Niebo - Maria Krasowska - ebook + książka
BESTSELLER

Niebo ebook

Maria Krasowska

4,6

Ebook dostępny jest w abonamencie za dodatkową opłatą ze względów licencyjnych. Uzyskujesz dostęp do książki wyłącznie na czas opłacania subskrypcji.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.

31 osób interesuje się tą książką

Opis

Nawet jak na nią to było za wiele. Sydney nie mogła dłużej wytrzymać życie z Elvisem pod jednym dachem. Chłopak, któremu już raz wybaczyła, złamał jej serce tak, że nie mogła na niego patrzeć. Kolejny raz podejmuje decyzję o ucieczce. Czy miejsce, w które trafi tym razem, okaże się bezpieczniejsze niż dom samozwańczego bossa wyspy?

W Oazie wszystko wydaje się takie… normalne. Jest szkoła, ubrania, jedzenie i wszystko to, czego brakowało jej w ostatnich dniach. Sydney szybko odkrywa, że ta normalność ma swoją cenę. Ale to okazuje się być najmniejszym problem wobec rewolucji, którą przyszykował jej los. Ten etap jej historii naznaczą powroty, niespodziewane spotkania i moralne dylematy, a także ludzie, którzy na zawsze odcisną swój ślad w sercu Sydney, najdzielniejsze dziewczynie na Bali.

 

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 620

Oceny
4,6 (250 ocen)
177
49
19
3
2
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
wCzepkuUrodzona

Nie oderwiesz się od lektury

Autorka przyłożyła się do całego cyklu, na każdy tom czekałam z niecierpliwością.
121
martyskamat

Nie oderwiesz się od lektury

O Boże . Zajebista, ale końca w ogóle się nie spodziewałam. Naprawdę bardzo polecam ❤️❤️❤️🥹🥹🥹🤯🤯🤯
91
inkainka_08

Nie oderwiesz się od lektury

Właśnie skonczylam czytać ,,Niebo" i O MÓJ BOŻE jakie to było dobre. Zdecydowanie była to najlepsza książka jaką kiedykolwiek przeczytałam. Marysia wykreowała tak genialnych bohaterów, których poczucie humoru i charakter wywaliło grubo poza skalę. Wszystkie akcje i wydarzenia widać, że były dopracowane do ostatniej kropki. Wiem, że pomimo bardzo dobrej rozrywki również z całej trylogii dowiedziałam się naprawdę ciekawych i dobrze sprawdzonych informacji. Już nie mogę doczekać się ,,Chasing Paris"❤️
72
JuliaFura

Nie oderwiesz się od lektury

Według mnie najlepsza część trylogi. Nie pamiętam kiedy tak świetnie się bawiłam podczas czytania. Z niecierpliwością czekam na kolejne książki autorki.
61
Dorix1

Nie oderwiesz się od lektury

Bardzo fajna książka👍Czekam na następną część. Polecam z całego serca 😘🥰
21

Popularność




Projekt okładki: Magdalena Kaczanowska

Redakcja: Maria Dobosiewicz

Redaktor prowadzący: Anna Wyżykowska, Małgorzata Święcicka

Redakcja techniczna: Sylwia Rogowska-Kusz

Skład wersji elektronicznej: Robert Fritzkowski

Korekta: Katarzyna Szajowska, Karolina Mrozek

Droga Czytelniczko/Drogi Czytelniku,

trzeci tom Fali porusza tematy, które mogą być nieodpowiednie dla niektórych osób. W książce pojawiają się motywy, zachowania i sceny związane z przemocą, używkami, aborcją, problemami ze zdrowiem psychicznym, a także wątek wiary i uczuć religijnych. Jeżeli czujesz, że tego typu treści mogą źle na Ciebie wpłynąć lub nie są dla Ciebie odpowiednie, odłóż tę książkę. Twoje samopoczucie jest najważniejsze.

Marysia

© for the text by Maria Krasowska

© for the Polish edition by MUZA SA, Warszawa 2024

ISBN 978-83-287-3133-2

You&YA

MUZA SA

Wydanie I

Warszawa 2024

–fragment–

Dla Łucji i Emilii,

przepraszam, że w pakiecie z książką nie ma miednicy.

A także dla Gochy i Zuzi,

Wam na szczęście nie będzie potrzebna.

Prolog

Columbus Hamilton budował łódź. Niezbyt dużą, bo nie byłby w stanie wykonać takiej samodzielnie na bezludnej wyspie, ale też nie za małą, by nie przewróciła się za łatwo oraz pomieściła zapasy niezbędne jemu i jego żonie Virginii do przetrwania czekającego ich rejsu. Potrzebowali łajby, by wrócić na stały ląd i odnaleźć swoje córki: Sydney oraz Paris. Cole nie miał pojęcia, jak taką zbudować, ale uczył się na błędach. Konstruował jedną za drugą, żywiąc nadzieję, że któraś w końcu spełni swoje zadanie.

Minęły mniej więcej cztery lata od tragicznego tsunami. Nie wiedział, ile dokładnie. Gubił się już w liczeniu. W dniu katastrofy Columbusa i jego żonę porwał oceaniczny prąd, ciągnąc ich przez nieznane wody, aż trafili na bezludną wyspę, której położenie wciąż stanowiło dla nich zagadkę. Po okolicy nie pływały statki, po niebie nie latały samoloty, więc ciężko było cokolwiek stwierdzić. Gwiazdy przez większość czasu pozostawały niewidoczne, a gdy już się pokazywały, Hamiltonom nic to nie dawało. Nie posiadali odpowiedniej wiedzy, by coś z nich wyczytać. Columbus był pewien, że Krzysztof Kolumb, po którym dostał imię, wyrywał sobie włosy, patrząc z nieba na jego marne wysiłki. Czy raczej z piekła. Tak, to bardziej prawdopodobne, biorąc pod uwagę jego okrutne podboje. Jedyne, co mężczyzna wywnioskował przez te lata, to że wciąż znajdowali się blisko równika, gdyż o odpowiednich porach roku słońce górowało w zenicie.

Zamontował właśnie ostatni element w swojej najnowszej łodzi: drzwi, z których wykonał część zadaszenia. Były wyjątkowym elementem, gdyż to one uratowały jego i jego żonę, gdy w Bali uderzyło tsunami. Pracowali tamtego dnia niedaleko plaży, a fala wdarła się w głąb lądu, zatapiając wszystko na swojej drodze. Virginia Hamilton złapała się wtedy drewnianych drzwi, które pomogły jej utrzymać się na powierzchni. Wspięła się na nie jak Rose z Titanica, ale w przeciwieństwie do filmowej bohaterki nie zamierzała pozwolić swojemu ukochanemu umrzeć. Chwyciła męża za koszulkę i pomogła mu wdrapać się na tę improwizowaną tratwę. Mieli szczęście, że nie groziło im przemarznięcie. Woda była ciepła.

– Co z Paris i Sydney? – panikował Columbus, gdy godzinami dryfowali na kawałku drewna. Prąd ciągnął ich najpierw w głąb lądu, a potem znów w stronę oceanu. Był tak mocny, że nie mogli z nim walczyć. Zostali skazani na łaskę żywiołu i z rozpaczą patrzyli, jak oddalają się od wyspy. Bezradność ściskała ich wnętrzności niczym bezlitosne imadło. Dusiła ich od środka.

– Poradzą sobie – zapierała się Ginny, kurczowo trzymając krawędź drzwi. – Dobrze, że zostały w domu. Tam będą bezpieczne. Jeśli tylko trafimy na jakiś statek, zdołamy do nich wrócić – próbowała przekonać samą siebie.

Prąd ciągnął ich nieprzerwanie przez otwarte wody, aż po dwóch dniach znaleźli się przy niewielkiej wyspie, wycieńczeni i spaleni słońcem. Gdyby spędzili jeszcze dzień na dryfowaniu, umarliby z odwodnienia. Virginia pierwsza otworzyła opuchnięte oczy i z trudem uniosła głowę, a wtedy ujrzała zieloną wyspę o średnicy kilkuset metrów otoczoną tonami plastikowych odpadów, w których właśnie utknęli. Potrząsnęła męża za ramię.

– Cole, obudź się… Ląd… – wysapała, a jej pokłady nadziei nieco odżyły.

Mężczyzna rozejrzał się dookoła, nie wiedząc, co się dzieje. Po chwili przypomniał sobie o tsunami i dryfowaniu i posklejał te informacje w całość.

– Musieliśmy wpaść w prąd, tak samo jak te śmieci – analizował, patrząc na zatokę, w której wylądowali. – Zapewne zbierały się tu przez dziesiątki lat. Gdzie my w ogóle jesteśmy? Co to za zapomniane przez Boga miejsce?

– Nie mam pojęcia – westchnęła wycieńczona Ginny, po czym resztkami sił zaczęła przebierać jedną ręką przez morze odpadów. – Musimy się dostać na brzeg, zanim umrzemy z odwodnienia. Dasz radę wiosłować?

– Dam.

Wspólnymi siłami dotarli na ląd, gdzie przez kolejne lata zajmowali się głównie jednym: przetrwaniem. Czerpali wodę z kokosów, jedli ich miąższ oraz nieliczne zwierzęta, jakie udało im się upolować. Oprócz tego budowali łódź za łodzią, lecz żadna do tej pory nie przetrwała próby, jaką było przeżycie w niej tygodnia na wodzie. Wszystkie przeciekały lub rozpadały się, a oni nie mogli nic na to poradzić, kiedy jedyne, co mieli do dyspozycji, to przypadkowe śmieci przyciągnięte tam prądami.

Virginia w końcu się poddała. Z każdą kolejną porażką wpadała w coraz większą rozpacz, aż w końcu straciła nadzieję, że kiedykolwiek wrócą do cywilizacji. Przestała cokolwiek czuć. Odcięła się od emocji. Nie zależało jej już na niczym i gdyby Columbus siłą nie wciskał w nią jedzenia i picia, zagłodziłaby się na śmierć. On jednak nie tracił nadziei. Harował od rana do wieczora. Wyrwiemy się stąd. Musimy. Nie sczeznę na tej przeklętej wyspie! Zdeterminowany zbudował łajbę, która miała szanse przetrwać podróż na stały ląd. Uczył się na błędach. Za każdym razem wprowadzał poprawki, które zwiększały jego szanse na sukces.

– Kochanie, zbudowałem łódź lepszą niż poprzednie! Jeszcze zobaczymy nasze dzieci! – ekscytował się, stając przy żonie któregoś popołudnia. Virginia opierała się o palmę, patrząc przed siebie pustym wzrokiem, brudna i wykończona psychicznie. Spojrzała na łajbę, która dryfowała pośród śmieci, ale nie żywiła wobec niej żadnych nadziei. – Pomóż mi wypchnąć ją na głębszą wodę – poprosił Cole.

Zrobiła to bez słowa, wykonując polecenie niczym robot.

Wypłynęli na ocean, wiosłując przez wysypisko śmieci, które wiele razy ratowało im życie. Bez tych odpadów nie mieliby ani narzędzi do przetrwania, ani do budowy łodzi. Przebili się na otwartą wodę i tam zatrzymali, by przez tydzień testować łajbę w bezpiecznych warunkach.

Zatonęła trzeciego dnia.

Wrócili na ląd, a tam Columbus płakał, krzyczał i uderzał we wszystko, co stanęło mu na drodze. Niszczył krzaki, łamał gałęzie, kopał kokosy. Wiedział jednak, że się nie podda. Nie pozwoli przeciwnościom losu zniszczyć jego nadziei. Prędzej umrze w trakcie budowy kolejnych łodzi, niż zaprzestanie wysiłków. Będzie po mojemu, choćbym miał sprzedać duszę diabłu.

Virginia za to usiadła na piasku i nie ruszała się godzinami. Depresja pozbawiła ją uczuć. Wszystko było jej obojętne. Odcięła się od rozpaczy, bo gdyby tego nie zrobiła, umarłaby z bólu. Z tęsknoty. Z poczucia niesprawiedliwości.

Wieczorem, gdy Columbus ochłonął, podszedł do żony i objął ją ramieniem. Oparła głowę na jego barku, a on spojrzał na jej pozbawioną wyrazu twarz. Ten widok bolał go równie mocno co wszystkie porażki konstruktorskie.

– Już nigdy nie zobaczymy naszych dzieci – szepnęła w końcu Ginny. – Budowałeś tę łódź przez trzy miesiące. Miała być najlepsza, najwytrzymalsza, najwspanialsza. Ale nie da się zrobić dobrej łodzi, kiedy ma się do dyspozycji jedynie trochę drewna i masę plastiku.

Columbus mocniej przytulił żonę. Jej słowa rozpaliły w nim iskierkę nadziei, bo mimo pesymistycznego przekazu… padły. Virginia tak rzadko coś mówiła, że kiedy decydowała się to zrobić, on odżywał. Może nie wszystko jest jeszcze stracone. Muszę tylko pozostać silny jeszcze przez jakiś czas. Będzie dobrze. Musi być.

– Nie trać nadziei – powiedział niby do niej, ale obserwator z zewnątrz uznałby, że przekonywał raczej sam siebie. – Nawet jeśli nie zbudujemy łodzi, to coś kiedyś tędy przepłynie i nas stąd zabierze. Poza tym ułożyliśmy stosy gotowe do podpalenia i wysłania sygnału SOS. Gdy nadejdzie właściwa chwila, wykorzystamy je. Przetrwamy. Zobaczysz.

Virginia nie podzielała jego zdania, ale nie miała siły tego powiedzieć.

Nieokreśloną ilość czasu później mężczyzna wypatrzył statek na horyzoncie. Pech chciał, że trwała pora deszczowa i te sterty liści i drewna, które ułożyli dookoła wyspy, by móc je w każdej chwili podpalić, były zbyt mokre, by zająć się ogniem. Jednak jego nadzieja nie umierała. Czekał na kolejną okazję. Skoro jednanadeszła, druga też się pojawi. Wierzył w to w stu procentach.

Parę tygodni później leżąca na plaży Virginia dostrzegła na niebie samolot. Od lat żyła w przekonaniu, że już nigdy żadnego nie zobaczy, a tu proszę. Przelatywał zaraz obok wyspy. Poczuła, jak coś się w niej budzi. Wstała. Wskazała na niebo.

– Cole… – szepnęła do męża, który siedział obok i ostrzył gałęzie, by poźniej użyć ich do polowania. – Cole! – wychrypiała nieużywanym od dawna głosem. – Patrz! Samolot!

Z jej oczu popłynęły strumienie łez, których żadne z nich się nie spodziewało. Columbus patrzył to na niebo, to na żonę, tkwiąc w takim szoku, że jego ciało zamarło i nie zamierzało się ruszać. Role się odwróciły. To Virginia pobiegła, by podpalić stosy suchych gałęzi, od lat czekające, by spłonąć. W jej oczach błysnęło życie. Nadzieja. Udało jej się rozpalić dwa ogniska, zanim samolot zniknął z pola widzenia.

I wtedy jej nadzieja znów umarła, a ona pożałowała, że w ogóle ją do siebie dopuściła, bo rozpacz trawiła ją teraz od środka niczym rozżarzone do czerwoności sztylety. Padła na kolana i krzyknęła na całe gardło, pogrążona w takim żalu, że żadne słowa nie były w stanie go oddać.

– Nie widział nas… – rozpaczała, gdy jej mąż stanął obok. Ledwo łapała oddech. – Umrzemy tu, Cole… W zasadzie powinniśmy… zabić się… już dawno temu. Po co… wciąż… cierpimy? – Spojrzała w niebo i wrzasnęła, jakby chciała krzyknąć na samego Boga. – ILEŻ MOŻNA?!

Piloci samolotu faktycznie nie zauważyli ognisk, gdyż zostały za późno rozpalone. Spostrzegli za to napis SOS, który Hamiltonowie dawno temu ułożyli z pni drzew na plaży. Zanotowali współrzędne i wysłali je do służb ratowniczych, które zajmowały się pomocą ofiarom Wielkiego Kryzysu Żywiołowego, czyli zapoczątkowanej cztery lata wcześniej serii katastrof na świecie, a te przesłały polecenie sprawdzenia terenu do kapitana statku, który miał przepływać tamtędy lada dzień.

Dwie doby później Virginia i Columbus znaleźli się na pokładzie okrętu płynącego do Tajlandii, a gdy dotarli na stały ląd, zatrudnili się przy przeładunku towaru w porcie w Phuket, byle tylko zarobić na jedzenie. Odzyskali nadzieję, że jeszcze zobaczą swoje dzieci. Gdy tylko nadarzyła się okazja, by skorzystać z internetu, wyszukali trzy hasła.

Paris Hamilton.

Sydney Hamilton.

Troy Hamilton.

Ich oczom ukazały się szokujące wyniki. Wymienili pełne łez spojrzenia.

– Nasze… dzieci… – jąkała się Virginia, próbując złapać oddech.

– Nie, to niemożliwe – odparł Cole, przykładając dłoń do ust. Wybuchnął płaczem, którego nie potrafił kontrolować.

1

Sydney Hamilton uciekała z Bali. Zaczynało świtać, gdy była w połowie drogi do portu, w którym zamierzała złapać prom na Lombok[1]. Prowadziła białego kampervana, którego ukradła w środku nocy spod domu Marka. Jechała powoli i ostrożnie, bo nie czuła się zbyt pewnie za kierownicą tak dużego pojazdu, w dodatku z manualną skrzynią biegów, z którą miała minimalne doświadczenie. Ale radziła sobie. Spojrzała na śrubokręt, który leżał przy dźwigni zmiany biegów, i uśmiechnęła się pod nosem z satysfakcją. Pokonałam szmaciarza jego własną bronią. Trzeba było ze mną nie pogrywać.

Praca u Pabla nauczyła ją, że po każdym przestępstwie należy zatrzeć ślady. Zaraz po kradzieży pojechała więc nad rzekę i pod osłoną nocy zatopiła w niej wszystko, co mogłoby pomóc Markowi złapać trop. Nie była pewna, które z urządzeń dało się namierzyć, więc oprócz AirTaga, którego chłopak trzymał w dziurze wyciętej w fotelu, wyrzuciła też radio i komputer. Zostawiła sobie jedynie antenę Starlink, którą uprzednio odłączyła od zasilania, zdjęła z dachu i ukryła w szafie. Niepodłączona do prądu raczej nie wyśle sygnału do Marka, więc nie będę się jej pozbywać. Kto wie, kiedy mi się przyda.

Po utopieniu zbędnego sprzętu Sydney stanęła przodem do vana z rękami opartymi na biodrach i omiotła pojazd wzrokiem. O co jeszcze powinnam zadbać? Nie pierwszy raz kradła samochód, więc miała trochę doświadczenia. No tak, blachy. Zdjęła tablice rejestracyjne i zamieniła je z przypadkowym autem, które spotkała przy drodze.

– Przemalowałabym cię, ale nie mam czym – mruknęła, patrząc na pojazd z nowymi numerami. – Na szczęście biały to popularny kolor. Takich vanów jak ty jest całe mnóstwo, więc mam nadzieję, że wtopisz się w tłum, bo jak nie, to mamy przerąbane.

Usiadła za kierownicą, odpaliła silnik za pomocą śrubokrętu i najciszej, jak umiała, podjechała pod swój dom. Błagam, niech Elvis się nie obudzi. Już czwarty dzień z rzędu go ignorowała, więc poszedł spać w miarę szybko, zmęczony ich kłótnią. Ona jednak specjalnie nie brała tej nocy leków nasennych, by skupić się na zadaniu.

Weszła powoli do domu, stanęła nad Elvisem, który spał na kanapie, i przez chwilę go obserwowała. Łza spłynęła po jej policzku. Musiałeś wszystko zepsuć, co? Pokręciła głową. Tak bardzo chciałam wierzyć, że sięzmienisz… I zrobiłeś to. Ale niewystarczająco. Szkoda, bo cię, kurwa,kocham.

W końcu zebrała w sobie siłę, by wyjść, i ostrożnie zamknęła drzwi do salonu. Nie bała się, że zaskrzypią. Już dwa dni wcześniej porządnie naoliwiła każdy zawias w domu, by móc się po cichu spakować i wymknąć. Nie oznaczało to jednak, że ucieczka przychodziła jej z łatwością. O nie. Dusza Sydney płakała, jej serce krwawiło, a wnętrzności boleśnie się zaciskały, utrudniając oddychanie. Nie widziała jednak swojej przyszłości ani w tym domu, ani u Pabla, ani w ogóle na Bali. Wydarzyło się tu za dużo złych rzeczy. Czas zostawić przeszłość za sobą i zacząć od nowa gdzie indziej, zanim się tu wykończę.

Zapakowała do vana najważniejsze rzeczy oraz zapasy jedzenia, które od kilku dni regularnie podkradała Pablowi, a że była dobrze ustawiona, to zwinęła całą masę suchego prowiantu bez niczyich podejrzeń. Zabrała torby pełne wszystkiego, co dało się przechowywać tygodniami w gorącu, oraz trochę zdrowszych, lecz mniej odpornych na temperaturę i czas produktów, jak warzywa czy owoce.

Gdy przerzuciła do vana wszystko, czego potrzebowała, poszła obudzić Paris. Delikatnie potrząsnęła za jej chudziutkie ramię.

– Wstawaj, myszko – szepnęła. – Już czas.

Paris otworzyła zaspane oczy i natychmiast zrozumiała, co się dzieje. Sydney wtajemniczyła ją w swój plan już poprzedniego popołudnia, by uniknąć wrzasków i protestów siostry w środku nocy, gdyby próbowała wywieźć ją na Lombok z zaskoczenia. Wiedziała, że Paris ma mocny charakter i będzie się burzyć, jeśli narzuci jej swoją wolę bez odpowiednich wyjaśnień.

Dziewięciolatka wykazała się ogromną dojrzałością i wyrozumiałością, choć nią także targały sprzeczne emocje. Rozumiała, dlaczego wyjeżdżają, ale i tak płakała przez godzinę po opuszczeniu domu, aż w końcu tak się tym zmęczyła, że przeszła na tył kampervana, padła na łóżko i zasnęła. Sydney rozkleiła się jeszcze bardziej, widząc cierpienie siostry, ale czuła, że musi teraz myśleć o sobie. Jeśli tego nie zrobię, zwariuję, a jak wtedy zajmę się Paris?

Kierowała się do portu, skąd, jeśli wierzyć wiadomościom znalezionym w internecie, regularnie kursowały promy na Lombok. Spojrzała na prześwitujący przez szarą chmurę pyłu zarys wschodzącego słońca i po raz pierwszy od dawna poczuła pewien spokój. Jej wnętrzności wciąż się skręcały, a serce bolało, ale przynajmniej pogrążona od tygodni w chaosie głowa w końcu doznała odpoczynku. Czeka na nas nowa wyspa. Bez Elvisa, bez Pabla, bez Marka i bez żadnych złych wspomnień. Nowy rozdział tej piekielnej księgi. Oby był lepszy niż poprzednie. Jedyną pozostałością po traumie był jej van i jego zawartość. Postanowiła, że pozbędzie się go, gdy tylko znajdzie alternatywę. Na razie jednak trzymała się go kurczowo. Musiałabym być idiotką, żeby porzucić sprawny dom na kółkach.

Nie miała pojęcia, na ile wyjeżdża, co będzie robić w najbliższych tygodniach ani gdzie się zatrzyma. Na razie interesowało ją tylko jedno: dostać się na Lombok. A potem coś się wymyśli. Jak zawsze. W najgorszym wypadku wrócę do Pabla z podkulonym ogonem i będę zasuwać od rana do wieczora, aż wykituję. Ta myśl dodała jej motywacji. Skoro miała plan B, mogła więcej ryzykować dla planu A.

Jechała przed siebie jeszcze przez godzinę, aż w końcu nawigacja powiedziała:

– Za pięćset metrów miejsce docelowe będzie po lewej stronie.

Sydney poczuła ukłucie ekscytacji, które przykryło nieco strach, jaki odczuwała, odkąd zdecydowała się na wyjazd. Zaparkowała na chodniku przy jednej z portowych uliczek, zostawiła śpiącą Paris w bagażniku i wyszła, by dowiedzieć się, kiedy odpływa najbliższy prom.

Pomimo wczesnej pory port tętnił życiem. Idąc chodnikiem, Sydney obserwowała rybaków, którzy dawniej wystawiali tu wielkie stragany z owocami swoich połowów, ale teraz, przy obecnym zanieczyszczeniu wody pyłem wulkanicznym, ich oferta była bardzo uboga. Prawie wszystko, co złowili, sprzedawali takim ludziom jak Pablo, a tu handlowali wyłącznie resztkami.

– Przepraszam… – zagadała do jednego z nich. – Wie pan może, gdzie dostanę bilety na prom na Lombok?

Rybak wskazał palcem na lewo.

– Widzisz ten kuter? Obok jest budka informacyjna. Tam kupisz, co trzeba, jeśli tylko zostały jakieś miejsca, w co raczej wątpię, ale i tak życzę powodzenia. – Mężczyzna w kapeluszu uśmiechnął się do niej życzliwie, a ona odpowiedziała tym samym.

– Dziękuję – odparła i szybkim krokiem ruszyła w stronę budki. Zagryzła zęby, zdeterminowana. Z moimi zapasami wcisnę się na ten prom, choćbym miała dziesięciokrotnie przepłacić.

Pędząc przez portowe uliczki, rozglądała się dookoła, obserwując otoczenie, aż nagle wpadła na dzieciaka, który trzymał w rękach stos papieru. Potknął się, ale udało mu się niczego nie wypuścić.

– Przepraszam, nie widziałam cię… – sapnęła, a gdy zobaczyła, że chłopcu nic się nie stało, wyminęła go i ruszyła dalej. Jej myśli zajmowało tylko jedno. Muszę dorwać bilet na prom, zanim Pablo mnie namierzy.

– Zaczekaj! – krzyknął za nią dzieciak. – Nie chcesz nowego numeru „Ostatniej Dziennikarki”? Wszyscy chcą!

Sydney natychmiast wyhamowała i odwróciła się do chłopca. Chwyciła egzemplarz pisma, a jej serce podskoczyło.

– Ej! Nie ma czytania za darmo! – oburzył się dzieciak. – Kupujesz albo nie!

Uniosła na niego zdeterminowany wzrok.

– Ile to kosztuje?

– Zależy, czym płacisz.

Sydney zrozumiała, że papierowe pieniądze wciąż nie posiadały żadnej wartości. To dobrze, bo nie mam przy sobie ani rupii. Wyciągnęła z kieszeni snickersa, a wtedy dzieciakowi opadła szczęka.

– Skąd go masz? – zapytał, oniemiały.

– Nie zadawaj pytań i szybko to schowaj, zanim ktoś nas napadnie.

Wymienili się błyskawicznie, a ona odeszła szybkim krokiem, rozglądając się ze strachem. Miała nadzieję, że nikt na nich nie patrzył, bo za posiadanie tak cennych rzeczy jak batony czekoladowe można było dziś zginąć. Ruszyła w kierunku kutra rybackiego i zaczęła czytać.

Drodzy Czytelnicy,

minął miesiąc od wydania poprzedniego numeru i nie uwierzycie, co ustaliłam w tym czasie. To będzie dobra i zła informacja jednocześnie. Skontaktowałam się z naukowcami z Anglii, którzy prowadzą intensywne prace nad zmianami klimatycznymi zapoczątkowanymi w Dniu Zero i otrzymałam od nich następującą odpowiedź:

„Na Pani prośbę przeanalizowaliśmy możliwe scenariusze zmian klimatu w Indonezji na najbliższe miesiące. Z naszych badań wynika, że średnie temperatury wciąż będą spadać. Prawdopodobnie doprowadzi to do ulewnych deszczy, które przyspieszą oczyszczanie atmosfery z pyłu wulkanicznego. To dobra i jednocześnie zła informacja dla roślin: dobra, bo niedługo ujrzą więcej słońca i niewykluczone, że na pewien czas pojawi się też niebieskie niebo. Jak wiemy, rośliny lubią słońce, więc pomoże im to w prawidłowym wzroście. Niestety tak szybkie tempo oczyszczania atmosfery spowoduje, że ogromna ilość kwaśnych pyłów wsiąknie wraz z deszczem w grunt. Stanie się to w bardzo krótkim czasie, więc będzie miało zgubny wpływ na rośliny, jeżeli odpowiednio ich nie…”

W tym momencie nastolatka w coś wpadła. Czy raczej w kogoś. Uniosła wzrok znad ulotki, a po chwili zamarła oszołomiona. Nie, nie ma opcji. To muszą być halucynacje.

– Sydney? – odezwał się chłopak. – O matko, to naprawdę ty! – Przytulił ją mocno.

– Clayton? – sapnęła, odwzajemniając uścisk. – Nie wierzę…

Gdy ją puścił, patrzyli na siebie, oboje w szoku. Dziewczyna zauważyła, że jej znajomy ze szpitala zapuścił nieco włosy, a także wychudł i zmężniał. Niemal każdy zmienił się w ten sposób od Dnia Zero. Dbanie o fryzurę stało się problematyczne bez fryzjerów, do tego ludzie chudli, bo niewiele jedli, ale jednocześnie ich mięśnie stawały się bardziej wyraziste, gdyż ciężko pracowali, by przetrwać.

– Co ty tu robisz? – zapytała zszokowana.

– Pracuję przy promach. Lepsze pytanie brzmi: co ty tu robisz, bo nie wyglądasz, jakbyś była w pracy.

– Szukam promu, który zabierze mnie na Lombok – wyjaśniła szybko. – Wiesz, gdzie mogę jakiś ogarnąć? Przeczytałam w internecie, że coś tu pływa, ale te informacje mogą być już nieaktualne. Prawie nikt nie ma teraz połączenia z siecią, więc mało co się tam pojawia i często jest fake newsem.

Clayton uśmiechnął się z niedowierzaniem.

– Mój ojciec ma firmę przewozową. Weźmiemy cię za darmo.

– Naprawdę? O matko… – Sydney nie wierzyła we własne szczęście. Zdążyła zapomnieć, co oznacza to słowo, bo prześladował ją wieczny pech. W jej życiu ostatnio w kółko coś się waliło. Może to koniec złej passy? Przydałoby się.

– Przyjechałaś tu skuterem czy przyszłaś? – dopytywał Clayton. – I co z twoją siostrą?

Piętnastoletnia surferka powstrzymała śmiech. To się chłop zdziwi!

– Przyjechałam. Chodź. – Machnęła ręką, aby za nią poszedł. – Przedstawię cię Paris.

Poprowadziła Claytona ku kamperowi, wciąż nie wierząc, że znów się widzą. Była tak uradowana, że prawie biegła. Spojrzała w niebo. Dzięki, Wszechświecie. Ratujesz mi tyłek. Gdy doszła do białego vana, oparła się o niego bokiem, zaplotła ręce na piersi i wyszczerzyła zęby.

– To mój wóz – pochwaliła się. – Niezły, co?

Clayton zagwizdał.

– U-la-la. Skąd wytrzasnęłaś dom na kółkach?

– A, ukradłam takiemu jednem debilowi. – Machnęła ręką, jakby to był drobiazg.

– Co zrobiłaś? – Clayton uniósł brwi, zgorszony wzmianką o przestępstwie. Nie mógł uwierzyć, że tak dobra dziewczyna dopuściła się tak złego czynu.

Sydney spojrzała na niego spod przymrużonych oczu, a jej uśmiech zniknął. Zdała sobie sprawę, że zszokowała Claytona swoim wyznaniem, ale nie rozumiała dlaczego. Co go tak dziwi? Jakiej odpowiedzi on niby oczekiwał? Że co, że kupiłam auto w salonie? Każdy samochód jest teraz kradziony. Takie czasy. Trzeba sobie radzić.

– Spokojnie. Właściciel zasłużył na tę kradzież – zapewniła go.

Clayton posłał jej sceptyczne spojrzenie.

– Czym niby?

– Chciał mnie zgwałcić. – Sydney uniosła ramiona, udając niewzruszoną, ale w środku zrobiło jej się niedobrze i słabo. Przełknęła ślinę przez zaciśnięte gardło. Ogarnij się. Musisz się dostać na Lombok. Zagryź zęby i nie rycz.

Clayton otworzył usta ze zdziwienia. Wielu rzeczy się spodziewał, ale nie tego. Dobrze, że piekło istnieje, bo niektórzy naprawdę zasługują, by się w nim smażyć, pomyślał, zaciskając pięści.

– Ja… Boże, Sydney! Nawet nie wiem… Jak… Wszystko w porządku? – jąkał się. – Głupie pytanie, na pewno nie. Chodź tu. – Przytulił ją mocno.

Dziewczyna przymknęła oczy i wzięła głęboki oddech.

– Szczerze? Jest beznadziejnie – wyznała po chwili, ledwo mówiąc. Starała się nie rozkleić, bo wiedziała, że szybko się potem nie pozbiera, a to był fatalny moment na okazywanie słabości. – Uciekam właśnie przed chłopakiem, który mnie zdradził, oraz przed pracodawcą, który mnie wyzyskiwał. Fajne to postapokaliptyczne życie, co?

Gdyby nie to, że jej oczy się zaszkliły, Clayton myślałby, że dziewczyna żartuje. Otworzył usta, by ją pocieszyć, ale szybko je zamknął, bo nie wiedział, co powiedzieć. I tak trzy razy. W końcu po prostu poklepał ją delikatnie po plecach. Chciał jej jakoś pomóc. Tylko jak?

– Dokąd uciekasz? – zapytał, rozluźniając uścisk.

– Nie wiem. – Sydney pociągnęła nosem. Nie płacz. Nie teraz. Ale było to trudne zadanie, bo z każdym słowem coraz bardziej chciała się rozkleić. – Wiem tylko, że muszę stąd wiać, bo dłużej tu nie wytrzymam. – Przez chwilę zachowywała pokerową twarz, ale w końcu jej blokady puściły i wybuchnęła płaczem.

Clayton objął ją ponownie, bojąc się, że jeśli tego nie zrobi, dziewczyna padnie na chodnik, bo nogi nie utrzymają jej ciężaru. Głaskał ją po plecach, a poczucie bezradności trawiło go od środka. Chciał jej ulżyć w cierpieniu, ale nie wiedział jak. Zastanawiał się, co się wydarzyło w jej życiu przez ostatnie pół roku, że tak łatwo się rozsypywała. Zapamiętał ją jako osobę o dobrym sercu i właściwych wartościach, osobę, która nie zasługiwała, aby ktokolwiek potraktował ją jak ci faceci, których wymieniła. Boże, dlaczego tak wspaniali ludzie aż tyle cierpią? Jednak Bóg milczał. Clayton w końcu uznał, że nie będzie próbował zrozumieć planu Stwórcy, skoro jego ludzki umysł i tak nie ogarnie czegoś tak wielkiego. Postanowił zaufać, że to wszystko ma większy sens, którego po prostu nie pojmował.

– Nie płacz. Pomogę ci, jak tylko będę w stanie – obiecał dziewczynie. – Mieszkam teraz z rodziną na Lombok. Możesz się do nas wprowadzić. Mamy jedzenie, pracę i wielu przyjaciół, więc jeżeli szukasz bezpiecznego miejsca, to właśnie je znalazłaś.

Sydney oderwała się od niego i otarła łzy. Spojrzała Claytonowi w oczy, nie wierząc w to, co się właśnie działo. Wydawało jej się zbyt piękne, by mogło być prawdziwe.

– Jesteś pewien? – Pociągnęła nosem. – Będziemy ciężarem, którego nie potrzebujecie…

– Na sto procent – przerwał jej pewnie. – Gdzie twoja siostra?

– Śpi w bagażniku.

– Nie budźmy jej w takim razie. Daj kluczyki, przewiozę was na prom.

Sydney wyciągnęła zza pasa śrubokręt, a kąciki jej ust uniosły się delikatnie.

– A to co? – zdziwił się Clayton.

– To właśnie jest kluczyk – zaśmiała się przez łzy. – Wiesz co? Może lepiej ja poprowadzę. Powiedz mi tylko, gdzie mam jechać.

Wsiedli do samochodu, a Clayton poprowadził ją przez labirynt portowych uliczek. W końcu ujrzeli prom, do którego ustawiła się już długa kolejka aut.

– Objedź ten korek i podjedź do Wayana. To ten typ w kamizelce. – Clayton wskazał gościa, który stał przy pierwszym aucie i wypisywał jakiś świstek dla kierowcy. Serce Sydney podskoczyło na dźwięk tego imienia, ale wiedziała, że nie powinna robić sobie nadziei. To na pewno nie był jej Wayan. Na Bali istniało zaledwie kilka imion, więc praktycznie każdy chłopak nazywał się Wayan, Putu albo Kadek.

Niby się na nic nie nastawiała, ale gdy podjechała bliżej i okazało się, że mężczyzna faktycznie był kimś obcym, jej serce zapłakało. Tak bardzo chciała się dowiedzieć, co u byłego pracownika Elvisa! Może jeszcze kiedyś go spotkam, pocieszała się. Skoro wpadłam na Claytona, to wszystko jest możliwe.

– Hej, Wayan! – Nastolatek zagadał do mężczyzny przez otwarte okno. – Ja dziś z koleżanką. Przepuścisz nas?

– Wjeżdżajcie. – Mężczyzna w kamizelce machnął ręką.

Gdy Sydney przejechała przez próg i vanem zatrzęsło, Paris się obudziła.

– Gdzie jesteśmy? – wymamrotała zaspanym tonem.

– Już na promie, myszko.

Podniosła się i zobaczyła, że obok Sydney siedzi jakiś chłopak. Wytrzeszczyła oczy ze zdziwienia. Nie widziała go dokładnie, bo parkowali właśnie w ciemnym tunelu, ale jej umysł natychmiast podpowiedział, że to Elvis. Włosy nawet się zgadzały, sylwetka też.

– Pogodziliście się? – zapytała radosnym tonem, ale gdy chłopak na nią spojrzał i zobaczyła jego twarz, jej mina natychmiast zrzedła.

– Ty nie jesteś Elvis – rzuciła zawiedziona.

– Mam na imię Clayton – przedstawił się nastolatek, ignorując jej mało przyjazny ton. – Poznaliśmy się z Sydney parę miesięcy temu w szpitalu. Ty musisz być Paris. Miło cię poznać.

– Ciebie też – bąknęła neutralnym tonem. – Sydney, co on tu robi?

– Przypadkiem wpadliśmy na siebie w porcie – wyjaśniła jej siostra. – Tato Claytona jest właścicielem promu, na którym właśnie parkujemy, więc nie zachowuj się jak niewdzięczny bachor.

– Spokojnie – rzucił miło chłopak. – Jest zaspana, wybacz jej. A tak w ramach sprostowania, to mój tato jest współwłaścicielem tej firmy. Założył interes z zaufanym znajomym jakoś miesiąc po naszym spotkaniu w szpitalu. Chodźcie – powiedział, otwierając drzwi. – Jeśli się pospieszymy, znajdziemy miejsca z dobrym widokiem.

Sydney zgasiła silnik, wyskoczyła z auta i podeszła do bagażnika, skąd chłopak właśnie wypuszczał Paris. Uśmiechnęła się na ten widok. Zawsze wiedziałam, że to kulturalny gość. Spojrzała na Claytona z lekkim wzruszeniem. Wciąż przetwarzała fakt, że znów pojawił się w jej życiu.

– Płyniesz z nami? – zapytała zdziwiona. – Nie mówiłeś przypadkiem, że musisz dzisiaj pracować?

– Jakoś dadzą sobie radę bez mojej pomocy – zapewnił z uśmiechem. – Wy potrzebujecie mnie bardziej. Tędy. – Puścił dziewczyny przodem po schodach. – Beze mnie raczej nie traficie na miejsce, a nawet gdybym narysował wam mapę, to lepiej jeśli przedstawię was mojej mamie osobiście. Byłoby trochę dziwnie, gdybyście po prostu wbiły do hotelu bez zapowiedzi. Paris, w prawo! – rzucił do dziewczynki, która stała na rozwidleniu korytarzy. – Nie, w to drugie prawo! – krzyknął ze śmiechem, gdy źle skręciła.

Przeszli przez wielką salę pełną rzędów siedzeń, aż dotarli na sam przód. Paris wybrała dla siebie fotel z najlepszym widokiem na morze, a nastolatkowie dosiedli się obok.

– Chwila, chwila – powiedziała zdziwiona Sydney do Claytona. – Twoja mama prowadzi hotel? Nie wiedziałam, że jakieś jeszcze działają.

– To nie tak. Zarządzamy budynkiem hotelowym razem z zaprzyjaźnioną rodziną z Hiszpanii, ale to teraz raczej schronisko czy blok mieszkalny, gdybyś chciała to jakoś nazwać. Hotelem było kiedyś. Jednym z tych luksusowych, więc spodziewaj się mnóstwa wygód. – Uśmiechnął się zachęcająco, bo bardzo chciał poprawić dziewczynie humor. Wydawała się potwornie przybita. – Nie wszystko działa, bo nie starcza nam prądu, żeby zasilać fontannę czy jacuzzi, ale mamy panele słoneczne, więc będziesz mogła naładować telefon… jeśli oczywiście jakiś posiadasz.

– Nie gadaj! – Sydney uniosła brwi, wciąż nie dowierzając. Uszczypnęła się po kryjomu, żeby sprawdzić, czy nie śni. Ja nie mogę, to rzeczywistość!

– Jak wejdziesz do środka, to ci szczęka opadnie – ekscytował się Clayton, ale po chwili uznał, że być może zawyża oczekiwania dziewczyny. Lepiej trochę przystopuję, żeby się nie zawiodła. – Chociaż nie nastawiaj się za bardzo – dodał. – Nie mamy klimy, basen przypomina plantację alg, a okna wysadziła fala uderzeniowa… Jednak poza tym jest świetnie.

– A ile kosztuje pobyt? – zmartwiła się dziewczyna. – Nie wiem, czy mnie stać na takie luksusy. Może po prostu zostaniemy w vanie…

– Spokojnie! Płaci się pracą, a tej nie brakuje – wyjaśnił chłopak. – Każdy mieszkaniec daje coś od siebie i razem tworzymy zgraną społeczność. Jest nas już ponad sześćset osób. Jedni załatwiają jedzenie, inni gotują, jeszcze inni prowadzą przedszkole i szkołę. Wszystko, co potrzebne, by nieźle żyć. I nic nie kosztuje.

Sydney zamrugała, nie wierząc własnym uszom.

– To brzmi jak sen. Jak znaleźliście to miejsce?

– Stworzyliśmy je sami z pomocą dobrych ludzi. Znaczy hotel Oaza stał tam od początku, ale po tsunami opustoszał, a moi rodzice odnaleźli porzucony budynek i razem z przyjaciółmi zorganizowali w nim coś na wzór niewielkiej wioski. To społeczność składająca się z najwspanialszych ludzi, zobaczysz. Codziennie modlimy się, żeby kolejny dzień był dobry, i tak też się dzieje. Pokochasz to miejsce.

– Nie mogę się do…

Przerwała, bo zadzwonił jej telefon, a ona aż podskoczyła ze strachu. Nerwowo wyszarpała urządzenie z plecaka. Wypadło na podłogę, a gdy je podniosła i zobaczyła, kto próbuje się z nią skontaktować, prawie upuściła je po raz kolejny. Jej dłonie drżały, jakby zobaczyła ducha.

– Kim jest Mark? – zapytał Clayton, odczytując imię na ekranie.

Sydney włączyła tryb samolotowy, po czym trzęsącą się ręką wyłączyła telefon.

– Byłym właścicielem mojego vana – sapnęła, ledwo oddychając. Przeniosła wzrok na Claytona, który posyłał jej oceniające spojrzenie. – Nie bądź zły. On też go ukradł i nawet nie wie komu. Pewnie ten ktoś już nie żyje, tak że to żadna tragedia. Lepiej się módl, żeby nas nie wyśledził, bo istnieje ryzyko, że jeśli to zrobi, to mnie zabije.

Clayton poczuł, jak jego wnętrzności się wykręcają, bo dziewczyna nie brzmiała, jakby wyolbrzymiała. Przełknął ślinę przez gulę w gardle. Nie pozwolę temu potworowi jej tknąć.

– Nie martw się, jesteś ze mną. Nic ci się nie stanie. Jesteś bezpieczna.

Ale Sydney to nie pocieszało. Mark też tak mówił, i co? Nikomu nie można ufać.

* * *

koniec darmowego fragmentuzapraszamy do zakupu pełnej wersji

[1] Wyspa sąsiadująca z Bali.

You&YA

MUZA SA

ul. Sienna 73

00-833 Warszawa

tel. +4822 6211775

e-mail: [email protected]

Księgarnia internetowa: www.muza.com.pl

Wersja elektroniczna: MAGRAF sp.j., Bydgoszcz