Niewidzialny człowiek - Herbert George Wells - ebook

Niewidzialny człowiek ebook

Herbert George Wells

3,0

Opis

W wyniku eksperymentu Griffin staje się niewidzialny. Chcąc ukryć swój stan, szalony naukowiec owija się bandażem, lecz wywołuje tym niepokój mieszkańców wioski, do której przybywa, aby pracować nad odwróceniem procesu. Pragnie znów stać się normalnym człowiekiem, a zarazem wykorzystać swój wynalazek i zdobyć fortunę. Niestety kolejne próby nic nie dają, a sfrustrowany Griffin zaczyna terroryzować mieszkańców...

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 197

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
3,0 (1 ocena)
0
0
1
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Melisa2004

Całkiem niezła

Po książkę sięgnęłam przy okazji wyzwania "Pokochaj sci-fi", bo chociaż znałam już kilka jej filmowych adaptacji, to samego klasyka nigdy nie czytałam. W trakcie lektury zdziwiłam się więc, jak mało oryginalnej fabuły pojawiło się w filmach - opierają się właściwie na samej koncepcji niewidzialności, ale za to okazały się ciekawsze niż ta powieść z 1897 roku...
00

Popularność




Rozdział I

Zja­wie­nie się dziw­nego czło­wieka

Pew­nego wietrz­nego dnia, w pierw­szej poło­wie lutego, zja­wił się obcy przy­bysz. Brnął przy ostrym wie­trze przez obfity śnieg, ostatni w tym roku. Szedł przez bło­nie od sta­cji kolei Bram­ble­hurst, nio­sąc mały czarny tłu­mo­czek w ręce okry­tej grubą ręka­wiczką. Zawi­nięty był od stóp do głów, a miękki fil­cowy kape­lusz zakry­wał każdy cen­ty­metr jego twa­rzy, z wyjąt­kiem końca błysz­czą­cego nosa; śnieg pokrył grubo jego plecy i piersi, doda­jąc bia­łej osłony nie­sio­nemu prze­zeń pakun­kowi. Dziwny przy­bysz wto­czył się do hotelu „Pod kon­nym powo­zem” led­wie żywy i cisnął swój tłu­mok na zie­mię.

– Ognia – krzyk­nął – w imię lito­ści i ludz­ko­ści! Pokoju i ognia!

Zaczął tupać nogami i strze­py­wać z sie­bie śnieg w bufe­cie, po czym udał się za panią Hall do gościn­nego pokoju, aby zawrzeć umowę. Przed­sta­wił się, cisnął na stół kilka brzę­czą­cych monet i poszedł zająć kwa­terę.

Pani Hall roz­pa­liła ogień i, pozo­sta­wia­jąc gościa w pokoju, poszła przy­go­to­wać mu wła­sno­ręcz­nie jakiś posi­łek. Gość zatrzy­mu­jący się w Iping w środku zimy to było nie­sły­chane szczę­ście, nie mówiąc już o tym, że nie tar­go­wał się, toteż posta­no­wiła oka­zać się godna tego nie­spo­dzie­wa­nego, a pomyśl­nego dla niej zrzą­dze­nia losu.

Skoro sło­nina zaczęła się już dobrze przy­sma­żać, a Mil­lie, jej fleg­ma­tyczna pomoc­nica, ruszyła się nieco żywiej pod wpły­wem kilku zręcz­nie dobra­nych, pogar­dli­wych zdań, pani Hall zanio­sła obrus, tale­rze i szklanki do salonu i zaczęła roz­kła­dać je z pie­czo­ło­wi­to­ścią.

Jak­kol­wiek ogień pło­nął już dosyć żywo, jed­nak, ku jej zdzi­wie­niu, gość cią­gle jesz­cze stał w kape­lu­szu i płasz­czu, zwró­cony ple­cami ku niej, wyglą­da­jąc przez okno i spo­glą­da­jąc na pada­jący na dzie­dzińcu śnieg.

Ukryte w ręka­wicz­kach dło­nie zało­żył w tył i zda­wał się zato­piony w myślach. Zauwa­żyła, że top­nie­jący śnieg, który cią­gle jesz­cze zwil­żał jego plecy, spa­dał kro­plami na dywan.

– Czy mogę wziąć pań­ski kape­lusz i płaszcz – spy­tała – do wysu­sze­nia w kuchni?

– Nie – odparł bez odwra­ca­nia się.

Nie była pewna, czy sły­szała jego słowa i już miała powtó­rzyć pyta­nie, gdy gość odwró­cił głowę i spoj­rzał na nią przez ramię.

– Wolę je zatrzy­mać na sobie – rzekł z naci­skiem.

Przy tej spo­sob­no­ści pani Hall zauwa­żyła, że miał on wiel­kie nie­bie­skie oku­lary z bocz­nymi skrzy­dłami i że krza­cza­ste boko­brody wyzie­rały mu zza koł­nie­rza, który cał­ko­wi­cie zasła­niał jego policzki i twarz.

– Bar­dzo dobrze, panie – powie­działa. – Jak się panu podoba. Za chwilę pokój będzie cie­plej­szy.

Nic na to nie odrzekł, odwró­cił od niej znowu twarz, a pani Hall, widząc, że jej próby nawią­za­nia roz­mowy speł­zły na niczym, poło­żyła tylko zastawę i wymknęła się z pokoju. Gdy powró­ciła, gość stał cią­gle jesz­cze w tym samym miej­scu, jak gdyby wykuty z kamie­nia, zgar­biony, z pod­nie­sio­nym koł­nie­rzem, skrzy­dłami kape­lu­sza opusz­czo­nymi w dół, twa­rzą i uszami zupeł­nie zakry­tymi. Posta­wiła jaja, sło­ninę i dobit­nie zawo­łała raczej, niż powie­działa:

– Śnia­da­nie pań­skie gotowe!

– Dzię­kuję – odparł gość i nie ruszył się, póki nie zamknęła za sobą drzwi. Potem uczy­nił szybki zwrot i zbli­żył się do stołu z pewną skwa­pli­wo­ścią.

Gdy gospo­dyni udała się do kuchni, usły­szała tam dźwięk, powta­rza­jący się w pew­nych odstę­pach. Był to dźwięk łyżki wyskro­bu­ją­cej sta­ran­nie miskę.

– Ach, ta dziew­czyna! – zawo­łała pani Hall. – Ot, zupeł­nie zapo­mnia­łam! Ona zawsze tak maru­dzi!

Kiedy skoń­czyła mie­sza­nie musz­tardy, wymie­rzyła Mil­lie kilka słow­nych cio­sów za jej nad­zwy­czajną powol­ność.

Sama prze­cież przy­go­to­wała jaja ze sło­niną, nakryła stół i zro­biła wszystko, kiedy Mil­lie, ładna z niej pomoc!, zdą­żyła zale­d­wie spóź­nić się z musz­tardą. A to prze­cież nowy gość zamie­rza­jący zostać dłu­żej.

Po tych sło­wach napeł­niła słoik musz­tardą, umie­ściła go z pewną wynio­sło­ścią na złoto-czar­nej tacy her­ba­cia­nej i zanio­sła do salonu.

Zapu­kała i weszła nagle. W tej chwili jej gość poru­szył się tak szybko, iż led­wie ujrzała jakiś biały przed­miot zni­ka­jący za sto­łem. Zda­wało się, że pod­nosi coś z pod­łogi. Posta­wiła mocno słoik z musz­tardą na stole, a potem zauwa­żyła, że płaszcz i kape­lusz zostały już zdjęte i zawie­szone na krze­śle przed ogniem. Para mokrych butów gro­ziła rdzą sta­lo­wej kra­cie przy kominku. Pode­szła śmiało ku tym przed­miotom.

– Sądzę, że obec­nie mogę zabrać to do wysu­sze­nia? – powie­działa gło­sem, który nie dopusz­czał sprze­ciwu.

– Pro­szę zosta­wić kape­lusz – odparł gość przy­tłu­mio­nym gło­sem, a gdy się znowu odwró­ciła, spo­strze­gła, iż pod­niósł głowę i patrzył na nią.

Przez chwilę stała, wpa­tru­jąc się w niego zbyt zdu­miona, by móc mówić. Przy­nie­sioną przez nią ser­wetę trzy­mał przed dolną czę­ścią twa­rzy tak, że usta i zęby były cał­ko­wi­cie zakryte i to było przy­czyną przy­tłu­mie­nia jego głosu. Ale nie to by­naj­mniej wpra­wiło panią Hall w zdu­mie­nie. Zdzi­wił ją fakt, że czoło ponad nie­bie­skimi oku­la­rami pokry­wał ban­daż, a drugi osła­niał uszy, nie zosta­wia­jąc ani odro­biny twa­rzy wol­nej, z wyjąt­kiem różo­wego zadar­tego nosa. Był on tak samo jasny, różowy i poły­sku­jący jak poprzed­nio. Gość miał na sobie bru­natny wel­we­towy żakiet z wyso­kim, czar­nym, pod­szew­ko­wym koł­nie­rzem obej­mu­ją­cym szczel­nie szyję. Grube czarne włosy, wymy­ka­jące się spod ban­daży wysta­wały w kształ­cie dziw­nych ogon­ków i rogów, nada­jąc mu oso­bliwy wygląd. Oban­dażowana i otu­lona głowa była tak bar­dzo nie­po­dobna do tego, co się spo­dzie­wała ujrzeć pani Hall, iż przez chwilę gospo­dyni stała jak wryta.

Gość nie usu­nął ser­wety, lecz trzy­mał ją, jak to dobrze teraz widziała, dło­nią okrytą w bru­natną ręka­wiczkę i wpa­try­wał się w gospo­dy­nię przez swe nie­zba­dane, pozba­wione wyrazu oczy.

– Pro­szę zosta­wić kape­lusz – powie­dział, wyrzu­ca­jąc nie­wy­raźne słowa przez białą ser­wetę.

Zaczęła się uspo­ka­jać po dozna­nym wstrzą­sie. Powie­siła znowu kape­lusz na krze­śle przy ogniu.

– Nie wie­dzia­łam, panie – zaczęła – że…

I urwała nagle zakło­po­tana.

– Dzię­kuję – powie­dział sucho, prze­no­sząc wzrok z niej na drzwi, a potem z drzwi znowu na nią.

– Ja to wszystko, panie, zaraz pięk­nie wysu­szę – powie­działa i wynio­sła ubra­nie z pokoju.

Spoj­rzała na jego spo­witą w biel głowę i ciemne oku­lary w chwili, gdy wysu­wała się za drzwi; ser­weta nie­ustan­nie jesz­cze zakry­wała twarz męż­czy­zny. Pani Hall zadrżała nieco, zamy­ka­jąc za sobą drzwi, a obli­cze jej wyra­żało bez­brzeżne zdu­mie­nie i zmie­sza­nie.

– Ni­gdy! – szep­nęła. – Patrz­cie!

Udała się spo­koj­nie do kuchni, gdzie była zanadto zajęta myślami, by zapy­tać Mil­lie, w czym się w tej chwili grze­bie.

Gość sie­dział i słu­chał jej odda­la­ją­cych się kro­ków. Spoj­rzał badaw­czym wzro­kiem ku oknu, potem znowu napeł­nił usta, wresz­cie powstał i bio­rąc ser­wetę w rękę, prze­szedł w poprzek pokoju i ścią­gnął na dół roletę aż do gór­nego rąbka bia­łego muślinu zasła­nia­ją­cego dolne szyby. W pokoju zapa­no­wał zmrok. Powró­cił z wyra­zem spo­koju do stołu i do pokarmu.

– Bie­dak, musiał mieć jakiś wypa­dek albo ope­ra­cję, czy coś takiego – powie­działa pani Hall. – Jakże mnie te ban­daże zdzi­wiły!

Doło­żyła nieco węgla roz­su­nęła kozła i roz­ło­żyła na nim ubra­nie podróż­nego.

– A te oku­lary! Wszakże wygląda w nich bar­dziej jak nurek w heł­mie niż czło­wiek.

Sza­lik zawie­siła na rogu kozła.

– Cały czas trzyma chustkę na ustach i mówi przez nią!… Może i usta ule­gły uszko­dze­niu, być może!

Uczy­niła nagły zwrot jak czło­wiek, który sobie coś przy­po­mina.

– Na mą duszę! – zawo­łała, rusza­jąc z miej­sca. Czyś nie skoń­czyła jesz­cze z ziem­nia­kami, Mil­lie?

Gdy pani Hall udała się w celu uprząt­nię­cia zastawy po śnia­da­niu, jej przy­pusz­cze­nie, iż usta jej gościa musiały być także pocięte lub zde­for­mo­wane, zostało potwier­dzone, ponie­waż, choć palił fajkę, w ciągu całego jej pobytu w pokoju nawet wkła­da­jąc w usta cybuch, nie odwią­zy­wał jedwab­nego sza­lika osła­nia­ją­cego dolną część twa­rzy. Było to celowe dzia­ła­nie, ponie­waż widziała, że zaj­rzał w tytoń, gdy prze­stał się palić. Sie­dział w kącie zwró­cony ple­cami ku role­cie, a najadł­szy się i roz­grzaw­szy, mówił obec­nie z mniej przy­krą zwię­zło­ścią niż poprzed­nio. Ogień odbi­jał się teraz w jego wiel­kich oku­la­rach, powo­du­jąc pewne oży­wie­nie całej postaci, któ­rego dotąd bra­ko­wało.

– Mam nieco bagażu – powie­dział – na sta­cji Bram­ble­hurst…

I spy­tał, jakim spo­so­bem mógłby rze­czy spro­wa­dzić. Skła­niał swą oban­da­żo­waną głowę uprzej­mie w odpo­wie­dzi na jej wyja­śnie­nia.

– Jutro! – powie­dział. – Czyż nie mogą być szyb­ciej dostar­czone?

Zda­wało się, że doznał zawodu, gdy mu odparła:

– Nie.

– Czy jest pani cał­kiem pewna? Czy nikt nie mógłby poje­chać z wóz­kiem?

Pani Hall skwa­pli­wie odpo­wia­dała na jego pyta­nia i stąd roz­wi­nęła się poga­wędka.

– Na bło­niu bar­dzo stroma droga, panie – odparła na pyta­nie odno­szące się do wozu. A potem, usi­łu­jąc kon­ty­nu­ować dal­szą roz­mowę, rze­kła:

– Prze­szło rok temu prze­wró­cił się na dro­dze powóz, a podróżny i woź­nica zgi­nęli na miej­scu. O wypa­dek nie­trudno, pro­szę pana, w jed­nej chwili!

Ale gość nie dał się prze­ko­nać.

– Nie­trudno – powie­dział przez swój sza­lik, patrząc na nią spo­koj­nie przez swe nie­prze­nik­nione oku­lary.

– Ale za to trzeba wiele czasu, żeby się z niego wygoić, prawda, panie? Oto na przy­kład syn mojej sio­stry, Tomasz, roz­ciął sobie rękę kosą, na którą upadł przy kosze­niu siana; cho­ro­wał przez to całe trzy mie­siące, panie! Trudno w to uwie­rzyć. Od tego czasu, panie, mam strach przed kosą.

– Zupeł­nie to rozu­miem – rzekł gość.

– Pew­nego razu oba­wia­li­śmy się, że będzie musiał pod­dać się ope­ra­cji, tak mu było źle, panie.

Gość roze­śmiał się krótko, a raczej wark­nął ochry­ple.

– Czy tak? – spy­tał.

– Naprawdę, panie. A nie było się z czego śmiać dla tych, któ­rzy musieli tań­czyć około niego tak, jak ja musia­łam, bo sio­stra była zajęta swym dziec­kiem. Musia­łam zakła­dać, panie, ban­daże i odwi­jać je znowu. Tak, że jeżeli mi pan pozwoli powie­dzieć sobie, to…

– Pro­szę o zapałki – powie­dział gość nagle. – Fajka mi zga­sła.

Pani Hall została nagle powstrzy­mana w swym zapale. Nie­wąt­pli­wie postą­pił bar­dzo nie­uprzej­mie po tym wszyst­kim, co mu powie­działa. Dyszała przez chwilę z urazą, potem jed­nak przy­po­mniała sobie dwie otrzy­mane złote monety. Poszła więc po zapałki.

– Dzię­kuję – powie­dział krótko i węzło­wato, gdy pani Hall poło­żyła przed nim zapałki.

Odwró­cił się ku niej ple­cami i zaczął znowu wyglą­dać przez okno. Widocz­nie był draż­liwy na punk­cie ope­ra­cji i ban­daży. W każ­dym razie nie miała już śmia­ło­ści powie­dzieć nic wię­cej. Jed­nak jego lek­ce­wa­żący spo­sób trak­to­wa­nia draż­nił ją, co się mocno tego popo­łu­dnia odbiło na bied­nej Mil­lie.

Gość pozo­stał w salo­nie aż do godziny czwar­tej, nie dając naj­mniej­szej spo­sob­no­ści do wtrą­ca­nia się w jego sprawy. W ciągu tego czasu zacho­wy­wał się prze­waż­nie spo­koj­nie; zda­wało się, iż sie­dział w ciem­no­ści, paląc fajkę przy świe­tle ognia, a może drze­miąc.

Raz czy dwa cie­kaw­ski pod­słu­chi­wacz mógł usły­szeć jego kroki w pokoju. Zda­wało się, że mówił do sie­bie. Potem fotel zaskrzy­piał, gdy na nim znowu usiadł.

Rozdział II

Pierw­sze wra­że­nia pana Teddy’ego Hen­freya

O godzi­nie czwar­tej, gdy się cał­ko­wi­cie ściem­niło, a pani Hall zbie­rała się na odwagę, by wejść i spy­tać swego gościa, czy życzy sobie her­baty, wszedł do bufetu Teddy, napra­wiacz zega­rów.

– O na Boga! Pani Hall – zawo­łał. – Ależ to psia robota, na cien­kie buciki!

Śnieg padał coraz gęściej.

Pani Hall potwier­dziła, a potem zauwa­żyła, że Hen­frey ma ze sobą worek z narzę­dziami.

– Skoro pan już jest tutaj, panie Teddy – powie­działa – chcia­ła­bym, żeby pan zaj­rzał do mego sta­rego zegara w salo­nie. Idzie i bije wcale dobrze, tylko wska­zówka godzi­nowa cią­gle poka­zuje szó­stą.

Idąc, pierw­sza prze­szła w poprzek, ku drzwiom salonu, zapu­kała i weszła. Otwie­ra­jąc drzwi, spo­strze­gła, iż jej gość sie­dzi w fotelu przed ogniem, drze­miąc, pozor­nie przy­naj­mniej, z oban­da­żo­waną głową zwie­szoną na bok. Jedyne świa­tło pocho­dziło od ognia w kominku. Wszystko miało rudawy kolor, przed­sta­wiało się jej oczom jak nie­wy­raźne cie­nie, a to tym bar­dziej, iż dopiero co zapa­liła lampy w bufe­cie i miała nieco pora­żony wzrok. Przez chwilę zda­wało się jej, że męż­czy­zna, na któ­rego patrzy, ma olbrzy­mie usta, sze­roko roz­warte, nie do uwie­rze­nia olbrzy­mie, zaj­mu­jące całą dolną część twa­rzy. Gdy weszli, ruszył się na swym krze­śle, żach­nął i pod­niósł dłoń. Pani Hall otwo­rzyła drzwi na oścież tak, że w pokoju zro­biło się wid­niej, wsku­tek czego ujrzała go wyraź­niej, z sza­li­kiem przy ustach, tak samo, jak go widziała poprzed­nio z ser­wetą. Sądziła, że to po pro­stu cie­nie oma­miły jej wzrok.

– Pozwoli pan, by ten czło­wiek zaj­rzał do zegara? – spy­tała, odzy­sku­jąc znowu spo­kój.

– Zaj­rzeć do zegara? – odpo­wie­dział, spo­zie­ra­jąc wkoło sen­nie i mówiąc przez rękę, a potem, roz­bu­dziw­szy się zupeł­nie, dodał: – I ow­szem.

Pani Hall poszła po lampę, a tym­cza­sem gość wstał i prze­cią­gnął się. Potem poja­wiło się świa­tło, a pan Teddy Hen­frey, wcho­dząc, zna­lazł się nie­opo­dal tej zaban­da­żo­wa­nej oso­bi­sto­ści. Poczuł wtedy jakiś lęk.

– Dobre popo­łu­dnie – rzekł obcy, patrząc na niego jak rak…

– Sądzę – rzekł pan Hen­frey – że nie jestem natrętny.

– By­naj­mniej – odparł obcy. – Jak­kol­wiek, o ile rozu­miem – rzekł, zwra­ca­jąc się do pani Hall – pokój ten prze­zna­czony jest do mego wyłącz­nie użytku.

– Przy­pusz­czam – odparła pani Hall – że pan woli mieć zega­rek…

– Zapewne – odparł obcy – zapewne, ale poza tym pra­gnę być sam i nie dozna­wać żad­nej prze­szkody.

Zwró­cił się ple­cami do kominka i zało­żył ręce w tył.

– A teraz – dodał – skoro tylko naprawa zegara się skoń­czy, chciał­bym dostać nieco her­baty. Ale nie wcze­śniej, niż napra­wia­nie zegarka się skoń­czy.

Pani Hall miała zamiar opu­ścić pokój, nie czy­niła tym razem żad­nej próby nawią­za­nia roz­mowy, ponie­waż nie pra­gnęła być pogar­dli­wie potrak­to­wana w obec­no­ści pana Hen­freya. Gdy gość spy­tał ją, czy poczy­niła już jakieś kroki w celu spro­wa­dze­nia jego rze­czy z Bram­ble­hurst, obja­śniła że wspo­mniała o spra­wie pocz­ty­lio­nowi i że bagaż zosta­nie spro­wa­dzony naza­jutrz.

– Jesteś pani pewna, że wcze­śniej nie można? – spy­tał.

Była pewna z wyraźną ozię­bło­ścią.

– Powi­nie­nem wyja­śnić – dodał – czego nie uczy­ni­łem poprzed­nio, będąc fak­tycz­nie zanadto zmar­z­nięty i znu­żony, iż jestem bada­czem doświad­czal­nym.

– Ach tak, panie – powie­działa pani Hall, mocno zain­try­go­wana.

– A mój bagaż zawiera apa­raty i odczy­niki. Spie­szy mi się oczy­wi­ście do dal­szego pro­wa­dze­nia moich docie­kań.

– Oczy­wi­ście, panie.

– Powo­dem, dla któ­rego przy­by­łem do Iping – cią­gnął dalej z pewną roz­wagą – było… pra­gnie­nie samot­no­ści. Pra­gnę, aby mi w pracy nie prze­szka­dzano. W dodatku do mojej pracy, przy­pa­dek…

Tak mi się zda­wało, pomy­ślała pani Hall.

– …zmu­sza mnie do pew­nego odosob­nie­nia. Oczy moje są nie­raz tak słabe i tak mnie bolą, że muszę się zamy­kać w ciem­no­ści na całe godziny… zamy­kać się cza­sami… kiedy… nie­kiedy. Oczy­wi­ście nie w tej chwili. W takich razach naj­słab­sza prze­szkoda, wej­ście kogoś obcego do pokoju, staje się dla mnie źró­dłem nad­zwy­czaj bole­snego udrę­cze­nia… Pra­gnął­bym, aby to zostało zro­zu­miane.

– Oczy­wi­ście, panie – rze­kła pani Hall. – Ale jeżeli mi wolno ośmie­lić się i spy­tać…

– To już wszystko – rzekł obcy z tym spo­koj­nym i nie­za­wod­nym wyra­zem osta­tecz­nego zała­twie­nia sprawy, jaki mógł przy­bie­rać dowol­nie.

Pani Hall zacho­wała swe pyta­nia i swą empa­tię na lep­szą chwilę.

Kiedy pani Hall opu­ściła pokój, gość został w pozy­cji sto­ją­cej przed ogniem, spo­glą­da­jąc, jak powia­dał pan Hen­frey, na zegar. Pan Hen­frey pra­co­wał z lampą przy sobie, a zie­lony klosz rzu­cał silne świa­tło na jego dło­nie, na zegar i kółka, pogrą­ża­jąc resztę pokoju w cie­niu. Gdy spoj­rzał przed sie­bie, barwne płatki latały mu przed oczami. Będąc z natury czło­wie­kiem bar­dzo cie­ka­wym, wyjął maszy­ne­rię – co było cał­kiem nie­po­trzebne – z myślą odda­le­nia chwili odej­ścia i być może z zamia­rem wda­nia się w roz­mowę z obcym. Ale obcy stał niemy i cichy. Tak cichy, że to zaczęło dzia­łać Hen­freyowi na nerwy. Poczuł się samotny w pokoju, a gdy pod­niósł oczy, ujrzał ciem­no­szarą oban­da­żo­waną głowę i olbrzy­mie ciemne soczewki wpa­trzone w niego upar­cie; zie­lono-pla­mi­sta mgła uno­siła się przed nimi. Zja­wi­sko to wzbu­dziło w Hen­freyu tak zabo­bonną trwogę, iż przez minutę wpa­try­wali się w sie­bie w mil­cze­niu. Potem Hen­frey spu­ścił znowu wzrok. Było to nad wyraz nie­miłe poło­że­nie. Tak by chciał coś powie­dzieć… Czy miałby może zauwa­żyć, iż pogoda była, jak na tę porę roku, nieco za zimna? Spoj­rzał znowu w górę, jak gdyby w celu wymie­rze­nia tego pierw­szego strzału.

– Pogoda… – zaczął.

– Czemu pan nie koń­czy i sobie nie idzie? – rze­kła sztywna postać, wyraź­nie w sta­nie led­wie powścią­ga­nego gniewu. – Wszystko, co pan ma zro­bić, to utwier­dzić wska­zówkę godzi­nową na jej osi. Pan po pro­stu urzą­dza jakieś sztuczki.

– Oczy­wi­ście, panie, w minutę będę gotów. Prze­śle­pi­łem…

Pan Hen­frey skoń­czył robotę i wyszedł.

Ale wyszedł z uczu­ciem nad­zwy­czaj­nego udrę­cze­nia.

– Niech licho porwie! – bąk­nął sam do sie­bie, brnąc przez świeżo spa­dły śnieg ku wsi. – Czło­wiek musi zaba­wiać się nie­kiedy napra­wia­niem zega­rów.

Potem znowu cią­gnął dalej.

– Czyż nie wolno czło­wie­kowi spoj­rzeć na cie­bie? Szka­radny! Widać, że nie. Gdyby nawet poli­cja szu­kała cię, nie mógł­byś być bar­dziej oban­da­żo­wany i otu­lony.

W zaułku Gle­esona Hen­frey spo­tkał Halla, który świeżo poślu­bił gospo­dy­nię dziw­nego przy­by­sza i cza­sami trud­nił się prze­wo­że­niem podróż­nych do przy­stanku Sid­der­bridge, jeżeli ktoś tego zażą­dał; teraz wła­śnie wra­cał do domu.

Hall widać zatrzy­my­wał się na chwilę w Sid­der­bridge, co można było wnio­sko­wać ze spo­sobu jego powo­że­nia.

– Jak się masz, Teddy? – zawo­łał, mija­jąc go.

– Macie tam w domu dzi­waka! – rzekł Teddy.

Hall uprzej­mie ścią­gnął cugle.

– Co powia­da­cie? – spy­tał.

– Dzi­wacz­nie wyglą­da­jący pan zatrzy­mał się w waszym zajeź­dzie – odparł Teddy. – Niech­że mnie licho!

Powie­dziaw­szy to, zaczął żywo opi­sy­wać gro­te­sko­wego gościa jego żony.

– Wygląda mi to tro­chę na prze­bra­nie, czyż nie? Ja bym tam musiał widzieć twarz czło­wieka, który by się zatrzy­mał u mnie na miesz­ka­nie – rzekł Hen­frey. – Ale kobiety są pełne ufno­ści, gdy cho­dzi o ludzi obcych. Zajął wasze pokoje i nie zdra­dził nawet swego nazwi­ska.

– Czy być może? – rzekł Hall, który słabo rozu­miał, o co cho­dzi.

– Tak – odparł Teddy. – Na tygo­dnie. Kto­kol­wiek to jest, nie można się go pozbyć przed upły­wem tygo­dnia. Powiada, że jutro spo­dziewa się mnó­stwa pakun­ków. Miejmy nadzieję, Hallu, że to nie będą kamie­nie w pakach.

Opo­wie­dział Hal­lowi o tym, jak to ciotkę jego w Hastings oszu­kał obcy przy­bysz z pustym tłu­mocz­kiem.

W ogóle pozo­sta­wił Halla w sta­nie nie­ja­snego podej­rze­nia.

– Wio! Sta­ru­cha – zawo­łał Hall. – Zdaje mi się, że trzeba będzie pomy­śleć o tej spra­wie.

Teddy poszedł dalej swoją drogą, z umy­słem znacz­nie uspo­ko­jo­nym.

Hall nato­miast, zamiast pomy­śleć o tej spra­wie, został po powro­cie mocno zła­jany przez swą żonę za to, że tak długo sie­dział w Sid­der­bridge, a jego łagodne wypy­ty­wa­nia spo­tkały się ze zgryź­li­wymi odpo­wie­dziami, wcale go nie­za­spo­ka­ja­ją­cymi. Ale ziarno podej­rze­nia, zasiane przez Teddy’ego, kieł­ko­wało w umy­śle Halla pomimo tych znie­chę­ca­ją­cych począt­ków.

– Wy, baby, nie wie­cie wszyst­kiego – rzekł Hall, zde­cy­do­wany dowie­dzieć się cze­goś pew­niej­szego o oso­bie swego gościa przy naj­bliż­szej spo­sob­no­ści.

A kiedy obcy przy­bysz poło­żył się spać, co nastą­piło około godziny wpół do dzie­sią­tej, Hall udał się zama­szy­ście do salonu i spo­glą­dał bar­dzo surowo na meble swo­jej żony na dowód, że obcy nie był tam panem; wresz­cie przej­rzał badaw­czo, a nieco pogar­dli­wie, arkusz obli­czeń mate­ma­tycz­nych pozo­sta­wiony tam przez gościa. Uda­jąc się na spo­czy­nek, zale­cił pani Hall, aby bar­dzo tro­skli­wie zba­dała bagaż gościa, kiedy go przy­wiozą następ­nego dnia.

– Patrz swego nosa i inte­resu – odparła pani Hall – a ja będę pil­no­wała swego.

Czuła się o tyle bar­dziej skłonna do swa­rów z mężem, iż obcy gość był nie­wąt­pli­wie nie­zwy­kle dziw­nym gatun­kiem przy­by­sza, a ona sama wcale nie miała naj­mniej­szej co do niego pew­no­ści. W środku nocy zbu­dziła się z powodu snu o olbrzy­mich, bia­łych jak bru­kiew, gło­wach pomy­ka­ją­cych za nią na końcu nie­zmier­nie dłu­giej szyi i ści­ga­ją­cych ją spoj­rze­niami czar­nych oczu. Ale, będąc roz­sądną kobietą, przy­tłu­miła wszel­kie obawy, odwró­ciła się na drugi bok i zasnęła.

Rozdział III

Tysiąc i jedna butelka

Stało się więc, że 28 lutego, na samym początku odwilży, szcze­gólna oso­bi­stość przy­była z nie­skoń­czo­no­ści do wsi Iping. Następ­nego dnia przy­wle­kły się po bło­cie i rze­czy – istot­nie oso­bliwe. Skła­dało się na nie kilka kufrów, takich, jakie roz­tropny czło­wiek mógł posia­dać, ale w dodatku do kufrów zna­la­zła się skrzy­nia z książ­kami, wiel­kimi gru­bymi książ­kami, z któ­rych kilka było w jakimś nie­zro­zu­mia­łym piśmie, ponadto tuzin czy wię­cej kla­tek z desek drew­nia­nych, pak i skrzy­nek, zawie­ra­ją­cych przed­mioty opa­ko­wane w słomę… butelki szklane. Przy­bysz, otu­lony w kape­lusz, palto, ręka­wiczki i szal, wyszedł nie­cier­pli­wie na spo­tka­nie wozu z Pearen­side, kiedy Hall gawę­dził sobie nieco przed zanie­sie­niem rze­czy do pokoju. Wyszedł, nie zwra­ca­jąc uwagi na psa, który wąchał nogi Halla.

– Spiesz­cie się ze skrzy­niami – powie­dział. – Już i tak dosyć długo cze­ka­łem.

Zszedł po scho­dach ku wozowi, jak gdyby z zamia­rem uję­cia mniej­szych skrzy­nek. Gdy tylko pies spo­strzegł Halla, zaczął się jeżyć i war­czeć zaja­dle, a kiedy ten biegł po scho­dach, pies pod­sko­czył, a potem dał susa pro­sto do jego ręki.

– Hej! Hej! – zawo­łał Hall, odska­ku­jąc, bo nie był wcale boha­te­rem wobec psów.

Woź­nica zaś zawo­łał:

– Leżeć! – I chwy­cił za bicz.

Oka­zało się, że zęby psa ześli­znęły się po ręce, dało się sły­szeć kop­nię­cie, a pies uczy­nił skok w bok i oparł się o nogi gościa, co spo­wo­do­wało pęk­nię­cie jego spodni. Potem cień­szy koniec bata woź­nicy dosię­gnął jego wła­sno­ści, a pies, wyjąc z trwogi, schro­nił się pod kołami wozu. Wszystko to stało się w ciągu pół minuty. Nikt nie wymó­wił ani słowa, każdy krzy­czał. Przy­bysz spoj­rzał pospiesz­nie na swą roz­dartą ręka­wiczkę i na swą nogę, pochy­lił się ku niej, potem odwró­cił się na miej­scu i wbiegł szybko po scho­dach do zajazdu. Woź­nica i Hall sły­szeli, jak biegł pospiesz­nie przez kory­tarz, potem po scho­dach do pokoju sypial­nego.

– Ach, ty bydlaku! – rzekł woź­nica, zła­żąc z wozu z biczem, gdy pies śle­dził go poprzez koła. – Do nogi! – zawo­łał woź­nica. – Chodź lepiej dobro­wol­nie.

Hall stał, gapiąc się.

– Został przez psa pogry­ziony – ode­zwał się. – Pójdę zoba­czyć, co się z nim dzieje. – I powlókł się za przy­by­szem.

W przej­ściu spo­tkał panią Hall.

– Pies woź­nicy ugryzł gościa – rzekł.

Udał się pro­sto na pierw­sze pię­tro, a ponie­waż drzwi były uchy­lone, roz­warł je sze­roko i wszedł bez cere­mo­nii, gdyż z natury swej był wścib­ski. Roleta była opusz­czona, a w pokoju pano­wała ciem­ność. Hall spo­strzegł naj­oso­bliw­szą rzecz pod słoń­cem, bo zwra­ca­jące się ku niemu, a pozba­wione ręki ramię i twarz o trzech olbrzy­mich nie­okre­ślo­nych bia­łych pla­mach, podobną do twa­rzy bla­dego bratka. Potem poczuł gwał­towne ude­rze­nie w piersi, odrzu­ce­nie, a następ­nie drzwi zatrza­snęły się za nim i zostały zamknięte na klucz. Działo się to wszystko tak prędko, iż nie miał nawet czasu na poczy­nie­nie spo­strze­żeń. Teraz stał w małej ciem­nej sieni, myśląc o tym, co widział. W kilka chwil potem przy­łą­czył się do małej grupki ludzi zgro­ma­dzo­nych przed zajaz­dem. Woź­nica opo­wia­dał wszystko od początku po raz drugi, pani Hall tłu­ma­czyła mu, że jego pies nie powi­nien gryźć jej gości. Był tam też Huxter, skle­pi­karz z naprze­ciwka, wypy­tu­jący o wszystko, dalej Sandy Wad­gers z kuźni, bawiący się w sędziego, obok nich zaś jesz­cze kobiety i dzieci wygła­sza­jące mnó­stwo bzdur.

– Już ja bym tam nie pozwo­liła sie­bie ugryźć! To nie ma sensu mieć takie psy. Za cóż on go ugryzł? – I tak dalej.

Hall, patrząc na nich ze scho­dów i przy­słu­chu­jąc się, nie mógł uwie­rzyć, iż widział przed sobą coś tak oso­bli­wego. Jego słow­nik był za ubogi na okre­śle­nie dozna­nych wra­żeń.

– Nie potrze­buje pomocy, jak sam powiada – odparł na pyta­nie posta­wione mu przez żonę. – Ot, lepiej zno­śmy rze­czy do środka.

– Powi­nien sobie zaraz kazać wypa­lić – ode­zwał się Huxter – zwłasz­cza że może się wywią­zać zapa­le­nie.

– Ja bym przede wszyst­kim zastrze­liła psa – ode­zwała się jakaś nie­wia­sta w gru­pie.

Nagle pies zaczął znowu war­czeć.

– Śpiesz­cie się! – wołał gniewny głos w drzwiach, gdzie stał opa­tu­lony przy­bysz z posta­wio­nym do góry koł­nie­rzem i opusz­czo­nym ron­dem kape­lu­sza. – Im prę­dzej znie­sie­cie rze­czy do środka, tym mi będzie przy­jem­niej.

Jakiś świa­dek sceny zauwa­żył, że spodnie i ręka­wiczki zostały zmie­nione.

– Czy pies pana ugryzł? – spy­tał woź­nica. – Jest mi bar­dzo przy­kro…

– Ani odro­binę – rzekł gość. – Nawet skóry nie dra­snął. Śpiesz­cie się z wypa­ko­wa­niem.

Potem, według zezna­nia Halla, zaklął pod nosem.

Zale­d­wie pierw­szą skrzy­nię zanie­siono do salonu, gość rzu­cił się na nią z nie­sły­chaną łap­czy­wo­ścią i zaczął roz­pa­ko­wy­wać, roz­rzu­ca­jąc słomę po dywa­nie pani Hall, wydo­by­wa­jąc butelki: małe pękate butelki zawie­ra­jące proszki, małe deli­katne bute­leczki zawie­ra­jące zabar­wione i białe płyny, row­ko­wane nie­bie­skie butelki z napi­sem „tru­ci­zna”, butelki pękate o wysmu­kłych szyj­kach, wiel­kie zie­lone butelki, butelki ze szkla­nymi kor­kami i przy­kle­jo­nymi ety­kie­tami, butelki z deli­kat­nymi kor­kami, butelki z czo­pami, butelki z drew­nia­nymi głów­kami, butelki do wina, do oliwy sto­ło­wej – a wszyst­kie, w miarę wyj­mo­wa­nia, usta­wiał rzę­dami na biurku, na kominku, na stole pod oknem, na pod­ło­dze, na pół­kach do ksią­żek, sło­wem – wszę­dzie. Wła­ści­ciel dro­ge­rii w Bram­ble­hurst nie miał nawet połowy tych bute­lek. Było doprawdy na co patrzeć. Jedna skrzy­nia po dru­giej były wypa­ko­wane, aż wresz­cie wszyst­kie, w licz­bie sze­ściu, zostały opróż­nione, a na stole zale­gła sterta słomy. Jedyne przed­mioty, jakie zna­la­zły się obok bute­lek, to pro­bówki i sta­ran­nie zapa­ko­wane szalki do badań.

Skoro tylko skrzy­nie zostały roz­pa­ko­wane, gość pod­szedł ku oknu i zabrał się do roboty, nie trosz­cząc się wcale o pod­ściółkę ze słomy, o ogień, który wygasł, o skrzy­nię z książ­kami na dwo­rze ani o kufry i inne przy­nie­sione na górę pakunki.

Gdy pani Hall przy­nio­sła obiad, gość był już tak zato­piony w swej pracy i tak zajęty wle­wa­niem drob­nych kro­pe­lek pły­nów do pro­bó­wek, że nie sły­szał jej, póki nie zmio­tła roz­sy­pa­nej słomy i nie posta­wiła tacy na stole, może z odro­biną nie­chęci, widząc, w jakim sta­nie znaj­do­wała się pod­łoga. Wtedy odwró­cił nieco głowę i natych­miast powró­cił do pier­wot­nej pozy­cji. Ale widziała, że zdjął oku­lary, które leżały obok niego na stole, a przy tym zda­wało się jej, że oczo­doły miał nie­sły­cha­nie głę­bo­kie. Wło­żył znowu oku­lary, po czym odwró­cił się i spoj­rzał na nią. Już miała skar­żyć się na słomę na pod­ło­dze, gdy zaczął mówić pierw­szy:

– Życzę sobie, aby pani nie wcho­dziła bez puka­nia – powie­dział tonem nad­zwy­czaj­nego znie­cier­pli­wie­nia, tak mu wła­ści­wego.

– Puka­łam, ale widocz­nie…

– Być może, iż pani pukała. Ale przy moich bada­niach… przy moich istot­nie bar­dzo pil­nych i nie­zbęd­nych bada­niach… naj­lżej­sza prze­szkoda, wstrzą­śnie­nie drzwiami… Muszę pro­sić panią…

– Ow­szem. Ależ może pan zamy­kać się na klucz, jeżeli panu się tak podoba.

– Bar­dzo dobra myśl – powie­dział gość.

– Tylko ta słoma, panie! Jeżeli mi wolno zro­bić uwagę…

– Nie czyń pani żad­nej uwagi. Jeżeli słoma robi pani jaką róż­nicę, to pro­szę odpo­wied­nią kwotę wsta­wić do rachunku.

Ona zaś mruk­nęła coś pod nosem, jak gdyby klą­twę.

Gość tak był dziwny, tak napa­stliwy i wybu­cha­jący, gdy stał, trzy­ma­jąc w jed­nej ręce butelkę, a w dru­giej pro­bówkę, że pani Hall cał­kiem się zanie­po­ko­iła.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki