanują, inni tę wolność zabierają lub niszczą – jedni z pozycji siły, inni w imię troski. Ci pierwsi odwołują się do nakazów, a nierzadko do rozkazów. Czasem fundują swoim dzieciom zwyczajną tresurę. Typowy komunikat zaczyna się od słów „Zrób to…”. Ci drudzy natomiast odwołują się raczej do zakazów. Najczęstsza fraza, którą można usłyszeć przy każdej pobliskiej piaskownicy, zaczyna się od słowa „nie”: „Nie rób tego”, „Nie wchodź tam”, „Nie dotykaj”. W obu wypadkach skutki są podobne – wdrażanie dziecka w rolę ofiary losu.

Judith Harris zauważyła jednak, że nie zawsze rodzice są tymi najważniejszymi wychowawcami (w wielu wypadkach aż chciałoby się powiedzieć „na szczęście”). Jej zdaniem najważniejsi są rówieśnicy – te koleżeńskie paczki, te grupki młodych ludzi, którzy bez siebie żyć nie potrafią i którzy współtworzą kolektywne normy, przekonania, rytuały, konstruują swoje lokalne światopoglądy.

Kiedyś mówiło się o kolektywach na trzepaku, dziś raczej o społecznościach na Facebooku czy Instagramie. W obu wypadkach są to grupy nader wpływowe.

Nie można też pominąć różnych autorytetów, idoli, wzorców – tych, którymi się zachwycaliśmy lub nadal zachwycamy, owych chodzących projektów Ja idealnego. Zdarza się, że są to rodzice albo bliscy przyjaciele. Zdarza się, że jest to ktoś obcy. Zdarza się również, że ten wzór, ideał, idol czy autorytet nigdy nie słyszał o tych, którzy za wzór go sobie wzięli. Nikt z nas nie może mieć pewności, czy nie jest wzorem postępowania dla kogoś innego. Wzorem dobrym lub złym.

Ktokolwiek by to był, jego sprawstwo w kształtowaniu ludzkich osobowości najdobitniej wyraża się w dwóch formach. Pierwsza dotyczy pojęcia My oraz jego szerokości lub pojemności. Ale czy owo My to ty i ja, czy może nasza rodzina, czy też jakaś mniejsza lub większa grupa lokalna? A może My to współobywatele lub przedstawiciele danego narodu? A może wreszcie My to wszyscy ludzie? Kwestia „My” jest pytaniem o to, do kogo jesteśmy podobni i kto jest podobny do nas, a przecież ma to fundamentalne znaczenie. To już nie tylko rola rodziców czy grup rówieśników, lecz także rola społecznej atmosfery, czy też polityki społecznej, które często decydują o tym, czy pojęcie My jest inkluzywne, czy pozwala na włączanie innych, również tych odmiennych, czy raczej jest ekskluzywne, czyli wykluczające innych. Czy jest to The Family of Man, czy „Polska dla Polaków” albo „Strefa Wolna od LGBT+”.

Druga forma dotyczy szerokości horyzontów. Kształtują nas przede wszystkim ci, którzy i dosłownie, i przenośnie otwierają nam oczy na świat. Robi to matka, która uczy swoje trzyletnie dziecko czytać i pisać, bo w ten sposób daje mu cudowne narzędzie poznawania świata. Robi to ktoś, kto pokazuje nam coś, czego sami byśmy nie zobaczyli, albo mówi nam o czymś, o czym sami byśmy nigdy nie pomyśleli. Robi to również ten, kto otwiera przed nami nowe perspektywy, nowe możliwe światy, a nawet nowe możliwe Ja. Słowem, kształtują nas ci, którzy potrafią nas skłonić do podróży i w świat, i do wewnątrz Ja, a przy tym nie odbierają wolności. Ci, którzy budzą w nas ciekawość albo wątpliwości.

Jedno jest pewne: nikt z nas nie powstał jako istota społeczna za sprawą jednej tylko siły sprawczej. Łatwo jednak o tym zapominamy. Łatwo bowiem zadowalamy się pierwszą z brzegu przyczyną wystarczającą.

Znajomość siebie samego

Codziennie w Polsce ktoś dokonuje zbrodni impulsywnej. Najczęściej z błahych powodów – kłótni o papierosa, o to, czy był „spalony” podczas meczu piłkarskiego, różnicy zdań na temat sukienki czy groszowego długu, którego ktoś nie spłacił. Sprawcy nie knują, nie planują, nie zastanawiają się. Uderzają tym, co mają pod ręką – nożem, kamieniem, młotkiem – najczęściej raz, ale skutecznie. A potem? Po-tem rzucają się do pomocy, do reanimacji, ale okazuje się, że jest już za późno. Wtedy rozpaczają i zaklinają się, że sami nie wiedzą, dlaczego to zrobili. Nie rozumieją siebie, nie pojmują swojego uczynku. Tak dzieje się codziennie. Tymczasem…

„Znam siebie. Wiem, na co mnie stać. Potrafię przewidzieć, jak się zachowam” i tak dalej. Nieustannie słyszę takie wynurzenia. Co rusz słyszę też osoby, które zaklinają się, że one nigdy, przenigdy nie zrobiłyby nikomu krzywdy – jak ci „strażnicy” w niedawno przypominanym eksperymencie Philipa Zimbardo. Zapewniają, że w żadnym wypadku nie oszukałyby nikogo, nawet gdyby przynosiło to spore korzyści. Szczególnie często słyszę takie zaklęcia w odniesieniu do zachowań zabarwionych ocenami moralnymi.

Spotykam ludzi uzależnionych. Od hazardu, od alkoholu, od seksu. Wszyscy oni powtarzają jak mantrę, że mają kontrolę nad swoim zachowaniem. Każdy z nich powtarza w kółko, że w każdej chwili może przestać, może przerwać i tym podobnie. „Przecież znam siebie, wiem, na co mnie stać” – powiadają. Mało tego, na dowód wspominają, że przecież już nieraz zrywali z uzależnieniem. Zapominają tylko dodać, że równie często do niego wracali.

Niezmiennie zastanawiam się, czy te deklaracje są przejawami prostomyślności, naiwności, czy może wzmożonego samopoczucia, czy wreszcie nie świadczą o pewnym zamiłowaniu do skrajnych, rygorystycznych sądów moralnych. A kto wie, czy nie świadczą o wszystkich tych rzeczach naraz. Niezależnie od tego, która z przyczyn jest prawdziwa, trudno dawać im wiarę. O ile oceny i przewidywania dotyczące własnych sprawności bywają jeszcze jako tako poprawne (ale tylko jako tako), o tyle oceny i przewidywania odnoszące się do zachowań moralnych zazwyczaj odbiegają od rzeczywistości. Są raczej przejawem życzeniowego myślenia niż wartościową prognozą. Trafność sądów na własny temat jest zdumiewająco niska.

Pojawia się jednak dość podstawowe pytanie: jak to jest możliwe, że ludzie popełniający tyle błędów nie dość, że przetrwali, to jeszcze całkiem nieźle sobie ra-dzą? Pojawia się również inne pytanie: do jakiego stopnia jest ważne, aby dobrze znać czy rozumieć siebie samego i trafnie przewidywać własne zachowania?

W poszukiwaniu odpowiedzi na oba te pytania skierujmy uwagę na innych ludzi – na obserwatorów, na ich zdolność do formułowania trafnych ocen i przewidywań. W odniesieniu do pytania pierwszego zauważmy, że przetrwanie (w każdym tego słowa znaczeniu) zawdzięczamy innym – mądrości innych ludzi i wsparciu, jakiego nam udzielają. A przecież każdy z nas dla reszty świata jest tym innym. Oznacza to, że potrafimy być mądrzy raczej na cudzy użytek. Swoją mądrością i wsparciem ratujemy innych, inni zaś używają swojej mądrości i wsparcia do tego, by ratować nas. „Człowiek nie czuje się samotny, ktoś go przecież pilnuje” – zauważył Stanisław Jerzy Lec.

Czasem jednak potrafimy nakłonić innych ludzi do tego, aby mówili naszym głosem: aby nas chwalili, zachwycali się nami, chylili czoło na nasz widok. Jeśli uda się nam taka sztuka i nakłonimy innych, aby myśleli o nas tak, jak myślimy o sobie my sami, to nasze szanse na udane przetrwanie gwałtownie maleją.

Inni ludzie zapewnią ci przetrwanie pod warunkiem, że nie odbierzesz im wolności. Gdy wokół masz ludzi zniewolonych, a zwłaszcza zniewolonych przez siebie, szybko odkryjesz, jak bardzo stałeś się samotny. I wtedy dowiesz się, że samotność bardziej niż cokolwiek innego przyczynia się do potwierdzania fałszywych wyobrażeń o sobie.

Co się tyczy pytania drugiego, to znajomość siebie nie jest rzeczą konieczną, ale umiejętność słuchania innych – z pewnością tak. Także wtedy, a może szczególnie wtedy, gdy mają zdanie odmienne od naszego. Wiąże się to jednak z pewnym ryzykiem. Jak pisał Alessandro Baricco: „Choćby się ktoś nie wiem jak starał mieć jedno życie, inni zobaczą w nim tysiąc innych, i dlatego nie można uniknąć zadawania sobie cierpienia”.

Dwóch sprawców zmian, jakie w nas zachodzą, zabrakło w tym wyliczeniu. Pierwszy to każdy z nas. To nasza intencja rozwoju, pomysł na lepszą wersję własnej osoby. Drugi to zdarzenia losowe, ale o nich można powiedzieć tylko tyle, że się zdarzają i choć nie pozostają bez echa, ich skutków raczej nie można przewidzieć.

Spotkanie z cudem

Wszyscy czekają, aż dane im będzie zetknąć się z cudem. Albo z Cudem. Z czymś, co jest niezwykłe, zaskakujące, mało prawdopodobne, albo wręcz niemożliwe. Pod warunkiem, że jest pozytywne – dobre, piękne, mądre. I wszyscy doczekają się tych cudów, choć nie zawsze zauważą je od razu, bo jakkolwiek wszyscy czekają na cud, to zazwyczaj nie zadają sobie trudu, aby ów cud zdefiniować. Niektórzy, podobnie jak ja, definiują go dopiero wtedy, gdy doświadczą już niejednego cudu.

Zorza polarna na północy Finlandii. Wodospad Niagara widziany z dołu, z maleńkiego stateczku. Wielkie katedry, a szczególnie przedsionek katedry w Akwizgranie. Pogodna noc w Alpach, pod niebem pełnym gwiazd. Wzgórze Świątynne w Jerozolimie i Ściana Płaczu. Jedyne sześć niezrównanych Motetów oraz półtora tysiąca Kantat Jana Sebastiana Bacha. Kwitnąca łąka późną wiosną. Fotografie zrobione przez Annie Leibovitz. Uliczki z żydowskimi i arabskimi (po sąsiedzku!) sklepikami w Paryżu. Dziewczyna czytająca list przy otwartym oknie Jana Vermeera. Sondy kosmiczne. Wielkie płetwale. Klucze odlatujących żurawi. Józef i jego bracia Thomasa Manna oraz Opowieści o miłości i mroku Amosa Oza. Ukształtowane przez wiatr i piasek Arches w Utah. Biblijna Pieśń nad Pieśniami. Ocean, który za sprawą sił, zdawałoby się, magicznych cofa się podczas odpływu. A potem wraca. Dziesiątki fascynujących ogrodów, a szczególnie Arboretum w Wojsławicach. Ale też Kocia kołyska, w którą coraz rzadziej bawią się dzieci. I upadek komunizmu w Europie. A także uratowanie statku Apollo 13. I wiele, wiele innych.

Każdy z nas mógłby tak wyliczać i wyliczać. Niektóre elementy wyliczanki by się powtarzały, inne nie. Gdyby je wszystkie dodać, zadziwilibyśmy się, jak wiele jest na świecie rzeczy cudownych. Zachwycających i tajemniczych. Niektórzy po-wiedzieliby: nadprzyrodzonych. W obliczu rzeczy cudownych w niektórych spośród nas rośnie skłonność do mistycyzmu. Część tych niezwykłych rzeczy niektórzy z nas skłonni są traktować jak dzieło jakiegoś boga, jakiejś siły sprawczej, bo nie mogą uwierzyć, że to dzieło przypadku. Inni skłonni są patrzeć na rzeczy cudowne jako na materializację swoich pragnień („Zawsze o tym marzyłem, ale nigdy nie przypuszczałem, że to zobaczę”). I lubią przy tym myśleć, że cudem zawiaduje potęga ludzkich marzeń.

Jest jeszcze inna odmiana czekania na cud. A ściśle – dwie. W pierwszej czekanie na cud jest czekaniem na ratunek w sytuacji bezsilności. Jak mawiał Stanisław Jerzy Lec: „Wielu ludzi pogodziłoby się z Losem, ale Los także ma tu coś do powiedzenia”. Wymaga więcej, niż jesteśmy w stanie znaleźć w sobie samych. Mimo że wkładamy w to wszystkie nasze siły, przestaje od nas zależeć to, na czym zależy nam najbardziej. Nie mamy już sił ani wpływu na bieg zdarzeń. Wszystko wymyka nam się z rąk. Przestajemy mieć nadzieję, ale zarazem (co zapewne jest ukrytym sposobem jej podtrzymywania) oczekujemy cudu. „Może jednak zdarzy się tak – myśli człowiek nieuleczalnie chory – że wyzdrowieję”. Porzucony kochanek zaś myśli nocami, że może ułoży się tak, iż bliska mu osoba jednak do niego wróci. Rolnik patrzący na usychające rośliny i zaklinający deszcz. Jeśli się zdarzy coś, czego pragniemy, myślimy, że to zdarzenie cudowne. A jeśli nie, to znów dowiadujemy się, że „Los także ma tu coś do powiedzenia”.

O czekaniu na cud myślimy także wtedy, gdy wolimy, aby Los nas wyręczył. Kiedy z bezczynności, z lenistwa, zagubieni, dobrowolnie przestajemy brać swą codzienność w swoje ręce. Mamy wprawdzie marzenia, ale wolimy czekać, aż spełnią się same. Chcemy, żeby było wspaniale. Bardzo chcemy, tylko nic nie robimy. To nie przypadek, że mawiamy wtedy o „pobożnych życzeniach”. Jest w tym – co tu kryć – szczególny rodzaj pobożności.

Jest wreszcie cud odwołujący się do zdziwienia czy zaskoczenia, często poprzedzonego rozczarowaniem. Dotyczy tylko tych spraw, które oceniamy pozytywnie, bo jeśli odnosi się do zdarzeń negatywnych, to raczej mówimy o pechu. To cud – powiada człowiek, który cało wyszedł z katastrofy lotniczej. To cud – mówi kobieta, która ma za sobą wiele nieudanych prób in vitro, a właśnie dowiaduje się, że jest w ciąży. Gdyby nie cud, nigdy by mnie tu nie było – powiada ktoś, kto wygrał znaczną sumę na loterii i pojechał w podróż po Australii. To cud, że Adam Bielecki i Denis Urubko w bezkresnych Himalajach, w ciemności, uratowali Elisabeth Revol pod Nanga Parbat. Czasami, jak widać, cud wymaga cierpliwości i wytrwałości, a czasem szaleńczej odwagi. A czasem wystarczy poczekać.

Jedno jest pewne: cuda zdarzają się znacznie częściej, niż nam się wydaje, choć, być może, znacznie rzadziej, niżbyśmy chcieli.

Przesunięcie ku negatywności

Słyszę lub czytam to codziennie: „Ten kraj jest chory. Chore jest prawo. Chora jest władza państwowa. Chora jest służba zdrowia. Pogoda jest chora. Policja jest chora. Chore są szkoły. Chore są drogi. Chory jest internet. Chora jest sztuka. O podatkach nie warto nawet wspominać”. Jeden wielki lazaret, a i tak nie pomieści wszystkiego. Czy to może być prawda? Można się pewnie o to sprzeczać. Ponieważ jednak słychać to ciągle i wszędzie, nie wypada tego zbyć wzruszeniem ramion.

Nie można też pominąć licznych, w dodatku niebudzących wątpliwości danych pochodzących z badań psychologicznych i socjologicznych, dotyczących tego, co zwykło się nazywać przesunięciem ku negatywności. To złożony syndrom. Wysokie wskaźniki depresji. Powszechna tendencja do narzekania. Przekonanie o małym wpływie na zdarzenia. Silne poczucie krzywdy. Nadzwyczaj wysoki poziom społecznej nieufności. Przekonanie, że świat jest urządzony niesprawiedliwie. Przekonanie, że nie ma ani legalnych, ani moralnych sposobów zaspokojenia potrzeb. Przeświadczenie, że człowiek zdany jest tylko na siebie. Powszechne przekonanie, że ludzie są z natury źli, a w dodatku mało podatni na zmiany. Poczucie męczeństwa. Skłonność do surowego karania. Rozbuchane roszczenia. Zamiłowanie do spiskowych koncepcji zdarzeń. Zadziwiający syndrom.

Nie można też ignorować zwyczajnych obserwacji ulicznych. Widzimy tam smutek i złość. Ale, po pierwsze, nie jest to ten smutek – jak to znakomicie określił izraelski pisarz Etgar Keret – „który niczego się nie domaga”. Wręcz przeciwnie, to smutek, który nieustannie karmi się smutkiem innych. Im więcej tego smutku, tym lepiej. To smutek, który od pewnego czasu nosi swojską nazwę: „Mnie (nam) się należy”. Po drugie, nie jest to złość, która skłania ludzi do szybkiej zmiany stanu rzeczy. To złość na innych – na tych, którym jest dobrze, a w każdym razie na tych, którym jest lepiej, także na tych, którzy potrafią się cieszyć. To złość pewnego nieskażonego (co widać było z daleka) pracą mężczyzny, który przechadzał się codziennie rano wzdłuż ścieżki rowerowej między Jelitkowem i Brzeźnem w Gdańsku i pod adresem ludzi jadących rowerami, biegających czy jeżdżących na rolkach wykrzykiwał z nadzwyczajną regularnością: „Do roboty byś się k… wziął (wzięła)”. Ten człowiek nie potrafił znieść tego, że ludzie zaznają obcych mu przyjemności. To złość, która nosi nazwę: „Tobie (wam) się nie należy”.

Pełno wszędzie tego smutku i pełno tej złości. Jeśli ktoś z życzliwością uśmiecha się do innych, to jest traktowany jak osoba podejrzana. Jeśli ktoś mówi nieznanej osobie „dzień dobry” (a dzień rzeczywiście jest dobry), to wzbudza zdumienie niemal takie, jakie wzbudziłby zielony kosmita.

Często myślę, że rozliczne schorzenia, jakie spotykają ludzi w naszym kraju, mają swoją pożywkę. Że dająca się zauważyć patologia społeczna czy patologia psychologiczna karmi się właśnie tym przesunięciem ku negatywności, tym smutkiem, tą złością i poczuciem (nie zawsze uzasadnionej) bezradności. Jeśli ktoś chce się temu przeciwstawić, traktowany jest jak dziwak albo pomyleniec. Lepiej więc dla świętego spokoju też obnosić się i ze swoim smutkiem, i ze swoją złością. Wtedy można stać się częścią tutejszej człowieczej rodziny, a w każdym razie częścią tutejszej odmiany tej rodziny.

Wspomniany Etgar Keret napisał o swoim kraju, Izraelu, że „jest jak kobieta – piękny, niebezpieczny, nieprzewidywalny”. Zastanawiałem się nieraz, czy mógłbym powiedzieć to samo o naszym kraju. Ale chyba zdołałbym powiedzieć tylko tyle, że choć mógłby to być kraj piękny i że raczej jest przewidywalny, jest to jed-nak kraj niebezpieczny, w każdym razie dla niektórych z nas – łatwo tu bowiem dorobić się opinii osoby psychicznie zaburzonej. Wystarczy się cieszyć, wystarczy dawać wyraz swojej uprzejmości, swojej sympatii do ludzi, wystarczy śmiać się, aby doświadczyć mniej lub bardziej jawnej stygmatyzacji ze strony tych pełnych smutku i złości. Najłatwiej to zauważyć, gdy wraca się do kraju po dłuższej podróży. Ten kraj, niestety, nie przypomina kobiety opisanej przez Kereta, chyba że jest femme fatale.

Często zastanawiam się nad tym, skąd się wzięło takie przesunięcie ku ne-gatywności. Zastanawiam się i zastanawiam, ale wciąż nie wiem. Nie przekonują mnie argumenty, że to zabory, że to hitlerowcy, że to komuniści (tę listę można by oczywiście wydłużyć) zabili nasz potencjał radości. Nie przekonują mnie, bo często bywam w Czechach.

Nie ulega jednak wątpliwości, że ten ponury nastrój szerzy się i udziela. Uczymy się od siebie nawzajem, że trzeba być wściekłym lub smutnym, a najlepiej wściekłym i smutnym.

Co jest normalne, a co nie?

Każdego dnia, chcemy czy nie chcemy, słyszymy z różnych stron nawoływania o normalność. Powrót do normalności stał się jednym z najważniejszych zadań całych społeczeństw. Podobnie osiąganie normalności, a także trwanie w niej – normalizacja życia społecznego. Ostatnio zaś zapowiada się (cokolwiek miałoby to znaczyć) „nową normalność”. Coś było normalne, ale przestało być. Kiedy jednak zastanowimy się głębiej, o powrót do czego tu chodzi, co trzeba osiągnąć, aby znaleźć się w świecie normalności, doznajemy niemałej konfuzji.

Jakiś czas temu słyszałem rozmowę pewnego młodożeńca i jego matki, do-tyczącą obrzędów ślubnych. „Ale jak ja mam się zachować?” – pytał ów pan młody. „Normalnie” – odpowiedziała mu matka. „To znaczy jak?” – zapytał. „Tak jak wszyscy. Przyjrzyj się, jak to robią inni, i już” – doradziła mu matka z wyraźną troską w głosie.

Zalecenie, aby zachowywać się tak jak wszyscy, jest jednym z najczęściej stosowanych zabiegów wychowawczych. Jego powszechność zaciera jednak dość niemiłą prawdę. Nawoływania do tak pojętej normalności to w istocie zachęty do konformizmu. To głoszenie kultu przeciętności. To postulowanie sztampy. Ma to swoje przedziwne konsekwencje, o których warto wspomnieć.

Jeśli przypomnimy sobie, że pod pewnymi względami każdy z nas jest podobny do wszystkich innych ludzi, to natychmiast zrozumiemy, że pod tymi właśnie względami każdy jest w takim sensie normalny. Jeśli zaś przypomnimy sobie, że pod pewnymi względami jesteśmy inni niż wszyscy, to od razu pojmiemy, że pod tymi właśnie względami każdy z nas normalny nie jest. Wynika to z prostego faktu, jakim jest zróżnicowanie – jak to mówią biologowie – wewnątrzgatunkowe. Choć brzmi to dziwnie, z rozpatrywanego punktu widzenia im więcej jednorodności, tym więcej normalności. Im więcej różnorodności, tym normalności mniej. W ujednoliconych społeczeństwach w świecie totalitarnym wskaźnik normalności musi być wysoki, natomiast w zróżnicowanych społecznościach demokratycznych wysoki musi być wskaźnik nienormalności. Religijny Żyd zatem nie jest normalny dla chrześcijan, chrześcijanin nie jest normalny dla wyznawców Mahometa, muzułmanin – dla wyznawców New Age, a dla gromady ateistów wszyscy oni znajdują się poza normą.

Tu dobrze widać pułapki opisywanego rozumowania. Jestem skłonny zgodzić się z George’em Orwellem, że „normalność nie jest kwestią statystyki”. Tak samo jak racjonalność, tak samo jak prawda czy fałsz. Odwoływanie się do statystyki jako przesłanki normalności przypomina mi bowiem przesądzanie o prawdzie większością głosów. To zabieg ostatnio bardzo popularny w różnych sondażach prowadzonych przez rozmaite portale internetowe. Tam z łatwością dowiemy się, co jest słuszne, jakim należy być, co się jada, gdzie się bywa i tak dalej.

Wydaje się, że niewiele można powiedzieć o normalności lub nienormalności, jeśli nie zapytamy, pod jakim względem, dla kogo i w jakich warunkach. Co więcej, pytanie o stopień, w jakim coś jest normalne, zazwyczaj wydaje się zbędne. Może słuszniej byłoby zapytać, czy coś jest prawdziwe, czy jest skuteczne, czy jest pożyteczne, czy jest piękne. Czy normalnym człowiekiem był autor największej w dziejach rewolucji intelektualnej, Mikołaj Kopernik? Albo niedościgniony Jan Sebastian Bach? Albo niezwykły lwowski matematyk Stefan Banach? Albo genialny trębacz Miles Davis? Albo Leonardo da Vinci? Albo… i tu można by wymieniać w nieskończoność. W sensie statystycznym z pewnością nie można w tych wypadkach mówić o normalności.

W obliczu opisanej konfuzji często chwytamy się innego sposobu definiowania normalności. Za jej wzorzec przyjmujemy Ja. Opiera się to na dwóch założeniach. Pierwsze to powszechne przekonanie każdego z nas, że jest normalny. Drugie, mające nawet swoją nazwę w psychologii (błąd powszechnej zgodności), to przekonanie, że inni myślą tak samo jak my, postępują tak samo jak my. A zatem: „Ja jestem normalny” – tak sądzi niemal każdy z nas. Jeżeli tak, to wszyscy ci, o których myślę, że są do mnie podobni, też są normalni. Co innego niepodobni do Ja – oni normalni raczej być nie mogą. Proste, praktyczne i równie mało sensowne, jak odwoływanie się do statystyki. Mało co bowiem się układa w czarno-białe kratki. Przypomina o tym Olga Tokarczuk w Księgach Jakubowych: „Każde miejsce ma dwie postaci, każde miejsce jest podwójne. To, co wzniosłe, jest jednocześnie upadłe. To, co miłosierne, jest jednocześnie podłe. W największej ciemności tkwi iskra najpotężniejszego światła, i odwrotnie: tam gdzie panuje wszechobecna jasność, nasienie ciemności kryje się w pestce światła”.

Sen i sny

Zwykliśmy mówić o dwóch rodzajach snu. Pierwszy to ten, kiedy się śpi. Drugi – kiedy się śni. Czasem oba zdarzają się jednocześnie. Innym razem tylko się śpi, bo marzenia senne jakoś nie przychodzą, a w każdym razie nie docierają do naszej świadomości. A niekiedy tylko się śni, bo można przecież śnić na jawie.

Zarówno spanie, jak i śnienie wydają się dość tajemnicze. Spać lubimy, a nawet musimy. Pozbawienie snu, długotrwała bezsenność to cierpienie trudne do zniesienia. Szesnastoletni Andy Gardner, uczestniczący w akcji charytatywnej, nie spał ponad jedenaście dób. Czwartej doby, jak odnotowali opiekujący się nim lekarze, pojawiły się u niego objawy przypominające psychozę: omamy, lęki, napady paniki. Był, na przykład, przekonany, że ma buty pełne robaków, a ściany niebezpiecznie pochylają się ku niemu. Po wielu dobach bezsenności Andy Gardner przespał się kilkanaście godzin i wszelkie objawy dysfunkcji minęły jak ręką odjął.

Spać musimy, bo sen to lekarstwo na zmęczenie, to tajemniczy dostawca energii, to odświeżacz szarych komórek. Wielu z nas nie potrafi zrozumieć, jak to się dzieje, że zasypiamy wyczerpani, a budzimy się pełni sił. Wielu z nas traktuje więc sen jak wyprawę do innej rzeczywistości, jak marsz na Kolchidę pełną złotego runa albo jak tymczasową śmierć, którą – jak u Śpiącej Królewny – można przerwać za sprawą zaklęć magicznych. Wielu traktuje sen tak, jak wieki temu Jan Kochanowski – jako przygotowanie do śmierci: „Śnie, który uczysz umierać człowieka”. Niektórzy, choć sami spać lubią i snu sobie nie odmawiają, nie bardzo potrafią tolerować innych, którzy mają czelność spać, gdy oni czuwają. Ten, kto śpi, nieraz drażni tych, którzy nie śpią. Nigdy tego nie potrafiłem zrozumieć.

Zamiast wyjść cicho, na palcach, zamiast otulić ciepłym kocem śpiącego, czujemy się czasem jego snem zranieni. Niektórzy z nas traktują cudzy sen jak osobistego wroga.

O śnieniu można by ułożyć wielką antologię. Złożoną z dzieł naukowych i (szczególnie) pseudonaukowych, ale przede wszystkim dzieł literackich – od Biblii przez mitologię grecką do Szekspira i Calderona, Dostojewskiego i Schulza. Od opowieści o Morfeuszu po Alicję w Krainie Czarów i Piotrusia Pana.

Sen bywa traktowany jak okazja do kontaktu z bogami. Salomonowi przyśnił się Bóg i zapewnił go, że spełni każde jego życzenie. Salomon, władca dość ekscentryczny, nie chciał dóbr doczesnych. Wolał mądrość – i ją dostał. Józefa, męża Marii, pogrążonego w odwiecznej niepewności mężczyzn co do ojcostwa, nawiedził we śnie posłaniec Boga i zapewnił go o niepokalanym poczęciu Marii. A Józef w swej dobroci dał się temu zwiastowaniu przekonać.

Osobną kategorię stanowią sny prorocze. Motyw snu proroczego trwa nieprzerwanie od Biblii do dziś – i zapewne potrwa tak długo, jak gatunek ludzki. To sen jako substytut myślenia, przewidywania, sen zapowiedź, sen ostrzeżenie.

Jest także sen, który wie. Trzeba tylko, jak Józef (mowa o tym Józefie sprzedanym do egipskiej niewoli), mieć stosowne talenty, aby odczytać znaczenie snów faraona. W czasach Józefa nie było jeszcze senników. Dziś można je znaleźć w prawie każdej księgarni, nie musi to być nawet księgarnia ezoteryczna. W czasach Freuda senników nie brakowało, ale rychło okazywały się niepotrzebne, bo analityk z Wiednia zdołał przekonać świat (wprawdzie tylko na jakiś czas), że tak czy inaczej, śnimy tylko sny erotyczne. Często żałuję, że nie miał racji.

Żałuję, bo przecież są jeszcze sny koszmary. Pełne grozy. Pełne dławiącego przerażenia. Sny, z których nieraz budzimy się z krzykiem i długo potem nie możemy zasnąć. I choć niczego bardziej nie pragniemy, to sny, z których za nic nie potrafimy się obudzić. Sny, o których Stanisław Jerzy Lec napisał kiedyś przekornie: „Śniła mi się we śnie rzeczywistość. Z jaką ulgą się obudziłem”.

Sny koszmary pokazują, jak wiele jest w nas rozmaitych lęków. Niekiedy dobrze nam znanych, niekiedy zaś ukrytych gdzieś w zakamarkach naszej pamięci. Niektóre z tych koszmarów są odbiciem nie tyle naszych doświadczeń, ile raczej produktywności (niekoniecznie zdrowej) wyobraźni, a ta – jak wiadomo – nie ma granic. Czy owe koszmarne sny coś znaczą? – zastanawia się wielu z nas. Czy przed czymś ostrzegają? Sam chciałbym to wiedzieć.

Można mieć mocny sen, sen głęboki, ale można też mieć sen lekki, płytki. Można mieć sny piękne, jak Martin Luther King, lub przerażające, jak Makbet, ale – koniec końców – skłonni jesteśmy za Ellą Fitzgerald i Louisem Armstrongiem bezgłośnie podśpiewywać: Dream a little dream of me. Może się zdarzy, że ktoś taki sen jednak prześni. Może.