Nieobecny - Jacek Krakowski - ebook + audiobook

Nieobecny ebook i audiobook

Jacek Krakowski

0,0

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!
Opis

W zatęchłym domu na krańcu ulicy mieszka pan H. Sarx - 70-letni introligator o słabym wzroku i przytępionym słuchu. Zniedołężniały starzec wpatrujący się w zdezelowane meble i dawno nie nakręcany zegar zdaje się tkwić w zawieszeniu między życiem a śmiercią. Mimo to dzień w dzień z uporem maniaka przypomina o swym nędznym istnieniu znajomym z okolicy: sąsiadce Wścibskiej i listonoszowi Wymysłowi. Czego może pragnąć smutny człowiek u schyłku swojego życia, u kresu fizycznych sił i psychicznych możliwości?

,,Chcę znaleźć stąd wyjście, opuścić istnienie, tę latami przejawiającą się dolegliwość".

To poetycka proza traktująca o człowieku uwikłanym we własną starość niosącą imponujące doświadczenie życiowe, ale też dołujące przekonanie, że każda chwila istnienia może być tą ostatnią. Przywodzi na myśl przypowieść o biblijnym Hiobie. ,,Nieobecny" to lektura idealna dla wielbicieli surrealistycznej prozy Brunona Schulza oraz fascynujących, często turpistycznych neologizmów językowych w stylu Bolesława Leśmiana.

Jacek Krakowski - rocznik 1950. Prozaik, poeta, krytyk muzyczny, scenarzysta filmów animowanych wytwórni Se-ma-for. Absolwent chemii na Uniwersytecie Łódzkim, debiutował w 1976 r. w czasopiśmie "Odgłosy". Twórca . kryminałów, powieści sensacyjnych, fantastycznych i obyczajowych, także dla dzieci. Publikował również pod pseudonimem Konstanty Klon. Członek Stowarzyszenia Pisarzy Polskich oraz Stowarzyszenia Wolnego Słowa.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 217

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 5 godz. 49 min

Lektor: Krzysztof Plewako-Szczerbiński

Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



Jacek Krakowski

Nieobecny

(przypowieść)

Saga

Nieobecny

Zdjęcie na okładce: Shutterstock

Copyright © 2022, 2022 0 i SAGA Egmont

Wszystkie prawa zastrzeżone

ISBN: 9788728307908

1. Wydanie w formie e-booka

Format: EPUB 3.0

Ta książka jest chroniona prawem autorskim. Kopiowanie do celów innych niż do użytku własnego jest dozwolone wyłącznie za zgodą Wydawcy oraz autora.

www.sagaegmont.com

Saga jest częścią Grupy Egmont. Egmont to największa duńska grupa medialna, należąca do Fundacji Egmont, która każdego roku wspiera dzieci z trudnych środowisk kwotą prawie 13,4 miliona euro.

…Nim znów ucieknę, nic nie mając zgoła,

W podartym płaszczu, o porze zawiei…

C.K. Norwid

1. Mieszkanie

Przedmieście. Dom na krańcu ulicy, dwie izby, sionka. Meble pamiętają wiek dziewiętnasty. Grzyb na ścianach. Trwanie zmienia się w rozkład. Na płocie drewniana skrzynka na listy z napisem: „H. Sarx”.

Tknęło go i wyjrzał przez okno. Idzie obcy. Swój maca po parapecie. Tam za szybą. Tu gdzieś wczoraj. Mruży oczy, przykłada czoło. Obcy zakłada kaptur na głowę. Okularów nie ma. Obcy zmierza, jakby niósł go wiatr. Zawsze miały być pod ręką. Obcy znów przechodzi. Okulary się zapodziały. Puka palcem, szyba przylgnęła do czoła, mgła została w oczach. Obcy przeszedł na drugą stronę, zniknął.

Domownik przygasł. Nękają go błędne domysły. Coś dzieje się za płotem. Wygląda przez okno na drogę, szuka okularów. Krzewy od mrozu trzeszczą. Wypatruje skrytego przejścia? Co niedziela ten sam obcy tak samo przechodzi na drugą stronę ulicy, a oswojony coniedzielnym zrzędzeniem wprawia nas w tę samą irytację.

Przyzwyczajony wchodzi w zwyczaj zajmowania się byle czym. My, obmacane jego przekonaniem przedmioty namysłu, brniemy w szczegóły: zimna szyba, zapodziane okulary. Podsuwamy mu namacalne, a on łazi wokół stołu, noga za nogą, potknie się, zaklnie, pokuśtyka dalej. Taki stan rzeczy stanowi się między nami. Wystawiony na jaw wypatruje nas bez namysłu. Okulary! Wiemy, gdzie są, a reszta to jego niedowidzenia.

U schyłku życia nie dowierza domostwu. Chce się dowiedzieć, co znaczy niedzielny zmierzch, maca po parapecie, szuka szkieł z ułamaną rączką. Trzeba wyglądać… Nie bardzo widzi, lecz patrzy, jakby skądś na wyciagnięcie ręki miało nadejść inne przywidzenie.

A kiedy obcy przechodzi na drugą stronę, targa nim dreszcz. Szybciej oddycha, może jednak, szuka po kieszeniach: okruchy, nici, kurz. Obcy przechodzi, by iść jeszcze dalej. A gdyby tak?… Domownik zakłada palto, chodzi w nim, siada w rozkraczonym fotelu. Ze spuszczoną głową grzebie w wystygłym popiele. Pogrzebani tym samym pogrzebaczem grzebali te same słowa: od lat te same, jakby żadnych innych nigdy się nie było.

Pocieszamy go skrzypieniem podłogi, pobrzękiwaniem w kredensie. Przeciąga suchą dłonią po czole, po oczach, Zwykle dokłada do pieca. Spalił już wszystkie listy, albumy, swoje wypociny, gdy nic nie stało na przeszkodzie, by wziąć w dłoń wieczne pióro, okulary na nos. Słowo po słowie, z przygryzionym językiem gryzmolił przenikliwe popiskiwanie. Wysmarowane, spalone, chociaż coś niecoś czai się po kątach, na rozdarcie, na rozpacz. Niech piecze, niech rwie, idzie na podpałkę! Inne czai się za płotem.

Panie Sarx, czyżby pan chciał nas opuścić? Pójść, gdzie oczy poniosą?! A inne jest wrogie i nieznane. Pan, człowiek tutejszy, nie jak obcy, on w każdą niedzielę… zmierza, a pan? Nie dowierza. Waha się od środka. My to panu objaśnimy, znane z imienia przedmioty pańskiej zadyszki. Niech pan tak nie wygląda, nie puka palcem w szybę. Chcesz pan wystawić się na widok? Wydać się na osąd?! W pańskim wieku, Sarx, jak ci nie wstyd!… Szafa tkwi w przekonaniu, stół stoi przeświadczony, krzesło trzeszczy w domniemaniu, a domownik? Przeżyć mu się zachciało?! Niech targną wątłym ciałem! Wymknąć się chyłkiem, buty wyślizgane, trotuar nie posypany, uderzyć głową w krawężnik, styczeń samotnie wejdzie w nowy rok.

Kto zapłaci za brak? Nieobecność nie ma sobie równej. Najbliższa rodzina wyginęła, krewni przepadli bez wieści. Co nas czeka bez ciebie, panie Sarx?… Licytacja, związane z nią emocje. Teraz każdy pragnie wstrząsu, wyprzedaży po odeszłym. Anonse w gazetach, obrzydliwa procedura. To nie są przeżycia, to są wyrażenia. Pozbywanie się słów jak nieruchomości. Przychodzą na myśl?… Namacalne dowody. Ośmieszone pójdą na podpałkę mimo swych zasług: lizały pańskie rany, darły spełzłe szmaty lat na poniewierkę. Na litość boską! Nic tak dobrze nie robi, jak pilnowanie własnego nosa. Niech powie, kto mu uwił to gniazdeczko?

Z zamkniętymi oczami tkwi przy piecu, może śpi, może buja… Dręcząca możliwość opuszczenia domu powoduje, że mówi bez słów. Nie jest tak jak się wam wydaje. Słowa do niego: tralala. Sarx znowu swoje: ja, to nie wy, a wy, to nie ja. Między nami zalega różnica. Warto wejrzeć w mętlik przywidzeń, przyzwyczajeń… Tak mówi wystawiony domownik pogrążony w domorosłych domniemaniach a my, przedmioty namysłu milczymy urażone. Wstaje z fotela, przeciąga przez popołudnie styczniowej niedzieli, nie bacząc na siedemdziesiąt lat podpatrywania, znienacka idzie do kuchni. Kredens zastyga, nieruchomieją talerze, trzęsą się deski podłogi, drżą z lęku kieliszki, dyszą myszy w ciszy, pokrywka chybocze w trwożnym oczekiwaniu. A on za framugę, za klamkę, dziura tkwi w zamku.

Zamknę drzwi na klucz, wyjdę, jakby nigdy nic. Wystawiajcie się do woli, nieporządki moje! Pilnować się, przestrzegać reguł. Ręce poszukują, oczy wypatrują, a wy, przedmioty mojej beznadziei, stać mi jeden przy drugim, bo chaos wdziera się, gdzie nie spojrzeć, nawet bez szkieł, a rozkład czatuje za progiem. Stać na straży, milczeć, czekać. Wystarczy jedna niedorzeczna myśl, a całe nasze przebywanie weźmie w łeb.

Milczą, przyzwyczajone do jego wyskoków. Nie on do nich mówi, nie one odpowiadają… Tak właśnie przejawia się Istota: nadmiarem słów wystawionych pod postaciami ludzi, rzeczy, splątaną sytuacją podmiotów, przedmiotów, pokrętną wymową, za którą może się ukryć.

Widok ulicy, drzew, domów, chmur wyłania się z tutejszej mgły, dając mu do zrozumienia podmiejską okolicę. Przejęty, z niedowierzaniem wygląda przez okno. Tam ktoś idzie, tu ktoś patrzy, a przepaść otwiera się u stóp.

Godzina i dzień są niewiadome, póki nie nawiedzi cię tchnienie. Zerkasz na zegar: od lat nie wychodzi z domu. Zamknięty w oszklonej szafce mieni się twarzą światła. Stoi w przeświadczeniu, że ktoś na niego patrzy, a on otworami do nakręcania wpatruje się w ciekawskiego. Martwa natura sprzed lat lgnie do oczu każdego przyzwyczajenia.

Wie, że o nim mówimy, bo nad kim innym mamy biadolić, my, drobiazgi zapadłe w zakamarki dziurawych kieszeni. Widziałyśmy, jak rodził się na tej kanapie, na niej pewnie umrze. Kanapa jest małomówna, z trudem wyciska z siebie starość: trawa morska wyziera przez dziury w pokryciu, z jękiem pękają sprężyny. A on w uniesieniu wygląda przez okno.

Obcy znów przechodzi na drugą stronę, głowa pochylona, kaptur na czole… Domownik patrzy zza firanki. Obcy jak zwykle znika, wtedy naszemu właścicielowi przychodzi do głowy. Okulary przepadły bez wieści. Rdzę dębowych liści rozgrzebują gawrony.

Sarx odwraca się, a wtedy nawijamy się pod ręce. Wie, co go czeka, brnąc uparcie przed siebie. Oparcia krzeseł nie chcą puścić, etażerka chwieje się pod ramieniem, dziurawy dywan rzuca się do stóp, stół staje w poprzek, cień się w oczach ćmi. A on idzie, wyciągając ramiona, potyka się, już leży jak długi.

Panie Sarx, ostrzegano go wielokrotnie przed pochopną decyzją. Wie się swoje, prawda?… Klekotały, bajcowały, a ja udawałem, że nie wiem: jedno przez drugie tak gada, dokłada wyraz do wyrazu, jakby czerpały je z głębokiego składu, gdzie kryje się samo skrycie. Rzeczy plotą jedna przez drugą, nie daje się z nimi wytrzymać. Pan coś mówił, Sarx? Bo my reprezentujemy odwieczne prawa natury, a pan? Przebiegle milczałem, by nie brać udziału w przydarzaniu się tego lub owego; wreszcie nie wytrzymały. Zatem wciąż pan nie pojmuje, że racja leży zawsze po naszej stronie. Jak pan, panie Sarx, na podłodze. Wolałem nie wdawać się z nimi w spory. My przebywamy, wmawiały mi te… przydatki, a pan chwilowo raczy się pobytem.

To przychodzi mi na myśl, nie daje spać po nocach. Gadać do rzeczy? A jak ktoś podsłucha, rozpowie, że ja do nich, a one do mnie, bo posługujemy się tymi samymi słowami. Ostatnia posługa. Mówię cicho, jakbym memłał pod nosem. Wada budzi litość. A przeświadczenia pogrążone w braku słów? Mówi się: niedosyt przeczuć nakryty spekulacjami niepoczytalności. Jak je wyłożyć tym, którym nigdy nic nie przychodzi do głowy? Żywioł trwania przy swoim, duch przenikający przejawy. Cóż biedne mogą o tym wiedzieć, te przedmioty plotące bez namysłu…

Na miłość boską, panie Sarx, jak długo można? Wstaje z podłogi, idzie do sionki, zakłada prawy but na lewą nogę. Niech pan nie udaje, trzeszczy pod nim stołek, że zastanawia się nad czymkolwiek. Zwiotczałe pośladki mówią same za siebie. Wiem, nie daję po sobie poznać. Przekładam but, zakładam drugi. Dobrze się czujesz? stęka deska w podłodze. Popatrz we mnie, lśni lustro, krew ci leci z nosa. Masz chusteczkę? Wiążę sznurowadła. Masz czy nie masz? Za oknem wiatr gradem zabębnił w parapet: dokąd to, dokąd to, dokąd pan gna?

Nikogo nic nie obchodzi, bylebym wytłoczony przystawał do otoczenia, do wynikania z krwią cieknącą z nosa, od wczoraj do jutra, z siniakiem na kolanie, bylebym pasował, mieścił się w pomieszczeniu, krążył w okrążeniu, mącił w zamąceniu… Tak wygląda wyciąganie wniosków. Męczydusze słów podglądają cudzą dolę, przyciskają do muru. Przebierają w ulęgałkach lat, wywlekając na jaw pokryte wstydem pochówki.

Czajnik, nocnik, kalesony wyrażają zgodę na przewracanie się z boku na bok. Nie odchodź! Grzebią w uszach. Uszy na nasłuchu. Czy to ty, czy to uszy twoje? Mielą ciemne godziny, zasłyszane w tobie na wszelki wypadek, gdybyś nie dosłyszał. Dają posłuch niejasnym pytaniom. Na ogół rozchodzą się po kościach. Czuj duch, panie Sarx.

Założył palto, maca po kieszeniach, znowu zapodział. Klucze! Są, czy ich nie ma?… Okulary?! Dotąd spoczywają w ukryciu. Niczego nie jest pewien. Dał się zwieść: nie wiadomo skąd przychodzi do głowy. Może czymś go uderzyło? Kiedy wszedł do pokoju zapadło dwoiste milczenie. Rozgląda się po kątach, postrzega dobytek. Klucze? Brzęk, cicho, ni stąd, ni zowąd, wiem. W tym pustosłowiu kryje się… Istota. Wypuszcza namiastki w jedną, w drugą stronę. Napotykają spojrzenie, nabierają turgoru, momentalnie pęcznieją na widok. Kiedy odwracasz wzrok, kryją się po kątach. Mam was, mówię głośno. Mamy go, odpowiadają urzeczywistnione. Szuka po mieszkaniu, po sobie, po środku zeszłych lat. Klucze słów. A one leżały na parapecie.

Chwycił je prawą dłonią, zapatrzył się w ulicę: ciężko dyszała przykryta mokrym śniegiem. Niebo wisiało w koronach drzew, odniósł wrażenie… Tak mu się wymsknęło: odnoszę wrażenie. Przeczucie nas nie myliło. Odnoszenie wrażenia nie jest niczym nowym. Dozorca doczesności nie zdaje sobie sprawy z naszego udziału w jego odnoszeniu się do… Odnosi wrażenie dzięki nam, bo my rzucamy się w oczy przejawami możliwości.

Ziębiący dłoń pęk kluczy dotyka do żywego. Zimno przekłuwa ciało. Obecność jest równie niewidzialna jak i przeszywanie, gdy przenika na wylot stojącą przy oknie postać. Pierwszy chorobliwy przejaw, panie Sarx, w tym wieku byle gówno wystarczy, by poczuć „się” – resztkę duszy kołaczącą po ciele, gdy idzie się bez nakręcania w nieznane.

Tak przemknęło, jakby skądś się wzięło, dobrze dopasowane. Niczym spóźnione beknięcie po obiedzie powietrze wyszło z mniemania o sobie, z wątpiów podtrzymujących cielesną działalność. Klucze kluczą. Serwantka wzdraga się przed dotykiem, zaraz się rozkraczy, chodnik plącze się pod nogami, domownik leci, chwyta się kredensu… Jeszcze raz, panie Sarx? A on czuje w dłoni, jak nas ma. Przewrócony wazonik płacze resztką wody.

Podśmiewały się z niego: poza odnoszeniem wrażenia, niczym resztek do kubła na śmieci, nic nie skłania go do zajęcia stanowiska. Kurczy się i wzrusza ramionami. Uzależnienie od ucieleśnienia, szkoda gadać! Odwróć się od okna w powolnym odwrocie, pociągnij wzrokiem po umeblowaniu, dreszcz przeszyje… Zapomniałem napalić, przeciągnęło przez niego i zgasło. Nic nie wskazywało na to, że lodowata igła przekłuje go jeszcze raz.

Pan jesteś starej daty, panie Sarx? Niech siada, przestanie zajmować się nie wiadomo czym. Dociekania, domniemania, duperele, literackie fanaberie. Nie mamy z nimi nic wspólnego. Wokoło zieje przepaść, nie warto do niej zaglądać. Zagadkowe? Tak, panie Sarx: tam, gdzie nie ma nas, jest nic. Od tego nicowania radzimy trzymać się jak najdalej.

Kłębią się w głowie, kneblują usta słowom, doskwierają reumatyzmem. Rwie choroba życia, od lat nie leczona przypadłość wciąga w przyzwyczajenie: być więzionym w składzie ciała, pech! Przenikliwość wiruje za progiem każdego domu. Przedmioty namysłu – trzeba je przeliterować, przeżyć…

Znacznie lepiej kiedy usiadł. Oddycha głęboko. Zgłębiamy dylemat, co? Słowa dobrze mają się na końcu języka, trzeba wiedzieć jak je wylizać przed wymówieniem, a nie pleść od rzeczy. Niech nie macha rękami, siedzi cicho, łapie oddech. Ból nie przebiera w środkach. Jeden z tych przyrzeczonych. Doskwiera dotkliwiej niż kant kredensu czy ostrze noża. Ból boli sobą samym, przenika właściciela, czyżby po raz trzeci? Na wylot?! Wywiera wrażenie… już go nie ma, nagle… ach! – zawsze trafia w samo sedno.

Niech nie zasypia, Sarx, bo potem przewala się przez pół nocy. Czcza gadanina lepiej stawia na nogi niż samotne mielenie ozorem. Czas się skupić na własnym nieszczęściu. Starość – nauka tajemna. Lepiej rozważyć na zimno, dlaczego talerz stoi na stole, stół stoi na podłodze? A podłoga… na czym stoi? Ha! Wewnątrz przedmiotów dzieją się rzeczy straszne, nikt nie zagląda im do środka. Trzeba się zająć, nasz myślicielu, skąd się bierze ten bezwład? Ogarnia go, gdy tylko się budzi. No, skąd?

Z przerażenia, wymawiam z trudem, rozpieram się ciałem, otwieram oczy, dotykam przepoconej pościeli, zjawiam się niczym gryzoń wylęgły z ciepła, kurzu i szmat. Żywię się przekonaniem, a ono mnie niesie. Łapię oddech, już mam na języku pierwsze słowo. Spływa śliną, umyka mi z głowy, nie wiem, czy ktoś mnie śni, czy ja się w kimś rozpoznaję?…

Mówi się do niego: ściśnij mocniej klucze! Chwyt pomarszczonej dłoni, chrzęst przedmiotów aż do bólu stawów, dzieje się między tobą a nami, drobiazgami z zimnego metalu. Przelewasz swoje ciepło, a my nieżywe. Jak ci się podoba ta… symbioza? Trzymajmy się martwych objęć.

Zobaczył za oknem: obcy depcze śliski chodnik. Tak mu się wydaje? Ma to do siebie: brak tchu. Wrony grzebią zeschłe liście. Widok przemyka, zamysły się zapodziały… Środki wyrazu! Nasze gadanie nie daje domownikowi spokoju.

Połam nogi na oblodzonych stopniach, krzyż na drogę. Pogotowie nie zakłóci ciszy odleżyn. Mówi się do niego! Słuch przytępiony, brak mu wyrazów na niewypowiedziane? Obcy przeszedł, wszedł w przyszłe, pewnie się zawczasu na niego czaiło, jeszcze zanim wyszedł. Zastygasz w domyśle: rozgrywa się nie tknięte wzrokiem? Ciepło, ciepło, szukaj… Ściskaj klucze w dłoni, zapadaj w rutynę. Wpatruj się w ciemną tapetę, niech ci przywodzi na myśl ciebie, zawsze tego samego, od urodzenia wplecionego w gmatwaninę liści i łodyg.

Poniosło mnie, pędzę do okna, odsuwam firankę, przyciskam czoło do szyby. Dzień tli się nad dachami, dym idzie z komina. Ktoś przeszedł na drugą stronę całkiem niedawno. Wypatruję innego człowieka, przepadł, jakby więcej miał się nie pojawić. Odwracam się i patrzę zegarowi prosto w twarz.

Upływ nie ma znaczenia. Zima, wieczór, niedziela… Dręczą od zarania, wciągają w przymus, wymyślne słowa znienacka pomiatają, jednak im się nie daję. Wypatruję przejścia z kluczami w dłoni. Kiedy zamajaczy w mitycznej oddali, poniesie mnie w nieuniknione…

Z założonymi na plecy rękami wystawiony na jaw okrąża owalny stół przypalony żelazkiem. Chodzenie wzmaga krążenie, panie Sarx. Zastanawia się nad przeszywającym bólem duszy w pokoju rozpadającego się ze starości domu. A dom jest w nim, a on w swoim domu.

Prawda, zatrzeszczała podłoga. Nie ma nic do powiedzenia i tak jest lepiej dla nas wszystkich. Szklanki trzęsą się ze śmiechu, kiedy łazi z kąta w kąt. Zasiedziałe otoczenie nie lubi bezcelowego krążenia. Spokój, stary łazęgo! Słychać rozlazłe przytupy, jakby zmierzał… Pod podłogą jest piwnica, pod piwnicą zieje głębia. Czyżbyś pan miał zamiar doprowadzić do zarwania? Może do zstąpienia? Patrz! Nad brudnym sufitem stoi wieża nieskończoności. Gdyby tak wznieść się ponad ludzki przymiot? Dalej, w zaświaty! Czekają i kuszą. Na miłość boską, niech pan nie potrąca wiedeńskiego krzesełka, ono bardzo tego nie lubi.

Co niedziela podbiegam do okna, wypatruję nieznajomego, nie ulegam waszym podszeptom, o, przedmioty ludzkiego namysłu. Zatopione w truchła przyzwyczajeń, tkwicie w przekonaniu! A mnie nosi, przewiewa, ktoś się uwidacznia. Podejrzane kryje się za płotem, a ja, wydany na łup słów, wyzieram z mojego mieszkania. Wyświetla się zjawisko świata nie do wypowiedzenia.

Mimowolny świadek nie zdaje sobie sprawy z tego, co widzi, panie Sarx. Nikt go nie wybiera, nikt go nie wystawia. Błąd życiowy dopada u zarania, od razu wydając na pastwę! Ma blade pojęcie o prawach chaosu? Do niczego się nie przyłożył, czego się tknął, leciało mu z rąk, bez celu łaził po chałupie. Z kąta w kąt! Pamiętliwość rzeczy, panie starszy, introligator, mówią o panu, mól książkowy. Majątek poszedł na klej i nici. A teraz ma zamiar iść, gdzie oczy poniosą? Wymowa nic do tego nie ma. Błoto na wycieraczce, karaluchy w garnkach, a pan, panie ciekawski, węszy, wietrzy… Wypatruje wytwornej nieznajomej ze staroświeckiej operetki? Zaczepi ją pan, nie bacząc na podeszły wiek, znoszoną odzież? Niech się przyzna: pociąga go wieczna kobiecość, co? Czytało się klasyków, zanim poszli w ogień.

Pomyłka, zawołał, potrząsając kluczami, liczy się tylko… Utkwiło w przełyku, ślina spłynęła, zakasłał pochylony. Zakrztuszony dławił się, póki nie wypluł wysłowienia z płuc, rozmazał łapciem po dywanie. Oto ono, wyszeptał, wyduszone ze mnie. Chwycił za drzwi biblioteczki, otworzył je na oścież. Tu trzyma się przywidzenia, wymamrotał, niewiele z was zostało: las tchnie zapachem świerków, słońce tnie leśny dukt, echo rozplata terkot dzięcioła. Szpargały, zwidy, zaduch… Przełknął, jakby wiedział, że na wszelki wypadek mamy go na oku.

Niech nie udaje, Sarx, rozległo się w siwej głowie. Nie zwiedzie nas pan, ani nie zaskoczy. To nie jest sprawa dla pana. By nie popaść w obłęd, trzeba znieść darowane. A tyle tego, co brudu za paznokciem. Pana, prawdę mówiąc, niewiele więcej: starcze delirium dręczy od przebudzenia.

Idzie do przedpokoju. Muszę pogrążyć się w świecie, mamrocze, nic mnie nie powstrzyma, bo ja jestem mną samym, a wy, przedmioty sarkastycznego niedomówienia, jeno mrowicie się mentalnie. Skąd zna takie wyrazy?… Zanim wziął na podpałkę książki z biblioteczki, przeczytał wszystkie arcydzieła. Choć nie rozumiał z nich nic a nic. Wznosząc łyżkę do butów, chodzi opuszczony albo takie robi wrażenie. Popalone wyrazy podpowiadają mu samego siebie. Przyrodzony rozziew wiedzie na zatracenie.

Wiatr w kominie dmie melancholią, furkoczą głosy, nim podniesie wzrok, ból da mu coś do zrozumienia. Bada odbicie w lustrze, a ono ma w sobie wgląd: mieni się tym, co było, czego nie ma – moment wahania na ostrzu brzytwy. Za futryną wystawia się głębia, za plecami tkwi mieszkanie. Oczy widzą szkło podbite chorującym srebrem. Sarx wyciąga rękę i powiada do odbicia:

Słowa – blizny euforii, zrosty porywów doskwierają. Jedno do drugiego przylepione wywleka następne, skrojone na miarę czasu, który nigdy nie nastał. Tak plecie się Istota rzeczy. Wrabia z wiekiem w siebie, przejmuje na własność, wywleka z nudów na jaw, obraca na języku: nadaje się czy nie nadaje? Tamten w lustrze, ten przed lustrem stoją nad otchłanią, wpatrując się w zmarszczki gasnącego dnia. Skąd wzięła się w mieszkaniu tak dwuznaczna postać?

Tknęło mnie i wyjrzałem przez okno. Czyżby miało do siebie, że widać przez nie prawdę? Wystawiam się na przeczucie, wyrażam się nad wyraz! Wyjście, przejście, dojście! Wraże wyrazy, nadaję wam rozgłos. Wymowo, grzmij! Padam na kolana przed parapetem, wyciągam ręce do okna mego, które od lat podsuwa mi ten sam widok, do drogi, która udaje tę samą ulicę. Może to podstępna zachęta, bym opuścił zamieszkiwanie? Ryzyko istnieje, domysły, co ze mną robicie?!

Powoli odnieśliśmy go na zarwaną kanapę, chociaż wyglądało, że sam się doczołgał, zasłabł, oprzytomniał… Dyszy przejęty, przekonany własnym wysłowieniem, chociaż latami nie poddawał się mowie ciała ni milczeniu duszy. Jakby obcy przeszedł w nim na drugą stronę: styczeń, niedziela, wpół do piątej po południu. Strażnik nieruchomości ledwo zipie w zimnym pokoju, rozkwita wydechem, sięga ścian, pieca, sufitu, wyplata z siebie gmatwaninę liści i łodyg.

Panie Sarx… Udawał, że go nie ma, a my, rzeczy jego przyzwyczajenia wiedziałyśmy, że w cichości knuje przeciw nam. Uśpić czujność, otoczyć się zmierzchem w letargu cierpień. Leżał wystudzony, owinięty przenicowaną jesionką, w czapce na uszy, buty wykoślawione, sznurowadła nie zawiązane, wykwit oddechu przy ustach. Dokąd pan się wypiera, błąd, wybiera, panie Sarx?

Mamrocze pod nosem, wydalając dorzeczną pozostałość. Przypomina rzadki okaz: przejaw zawikłany w wysłowienie… Rzeczy ogarnia zmierzch, a on się tli, rozdmuchiwany własnym tchnieniem: pierś porusza się jak miech, dmie w piec, którego dusza dogasa krwistą czerwienią. Męczące pomysły, plątanina nie do pojęcia, brak słów wysnuwa się spekulacjami – przenikają, przewijają się, niczym włosy istoty wypełzającej z nieznanego…

Trwałem bez ruchu, klucze w zaciśniętej dłoni dawały mi znak: odciąć się od mieszkania, latami żywiącego się każdym moim poruszeniem. Odzwyczaić się od przyzwyczajenia. Gdzie te okulary?

Jak pan może być tak nieludzki, panie Sarx? Mówi się do niego, do jego serca: bije się o ciebie. Martwe włosy na brodzie, nieczułe paznokcie, lecz te rytmiczne uderzenia… Nigdy nie nakręcało się zegara. Na wszelki wypadek, bo mógłby pokazać, wiadomo… Ostatnią! Ziębi piec z żeliwnymi drzwiczkami. Lodowaty bezruch zieje prawdą o nieporozumieniu istnienia. W biblioteczce tkwi ostatnia książka pełna syntaktycznych wygibasów. Latami wyłaziły na wierzch niczym książkowe mole, w końcu zalęgły się domysłami… Słyszy, się do niego gada, czy dzieli się włos na czworo? My nie mówimy o panu, lecz o pańskiej skłonności do samego siebie, o tym wynoszeniu się ponad obraz swój i podobieństwo swoje.

Plotły jak zwykle bez ładu i składu. Tymczasem udomowiony osunął się na postrzępiony dywan. Parł nogami, odpychał się rękami, na plecach powoli wydostawał się z mieszkania, a bożyszcze zmierzchu wysupływało z siebie każdy jego ruch, targało bólem, nękało złym przeczucia, szkoda gadać… Bez słowa zerwać z tym raz na zawsze, lecz z kim potem dyskutować o brudnych dziurach dziadowskiego rozdeptania?

Panie, panie, jest pan, czy pana nie ma? Żyrandol wisi, poduszki się puszą, a pan leży na całego, taka jest kolej rzeczy. Widzi pluskwę ukrytą w szparze łóżka? Po nocy znosi jego przewracanie się z boku na bok, zmiętoszoną pościel, zażółcone kalesony, smrodliwy rozkład… Może pan jesteś przywidzeniem pluskwy z opoki martwoty?!

Zaczepki, przytyki, aż do przedpokoju. Spod drzwi ciągnęło chłodem, bał się wstać. Rzeczy zagapione w żywotność trzymały fason przedmiotów namysłu pod postacią drętwej zadumy. Podejrzenia lustra cięły ostrzem w palec, gdy na leżąco szukał rękawiczki. Powtarzał, naśladował, chwytał pęknięte odbicie, dalej, ręka w rękawie niespokojnie przebiega blat szafki na buty. Butny brzęk kluczy zwiastuje wymarsz. Zabierz nas stąd nareszcie, kluczą, na poniewierkę, na mękę i ból, na zgubę przypadków, na znistę, co za słowo, ponieś w dziurawej kieszeni!

Pchnął głową niedomknięte drzwi. Już idzie, zaskowyczał zawias, drzazga z przełamanej deski chwyciła za nogawkę bezcennych doświadczeń. Trwał w zaparciu nieruchomo jakby w obstrukcji popołudniowej godziny, bez wyrazu, bez nadziei, bez trwogi, a śnieg wpychał się do sionki, posypując go mroźnym kurzem, spadającym z samego nieba.

Podpierany łokciami wyczołgał się za próg. Styczniowy powiew chlusnął w twarz poobiednimi pomyjami. I wyszedł głos niejasny z uwagi na mgliste wysłowienie, pomieszanie starożytnych języków, głos powolnego stawania na nogi, prostowania się przy szorstkiej ścianie. Zaskrzeczały zmurszałe deski, już każdy sprzęt wiedział, że stróż niedorzeczności wyciąga ręce, przekręca klucz… Zapatrzony w wyludnioną ulicę, wychodzi z siebie, bo nie wie, skąd się wziął z czapką, szalikiem, któremu zwierza swoje przywidzenia: tknęło mnie, więc wyjrzałem przez okno.

Istota wypowiada zanurzonych w milczącej zgodzie. Nigdy nie okazują się sobie ani innym, tkwią w ościeży nie do wyrzeczenia. Opisany, wymówiony wychodzi z domu wyznania, odwrócony plecami, rozgląda się: dopada go obce. Zaplątany w skręcone liście i łodygi, chwyta się bzu, łapie oddech, skołowany, dalej, przedziera się przez ogródek, przywiera twarzą do furtki, naciska klamkę. Swojsko piszczą zawiasy muzyką na zejście: skrzypki i organy. Chce mu się śpiewać, lecz słowa więzną w gardle, ziębnie nos, nogi drżą, brak piasku na trotuarze grozi ostatecznym upadkiem. Mamrocze:

Ktoś mnie nadaje z czeluści. Przedmioty zamieszkania odbierają znak, dopasowują go do własnych, martwych przyzwyczajeń, do wiecznego zastoju nadchodzącej wieści… Jestem odczytywany pod moją postacią, która latami snuje się po kątach. Trzeba się stąd wynieść bez namysłu.

2. Droga

Prawdopodobnie luty. Ścieżka wije się przez podmiejski zagajnik; wilgotny zmierzch podchodzi do gardła. Sarx, ślizgając się nieco, idzie przed siebie, chociaż nikt nie wie, dlaczego na takie zimno wyszedł z domu.

Wyludniona ulica ćmi w oknach ciemnym światłem. Zwieść zamiary. Niech zalegną, rozlecą się, przepadną. Rdza i śniedź. Tak mówi furtka, gdy ją złapać za klamkę. Odnoszę wrażenie… Obcego po drugiej stronie jeszcze nie widać. Pewnie utknął przejściu, między tutejszym a tamtejszym, niemożliwy do zobaczenia. Przestało padać, mgła rzedła, wróble wcisnęły się w sploty tarniny.

Dalszy ciąg był niejasny. Przekładanie nóg, przesuwanie się do przodu zadawało się czymś zdrożnym, załatwianiem się pośrodku traktu, lecz skąd brała się myśl o łzawym rozstaniu, pożegnaniach w blasku świec?… Czapkę na uszy, pomruk pod nos, patykiem po płocie.

Sztachety jak przed laty z terkotem potakiwały, klekotały, przytykały, ten wytyk stał na styku wyrazów drętwym bełkotem w przetaku niedzieli. Powietrze bulgotało w uszach. Odrzuciłem patyki, z rękami w kieszeniach wchodziłem w takt przemieszczania się w poprzek zamysłów.

To niestety koniec bezpłatnego fragmentu. Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki.

Przepraszamy, ten rozdział nie jest dostępny w bezpłatnym fragmencie.

Przepraszamy, ten rozdział nie jest dostępny w bezpłatnym fragmencie.

Przepraszamy, ten rozdział nie jest dostępny w bezpłatnym fragmencie.

Przepraszamy, ten rozdział nie jest dostępny w bezpłatnym fragmencie.

Przepraszamy, ten rozdział nie jest dostępny w bezpłatnym fragmencie.

Przepraszamy, ten rozdział nie jest dostępny w bezpłatnym fragmencie.

Przepraszamy, ten rozdział nie jest dostępny w bezpłatnym fragmencie.

Przepraszamy, ten rozdział nie jest dostępny w bezpłatnym fragmencie.

Przepraszamy, ten rozdział nie jest dostępny w bezpłatnym fragmencie.

Przepraszamy, ten rozdział nie jest dostępny w bezpłatnym fragmencie.

Przepraszamy, ten rozdział nie jest dostępny w bezpłatnym fragmencie.

Przepraszamy, ten rozdział nie jest dostępny w bezpłatnym fragmencie.