Niewidzialna dziewczyna - Katarzyna Kielecka - ebook + audiobook + książka
NOWOŚĆ

Niewidzialna dziewczyna ebook i audiobook

Katarzyna Kielecka

5,0

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!

25 osób interesuje się tą książką

Opis

Trzynastoletnia Ofelia jest niewidzialna dla tych, którzy powinni ją kochać. Stara się być nijaka, szara jak wróbel, by uniknąć kpin rówieśników i razów dorosłych. Jedynym jej przyjacielem jest zeszyt, z którym dzieli się lękiem, tęsknotą i bólem oraz... wielkim marzeniem.

Aneta pozbierała się po rozwodzie. Pozornie. W rzeczywistości rana upokorzenia nadal piecze – ani dobre relacje z córką Martą i wierne przyjaciółki, ani ulubiona praca nie przynoszą jej ukojenia. Nagle życie nabiera tempa i wszystko staje na głowie. W teatrze Aneta spotyka dawnego znajomego, a do drzwi jej domu puka ktoś, kogo absolutnie się nie spodziewała...

Niewidzialna dziewczyna to przejmująca opowieść o samotności i odwadze do walki o lepsze życie. Jak mówi jeden z bohaterów powieści: „Widzisz tylko jedno wyjście z sytuacji. W dodatku niekoniecznie to najlepsze. A tych wyjść są dziesiątki”.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 335

Rok wydania: 2025

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 10 godz. 0 min

Rok wydania: 2025

Lektor: Ilona Chojnowska

Oceny
5,0 (5 ocen)
5
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Anna4891

Nie oderwiesz się od lektury

Polecam
10
magdala36

Nie oderwiesz się od lektury

Są rodziny dla których 500+, teraz 800, to stały dochód, choć wydawany niezgodnie z przeznaczeniem, więc trzeba robić wszystko żeby nie odebrano dziecka. Z jednej z takich rodziny z kamienicy w centrum Łodzi, pochodzi nastoletnia Ofelia. Z ojcem nie było idealnie, po jego śmierci przyszedł konkubent matki. Póki miał pracę było ok, kiedy ją stracił zaczął się dramat dziewczynki. Jedyną nadzieję widzi w przyrodniej siostrze, o której dowiedziała się przypadkiem. Po urodzeniu matka zostawiła ją w szpitalu, to Marta z "Obcej kobiety". Jak się ma z nią skontaktować, opowiedzieć swoją historię i przekonać żeby zaopiekowała się młodsza siostrą? Po zawirowaniach wywołanych rozwodem rodziców, informacją o adopcji, poznaniem biologicznego ojca życie Marty wróciło do równowagi. Studiuje, mieszka z Anetą swoją matką. Żadna nie zwraca uwagi na dziewczynkę w obszernej bluzie, która kręci koło ich domu. Pojawia się Karol, były mąż i ojciec którego obie nie chcą znać, robi się zamieszanie i nikt nie d...
10



Wszystkie prawa zastrzeżone. Żadna część niniejszej książki nie może być reprodukowana w jakiejkolwiek formie ani w jakikolwiek sposób bez pisemnej zgody wydawcy.

Projekt okładki i stron tytułowych

Ilona Gostyńska-Rymkiewicz

Zdjęcia na okładce

AberrantRealities, franz12 | stock.adobe.com

Redakcja

Monika Simińska

Redakcja techniczna, skład, łamanie oraz opracowanie wersji elektronicznej

Grzegorz Bociek

Opracowanie wersji elektronicznej

Karol Bociek

Korekta

Aleksandra Wrońska

Monika Simińska

Niniejsza powieść to fikcja literacka. Wszelkie podobieństwo do osób i zdarzeń rzeczywistych jest w tej książce niezamierzone i przypadkowe.

Wydanie I, Katowice 2025

Wydawnictwo Szara Godzina s.c.

[email protected]

www.szaragodzina.pl

© Copyright by Wydawnictwo Szara Godzina s.c., 2024

ISBN 978-83-68302-61-5

 

Dla Gosi G. za humor, dojrzały optymizm i za ikoniczne słowa,

które rzuca w podbramkowych sytuacjach: „damy radę”.

Jeśli nie zmienisz swojego życia w opowieść,

staniesz się tylko fragmentem cudzej historii.

Terry Pratchett, Zadziwiający Maurycy i jego edukowane gryzonie

Nie da się zacząć życia od nowa,

Ale da się zacząć życie od dziś.

Marianna Gierszewska

Prolog

30 marca 2025, niedziela

Henryka Liszka poprawiła zsuwający się z parapetu puchowy jasiek i wbiła w niego łokcie. Na różowej poszewce w serduszka rozścielił się obfity, mocno przywiędły biust, wyeksponowany głębokim dekoltem kwiecistej podomki.

Od dobrej godziny tkwiła w otwartym oknie, łapała promienie wiosennego słońca i zabijała nudę. Rozglądała się po podwórku bez większej nadziei, że akurat w ostatnią marcową niedzielę zobaczy coś ciekawego. Szare, powygryzane zębem czasu mury oplatały się wokół równie szarej codzienności. Gdzieś tam, na Piotrkowskiej, Placu Wolności i w Manufakturze toczyło się intensywne, barwne życie. W chylącej się ku upadkowi kamienicy przy ulicy Pomorskiej tylko od czasu do czasu wiatr przywiewał smętne strzępy gasnącej nadziei, że rewitalizacja centrum kiedyś tu dotrze. Bez niej ponadstuletni budynek nie miał szans wrócić do dawnej świetności. Sypał się i zarastał grzybem, a przecież mieścił kilkanaście lokali komunalnych oraz nieoficjalny punkt handlowo-usługowy Walczaków, oferujący wszystko od taniego bimbru i papierosów po, jeszcze tańsze, bezpruderyjne dziewczyny.

Niskopodłogowy tramwaj miękko przemknął po torach i cicho stęknąwszy, zatrzymał się na przystanku. Chwilę później w wąskiej, ciemnej bramie pojawiła się zakapturzona postać w spranej czarnej bluzie jak po starszym bracie. Ostrożnie zerknęła za siebie. Następnie oparła dłonie o uda i oddychała ciężko. Odsapnęła i ruszyła w głąb podwórka na lekko ugiętych nogach, ze spuszczoną głową, jakby starała się być jak najmniej widoczna lub czegoś się obawiała. Dopadła do drzwi na klatkę schodową w lewej oficynie i zamarła z palcem wycelowanym w domofon. Po chwili opuściła rękę, niepewna, czy to, co zamierza zrobić, ma jakiś sens.

Henryka Liszka przyglądała się temu ze zmarszczonym czołem. Usta pokryte krwistoczerwoną pomadką zacisnęła w wąską kreskę, miażdżąc trzymanego w nich papierosa. Krótkimi palcami zabębniła w okienną ramę. Wreszcie sapnęła, zsunęła okulary z szerokiego, perkatego nosa i mruknęła:

– Kolejna łajza. Wchodzą jak do siebie, leją po kątach, a potem cuchnie na całym podwórku.

Bury kot wskoczył na jasiek i przeparadował przed Henryką, smagając ją po twarzy ogonem. Przysiadł i z zaangażowaniem godnym lepszej sprawy lizał futro na grzbiecie. Wyginał się jak rura odkurzacza, co rozczuliło jego właścicielkę. Podrapała zwierzę za uchem, pozwoliła, by serce jej zmiękło, po czym wróciła spojrzeniem do intruza.

Nieznajoma postać pokiwała się chwilę, przenosząc ciężar z palców na pięty, i wreszcie zdecydowała się puknąć w przycisk z numerem mieszkania. Niestety z daleka nie dało się dostrzec którego.

– A figę. – Liszka zgasiła niedopałek w kryształowej popielniczce i wepchnęła kciuk między palec wskazujący a środkowy. Domofon od kilku tygodni nie działał. Aby wejść, należało po prostu nacisnąć klamkę. Spróbuje czy odejdzie? Jeśli zamierza dostać się na klatkę po to tylko, by napaskudzić pod schodami… Satysfakcja natychmiast przerodziła się w gniew, choć umiarkowany, bo szturmowana była przeciwna oficyna, więc obchodziła Henrykę tyle o ile.

Łajza spróbowała. Zamek ustąpił i niepozorna postać zniknęła za drzwiami.

Diabli wiedzą, co to za czort. Lazło jakoś bezpłciowo, rozmyślała. Na nogach czarne trampki, dosyć wysłużone, za to czyste i niezbyt wielkie. Łeb zakryty, więc kudłów nie widać. Chude toto, łachy wiszą jak na wieszaku… Jeśli chłop, to mikrus albo niedorosły szczeniak. Na kobietę to coś też nie bardzo wyglądało, ale trudno ocenić z daleka. Nie zataczało się, więc jeśli nawet pijane, to nie w sztok. Naćpane może być albo, co najprawdopodobniejsze, szpieguje, co by tu ukraść.

Też sobie miejsce znalazło! W kamienicy nikt nawet porządnego auta nie ma. Szumowski wozi się dwudziestoletnim zielonym kombi, Baranowicz ma przerdzewiałą škodę, a Maliniaki spod czwórki parkują w podwórzu dostawczaka, ale ino patrzeć, jak się wyniosą. Dom stawiają w Andrzejowie, bo się dorobili na handlu babskimi łachami, znaczy konfekcją damską. I niech im idzie na zdrowie, bo nawet serdeczni, pomocni. Trzy auta na cały dom. Cóż to jest?

No, jeszcze ta ruda zołza, co od miesiąca wynajmuje mansardę, parkuje w podwórzu małym wypierdkiem, srebrnym i wyglancowanym, jakby nim ludzi do ślubu woziła. Ona zresztą też zwykle wyfiokowana. Głowę wysoko nosi, jak jakaś królowa, i z nikim z sąsiadów się nie przywita, paru słów nie zamieni, bo w kółko przez komórkę gada. Pewnie jej się zdaje, że Liszka zawsze była stara i gruba, że nie wie, jak to jest być młodym, pięknym, wierzyć, że ma się u stóp cały świat. Głupia larwa! Henryka doskonale wszystko pamiętała, zarówno tę naiwną wiarę, jak i późniejsze rozczarowanie, gdy życie okazało się mniej kolorowe, niż by sobie tego życzyła.

Kot skończył toaletę i wrócił do mieszkania, by już za chwilę paradować po okrągłym stole i zaczepiać pazurkami o koronkowy obrus. Kobieta łypała na niego kątem oka. Syknęła nawet raz czy drugi: „a psik!”, ale niewiele sobie z tego robił. Rozpuściła sierściucha ponad miarę. Nazwała go Sewcio na cześć Seweryna Krajewskiego, największej i niespełnionej miłości z dawnych lat. Do tej pory drżało jej serce, gdy puszczała na starym boomboksie płyty z piosenkami Czerwonych Gitar.

Obca postać pojawiła się ponownie dopiero po niemal godzinie. Ewidentnie chodziło jej o coś więcej niż zasikanie klatki schodowej. Zamknęła za sobą drzwi wyjątkowo cicho, delikatnie, przylgnęła plecami do chłodnego muru, z którego dawno odpadł tynk, przykucnęła, splotła ramiona na kolanach i schowała w nich głowę. Słabo jej czy beczy? W Henryce zerwały się ludzkie odruchy sowicie przyprawione ciekawością.

Zawołać? E tam, po co ściągać uwagę sąsiadów. Jeszcze znowu któryś powie, że na starość zrobiła się wścibska. Iść tam i zapytać? Szkoda zachodu. Musiałaby się ubrać, bo w kusej podomce na podwórko nie wyleci. Zaraz by się posypały komentarze, że oszalała i umyśliła sobie wracać do czasów świetności…

Obmacała kieszenie, wyjęła zapalniczkę i nieco sfatygowaną paczkę czerwonych kentów. Zapaliła jednego, odkaszlnęła tak paskudnie, że każdy przyzwoity pulmonolog dostałby zawału, a następnie ponownie umieściła łokcie na wymoszczonym poduszką parapecie. Klęczała na krześle z wypiętymi pośladkami, bo tylko w tej pozycji nie dokuczał jej kręgosłup. Wnikliwie obserwowała podwórko i rytmicznie wypuszczała w świat kółeczka z dymu.

Łajza siedziała w kucki jak zamurowana, a tymczasem marzec pokazał swoje kapryśne oblicze. Słońce przygasło pod naporem chmur, zaś wiosenny wiatr szarpnął nagie gałęzie winorośli, które pięły się po murze lewej oficyny, zaciemniając okna na parterze. Jedno z nich uchyliło się bezszelestnie. Piętnastoletni syn Maliniaków, z którym od początku mieli tylko utrapienie, bo ani minuty na tyłku nie umiał usiedzieć, wspiął się na parapet, wyskoczył miękko na trylinkę, podciągnął dresy na chudym tyłku i pognał na ulicę, nie zwróciwszy uwagi na intruza przy drzwiach do klatki schodowej. Pewnie znów dostał od matki szlaban na wyjścia z kolegami i dlatego wymknął się po partyzancku.

Ledwo zniknął, z nieba lunęły potoki deszczu. Po plecach Liszki przebiegł dreszcz. Potarła dłońmi ramiona. Złapała jasiek i niedbale rzuciła na wersalkę. Sewcio natychmiast się na nim ułożył z zamiarem drzemki. Nie fuknęła na niego. Nawet się nie skrzywiła. Pozwalała kotu na dowolne brewerie, byle tylko nie sikał na meble.

Dopaliła papierosa, zgniotła peta w popielniczce i sięgnęła z krzesła liliowy sweter, obszerny niczym kropierz. Wbiła potężne ramiona w przyciasne rękawy, starannie zapięła guziki i postanowiła odgrzać sobie obiad.

Przymknęła okno, zostawiając wąską szparę. Po mokrej, za to niezbyt mroźnej zimie w mieszkaniu wciąż unosił się zapach wilgoci. Wiedziała z doświadczenia, że wietrzeniem się go nie pozbędzie, ale przynajmniej mogła się łudzić, że oddycha czystszym powietrzem. Sprawdziła, czy deszcz nie zacina i nie zachlapie podłogi, po czym ostatni raz łypnęła na przeciwległą oficynę. Trafiła na moment, w którym obca łajza nieokreślonej płci odsunęła kaptur, wepchnęła pod niego długie, cienkie włosy o barwie whisky i wytarła rękawem oczy.

– Wszelki duch… Ofelia… – sapnęła Henryka, dostrzegłszy znajomą twarz. Szarpnęła oknem i powtórzyła nieco głośniej, za to dziwnie skrzecząco, jakby nie mogła się zdecydować, czy wołać, czy szeptać: – Ofelia! – A gdy nie doczekała się odzewu, ryknęła dosadnie, niemal władczym tonem: – Felka, nie bądź głupia! Zajdź do mnie, bo przemokniesz!

Dziewczyna skuliła się, jakby tym sposobem próbowała stać się niewidzialna. Potoczyła spłoszonym spojrzeniem dookoła, rozchylając po dziecinnemu usta z wyrazem ni to zdziwienia, ni to strachu. Wreszcie zatrzymała wzrok na starszej kobiecie. Broda zatrzęsła jej się lekko, z rezygnacją pokiwała głową i bez protestu ruszyła do właściwych drzwi.

Rozdział 1

30 marca 2025, niedziela

Pół wieku to nie w kij dmuchał. Wydaje się znacznie wymowniejsze niż sielska, beztroska czterdziestka. Brzmi solidnie, poważnie, nieodwracalnie. Co by nie gadać – półmetek – i to przy optymistycznym założeniu, że się dociągnie do setki.

Odkąd trzy lata temu skończyłam pięćdziesiąt lat, moje życie nabrało takiego tempa, że ledwo za nim nadążałam i z coraz większym trudem poznawałam sama siebie.

Wspólniczka, z którą prowadziłam salon fryzjersko-kosmetyczny BeautyTEO, postanowiła porzucić szare życie w Polsce i podjąć pracę na misji w Kamerunie. Szanuję, doceniam, tylko kibicować nie mogę, bo zerwała kontakt ze wszystkimi znajomymi. Narobiła mi przy tym sporych kłopotów, bo ciążył na nas wspólny kredyt inwestycyjny. Musiałam ją na gwałt spłacić i zatrudnić na jej miejsce możliwie utalentowaną fryzjerkę. Po długich poszukiwaniach znalazłam Natalię i pożar został ugaszony.

Gdy ucichła firmowa zawierucha, porzucił mnie mąż, i jest to sprawa, o której do dziś nie potrafię myśleć ze spokojem. Karol wywrócił do góry nogami także życie naszej córki, bo po pierwsze: i na nią się wypiął, a po drugie: Marta przy okazji dowiedziała się, że trafiła pod nasze skrzydła w niemowlęctwie dzięki adopcji. Zarzuciła mi fałsz, zakłamanie i przez dłuższą chwilę poważnie się bałam, że nie zdoła tego udźwignąć. Cudem oraz dzięki pomocy mądrych, życzliwych ludzi kolejny ogień nie spalił mnie do zgliszcz.

Zmagania z codziennością ubarwiły mi drobne zawirowania zdrowotne, irytujące do tego stopnia, że postanowiłam się przebadać. Wciąż jednak prokrastynowałam trochę z lenistwa, a trochę z obawy, do czego lekarze się we mnie dokopią.

Jakiś czas temu przeliczyłam, że należne mi drugie pół wieku, z którego już nieco uszczknęłam, to tylko sześćset miesięcy. Głupio byłoby je bezmyślnie marnować, zwłaszcza że więcej raczej nie będzie. Starałam się zatem chwytać dzień, pielęgnować wartościowe relacje i z radością witać wszelkie dary od losu, jak choćby miejsca w pierwszym rzędzie, o krok od sceny…

Nie chodziłam do teatru od czasów liceum, kiedy to polonistka dwa razy w roku zabierała moją klasę na co ciekawsze przedstawienia. Gdyby dekadę temu ktoś mi powiedział, że stanę się miłośniczką opery, chyba bym pękła ze śmiechu. Podobnie bym pękła, gdyby mi wieszczył, że się rozwiodę. Eh, szkoda gadać… Ad rem. Bliżej mi było do wodewili, musicali i kabaretów, zwłaszcza starych, dziś trącących myszką, które w pojęciu większości ludzi dawno odeszły do lamusa. Jednak prawdę mówi tytuł najsłynniejszej arii z Rigoletta Verdiego La donna è mobile. Kobieta zmienną jest, a że nie wątpię w swoją kobiecość,znalazłam w operze coś zachwycającego, co windowało moje zmysły na wyższy poziom wrażliwości i sprawiało, że raz po raz czułam dreszcze na plecach.

Kiedy pokazałam Ewce i Dagmarze bilety na – a jakże – Rigoletto, w pierwszej chwili popukały się palcami w czoła. Myślały, że żartuję. Zaczęłam agitować z zaciekłością neofity. To przecież doskonały sposób na spędzenie wieczoru inaczej, niż przywykłyśmy, a takie kulturalne kobiety jak my powinny od czasu do czasu zanurzyć się w wielkiej sztuce.

Moje przyjaciółki, odporne na nawijanie makaronu na uszy, krzywiły się i przewracały oczami. Pękły dopiero, gdy napomknęłam, że owa opera została oparta na sztuce Wiktora Hugo Król się bawi, którą tuż po premierze zdjęto z afiszy jako wysoce niemoralną, zaś sam Verdi musiał się nieźle nagimnastykować, by przecisnąć swoje najnowsze dzieło przez surowe sito cenzury. Zaintrygowane ową niemoralnością, łaskawie zgodziły się pójść.

Często odwiedzałyśmy się w domach lub spędzałyśmy wieczory na mieście, by się wyluzować i oderwać od codzienności. Zwykle wybierałyśmy kino, restaurację, a od wielkiego dzwonu wystawy w muzeach. Tym razem je zaskoczyłam. A przecież powinny się tego spodziewać.

Przed niecałym rokiem do wąskiego grona moich znajomych dołączył Jerzy Chmurny, chórzysta Teatru Wielkiego z porywającym basem, przyjaznym usposobieniem i spontaniczną szczodrością. Okazał się biologicznym ojcem mojej adopcyjnej córki, obecnie już dwudziestoletniej (kiedy to zleciało?). Z godną podziwu gracją wpasował się w życie Marty jako ktoś pomiędzy przyjacielem i opiekunem, a przy tym w żadnym razie nie próbował mi jej odbierać. Po pierwszym okresie niezręczności i, kolokwialnie mówiąc, wzajemnego obwąchiwania, zapałałam do niego żywą sympatią. Żeby nie było niedomówień – do jego żony oraz ich małego synka też. Mimo nietypowego układu kontakty rodzinne układały nam się wyśmienicie. Marta zaczęła oglądać ojca na scenie, zapraszając do towarzystwa na zmianę koleżankę ze studiów i mnie.

Charyzmatyczna, pełna rozmachu muzyka przyspieszała bicie serca, artyści łódzkiej opery jak zwykle zachwycali, więc widownia słuchała jak urzeczona, tylko od czasu do czasu zgodnie wybuchając gromkim aplauzem.

Dopiero gdy wybrzmiały ostatnie dźwięki orkiestry, a światła oznajmiły przerwę, rozległy się odgłosy szurania. Zdrętwiałe od siedzenia pośladki podniosły się z miękkich czerwonych foteli. Gęsta ciżba wolno wylała się na rozświetlone foyer, poczęła przechadzać się w tę i we w tę, dreptać po schodach, przepychać w kolejce do kawiarni, a ponad wszystko komentować, dyskutować, a nawet się sprzeczać na każdy możliwy temat, nie tylko związany ze sztuką. Wnętrze Teatru Wielkiego w Łodzi wypełniło się jednostajnym szumem setek toczących się rozmów.

– Muszę do toalety – oznajmiła Dagmara. Rozejrzała się dookoła i raźno ruszyła do zakątka, w którym ustawił się długi ogonek złożony wyłącznie z kobiet.

Ewa dołączyła do niej, klnąc pod nosem.

– Jakie to niesprawiedliwe – rzuciła. – Do babskiego kolejka jak w peerelu po serdelki, a u facetów pusto. Leją rzadziej czy szybciej? – Paplała na tyle głośno, że siwy, sękaty mężczyzna zmarszczył brwi i karcąco pokręcił głową.

Nie wiedzieć czemu, poczułam się odpowiedzialna za jej zachowanie. Spaliłam raka i z wrażeniem lekkiej żenady podążyłam za dziewczynami. Niby inteligentne, obyte, dojrzałe, bo ledwo dwa lata ode mnie młodsze, a mimo to potrafiły zachowywać się jak niepohamowane dzikuski. Lubiłam je, akceptowałam z całym bagażem ich przywar, ale czasem działały mi na nerwy. Może dlatego, że były kompletnie różne ode mnie i nasza przyjaźń bazowała na magicznym przyciąganiu się przeciwieństw?

Pod łazienką wrzało jak w ulu, a wokół unosiły się ciężkie opary zmieszanych damskich perfum. W kolejce panowała niemal jarmarczna różnorodność konfekcji, fryzur i makijaży od codziennych po dopracowane w każdym calu, sztywne lub frywolne. Zdawało się, że nie obowiązuje żaden dress code, nie ma reguł odnośnie do tego, co wypada, jak w czasach, gdy chodziłam do liceum. Mężczyźni także prezentowali swobodne podejście do stroju. Nie wszyscy założyli garnitury czy chociażby marynarki. Na szczęście nie było ani jednego odzianego w dresy.

– Sądziłam, że do opery wpuszczają wyłącznie takich ą, ę, bułkę przez bibułkę. Kumacie? W kostiumach pingwina – oznajmiła Ewka, udowadniając, że jej myśli gnały tym samym torem co moje.

Po paru minutach oczekiwania dostąpiłyśmy zaszczytu skorzystania z toalety. Z trudem przepchnęłam się z kabiny do umywalki, umyłam ręce i ochlapałam twarz. Spociłam się jak mysz w połogu i zalała mnie fala gorąca. Nawaliła w budynku wentylacja czy co? Pożałowałam nieco, że założyłam pod żakiet bluzkę z długim rękawem. Tegoroczny marzec wychodził mi już bokiem. Na początku tygodnia straszył przymrozkiem i szronem na szybach samochodów, weekend przywitał słoneczną, niemal majową aurą, a w niedzielne popołudnie zalał Łódź strugami zimnego deszczu. Gdy jechałam do teatru, już nie lało, za to wiało niemożliwie. Marzyłam o tym, by kwiecień okazał nieco więcej równowagi, bo planowałam przed Wielkanocą wiosenne porządki w ogrodzie.

Po powrocie do foyer rozejrzałam się, lecz nigdzie nie dostrzegłam przyjaciółek. Rozsądnie wydedukowałam, że nadal zajmują je tematy higieniczne, zerknęłam na zegarek, spodziewając się lada chwila końca antraktu, i poczułam, że ktoś puka mnie w ramię. Jestem przesadnie wrażliwa na takie gesty. Bolą mnie, choć normalnego człowieka nie powinny. Kiedyś nawet podejrzewałam, że cierpię na allodynię, lecz badania lekarskie tego nie potwierdziły. Reaguję nieadekwatnie, dziewczyny o tym wiedzą i zdziwiło mnie, że któraś z nich pozwoliła sobie na taki nietakt. Odwróciłam się energicznie z mordem w oczach:

– Kurczę, czemu mnie dźgasz?! – wysyczałam. Charakterystyczne „r” podobne do francuskiego zawibrowało w powietrzu, przyciągając niepotrzebnie uwagę najbliżej stojących osób.

W dzieciństwie nie znosiłam tej swojej odmienności, bo koledzy mnie wiecznie przedrzeźniali. Wymogłam nawet na rodzicach wizytę u logopedy, który stwierdził z obojętnością, że rotacyzm uwularny to częsta przypadłość i niełatwo ją wyplenić. W moim przypadku się nie udało i musiałam to zaakceptować.

Pomasowałam rękę, po czym zamarłam, zorientowawszy się, że stoję oko w oko z wysokim, barczystym mężczyzną w beżowych lnianych spodniach i białej koszuli ze stójką. Spośród tłumu wyróżniały go głęboko osadzone, niemal granatowe oczy w ciemnej oprawie gęstych brwi i długie jasne włosy, które spływały na ramiona, zwijając się w luźne pukle.

– Stafka! Pardon, zapomniałem, że tego nie lubisz. – Uśmiechnął się niepewnie, z nostalgią. – Jak miło… Jak dobrze cię widzieć. Kopę lat.

Od kiedy pamiętam, przepadałam za literaturą z pierwszej połowy dwudziestego wieku i w ogóle wszystkim, co przedwojenne. Na studiach szczególną estymą darzyłam poezję Leopolda Staffa, zawsze nosiłam w torebce tomik jego wierszy, skutkiem czego koledzy z roku ochrzcili mnie Stafką, dla uproszczenia skąpiąc drugiego „f” w środku. Od obrony mojej pracy magisterskiej minęły trzy dekady, a przezwisko wciąż było używane przez większość znajomych. Często się nim przedstawiałam, bo formalne, wpisane w dokumenty imię Aneta wydawało mi się chłodne, obojętne. Stafka zmniejszała dystans, ułatwiając kontakty towarzyskie.

– Rafał, co ty tu… – Ugryzłam się w język, by nie popełnić nietaktu.

– Góra z górą się nie zejdzie, ale człowiek z człowiekiem zawsze – oznajmił sentencjonalnie. – Ciekaw jestem, co u ciebie i Karola…

Natychmiast mu przerwałam, z przykrym ukłuciem w sercu:

– Rozwód.

– Co?

– U nas rozwód.

– Rany, przykro mi. Kolejna gafa. W życiu bym nie przypuszczał, że wy… – Podniósł głos, by przekrzyczeć dźwięk gongu. – Nie zmieniłaś numeru telefonu?

– Nie.

– To zadzwonię, jeśli pozwolisz. Jutro, dobrze? Bo dziś nie pogadamy. Na pewno nie przyszłaś sama. Ja też mam towarzystwo… – zakończył z dziwną niezręcznością, na ułamek sekundy objął mnie, musnął wargami powietrze tuż przy moim policzku i odszedł, by zabrać sprzed toalety siwą starszą panią. Wysiliwszy się, rozpoznałam w niej kobietę, którą niegdyś często widywałam.

W miejsce dawnego znajomego zmaterializowały się moje przyjaciółki.

– Kto zacz? – spytała Ewka, ostentacyjnie gapiąc się na mężczyznę.

– Byron Sully – odpowiedziała za mnie Dagmara, przywołując postać z serialu popularnego w czasach naszej pierwszej młodości.

– Kto? – Ewa nie załapała.

– Absztyfikant doktor Quinn. Nie pamiętasz? Kropka w kropkę taki sam. Wszystkie dziewczyny do niego wzdychały, wycinały z gazet jego zdjęcia i wklejały do kajetów.

Faktycznie był w zbliżonym typie, choć nieidentyczny. Daga zdrowo przesadziła ze skojarzeniami, szczególnie że Rafał miał od Byrona ze dwa krzyżyki więcej. Sugerowały to kurze łapki i krótki, siwiejący zarost na mocno zarysowanej szczęce. Zresztą nie musiałam zgadywać, w jakim jest wieku, bo doskonale to wiedziałam. Znałam go nieprzyzwoicie długo, dłużej niż męża. Wróć! Byłego! A nawet archiwalnego!

– Bez przesady – zbagatelizowałam.

– Serio, ja wklejałam. Miałam takie coś jakby pamiętnik. Wpisywałam w niego grafomańskie wiersze i ozdabiałam fotosami przystojniaków z telewizji. Skąd go wytrzasnęłaś?

Zamrugałam, przełknęłam ślinę i strząsnęłam z siebie konsternację. Foyer zdążyło się niemal całkiem wyludnić, uwalniając mnie od konieczności zwierzeń.

– Z otchłani przeszłości. Kiedy indziej wam powiem. Pospieszmy się. Życzę sobie usłyszeć La donna è mobile. To jedna z niewielu arii, jakie kojarzę, więc nie będę się czuła jak ignorantka. Wyczytałam, że pojawi się w trzecim akcie.

Trochę mnie kosztowało, by odgonić wspomnienia, lecz w końcu się udało. Libretto i znakomite wykonanie wydatnie w tym pomogły. Szybka akcja, napięcie niczym w rasowym thrillerze, uwodziciele, kurtyzany, najemni mordercy. To wszystko pochłaniało bez reszty, fundując kilka kwadransów pełnych emocji, zachwytu i zapomnienia.

Rafał zawsze był słowny do bólu. Wiedziałam, że nazajutrz zadzwoni. I zadzwonił.