Gra w zielone - Katarzyna Kielecka - ebook + audiobook + książka

Gra w zielone ebook i audiobook

Katarzyna Kielecka

4,6

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!
Opis

Komisarz Szymon Maciak spędza urlop u przyjaciela w Łodzi. Odpoczywa, opiekuje się ukochanym gekonem, rozlicza z przeszłością i szuka recepty na przyszłość.
Świat nastoletniej Honoraty powoli się rozpada. Z matką, która z trudem dochodzi do siebie po rozpadzie małżeństwa, dziewczyna nie znajduje wspólnego języka. Pełna buntu podejmuje nierozsądne decyzje.
Pewnego dnia drogi tych trojga samotnych ludzi się przecinają, a korporacyjny wyjazd integracyjny staje się areną tragicznej rozgrywki. Rzeczywistość okazuje się bezwzględna i szokująca.
Kto jest przyjacielem, a kto wrogiem? Dokąd może zaprowadzić uzależnienie?
Wielowątkowa, zaskakująca, pełna zwrotów akcji nowa książka Katarzyny Kieleckiej to zaproszenie na czytelniczą ucztę dla miłośników dobrej powieści.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 465

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 13 godz. 32 min

Oceny
4,6 (49 ocen)
34
11
4
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Anetta34

Nie oderwiesz się od lektury

Dobra literatura. Fabuła wielowątkowa przez miłość, zdradę, przyjaźń. Książka zawiera elementy sensacyjne, kryminalne, obyczajowe oraz humorystyczne.
00
szipra

Całkiem niezła

Lekka nie powaliła mnie. Podobały mi się opisy różnych emocji przez autorkę.
00
lucy1969

Nie oderwiesz się od lektury

Książka mnie pochłonęła bez reszty. Dostarczyła wielu emocji od wzruszenia poprzez śmiech. Postaci bardzo zwyczajne, ludzkie, borykające się z wieloma problemami, uwikłane w beznadziejne związki, a przez to wzbudzające sympatię . Katarzyna Kielecka mnie zachwyciła więc sięgam po kolejną jej książkę. Polecam.
00
IwonaWio

Nie oderwiesz się od lektury

Super książka gorąco polecam
00
kjulencja

Nie oderwiesz się od lektury

lubię to pomieszanie gatunków
00

Popularność




Wszystkie prawa zastrzeżone. Żadna część niniejszej książki nie może być reprodukowana w jakiejkolwiek formie ani w jakikolwiek sposób bez pisemnej zgody wydawcy.

Projekt okładki i stron tytułowych

Pola i Daniel Rusiłowiczowie

Zdjęcia na okładce

© cynoclub | AdobeStock.com

© Jaspereology | Pexels pexels.com

Redakcja

Marta Jakubowska (Słowa na warsztat)

Redakcja techniczna, skład, łamanie oraz opracowanie wersji elektronicznej

Grzegorz Bociek

Korekta

Elwira Zapałowska (Słowa na warsztat)

Wioleta Żyłowska (Słowa na warsztat)

Niniejsza powieść to fikcja literacka. Wszelkie podobieństwo do osób i zdarzeń rzeczywistych jest w tej książce niezamierzone i przypadkowe.

Wydanie I, Katowice 2022

Wydawnictwo Szara Godzina s.c.

[email protected]

www.szaragodzina.pl

Dystrybucja wersji drukowanej: LIBER S.A.

ul. Zorzy 4, 05-080 Klaudyn

tel. 22-663-98-13, fax 22-663-98-12

[email protected]

www.dystrybucja.liber.pl

© Copyright by Wydawnictwo Szara Godzina s.c., 2021

ISBN 978-83-67102-36-0

Dla współpracowników i przyjaciół z WWK.

Ta historia potoczyłaby się zupełnie inaczej,

gdyby nie nasz wspólny wypad nad Zalew Sulejowski.

Jesteście dla mnie nieustanną inspiracją.

Jeszcze w zielone gramy, chęć życia nam nie zbrzydła

Jeszcze na strychu każdy klei połamane skrzydła

I myśli sobie Ikar co nie raz już w dół runął

Jakby powiało zdrowo, to bym jeszcze raz pofrunął

Wojciech Młynarski, Jeszcze w zielone gramy

PROLOG

6 października, niedziela

Samochód z cichym pomrukiem minął szeroką bramę i po chwili jednostajnego chrzęstu drzwi garażowych został wessany w ciemną czeluść budynku. Wokół panował niczym niezmącony spokój, co nasuwało podejrzenie, że budynek jest absolutnie pusty. Dziwne, bo za oknami ponura jesienna szarówka przechodziła z wolna w równie nieatrakcyjny wieczór, siąpiący niemrawą, melancholijną mżawką.

Dwaj mężczyźni: rosły, przyciągający wzrok brunet oraz przeciętny i całkiem nijaki ciemny blondyn wtargnęli do domu, rozglądali się, kiedy przecinali korytarz oraz salon, by wreszcie z zadyszką i stękaniem dotrzeć do wąskich schodów.

– Wygląda na to, że dziewczyn nie ma. Pewnie gdzieś zabalowały – jęknął Wojtek Rawicki, poprawił wysuwające mu się z ramion nieporęczne, ciężkie tekturowe pudło i ślamazarnie jął pokonywać strome stopnie. – Ależ koszmarny tobół. Chyba upadłeś na głowę. Nikt o zdrowych zmysłach nie wozi ze sobą takich rzeczy!

– I kto to mówi? – spytał ironicznym głosem idący za nim krok w krok Szymon Maciak.

W rękach niósł dwie monstrualne walizki wypełnione do granic możliwości. Mimo wysiłku nieustannie się szczerzył i nie ukrywał podekscytowania, jakby zamierzał nabrać w tym domu wiatru w żagle.

Gospodarz zatrzymał się, oparł plecami o balustradę i zerknął za siebie z rozbawieniem.

– Do czego pijesz, Topaz? Czy ja, gdy wybieram się na urlop, zabieram ze sobą cały dobytek?

– A nie? Nie zaprzeczaj faktom. Przypominam, że na własne oczy widziałem, jak przyjechaliście do twojej siostry na święta. Całe auto, włącznie z bagażnikiem dachowym, było zapchane.

Faktycznie widział. Z Jędrkiem Blińskim, Wojtkowym szwagrem, Szymon kumplował się od dzieciństwa. Obaj wychowali się w Świnoujściu i choć stracili się z oczu na lata, wiosną zeszłego roku odgrzebali dawną znajomość. Przy okazji Maciak poznał Rawickiego, który niemal od pierwszego spotkania obudził w Szymonie coś na kształt szacunku, podziwu i ogromnego zaufania. Panowie złapali wspólny język i odkryli w sobie bratnie dusze. Ich przyjaźń nie miała tak solidnych podwalin jak ta z Jędrkiem, za to wydawała się głębsza, a przez to – cenniejsza.

– Ale nas jest czworo…

– Co z tego? Moja Rozalia to typowa kobieta i lubi mieć do dyspozycji wszystko, do czego na co dzień przywykła, bo w przeciwnym razie łypie spod rzęs oburzona i udaje wielce nieszczęśliwą. Powinieneś to rozumieć, jesteś beznadziejnym pantoflarzem. Poza tym to ty mi ją podrzuciłeś.

– Sam chciałeś. Gadałeś o tym przy każdej okazji…

– Nieistotne. Uczciwość nakazuje uznać, że mnie z nią zeswatałeś, więc teraz nie rób mi wyrzutów.

Wojtek westchnął teatralnie i przewrócił oczami, jakby zamierzał szukać na suficie świadków gehenny, jaką stała się dla niego rozmowa z obłąkańcem.

– To miał być żart i propozycja odskoczni od szarego życia, a nie sugestia matrymonialna. Zachowujesz się, jakbyś przez nią zdurniał do reszty i oślepł na wszystkie normalne kobiety.

– Twoim zdaniem ona jest nienormalna? Najmniej kłopotliwa ze wszystkich, które dotąd znałem. Prawie nie próbuje rozstawiać mnie po kątach.

Rawicki miał ochotę popukać się w czoło, brakowało mu jednak wolnej ręki. Dotarł do szczytu schodów, w oku błysnęło mu złośliwe rozbawienie i w ramach zemsty udał, że tachany pakunek wymyka mu się z rąk.

Spanikowany Szymon Maciak, od lat nazywany przez przyjaciół Topazem z racji swoich geologicznych zamiłowań, wypuścił trzymany bagaż i rzucił się w stronę kumpla, by ratować bezcenną zawartość pudła. Wzgardzone walizki ochoczo poddały się sile ciążenia, z głośnym hukiem przekoziołkowały po schodach, aż wreszcie wylądowały pod kominkiem w salonie. Przez cichy i spokojny dom jak grzmot przetoczyło się gromkie echo.

– Kuźwa – jęknął właściciel walizek na widok chichoczącego towarzysza. – Pożałujesz, baranie. Nie znasz dnia ani godziny.

Dwoje drzwi w przeciwległych kątach korytarza na piętrze bezszelestnie się uchyliło. W jednych ukazała się dziewczęca, a w drugich – damska postać. Miały chmurne i groźne oblicza.

– Odbiło wam? – spytała żona Wojtka, a córka jej przytaknęła, energicznie kiwając głową. – Jeśli obudzicie małego, osobiście pourywam wam łby.

– Mama ma rację. W tym domu już w ogóle nie można się skupić. Jak ja mam w takich warunkach odrabiać lekcje? – dodała siedmioletnia Zuzia i obie z oburzonymi minami zniknęły w swoich pokojach.

Przyjaciele nie zdążyli nawet otworzyć ust, żeby rzucić choćby słowo na swoją obronę.

– Czemu nie powiedziałeś, że wam ta moja wizyta nie na rękę? – mruknął wreszcie Szymon, cokolwiek stropiony. – Nie zwalałbym ci się na głowę z tym moim urlopem…

– Daj spokój. – Wojtek uśmiechnął się szeroko, bez śladu niepokoju. – Muszą pokazać pazurki, żebyś od progu zrozumiał i zapamiętał, kto tu rządzi. Zrobisz skruszoną minę, to natychmiast zmiękną. Otoczą cię oceanem sympatii i troski. Voilà – dodał, wskazując znajdujące się przed nimi pomieszczenie. – To będzie wasza komnata. Czujcie się jak u siebie. Szerokie łóżko, okno z widokiem na park i nieustanne rodzinne zamieszanie. Łazienkę znajdziesz w korytarzu na lewo, a telewizor na dole w salonie. Rozgośćcie się, a potem zapraszam do kuchni. Zaserwuję ci zimne piwo, bigos i szarlotkę domowej roboty. Ania upiekła specjalnie dla ciebie.

Przepchnął się pierwszy przez drzwi i ze stęknięciem odstawił swój ciężar na podłogę. Otrzepał ręce, po czym taktownie zostawił gościa samego, by ten mógł w spokoju doprowadzić się do porządku po podróży. W końcu ze Świnoujścia do Łodzi jest kawał drogi, zwłaszcza jeśli omija się piekielnie drogą autostradę.

Topaz odetchnął i przetarł palcami oczy. Otworzył karton, ostrożnie wyjął z niego ciężką, lecz bliską sercu zawartość i umieścił na pustej komodzie. Rozejrzał się bez większego zaciekawienia po schludnej, jasnej sypialni. Na stoliku znalazł sporą zakrętkę od słoika i niedbale nabazgrany liścik:

Korzystaj wyłącznie w tym pomieszczeniu i wietrz, ile wlezie, bo w przeciwnym razie Ania zatłucze nas obu.

Uśmiechnął się. Otworzył szeroko okno, przysiadł na parapecie i wyciągnął z kieszeni papierosy.

Pierwszego wypalił niemal bez odrywania od niego ust, po czym sięgnął po kolejnego. Przymknął oczy, zaciągnął się dwa razy, zakasłał i zgasił resztę na metalowym wieczku. Niedbale rzucił mocno sfatygowaną paczkę chesterfieldów na łóżko, lecz po chwili zmarszczył brwi, jakby sobie o czymś przypomniał, schylił się po nią, podniósł, obejrzał ze wszystkich stron, zajrzał do środka i policzył.

– Dziesięć na dwa to pięć – mruknął do siebie. – Znaczy do piątku.

Podszedł do komody, wysunął górną szufladę, wrzucił do niej chesterfieldy i zamknął. Następnie przysiadł na krześle obok i zapukał w szklaną ściankę ustawionego na komodzie terrarium.

– Jak ci się tu podoba? Wiem, wiem, wolałabyś turkusowe laguny, gorący złoty piasek i drinki z palemką. Niestety zostałaś przegłosowana przeze mnie i mój pusty portfel. Tu też można coś przeżyć. Podobno to ziemia obiecana. W każdym razie sto lat temu jeszcze w to wierzono.

Duże, wyłupiaste, pozbawione powiek ślepia z pionowymi, podłużnymi źrenicami łypnęły dość obojętnie i jego niezbyt rozmowna towarzyszka raczyła wypiąć się do Topaza, by zamiast podziwiać jej niewzruszone oblicze mógł gapić się jedynie na ogon.

– Strzelasz focha? – zapytał z rozbawieniem. – Nudziłaś się podczas podróży? Przepraszam, że musiałem cię ogołocić ze wszystkiego, ale w drodze za bardzo trzęsło i mogłabyś zrobić sobie krzywdę. Za chwilę ci oddam twoje fanty.

Uniósł z wysiłkiem jedną z walizek, rzucił ją oburącz na pościel i otworzył. Po kolei wyjmował z niej starannie opakowane w folię bąbelkową kolorowe kamienie, gałęzie, dziwne konstrukcje ze sklejki, korka i bambusa przypominające kształtem tunele, domki na drzewie i ziemianki czy może raczej norki. Uniósł ostrożnie pokrywę terrarium, nie zważając na groźnie łypiące ślepia, usunął wyścielającą podłoże grubą gąbkę i zamiast niej rozsypał na dnie substrat kokosowy. Taką właśnie ściółkę, miękką i pęczniejącą pod wpływem wilgoci, Rozalia lubiła najbardziej. Następnie zamontował w środku wszystkie przygotowane akcesoria, tak by trzymały się stabilnie, tworzyły idealną konstrukcję do wspinania i nie zmieniły się przy byle okazji w rumowisko. Zwierzę doceniło jego wysiłek i ochoczo smyrgnęło do korkowej rury. Topaz zamocował świetlówkę, następnie podłączył ją do prądu, umieścił w ramach dekoracji kilka roślin i wszystko obficie spryskał wodą. Na koniec wyszperał w walizce słoiczek z musem bananowym dla dzieci i nałożył nieco tego specjału na niewielką plastikową miseczkę. Ustawił ją w kącie terrarium, zamontował ponownie pokrywę i z ulgą przysiadł na krześle.

– Niezły patent z tą papką dla niemowląt. Bardzo wygodne jako awaryjna alternatywa dla gotowej karmy. Dlaczego na to wcześniej nie wpadłem? – wymamrotał z zadowoleniem. – Lepiej ci? Czujesz, że odzyskałaś swój habitat i wszystko wraca do normy? Wiesz, moja droga, czasem warto odrobinę pocierpieć, żeby dać sobie szansę na coś przyjemnego. Wojtek to porządny facet, nienachalny, taktowny, zapewni nam ciszę i święty spokój. Tego właśnie potrzebujemy, prawda? Żadnych szaleństw, stresów i niepotrzebnych emocji. Wyłącznie rodzinna nuda, tym bardziej sielska, że cudza.

Po chwili uśmiechnął się, kiedy zobaczył, że jego podopieczna niepewnie opuściła skrytkę i ostrożnie zabiera się do jedzenia.

– O, widzisz. Smakuje? Pasuje ci taka gratyfikacja? To jest w tobie najlepsze. Zawsze wiem, jak cię zadowolić.

Rozalia nie zwracała uwagi na Szymona, skupiona na posiłku. On jednak przywykł traktować rozmowy z nią zupełnie serio i nie przeszkadzało mu jej uporczywe milczenie. Skoczył do łazienki, szybko spłukał pod prysznicem przebyte kilometry i z zadowoleniem wrócił do pokoju. Wychylił głowę na wieczorny chłód. Październik sprawił, że widać było niewiele ponad uliczne latarnie i kreślone nimi kręgi półmroku na ciemnej ulicy. Wystawił zakrętkę z petami na szeroki zewnętrzny parapet i zamknął okno.

– Kolacja to podstawa – oznajmił, zerkając na terrarium. – Zejdę do Wojtka i spróbuję nie myśleć o tym, w jak czarnej dupie utknęliśmy, ty i ja. Jakoś, kuźwa, na tym wieczorze przy domowej szarlotce kończą się moje pomysły na życie. Trochę żałosne, nie sądzisz?

Kilka minut później siedział na wysokim stołku barowym w sporej, nowocześnie urządzonej jasnej kuchni i delektował się ciemnym rzemieślniczym piwem z niszowego browaru, o którym w życiu nie słyszał.

– Jesteś pewien, że chcesz spędzić urlop tutaj? – spytał przyjaciel, nakładając mu na talerz kopiastą porcję bigosu. – Łódź raczej nie jest typowym wakacyjnym kierunkiem.

– Mhm. Nie uzbierałem tysięcy na Włochy, Chorwację ani nawet na Zakopane.

– Wiem, że w policji słabo płacą, ale żeby aż tak? Masz kłopoty?

– Nie. Po prostu nie przywykłem do ciułania. Zawsze żyłem od pierwszego do pierwszego.

Rawicki pokiwał głową, udając, że rozumie.

– Moi teściowie mieszkają pod Krakowem. Piękna okolica, park narodowy, skałki, pagórki. Chętnie cię ugoszczą za friko.

– To znaczy, że jednak będę wam przeszkadzał?

Wojtek przewrócił oczami i upił łyk piwa, zanim zdecydował się zaprzeczyć.

– Upadłeś na głowę, Topaz? W tamtym pokoju co chwilę ktoś pomieszkuje, a to moja siostra zjawia się z niezapowiedzianą wizytą, a to teść albo jakieś koleżanki Ani, które wiecznie kłócą się z mężami, diabli wiedzą o co… Moja żona to bardzo towarzyska osoba, lubi prowadzić otwarty dom, nawet jeśli nie zawsze ma dość czasu dla gości. Po prostu chciałem ci zaproponować coś lepszego.

– Tu jest idealnie.

– To siedź, ile chcesz.

– Nawet kilka tygodni?

– Dali ci tyle wolnego? – Rawicki łypnął na przyjaciela zazdrośnie.

– Nazbierało się z poprzednich lat, kadry się zorientowały i jeszcze oberwałem po uszach, że tak chomikuję.

– Farciarz. Odkąd mam dzieci, mój urlop rozpływa się nie wiadomo kiedy, co do dnia. Skoro komisarz Maciak się byczy, światek przestępczy Świnoujścia musi mieć teraz niezłe używanie.

– Może się jeszcze nie skapnęli. – Topaz zaśmiał się gorzko.

– Oby. W każdym razie w tygodniu musisz sam organizować sobie rozrywki. W soboty i niedziele chętnie powozimy cię po okolicy. Coś do zwiedzania się znajdzie, mamy się czym pochwalić, ale to najwcześniej za dwa tygodnie. Dziś niedziela, a na następny weekend znikam. Anię z Zuzką zabieram ze sobą. Zostawię ci na pociechę Frania, panią Krysię i kota. Szykuj się na aktywny wypoczynek pełen atrakcji, jeszcze zatęsknisz za robotą.

– Już tęsknię. Ten wasz sierściuch nie zeżre mi Rozalii?

– Zobaczymy. Do tej pory gustował w kocich saszetkach z dziczyzną i z królikiem, ale diabli go wiedzą. Zuzia upiera się, że on jest zaczarowany. Prawie Rademenes, jak z tego serialu, pamiętasz?

Maciak tego nie skomentował. Skupił się na jedzeniu i postanowił pilnować, by drzwi jego pokoju pozostawały zawsze zamknięte. Tak na wszelki wypadek.

CZĘŚĆ 1

11 października, piątek

1.

Budzik zadzwonił jak zwykle za wcześnie i brutalnie przywołał jawę. Piątek, piąteczek, piątunio. Honorata Koryncka skrzywiła się na myśl o wszystkim, co tego dnia mogło ją spotkać i co na pewno nieubłaganie się zdarzy. Najchętniej schowałaby nos pod kołdrą i nie wystawiała go ani na milimetr aż do Bożego Narodzenia, a najlepiej – przez najbliższe dziesięć lat.

– Wstałaś? – Usłyszała zza cienkiej sklejki, która separowała ją od reszty domu i tylko dlatego nosiła szumną nazwę drzwi.

Tandeta, nie drzwi, skoro wszystko przez nie słychać i nie ma w nich zamka, rygielka lub chociaż najlichszego haczyka. Intymność? Szacunek? Dyskrecja? W jej domu takie słowa nie miały żadnego znaczenia.

– Horka, wstałaś? – Dobiegło do niej ponownie i momentalnie trafił ją szlag.

Zerwała się na równe nogi i energicznie szarpnęła za klamkę. Wypadła na korytarz, przechyliła się przez balustradę schodów i wrzasnęła w kierunku kuchni:

– Nigdy więcej nie mów na mnie Horka! Prosiłam tysiące razy.

– Ale dlaczego? Kiedyś ci to nie przeszkadzało.

– Kiedyś nie przeszkadzały mi też sukienki z falbankami i Hannah Montana na plecaku.

– Złaź na śniadanie i pospiesz się, bo znowu się spóźnisz.

Honorata westchnęła z oburzeniem, powstrzymała się jednak od dalszych komentarzy. To bez sensu. Matka i tak nigdy jej nie zrozumie. Były jak z innych planet. Niby mówiły w tym samym języku, a ni w ząb nie mogły się porozumieć.

Umyła się, wciągnęła na siebie nieco przyciasne dżinsy i zbyt luźną, sięgającą do ud pomarańczową bluzę z kapturem, chwyciła leżący obok biurka plecak i ruszyła do schodów. W połowie drogi na parter stęknęła, cisnęła swój bagaż tak, aby wcelować w wąski dywanik w sieni, i ciężkim krokiem zawróciła do pokoju po komórkę. Wypchany niemal do pełna tobołek z miękkiego materiału z hałasem wylądował metr od celu, wprost na butach ustawionych w idealnie równym rządku. Ich część podskoczyła i rozsypała się po całym przedpokoju. Matka natychmiast wyjrzała zza drzwi kuchni i wrzasnęła:

– Ile razy mówiłam, żebyś nie rzucała plecakiem?!

Córka zbyła tę uwagę milczeniem. Po kilku chwilach wkroczyła do kuchni z nieobecną miną i słuchawkami w uszach. Zakręciła się przy bufecie i uchyliła pokrywę chlebaka.

– Już ci zrobiłam kanapki – oznajmiła Iga Koryncka, siląc się na przyjazny ton.

Nastolatka, ignorując jej słowa, otworzyła lodówkę i wygrzebała z niej resztkę żółtego sera na spodeczku.

– Zostaw to, mówię, śniadanie masz gotowe na stole.

Znowu nic. Zirytowana matka jednym ruchem wyrwała z ucha córki słuchawkę.

– Co ty wyprawiasz? – warknęła z oburzeniem dziewczyna.

– Mówię do ciebie jak do ściany. Mogłabyś chociaż przy śniadaniu darować sobie słuchanie tego… – Iga zawiesiła głos i zbliżyła zaskakujące dźwięki do własnego ucha. – Matko kochana, co to jest?

– Hamilton. Musical o powstaniu Stanów Zjednoczonych. Bardzo popularny, chociaż niekoniecznie w Polsce. Opowiadałam ci w zeszłym tygodniu, ale jak zwykle mnie olewałaś – odparowała z nutką urazy.

– Dziwnie brzmi. Nie wiedziałam, że lubisz takie rzeczy. Jeszcze niedawno fascynował cię japoński pop.

– Wolałabyś, żebym była fanką disco polo?

– Raczej nie. Odłóż ten ser. Jedzenie czeka na stole.

Dziewczyna zerknęła na talerz, skrzywiła się, lecz mimo to z rezygnacją usiadła na krześle i sięgnęła po kanapkę z ciemnego pieczywa napchaną twarożkiem oraz wszelką możliwą zieleniną.

– Ohyda – jęknęła z obrzydzeniem.

– Horka, umawiałyśmy się…

– Przecież nic nie mówię – mruknęła i odgryzła skrawek sałaty. – Ty nie jesz?

– Wystarczy, że się napiję.

Iga oparła się pośladkami o bufet i chwyciła w dłoń filiżankę wystygłej kawy po turecku.

– Wykończysz się tą smołą. Fajkami też.

– Przy tobie nie palę, więc się nie czepiaj – zgromiła dziewczynę matka.

– Czyli ja mam się zdrowo odżywiać i dbać o figurę, a ty możesz ładować w siebie koktajl kofeiny z nikotyną plus od czasu do czasu jakiś syf ze służbowego bufetu? To ma być sprawiedliwość?

– Ja jestem już stara, a ty masz czternaście lat i całe życie przed sobą.

– Jezuuu, mam już dość – jęknęła Honorata i rzuciła na talerz niedojedzoną resztkę razowca. – Idę.

– Wrócisz zaraz po lekcjach? – Matka ruszyła do przedpokoju w ślad za nią. Po drodze odstawiła do zlewu pustą filiżankę. Przez chwilę w ciszy obserwowała, jak córka wsuwa na stopy adidasy i zapina kurtkę. Zastanawiała się, czy nastolatka w ogóle raczy odpowiedzieć.

– Nie. – Zarzuciła plecak na jedno ramię i chwyciła za klamkę. – Będę koło dziesiątej.

– Nie ma mowy. Nie pozwolę ci się włóczyć po nocy. Chcę cię widzieć w domu o dwudziestej.

– Żebym zdążyła na moment, kiedy rybka z MiniMini idzie spać?

– A co takiego planujesz?

– Naprawdę musisz wszystko wiedzieć? Pójdę do Blanki. Wcześniej pewnie posiedzimy w bibliotece. Izobara zadała nam referat, mamy mnóstwo roboty, a w weekend nie będzie czasu.

– Ile razy mówiłam, żebyście nie nazywały tak nauczycielki? – żachnęła się Iga.

– O rany, mamo, u ciebie zawsze wszystko jest „ile razy”. Jej to nie przeszkadza, a ty jak zwykle musisz się czepiać.

– Bo ile razy bym się nie odezwała, to i tak moje uwagi masz w nosie. Przyjadę po ciebie o dwudziestej pierwszej i ani minuty później. Czekaj u Blanki i nie wyłaź od niej sama.

Honorata skrzywiła się, nieznacznie skinęła głową i nie zwlekając już dłużej, zatrzasnęła za sobą drzwi. Należało to uznać za łaskawą zgodę.

Iga wypaliła na ganku papierosa i zawahała się przed wyciągnięciem z paczki drugiego. Ostatecznie zamiast niego zdecydowała się na kolejną kawę. Dopiero osuszywszy filiżankę, zdołała się uspokoić oraz wmówić sobie, że to przejściowe i każda czternastolatka o poranku zmienia się w upiorzycę. Za dziesięć lat obie będą się zaśmiewać do rozpuku z tych codziennych bitew, które teraz toczą. Pocieszona tą myślą zdołała się wreszcie umalować, wbić stopy w dość niskie i przy tym wygodne szpilki, uruchomić podstarzałą ciemnozieloną fabię i pojechać do biura.

Dzwonek na lekcję zdążył już wybrzmieć do końca, gdy Honorata wpadła jak bomba do klasy. Wymamrotała niewyraźne „przepraszam” i w pośpiechu wcisnęła się na swoje miejsce w ławce.

– Jak ja jej czasem nienawidzę – jęknęła przenikliwym szeptem do przyjaciółki.

– Izobary? – zdziwiła się Blanka Adamowska, łypiąc na nauczycielkę geografii, która zawdzięczała swój pseudonim powszechnie manifestowanemu zamiłowaniu do meteorologii.

– Oszalałaś? Izobara jest cool, chociaż piłuje. Mam na myśli matkę.

– Weź, już nic nie mów…

– Twoja znowu coś odwaliła?

– Szkoda gadać… – Westchnęła Blanka i machnęła ręką.

– Drogie panie, czy ja wam aby w czymś nie przeszkadzam? – spytała nauczycielka niemal słodko, a jej tubalny, niski głos przetoczył się nad klasą. – Jeśli macie ochotę pogawędzić, zapraszam was obie do tablicy. Zobaczymy, ile pamiętacie z ostatniej lekcji. Adamowska pierwsza. Opowiedz nam, proszę, o warunkach naturalnych środowiska Bliskiego Wschodu i przedstaw znaczenie przemysłu naftowego w tym regionie.

Uczennica, blednąc i czerwieniejąc na przemian, potykała się o własne słowa. Zdołała wydusić z siebie jedynie kilka bredni okraszonych oczywistymi banałami i z ulgą przyjęła informację o dwójce oraz polecenie powrotu na swoje miejsce. Młoda Koryncka uzupełniła wybąkane przez poprzedniczkę informacje i w miarę składnie zreferowała temat. Zadowolona z czwórki z plusem usiadła obok przyjaciółki, po czym syknęła jej wprost do ucha:

– Nie nauczyłaś się? Przecież zapowiedziała w zeszłym tygodniu, że będzie pytać.

– Nie miałam wczoraj czasu – odpowiedziała Blanka i wtopiła wzrok w tablicę z udawaną obojętnością.

Już ósmy rok chodziły razem do klasy, ale zbliżyły się do siebie niedawno, bo ostatniej wiosny. Tak się złożyło, że wokół jednej i drugiej niespodziewanie zrobiło się pusto. Ktoś tam zawiódł, ktoś okazał się tępym baranem, ktoś inny wyprowadził się z rodzicami w jakieś abstrakcyjnie dalekie rejony, a reszta dorastała inaczej, po swojemu, i oddalała się w naturalny oraz pozbawiony rozczarowania sposób. Dwie pozostałe luzem satelity automatycznie zaczęły grawitować ku sobie i szukać pól porozumienia. Niespodziewanie znalazły ich całkiem sporo, więc wspólnie pokonywały szkolne oraz domowe problemy, wspierały się w trudzie dojrzewania i pomagały sobie wzajemnie w zbieraniu do kupy rozsypującego się im pod nogami świata. W dodatku ich matki pracowały w jednej firmie, chociaż raczej nie było im razem po drodze…

Po ostatniej lekcji Blanka szybkim krokiem ruszyła w stronę szatni.

– Ej, dokąd? – Honorata złapała ją za rękaw, usiłując zatrzymać. – A referat?

– Nie mogę dzisiaj.

– Jak to nie możesz? Przecież wczoraj się umawiałyśmy, nawet bibliotekarka obiecała nam naszykować albumy o Afryce.

– Nie dam rady, sorrówka. Weź te książki do domu, ogarniemy na spokojnie, po weekendzie.

Honoratą targnęła irytacja, ale zdobyła się jeszcze na to, by w miarę spokojnym tonem zapytać:

– To przez twoją matkę? Narozrabiała?

Blanka przewróciła oczami.

– Nie bardziej niż zazwyczaj, ale wolę cię dziś nie zapraszać do domu. Jej też nie chcę zostawiać samej na zbyt długo. Nie poszła do biura, zdołała załatwić sobie homeoffice. Muszę posprzątać i ugotować zupę, żeby zjadła coś sensownego. Poza tym powinnam z nią poważnie porozmawiać, bo boję się, że w weekend znów ostro przeholuje. Okazji jej nie zabraknie, a ona już tak ma, że jak wpadnie w cug, to ciężko jej wyhamować.

Młoda Koryncka oparła się plecami o ścianę i pokiwała głową, udając, że czai bazę. Mimo to nie rozumiała niczego. Po kiego grzyba Blanka tak się cacka? Ostatnio przy każdej próbie spotkania się nastolatek po lekcjach Renata Adamowska wchodziła im w paradę i psuła plany, bo jej córka twierdziła, że musi się nią zająć. Przecież jest dorosłą kobietą, niech robi, co chce! Nie powinna oczekiwać od dziecka wiecznej opieki, nadskakiwania i pomocy w naprawianiu własnych błędów. To nie fair. Ona, Honorata, w życiu by się na to nie zgodziła. Nigdy nie pozwoli, żeby matka wlazła jej na głowę, zwłaszcza po tym, co stało się ostatniego lata. Nie ma mowy!

Rozżalona postawą przyjaciółki udała się wolnym krokiem do biblioteki. Spędziła niemal dwie godziny na przegrzebywaniu dwóch opasłych tomów, których nie chciało jej się dźwigać do domu. Dopiero gdy bibliotekarka zaczęła pochrząkiwać znacząco, bo zamierzała zamknąć czytelnię, dziewczyna poczuła, jak bardzo dłoń rozbolała ją od pisania. Wepchnęła do plecaka zeszyt z notatkami oraz jedną z książek i zeszła do szatni. Minąwszy osiedlowy sklepik, zatrzymała się nagle, zawróciła, przeszukała kieszenie spodni, wyciągnęła z nich dwie monety i kupiła snickersa. Jadła, słuchała muzyki z Hamiltona i wędrowała niespiesznie przez osiedle. Jej myśli, utartym zwyczajem, same pognały do Wiktora…

Podobał jej się od niepamiętnych czasów. Chyba od szóstej klasy. Albo od piątej? Tak, chyba tak. Dotąd nie odważyła się na to, by zwierzyć się z tego Blance. Ufała jej, owszem, ale zżyły się dopiero kilka miesięcy temu, kiedy sprawa tego uporczywego zadurzenia stała się bardziej beznadziejna niż wcześniej. Nie było sensu się błaźnić przed przyjaciółką.

W zeszłym roku, kiedy chłopak chodził jeszcze do ich podstawówki, mogła coś zrobić, by go sobą zainteresować… Niestety, ze strachu przed porażką albo ze zwykłej głupoty nie zdobyła się na nic, a teraz on jako licealista nie miał żadnego powodu, by zadawać się z gówniarą. Wprawdzie dzieliła ich tylko jedna klasa, za to rocznikowo aż dwa lata. Kiedy się dorasta, taki detal staje się fundamentalny i nie do pokonania. Honoracie Wiktor wydawał się niezwykle dorosły i dojrzały, więc do głowy by jej nie przyszło go podrywać. Wręcz przeciwnie, miała wrażenie, że gdyby chłopak dowiedział się, że ona do niego wzdycha, umarłaby ze wstydu, zapadła się pod ziemię i dostała co najmniej zawału. Pewnie by jej nie wyśmiał, bo nie jest bufonem ani dupkiem, ale przestałby z nią rozmawiać, a tak, od czasu do czasu, gdy dziewczyna udaje, że przypadkiem przechodzi jego ulicą, Wiktor mówi jej „cześć”. Bywa nawet, że zamienia z nią kilka zdań i nie krępuje go, że gada z „kluską”, jak często wołają na nią inni chłopcy w szkole. Nie interesuje go jej obwód w pasie, lecz to, co ma w głowie, i już samo to czyni go wyjątkowym. Ciężko byłoby się nie zakochać w kimś takim.

Młoda Koryncka nie była gruba, bez przesady. Ot, kilka kilogramów nadwagi, nieco więcej krągłości tu i ówdzie oraz mniej sprężystości w ruchach. Matka mówiła, że bez trudu można to pokonać. Wystarczy wyrzec się czterech „b”: białego pieczywa, białego cukru, białej soli i białego mleka. Jakby ktoś kiedyś słyszał o zielonym mleku! Bzdury. Honorata nie opierała się planom przemienienia jej w smukłą sarnę, chociaż specjalnie jej na tym nie zależało. Na dietę zasadniczo miała wywalone, nawet za cenę nieszczęśliwej miłości. Tłumaczyła sobie, że nie przeszkadza jej platoniczność. Czuła, że ma jeszcze czas na wszelkie życiowe rewolucje. Po prostu w głębi duszy nie przestała być dzieckiem.

Interesujący ją chłopak mieszkał tuż obok supermarketu, co dawało bezpieczny pretekst do częstych przechadzek pod jego oknami. Tym razem także nie zdołała się powstrzymać. Minęła własny dom i przecięła park, by jak najszybciej dotrzeć do sklepu. Przez chwilę rozglądała się po półkach. Wybrała sałatę lodową, trzy pomidory i wiaderko kiszonych ogórków, co miało ją uchronić od marudzenia matki, że kupuje tuczące śmieci. Odstała w kolejce do kasy, zapłaciła kartą w nadziei, że jej konto zdoła udźwignąć rachunek, i z torbą pełną warzyw zagłębiła się w labirynt wąskich uliczek z niską zabudową jednorodzinną. Zrobiło się zbyt późno, by złapać Wiktora, gdy będzie wracał ze szkoły, mimo to liczyła na drobny piątkowy fart w nagrodę za to, że odwaliła samotnie kawał roboty w bibliotece i nie nawrzeszczała na Blankę za wystawienie do wiatru.

Kilka minut później serce zadudniło jej w piersi, bo dostrzegła znajomą postać. Chłopak przecinał jezdnię na deskorolce, bez wysiłku i z gracją pokonywał krawężniki oraz nierówności asfaltu. Przyglądała mu się zachłannie i starała się przy tym nie przyspieszać kroku, bo bardzo jej zależało, by się nie zorientował, jak cieszy ją to spotkanie.

– O, hejo – rzuciła od niechcenia, gdy niemal w nią wjechał.

– Hejo – odpowiedział z uśmiechem. Podbił stopą deskę tak, że podskoczyła i posłusznie wylądowała w jego dłoni. Nastolatka niemal zachłysnęła się z zachwytu. – Co tam w budzie? Słyszałem, że Izobara nadal gnębi, ale Sinus wypadł z obiegu.

Serio? Naprawdę chce z nią gadać o nauczycielach? Nie dałoby się znaleźć bardziej pasjonujących zagadnień? Honorata zdusiła w sobie rozczarowanie i podjęła najprostszy, a zarazem bezpieczny i nieosobisty temat.

– Izobara bez zmian, a Sinusa faktycznie co najmniej na jakiś czas mamy z głowy.

– Podobno przytrafił mu się wypadek… – Zainteresował się Wiktor, unosząc zabawnie brwi.

– Czwartoklasiści pobili się na boisku. Sinus próbował ich rozdzielić, nogi zaplątały mu się w piłkę i runął jak długi. Coś tam sobie złamał, piszczel czy biodro, nie wiem dokładnie. Na matmie same zastępstwa, chociaż chodzą plotki, że on już nie wróci. Zniechęcił się ostatecznie do pracy z młodzieżą i zamierza wreszcie iść na emeryturę.

– Najwyższy czas. Ile on ma lat? Chyba z siedemdziesiąt? Pamiętam, że kiedy chodziłem do pierwszej klasy, już mi się wydawał strasznie stary.

– To przez siwą brodę.

– Możliwe. Dla was to szczęście w nieszczęściu, choć ta smarkateria pewnie nieźle oberwała?

– Tia. Rodzice na dywaniku u dyrki, pogadanki z panią pedagog, po pięćdziesiąt ujemnych punktów z zachowania i przerąbane u wszystkich nauczycieli. Za to w klasach, które uczył Sinus, stali się bohaterami na miarę Aleksandra Hamiltona. Niedługo zaczną o nich wiersze pisać.

Chłopak obrzucił ją zdumionym spojrzeniem.

– Na miarę kogo?

– Hamiltona. Nie znasz? To jeden z ojców założycieli Stanów Zjednoczonych – wyjaśniła z nagłym zawstydzeniem, jakby palnęła coś niestosownego i musiała się z tego tłumaczyć.

– Zabawna jesteś, zawsze oryginalna – podsumował i dodał, gdy upuszczał deskorolkę: – Lecę, czekają na mnie. Wpadnij kiedyś do parku, pooglądasz, jak się bujamy na deskach.

– Do Zaruskiego? – spytała, wskazując ręką w stronę osiedlowego zieleńca.

– Nie! Żartujesz? Do skate parku za orlikiem. Można podpatrzeć naprawdę genialne akrobacje. Dziewczyny też próbują swoich sił. Oczywiście te, które mają jaja i nie boją się adrenaliny.

Obrzucił ją spojrzeniem, które sugerowało, że wątpi, by miała jaja, odepchnął się stopą od chodnika i po chwili zniknął za rogiem. Honorata tkwiła w miejscu jak kołek i odprowadzała go wzrokiem. Spróbowała wyobrazić sobie siebie na deskorolce. To by było dopiero pocieszne. Dawała radę zapanować nad rowerem, ale już wszelkie eksperymenty z rolkami kończyły się fiaskiem w postaci obitych pośladków. Prób jazdy na hulajnodze także nie wspominała najlepiej. Bez sensu. Nie ma to jak liczyć na własne nogi i ich stabilne oparcie o ziemię.

Przez chwilę dumała, czy nie iść od razu za orlik i nie sprawdzić, co tam się dzieje. Uznała jednak, że to by było zbyt ryzykowne. Gdyby Wiktor ją zobaczył, wszystkiego by się domyślił. Nie jest idiotą, nawet jeśli nie ma pojęcia o Hamiltonie. Włączyła muzykę i powlokła się w stronę domu. Those who stand for nothing, fall for everything – grzmiało jej w uszach. Zatopiła się w treści musicalu i starała się nie myśleć o własnych zmartwieniach.

Gdy otwierała drzwi, dzień zdążył już zszarzeć. Minęła osiemnasta trzydzieści. Skorodowana fabia, której dziewczyna nie znosiła z całego serca, stała przy bramie i informowała szyderczo, że starsza Koryncka wróciła z pracy. Zapewne zacznie ględzić i wypytywać, dlaczego córka zjawia się wcześniej i czy się aby z Blanką nie pokłóciła. Niby o co? Honorata ma ciekawsze rzeczy do roboty niż darcie kotów z jedyną osobą, na której może polegać. Idiotyzm. Kalkulowała, że jeśli wejdzie cichutko do sieni i zdoła nie zaskrzypieć schodami, uda jej się schować w swoim pokoju i przesiedzieć tam w ciemności do wieczora. Posłucha musicalu, może też pograć na komórce, bo słabego światła z wyświetlacza telefonu nie da się dostrzec przez drzwi… Ssało ją nieco z głodu, ale kupiła właśnie warzywa. Najwyżej zje pomidora, zagryzie ogórkiem kiszonym i jakoś wytrzyma. Matka powinna być zadowolona, że tak grzecznie trzyma się diety, bo o tym snickersie jej przecież nikt nie doniesie. Papierek wylądował w koszu przy przystanku.

Dziewczyna ostrożnie wspięła się po stopniach, nadal w butach i kurtce. Na szczęście nie padało i podeszwy adidasów nie zostawiały śladów. Na dole panowała cisza. Zdążyła wejść do siebie i już zamykała drzwi, gdy przez muzykę przebił się głośny brzęk tłuczonego szkła, jakby ktoś wybił szybę albo coś z hukiem upadło na podłogę. Wyrwała z uszu słuchawki. Dotarł do niej cichy, zachrypnięty jęk, może nawet szloch. Gwałtowny strach uniósł ją jak nagła fala surfera i rzucił przez korytarz do sąsiedniej sypialni. Ten cholerny bydlak nigdy nie odpuści, znów namieszał, pomyślała. Pamiętała, ciągle jeszcze siedziało jej w głowie to, co się działo, nim w ostatnie lato matka kazała mu się wynosić i zatrzasnęła za nim drzwi: krzyki, przekleństwa, ogołocenie domu z większości wartościowych rzeczy i padające raz za razem „jeszcze pożałujesz, dziwko”. Matka z początku też się darła, potem milczała jak zaklęta, a przez kolejne noce wyła w poduszkę albo w bezradnej furii rzucała mięsem i sprzętami po opustoszałym salonie. Honorata nie powinna była tego słuchać, ale nikt się nią wtedy nie przejmował. A teraz co? Szykuje się powtórka z rozrywki? Nie bała się cholernego bydlaka, lecz tego, co mógłby jeszcze zrobić z ich życiem.

Najciszej, jak potrafiła, uchyliła drzwi do pokoju matki i wetknęła głowę do środka.

– Ja pierdolę! – wrzasnęła, bo nie zdołała zapanować nad sobą.

Chciałaby znaleźć się w tej chwili wszędzie, tylko nie w tym koszmarnym pomieszczeniu. Cholernego bydlaka nie było. Matka wybałuszyła oczy i gapiła się na nią z przerażeniem. Siedziała goła na łóżku, z kolanami podciągniętymi pod brodę, a w rękach ściskała pustą butelkę po winie. Całą podłogę pokrywało szkło z potłuczonego lustra. Pośród niego leżała ogromna, ciężka muszla – pamiątka z którychś tam egzotycznych wakacji, dwa czy trzy lata temu, w sumie bez znaczenia, bo dawno stały się historią.

Honorata wyraźnie poczuła, że właśnie trafia ją szlag.