Niebezpieczne związki Bronisława Komorowskiego - Wojciech Sumliński - ebook + książka

Niebezpieczne związki Bronisława Komorowskiego ebook

Wojciech Sumliński

4,5

Opis

Polityka to nie tylko obecność w mediach, partyjne konwencje i rozdawane na lewo i prawo uśmiechy, lecz również zakulisowe rozgrywki i powiązania nieznane opinii publicznej. Wojciech Sumliński w swojej najnowsze książce odsłania niebezpieczne związki ubiegającego się właśnie o reelekcję prezydenta Bronisława Komorowskiego z tajnymi służbami. Służbami, które wg wielu współtworzyły również zorganizowaną przestępczość w Polsce po 1989 roku. Jaki był charakter owych relacji? Czy mieliśmy do czynienia z konfliktem interesów?

Dziennikarstwo śledcze ma to do siebie, że wiąże się z zadawaniem niewygodnych pytań, często pozostających bez odpowiedzi. Taka rola czwartej władzy, by patrzeć nawet najważniejszym urzędnikom na ręce i konfrontować ich oficjalny wizerunek z rzeczywistością. Czytelnik natomiast ma możliwość wyrobienia własnej opinii. Im więcej materiałów ma do dyspozycji, tym lepiej.

Nie pisałem tej książki na czyjekolwiek zamówienie. Zawarłem w niej tylko te rzeczy, które jestem w stanie udowodnić przed każdym uczciwym sądem. Nie było dotąd książki, która byłaby choćby porównywalna nakładem informacji, materiałów, wiedzy i to wiedzy skrywanej przed opinią publiczną o prezydencie Polski, Bronisławie Komorowskim. - mówi sam autor o książce w jednym z wywiadów.

Ebook Niebezpieczne związki Bronisława Komorowskiego dostępny jest tylko w Legimi. W abonamencie do czytania przez tydzień za darmo (na smartfonie, tablecie i komputerze). Posiadacze czytników, w tym Kindle, mogą natomiast zamówić ebooka w promocyjnej cenie 29,90 zł.

 Jeden z wywiadów video z autorem:

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 356

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,5 (262 oceny)
187
44
16
11
4
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Janina101

Nie oderwiesz się od lektury

Książkę czyta się łatwo i powiedziałabym przyjemnie, gdyby nie prawda i fakty w książce przedstawione. Dziękuję Ci, Drogi Autorze za poszukiwanie prawdy i za jej nam przedstawianie, za niezłomność w jej poszukiwaniu i determinację - mimo wszystko Za pokazanie Odwagi!!!! Powinnismy się tego uczyć! Od Ciebie
50
deva358

Nie oderwiesz się od lektury

Obowiązkowa
30
Marcelino11

Nie oderwiesz się od lektury

ta książka powinna być lekturą w szkołach.
20
Stebu

Nie oderwiesz się od lektury

Rewelacja. Trudne sprawy opisane pięknym pórem. Książkę pochlonęlam jednym tchem.
00
EvilMis

Nie oderwiesz się od lektury

Książka pasjonująca i straszna zarazem. Czyta się ją jak dobrą literaturę sensacyjną. Jest dobrze... ...a potem przychodzą pytania i refleksje. W ostatnich latach media lubują się w ujawnianiu afer. Po przeczytaniu książki nabieram przekonania, że to co jest dawkowane opinii publicznej to dziecinne igraszki w stosunku do tego co się dzieje w polskiej polityce.
00

Popularność




Okładka

Strona tytułowa

Wojciech Sumliński

NIEBEZPIECZNE ZWIĄZKI

Strona redakcyjna

Copyright 2015 by Wojciech Sumliński

Projekt okładki: Jepp Gambardella

Ilustracja okładki: Andrzej Krauze

DTP: Marcin Gajewski

Redakcja i korekta: Krzysztof Borowiak

ISBN 978-83-938942-1-5

Wydawca:

Wojciech Sumliński Reporter

Wrzeciono 59c/13 01 – 950 Warszawa

e – mail: [email protected]

www.sumlinski.pl

Wyłączny dystrybutor: Platon Sp. z o.o.

ul. Sławęcińska 16, Macierzysz

05-850 Ożarów Mazowiecki

tel. (22) 329 50 23

www.platon.com.pl

www.platon24.pl

Konwersja do formatu EPUB/MOBI:

Legimi Sp. z o.o. | Legimi.com

Wszystkim moim Bliskim

O AUTORZE

Wyjaśnienie wszystkich okoliczności zabójstwa księdza Jerzego Popiełuszki, najgłośniejszej, a zarazem najbardziej tajemniczej zbrodni PRL, nazywanej często – nie bez przyczyny – zbrodnią założycielską III RP, było dla mnie zawsze czymś więcej, niż tylko dziennikarską sprawą. Jako młody chłopak, mieszkałem opodal kościoła Świętego Stanisława Kostki w Warszawie i byłem stałym uczestnikiem Mszy Świętych, w których homilie wygłaszał ksiądz Jerzy. Tak się złożyło, że cała moja rodzina, nieżyjąca matka, jej nieżyjące już siostry i rodzice – moje ciotki i dziadkowie, wszyscy mieszkali w promieniu kilkuset metrów od tej żoliborskiej świątyni. Siłą rzeczy spotykaliśmy się tu na coniedzielnych Mszach Świętych, ale także na comiesięcznych Mszach za Ojczyznę. Stąd szliśmy na coniedzielne rodzinne spacery, na zielone tereny Żoliborza, najczęściej w okolice nadwiślańskiego parku opodal Cytadeli Warszawskiej bądź na przepięknie położoną Kępę Potocką, gdzie onegdaj odbywały się liczne festyny, gry i zabawy dla dzieci, gdzie można było wypożyczyć kajak bądź rower wodny i zjeść doskonale przyprawioną smażoną kiełbasę. Jej smak pamiętam po dziś dzień, tak, jak pamięta się smak dzieciństwa. Żoliborska świątynia pod wezwaniem Świętego Stanisława Kostki z jej charyzmatycznym kapłanem, księdzem Jerzym Popiełuszką, była nieodłącznym elementem tych coniedzielnych wypraw. To był „mój” kościół lat dziecinnych i okresu wczesnej młodości, to był „mój” ksiądz, na homiliach którego się wychowywałem i którego śmierć wraz z całą rodziną głęboko przeżyłem. Miałem wówczas piętnaście lat i nie marzyłem nawet, że po latach dane mi będzie powrócić do tej sprawy, jako dziennikarzowi. Stało się tak za sprawą spotkania z prokuratorem Andrzejem Witkowskim w połowie lat dziewięćdziesiątych. Byłem zafascynowany postacią tego niezwykłego człowieka, który każdy dzień zaczynał Mszą

Podziękowania

Dla Polonii z Nowego Jorku i New Jersey.

Dla Grażyny, Uli, Witka, Maćka i Waldka.

„...Chociażbym chodził ciemną doliną, zła się nie

ulęknę,

bo Ty jesteś ze mną...”

(fragment Psalmu Dawidowego, Ps 23, 4)

ROZDZIAŁ I CO NAPRAWDĘ WIEDZIAŁ „MASA”?

– W powieściach kryminalnych nie ma wątpliwości co do dokładnej godziny śmierci znalezionej ofiary. Zazwyczaj po pobieżnym zbadaniu lekarz puszcza przegub nieboszczyka i mówi: „śmierć nastąpiła ubiegłej nocy o godzinie trzeciej trzydzieści siedem”, czy coś podobnego, a następnie z pobłażliwym uśmiechem, przyznającym, że jest członkiem omylnej rasy ludzkiej, dodaje: „Kilka minut w tę czy w tamtą”. W rzeczywistości nawet dobry lekarz ma dużo więcej trudności, bo waga denata i okoliczności zgonu wpływają na ostygnięcie ciała powodując, że chwila śmierci może być określona jedynie w przybliżeniu, z dokładnością do kilku godzin. Nie jestem lekarzem, ani tym bardziej dobrym lekarzem, ale jedno mogłem stwierdzić na pewno: dyrektor IV Oddziału Banku PKO BP w Warszawie zginął wystarczająco dawno, by wystąpiło pośmiertne stężenie mięśni, lecz nie na tyle dawno, by się cofnęło. Był sztywny jak człowiek, który zamarzł podczas syberyjskiej zimy. Śmierć musiała nastąpić wiele godzin przed naszym przybyciem. Ile? – nie wiem.

Nadkomisarz przerwał.

Po raz kolejny tego dnia przyjrzałem się człowiekowi, który snuł swoją opowieść: wysokiemu mężczyźnie w dobrze skrojonym, ciemnym garniturze, z chłodnymi, przenikliwymi, szarymi oczami, sympatyczną twarzą, która bardzo szybko mogła przestać być sympatyczna, wyglądającemu bardzo fachowo. Nawet jeśli się go nie znało, nie można było mieć wątpliwości co do jego zawodu. W jego smagłej twarzy nie było ani niepokoju, ani wyczekiwania – po prostu spokojna pewność zawodowca, który na zimno relacjonuje niezwykłą historię niezwykłego śledztwa. „Dobry, spokojny człowiek, a jednocześnie policjant, i to nie taki, którego można by lekceważyć.” – Zawsze tak o nim myślałem. I zawsze zadziwiała mnie ta pozorna sprzeczność – ot, dobry człowiek, a przy tym policjant, którego nie można lekceważyć...

Powoli, z rozmysłem, zdusił niedopałek papierosa. Wydawało mi się, że ten gest zawierał w sobie dziwny przedsmak ostatecznej decyzji, jakby coś w sobie ważył i przełamał.

Po chwili wyciągnął srebrną papierośnicę, starannie wybrał papierosa i wsunął papierośnicę na powrót do czarnej, dwurzędowej marynarki. Był rzetelnie zmęczony – nie na tyle jednak, by nie dokończyć tego, z czym przyszedł. Uśmiechnął się lekko, by po chwili podjąć przerwany wątek.

– Głowa nieszczęśnika spoczywała na stole, na którym leżała Beretta Px4. To pistolet nieco większy od standardowego smartfonu, jednak jego pocisk 9 mm, zamiast przebić ciało ofiary na wylot, niszczy wszystko, co napotka na swojej drodze – kontynuował spokojnie. – Przypuszczenie, że dyrektor popełnił samobójstwo kilka godzin po tym, jak dzwonił do nas z deklaracją przekazania nazajutrz informacji najwyższej wagi, wydało mi się zbyt naciągane. Postanowiłem więc sprawę zbadać z bliska. Gdy podszedłem do trupa, już wiedziałem w jaki sposób umarł...

Zniżył głos do szeptu. W pełnej napięcia ciszy zgrzytnęło kółko zapalniczki. Pochylił się do przodu, oparł o stół i mówił dalej cichym głosem:

– Trzy ślady na piersi nie pozostawiały wątpliwości. Widziałem takie wiele razy, zbyt często, by się mylić. Mój zawód często sprawia, że stykam się z martwymi ludźmi, których zgon bynajmniej nie był naturalny. Nigdy jednak nie widziałem podobnej sytuacji: ofiara, w której ciele tkwiły trzy kule, wyglądała tak, jakby zginęła śmiercią samobójczą. Nie zauważyłem śladów bytności osób trzecich, ale wizja samobójcy pociągającego za spust raz za razem i trafiającego za każdym razem we własne serce, podczas gdy już pierwszy strzał musiał być śmiertelny, wydała mi się równie absurdalna, co groteskowa. Morderca byłby kompletnym idiotą, gdyby sądził, że ktoś uwierzy w taki scenariusz. Kimkolwiek jednak był, nie przywiązywał dużej wagi do uwiarygodniania pozorów.

Na moment twarz mojego rozmówcy zlodowaciała.

– A teraz uważaj, bo będzie najciekawsze. Sekcji zwłok denata nie przeprowadzono, a samo śledztwo zamknięto, nim tak naprawdę w ogóle się zaczęło. Nazajutrz po śmierci dyrektora w prasie pojawiła się informacja, że zginął w niewyjaśnionych okolicznościach w trakcie pobytu na Ukrainie. Podobnie absurdalną informację znajdziesz w policyjnych dokumentach dotyczących tej sprawy, w tych aktach.

Sięgnął po przepasane tasiemką dwie opasłe papierowe teczki i pchnął je w moją stronę. Wziąłem pierwszą teczkę z wierzchu i wyjąłem kilka spiętych kartek.

Były to informacje Centralnego Biura Śledczego o Fundacji „Pro Civili” założonej przez oficerów Wojskowych Służb Informacyjnych. Już pobieżny ogląd wskazywał, że była to bardzo interesującą lektura. Oczywiście, jeżeli ktoś interesuje się wykradaniem tajemnic państwowych, samobójstwami, zabójstwami na zlecenie, defraudacjami na gigantyczną skalę i ogólnie rozumianymi słabościami ludzkimi ze wszystkim, co określenie to w sobie zawiera. U góry każdej kartki widniała adnotacja o tajności dokumentu, a niżej zaznaczono odnośniki. Najstarszy dokument pochodził sprzed kilku lat i w przeciwieństwie do pozostałych zawierał nie jeden, lecz kilka odnośników.

Cała ta sprawa coraz mniej mi się podobała, o czym nadkomisarz łatwo mógłby się przekonać, gdyby zobaczył moją minę. On jednak z drobiazgową skrupulatnością lustrował sufit, jak gdyby spodziewał się, że w każdej chwili może zlecieć nam na głowę. Byłem zmęczony, zirytowany i nie podobał mi się kierunek, w jakim zmierzała ta rozmowa.

Zaledwie kilka dni wcześniej za żadne skarby nie mogłem pojąć, dlaczego nadkomisarz chce się ze mną spotkać – jak to ujął – „jak najszybciej i jak najdalej od Warszawy, na pogawędkę o pewnej Fundacji”. Wybraliśmy Darłówek nad Bałtykiem, miejsce dobrze znane nam obu, gdzie mój informator dysponował lokum – pokaźnym domem należącym do zaprzyjaźnionego kapitana żeglugi wielkiej, który dziesięć miesięcy w roku pływał po morzach i oceanach. Właściwie nie byłem szczególnie zainteresowany podróżą nad Morze Bałtyckie w grudniu, zwłaszcza że mój rozmówca nalegał, bym nie przyjeżdżał samochodem, który zawsze łatwo monitorować. Ale udało mu się wzbudzić moją ciekawość.

Po naszym spotkaniu włączyłem komputer, wszedłem na Google’a i wpisałem: „Fundacja Pro Civili”. Rezultatem wyszukiwania było raptem kilka stron. Fundacja najwyraźniej nie dbała o reklamę. Przed wyjazdem wydrukowałem kilka zawierających ogólnikowe informacje artykułów i włożyłem około dwudziestu stron do oddzielnej teczki. Mimo że był to dopiero początek grudnia, mróz był tak wielki, że pożałowałem swojej decyzji o wyjeździe, zanim dotarłem z Białej Podlaskiej do Warszawy. Na wycofanie się było jednak za późno. Wydawało mi się to jeszcze bardziej skomplikowane, niż podróż na drugi koniec Polski, i dlatego 3 grudnia 2006 roku wsiadłem do pociągu jadącego do Ustki. W nocy napadało dużo śniegu, ale rano niebo się wypogodziło. Gdy wysiadałem z pociągu, uderzyło mnie przejrzyste, lodowate, morskie powietrze. Nadkomisarz przywitał mnie z dobrodusznym uśmiechem na peronie i szybko poprowadził do nagrzanego opla. W miasteczku trwało intensywne odśnieżanie. Mój informator manewrował ostrożnie między usypanymi przez pługi zwałami śniegu. Białe masy tworzyły dramatyczny kontrast z szarą Ustką, jak gdyby pochodziły z innego świata. Spoglądałem ukradkiem na kierowcę, który szybko wyjechał za miasto, kierując się na Darłówek.

– Czy przyjazd tu naprawdę był konieczny? – zagadnąłem. – Czy żeby spokojnie pogadać, trzeba uciekać na drugi koniec kraju?

– Na taką rozmowę powinniśmy uciec jeszcze dalej. Im dalej, tym lepiej...

Nie odpowiedziałem, bo i cóż tu było do dodania. Dalszą drogę pokonaliśmy w milczeniu.

Darłówek odwiedzałem od lat każdego roku, ale mimo to zawsze zaskakiwało mnie to, jak szybko zmieniało się to miasteczko. Każdego roku przybywało ulic, a na obrzeżach systematycznie wyrastały nowoczesne i duże wille. Miejscowość przedzielona rozsuwanym mostem na dwie, mniej więcej równe, części o tej porze roku sprawiała senne wrażenie. Odjechaliśmy dwa kilometry za miasto, skręciliśmy w leśną, prowadzącą nieco pod górę, drogę, by po kolejnych pięciuset metrach minąć nader imponującą, kamienną łukową bramę i wjechać na dziedziniec. Tuż przede mną znajdował się kolisty wyżwirowany podjazd, który prowadził w prawo od bramy. Za nim wznosiła się czworokątna, piętrowa budowla, z oknami na parterze i piętrze, a na szczycie z wieżyczkami i blankami według najlepszych średniowiecznych wzorców. Ze wszystkich stron budowlę otaczał solidny, ponadtrzymetrowy, metalowy parkan, do którego ze wszystkich stron przylegały równie wysokie tuje. Pomyślałem, iż w przeszłości podobne odczucia do moich musieli mieć goście średniowiecznych fortec – brakowało jedynie fosy i zwodzonego mostu.

– Jak odnajdujesz swój Darłówek? – zagadnął mój gospodarz.

– W porządku, choć tej części, gdzie teraz jesteśmy, wcześniej nie znałem. Ale przecież nie zaprosiłeś mnie tutaj, by rozmawiać o zimowych urokach nadmorskiego miasteczka.

– Racja. Rzeczywiście nie po to. Zaprosiłem cię tu, bo chciałem być daleko od tego bagna, podsłuchów i dziwnych ludzi, o których nigdy nie wiadomo, dla kogo pracują. Latem panuje tu zgiełk i ruch, ale teraz jesteśmy tylko my dwaj.

Wysiedliśmy z samochodu. Rozejrzałem się dookoła zastanawiając się, z jakich szalonych pobudek przystałem na propozycję mojego informatora.

Podążyłem wskazaną przez nadkomisarza drogą. Podeszliśmy do drzwi po kamiennych schodach. Gospodarz otworzył drzwi i znaleźliśmy się w obszernym pokoju w szczytowej części domu. Jedną ze ścian zajmował kilkumetrowy regał, od podłogi po sufit wypełniony książkami. Przeciwległą ścianę zdobiły półki z setkami pamiątek i rozmaitych akcesoriów ze wszystkich kontynentów. Okno szczytowe i stojąca obok kominka sofa oraz fotele stanowiły świetny punkt obserwacyjny z widokiem na położone w oddali miasteczko....

I teraz, w takiej scenerii, mój rozmówca snuł swoją opowieść, która zdawała się być równie dramatyczna, jak odległa od zdroworozsądkowych realiów, a która dopiero co zdawała się rozkręcać...

Spojrzałem na gospodarza. Przy pewnej dozie dobrej woli ledwie dostrzegalny tik w lewym kąciku jego ust można by wziąć za uśmiech, choć nie było to takie pewne. Najwyraźniej dwadzieścia lat wścibiania nosa w cudze sprawy doprowadziło u niego do zaniku mięśni policzkowych.

– Spałeś chociaż? – zagadnął nieoczekiwanie z autentyczną troską, a może tylko tak mi się wydawało.

Potrząsnąłem głową.

– Nie zmrużyłem oka.

– Trochę szkoda, ale to nic. – A jednak tylko wydawało mi się. Nadkomisarz starannie ukrył swe zatroskanie i odchrząknął cicho. – No cóż, Wojtku, może jeszcze odrobina kontynuacji i dam ci odpocząć. Wracając do przerwanego wątku tajemniczej śmierci naszego dyrektora: sprawdziliśmy, że był jedną z najważniejszych postaci w wyłudzeniach dokonywanych przez „Pro Civili”. Skala tych wyłudzeń w normalnej sytuacji porażałaby, ale w przypadku „Pro Civili” okazało się, że to tylko wierzchołek wierzchołka gry lodowej. Nasz dyrektor przed śmiercią dbał, by bank nie żądał przedkładania normalnie wymaganych dokumentów stanowiących zabezpieczenie kredytów, wraz ze składanymi wnioskami o wykup wierzytelności factoringowych nie było żadnych analiz wymaganej dokumentacji finansowej, żadnego sprawdzenia kondycji finansowej klientów, po prostu wielkie nic. A gdy już takie zabezpieczenie się pojawiało, bank nie potwierdzał istnienia przedmiotów przewłaszczenia przy ustanawianiu zabezpieczeń wierzytelności. Dyrektor podejmował też decyzje o zawarciu umów o wykup wierzytelności leasingowych z kilkudziesięcioma firmami, które z kierowanego przez niego oddziału banku wyłudziły łącznie ponad siedemdziesiąt dwa miliony złotych. Pieniędzy tych nigdy nie odzyskano...Podobnie stało się z Centrum Usług Przemysłowych Wojskowej Akademii Technicznej. Kierowany przez naszego dyrektora oddział banku zawarł umowę rachunku bankowego pod nazwą „CUP WAT”, która z kolei pozwoliła na wyłudzenie stu trzynastu milionów złotych. I tu dochodzimy do niezwykle interesującej postaci – do człowieka nazywanego Igorem Kopylowem. Mówię „nazywanego”, bo to fałszywe nazwisko – sprawdziliśmy, że ktoś taki nigdy nie istniał. Podobnie zresztą jak kilka innych tożsamości, którymi się posługiwał... Czy masz pojęcie, że ten tajemniczy człowiek, którego tożsamość, a nawet narodowość do końca pozostały zagadką, miał możliwość swobodnego poruszania się po Wojskowej Akademii Technicznej i wchodzenia w zakres prac badawczych, jakie tam miały miejsce, łącznie z tymi objętymi tajemnicą państwową?

Ponieważ nie przepadam za ludźmi, którzy lubią bawić się ze mną w kotka i myszkę, więc popatrzyłem na niego z kamienną miną i spytałem zwięźle.

– A niby skąd u licha miałbym o tym wiedzieć?

– Racja – zauważył.

Przerwał, rozplótł dłonie, oparł łokcie o blat stołu i spojrzał na mnie ponad złączonymi czubkami palców obu rak.

– Sprawdziliśmy, że nasz zamordowany dyrektor był częstym gościem w cypryjskiej posiadłości Igora Kopylowa – dodał cicho z westchnieniem.

– Czy to wszystko?

Być może nadkomisarz oczekiwał po mnie przebłysku intelektu, ale jeśli był rozczarowany moim pytaniem, to nie dał tego po sobie poznać. Za to w lewym kąciku jego ust znów pojawił się tik, coś jakby na kształt uśmiechu, a może tylko tak mi się wydawało. Nie podnosząc wzroku mruknął.

– To na początek. Powinienem dodać, że w tym przypadku chodzi nie tylko o defraudacje sięgające bajońskich sum, rzędu nawet miliardów złotych, z których uzyskane środki transferowano via Cypr do krajów byłego Związku Radzieckiego, głównie Rosji, ale także o kradzież informacji, które łatwo można wykorzystać do celów wojskowych. Aha, i jeszcze jedno: zmarły dyrektor IV Oddziału Banku PKO BP był jedną z siedemnastu osób, które w taki czy inny sposób miały związek z działalnością, bądź próbą wyjaśnienia działalności Fundacji „Pro Civili”, a które hm... skutecznie targnęły się na swoje życie. Tak zginęli m.in. dobrzy znajomi dyrektora, Edward Kozłowski i Roman Puderecki. Ten ostatni dwukrotnie postrzelił się w brzuch, w tym raz z kilku metrów...

Przy ostatnich słowach nadkomisarz obrzucił mnie szybkim spojrzeniem ciekaw mojej reakcji. Ale ja milczałem, analizując to, co usłyszałem. Rozumiałem aż za dobrze, że nadkomisarz nie ma zamiaru powiedzieć krótko i zwięźle, o co mu chodzi. Ale wiedziałem też, że gdybym poprosił go teraz o podwiezienie na dworzec, usłyszałbym pewnie, że samochód nie chce zapalić na mrozie. Mimo to postanowiłem skrócić to do minimum, z trudem hamując słowa, które cisnęły mi się na usta. W końcu z rezygnacją wzruszyłem ramionami.

– Wszystko macie wyłożone jak na talerzu. W tej sytuacji intryguje mnie pytanie: po co tutaj przyjechałem? – zagadnąłem.

– Poprosiłem cię na tę „wycieczkę”, bo odstawiono nas od śledztwa, bez wątpienia najważniejszego i najdziwniejszego w całym moim życiu. Byliśmy blisko, ale ktoś trzymał rękę na pulsie...

– Rozumiem, ale tak dokładnie czego ode mnie oczekujesz?

Nadkomisarz przez krótką chwilę spoglądał na swoje dłonie, a później przełknął kilka łyków kawy, jak gdyby potrzebował przerwy, nim przejdzie do sedna.

– Chciałbym, żebyś zrobił to samo, co przy „Masie”, tylko skuteczniej. Będzie łatwiej, bo akta „Masy” masz w małym palcu, a w tej historii Jarosław Sokołowski odgrywa bynajmniej niemarginalną rolę. Ale będzie też trudniej, bo poziom szamba jest tu dużo wyższy, najwyższy z możliwych. Przekonasz się o tym, jak przejrzysz akta...

Nadkomisarz wstał i podszedł do okna. Uświadomiłem sobie, że chyba nigdy w życiu nie widziałem go tak wzburzonego. Spoglądał gdzieś w dal w zamyśleniu, jakby coś w sobie warzył czy wspominał. I ja także zanurzyłem się w przeszłość

Poznałem go dziesięć lat wcześniej, podczas jednego ze śledztw dziennikarskich, i od tamtej pory wielokrotnie zastanawiałem się nad moją dziwną przyjaźnią z nadkomisarzem, która była jakby przyciąganiem się przeciwieństw. Mojej przyjaznej wylewności przeciwstawiał swoją wrodzoną rezerwę i małomówność. Do wszystkiego, co tak gorąco podziwiałem, do bałwochwalczego przestrzegania dyscypliny przez funkcjonariuszy policji, czuł niechęć. Być może wyrastała ona z jego wybujałej indywidualności, a być może z ukochania swobody i wielkiej praktyki, która nauczyła go, że życie potrafi pisać scenariusze, o których próżno by szukać zapisów w jakichkolwiek regulaminach. Buntował się więc przeciwko tysiącznym złośliwościom dyscypliny, przeciwko autorytetowi i biurokratycznej głupocie policyjnych regulaminów, które okazywały się całkowicie niepraktyczne w zderzeniu z twardą rzeczywistością. Już przed kilkoma laty, gdy oficerom Biura Przestępczości Zorganizowanej Komendy Głównej Policji kazano chronić słynnego hiszpańskiego tenora, Jose Carrerasa, który podczas pobytu w Warszawie miał – w ramach castingu – dokonać wyboru polskiej współwykonawczyni do nagrania z nim płyty, nadkomisarz miał poważne podejrzenia, że współpraca z przełożonymi będzie raczej trudna. Fakt, że „casting” odbył się na tylnym siedzeniu samochodu i że oficerom policji powołanym do zwalczania najgroźniejszych przestępców przypadła rola milczących świadków tak rozumianego „przesłuchania” wybranki światowej sławy tenora, w poczuciu inspektora uwłaczał jego osobistej godności. I choć frustracja oficerów znalazła ujście w postaci wykonanych z ukrycia kilku intymnych zdjęć polskiej „gwiazdki” i hiszpańskiego wirtuoza, które później głośno w komendzie komentowano i „na wszelki wypadek” zabezpieczono, ale które nie trafiły do przestrzeni publicznej – nadkomisarz długo nie mógł wybaczyć prze łożonym oddelegowania do tak podłego zadania. Pomimo antypatii do przełożonych – którzy często nie znali się na policyjnej robocie, za to zawsze chętnie wchodzili w alianse z politykami – a może właśnie dzięki niej i jeszcze po trosze dzięki katolickiemu sumieniu, nadkomisarz został pierwszorzędnym oficerem. Nie zmienił tego fakt, że nie potrafił nauczyć się szacunku czy choćby tolerancji dla przełożonych. Stale złościło go, że przełożeni niejednokrotnie świadomie niszczyli to, do czego on sam et consortes dochodzili z narażeniem własnego życia. Tak jak w przypadku działalności Fundacji „Pro Civili”.

I jak w przypadku zeznań „Masy”...

*

Wiedziałem, o czym nadkomisarz mówi.

W 2003 roku, jako pierwszy dziennikarz, dotarłem i opublikowałem najbardziej tajne materiały dotyczące przestępczości zorganizowanej, tzw. „Akta Masy”, zeznania najsłynniejszego świadka koronnego w Polsce, ujawniające kulisy powstania „mafii pruszkowskiej” i jej interesy na styku biznesu i polityki.

W procesach szefów „Pruszkowa” nigdy nie podjęto wątków dotyczących powiązań gangsterów z biznesem i polityką. Bossowie „Pruszkowa”, którzy nie zginęli w zamachach, jak Andrzej Kolikowski „Pershing”, lub nie popełnili „samobójstw” w niewyjaśnionych okolicznościach, jak Jeremiasz Barański „Baranina”, trafiali za kratki za typowe przestępstwa kryminalne. „Masa” szybko zorientował się, że przesłuchujący go prokuratorzy nie byli zainteresowani wątkami politycznymi i biznesowymi jego zeznań, dlatego szybko ich zaniechał i skupił się na „klimatach”, a nie mrocznych faktach. W efekcie prokuratorzy spisali zeznania najsłynniejszego świadka koronnego w Polsce w formie barwnej „opowieści”, prezentującej powstanie „mafii pruszkowskiej” jako dzieło przypadku, zapoczątkowanego młodzieńczymi wybrykami mieszkańców podwarszawskich miejscowości. Opowieść Jarosława Sokołowskiego prokuratura wykorzystała wybiórczo. Skupiła się jedynie na kryminalnych wątkach zeznań „Masy”, nie interesując się wątkami najbardziej istotnymi, politycznymi, jednoznacznie wskazującymi, że prawdziwa mafia jest tam, gdzie z interesami zwyczajnych gangsterów krzyżują się interesy polityków, biznesmenów i służb specjalnych. Wszystkie te interesy członkowie „Pruszkowa” prowadzili w porozumieniu i za pozwoleniem „ludzi na wysokich stołkach”, wywodzących się ze służb specjalnych PRL, prawdziwych szefów mafii, których nazwiska – w przeciwieństwie do nazwisk członków „Pruszkowa” – nigdy nie przebiły się na pierwsze strony gazet. Moje zainteresowania zaczynały się tymczasem tam, gdzie kończyło się śledztwo prokuratorów. „Solą” mafii byli bowiem nie „chłopcy z ferajny”, ale ich mocodawcy. Nie trzeba było szukać głęboko, by znaleźć tych ostatnich. To nie wolny rynek i demokracja sprawiły, że w III RP nagle pojawiła się przestępczość zorganizowana. Ta istniała bowiem i w PRL, a wysocy funkcjonariusze policji i oficerowie służb specjalnych byli jej inspiratorami. Nie było dziełem przypadku, że najgroźniejszymi polskimi przestępcami zostali Jeremiasz Barański „Barani na”, Andrzej Kolikowski „Pershing”, Leszek Danielak „Wańka” czy Nikodem Skotarczak „Nikoś”. Wszyscy byli współpracownikami PRL-owskich służb specjalnych i dla swoich opiekunów prowadzili lewe interesy jeszcze w latach siedemdziesiątych i osiemdziesiątych. Gdy skończyła się PRL, setki oficerów służb specjalnych mających bliskie kontakty z podziemiem po prostu stanęło na jego czele. To oni zorganizowali nielegalny handel paliwami, alkoholem, zakładali firmy ochroniarskie, zaczęli działać w branży usług finansowych, w handlu zagranicznym, handlu bronią, podjęli działalność parabankową. W tym okresie wszystko działo się za zgodą i wiedzą byłych funkcjonariuszy Służby Bezpieczeństwa i Wojskowych Służb Wewnętrznych, a większość przywódców podziemia była powiązana z tymi służbami. Utworzony na styku służb specjalnych i agentury układ przetrwał przez cały okres III RP. I dopiero ten układ stworzył podwaliny prawdziwej mafii.

Najciekawsze w zeznaniach „Masy” było to, co świadek koronny opowiedział o interesach mafii z Sojuszem Lewicy Demokratycznej, partią mającą w tamtym czasie pozycję równie mocną, co kilka lat później Platforma Obywatelska. Także SLD miało swojego prezydenta – Aleksandra Kwaśniewskiego, swojego premiera – Leszka Millera i koordynatora służb specjalnych – Andrzeja Barcikowskiego. Nie zważając na takie realia „Masa” zeznał: mafia pruszkowska przez lata doglądała interesów grupy polityków SLD. Gangsterzy i politycy partii rządzącej podzielili między siebie rynek automatów do gier, z którego czerpano dochody idące w setki milionów złotych. Zaczęło się od maszyn do gier, a potem były także milionowe pożyczki dla polityków. Człowiekiem, który udzielał pożyczek w imieniu „Pruszkowa” był Bogusław Bagsik. To do niego przychodzili m.in. posłowie SLD Jerzy Dziewulski i Ireneusz Sekuła, wicepremier w rządzie Mieczysława Rakowskiego. Gotówka, którą pożyczali, pochodziła z kieszeni zaprzyjaźnionego z Bagsikiem Andrzeja Kolikowskiego („Pershinga”).

„Masa” powiedział tak dużo, że prokuratorzy nie chcieli słyszeć więcej. Doszło do tego, że wręcz bali się słuchać tego, co najważniejszy świadek koronny w Polsce miał im do powiedzenia na temat powiązań gangsterów i polityków z SLD. Te zeznania, to była bomba atomowa, bo do tego momentu wszystko, co mówił „Masa”, a priori uznawano za fakty. „Zeznania Jarosława Sokołowskiego są wiarygodne” – publicznie stwierdził Marek Walczuk, przewodniczący składu sędziowskiego w procesie najgroźniejszego polskiego gangu i w oparciu o nie skazał na długoletnie wyroki więzienia cały zarząd „Pruszkowa”. Powstał więc poważny dylemat: jeżeli „Masa” był – jak dotąd uznawano – całkowicie wiarygodny, to do więzienia powinni pójść także politycy SLD. Gdyby zaś zmieniono zdanie i „Masa” straciłby wiarygodność, należałoby uwolnić gangsterów z „Pruszkowa”. Ale to rozwiązanie niosłoby ze sobą katastrofalne skutki w odbiorze społecznym, bo wcześniej wielu polityków SLD zbudowało swój wizerunek na – jak mówiono – „rozprawie z mafią”. Ostatecznie więc wybrano rozwiązanie pośrednie uznając, że Jarosław Sokołowski jest wiarygodny, ale tylko w połowie. W tej dokładnie połowie, w której mówił o gangsterach.

– Czy jednak można być wiarygodnym do połowy, czy można być do połowy w ciąży? – pytali prokuratorzy krajowi, którzy nie zgadzali na ten kompromitujący i sprzeczny z prawem kompromis. Mimo to prowadzący śledztwo skupili się wyłącznie na wątkach kryminalnych, całkowicie pomijając wątki polityczne. Te ostatnie miały pozostać opatrzone klauzulą tajności i nie ujrzeć światła dziennego. Ktoś się jednak zdenerwował i w 2003 roku pełne zeznania „Masy”, najbardziej wówczas tajne dokumenty w Polsce, trafiły w moje ręce. Gdy kilka miesięcy później, po weryfikacji dokumentów, przygotowywałem tekst dla Tygodnika „Wprost”, informatorzy, dzięki którym je pozyskałem, ostrzegli mnie: nie dopuść, by przed publikacją na mieście wiedziano, że masz takie materiały, bo to potencjalnie niebezpieczna sytuacja. Tymczasem na tydzień przed planowaną datą publikacji zadzwonił kolega z innej redakcji.

– Mam pytanie off the record. O przygotowywanym przez ciebie tekście na mieście aż huczy. Kiedy go „wodujecie”? – Stało się więc to, co nie miało prawa się stać.

I właśnie wtedy do działania przystąpili ONI.

Na trzy dni przed planowaną publikacją w tygodniku „Wprost” dziennik „Życie Warszawy” zamieścił na pierwszej stronie artykuł, według którego w zeznaniach Sokołowskiego pojawiło się nazwisko posła Pawła Piskorskiego z opozycyjnej wówczas Platformy Obywatelskiej. Materiał napisała znana i ceniona dziennikarka, niemająca dotąd żadnych wpadek. Informacja całkowicie zdominowała wydarzenia dnia. To od niej i reakcji na nią zaczynały się wszystkie serwisy radiowe i telewizyjne. W Sejmie – a był to dzień sejmowych posiedzeń – za wrzało. Jako pierwszy wyszedł na mównicę Leszek Miller.

– To nas oskarżano o różne rzeczy i w tej sali, i w mediach, a tymczasem dziś dowiedzieliśmy się, że to posłowie z opozycji współpracowali z mordercami z największej przestępczej organizacji w Polsce – grzmiał premier.

Po nim na mównicę wychodziło jeszcze kilku innych posłów SLD, którzy z dezaprobatą opowiadali o korupcji i hipokryzji posłów opozycji. Ci ostatni bronili się bez przekonania, no bo jak tu polemizować z zeznaniami samego „Masy”? Jako jeden z ostatnich na mównicę wyszedł kolega Piskorskiego, Jan Rokita, który zażądał, by odtajnić część akt „Masy” świadczącą rzekomo o powiązaniach jego partyjnego kolegi z bandytami. W Sejmie zarządzono dwugodzinną przerwę, po której na mównicę wyszedł koordynator służb specjalnych, Andrzej Barcikowski.

– W zeznaniach Jarosława Sokołowskiego nie występuje nazwisko pana Pawła Piskorskiego – oznajmił krótko. Trudno opisać to, co nastąpiło później. Oburzenie, wrzenie w sejmowych ławach, istne pandemonium. W tym momencie na mównicy ponownie pojawił się premier Leszek Miller, który od razu przeszedł do rzeczy.

– Z tego miejsca chciałbym gorąco przeprosić posłów opozycji, ale wszyscy na tej sali padliśmy ofiarą kłamstwa i manipulacji mediów. To przykład, który pokazuje, jak łatwo paść ofiarą dziennikarskiej nierzetelności.

Leszek Miller kajał się długo, przy okazji podając przykłady dziennikarskich wpadek i tłumacząc, dlaczego mediom nie należy bezkrytycznie ufać. Inni posłowie, z prawej, jak i lewej strony sejmowej sali, potakiwali w milczeniu.

Na wszystko, co się działo, patrzyłem z niedowierzaniem, jak na wydarzenia w kinie. Ale to nie było kino – to działo się naprawdę.

Paweł Piskorski nigdy nie był człowiekiem z mojej bajki, raczej jej zaprzeczeniem. To za jego rządów w Warszawie zbudowano tunel wzdłuż Wisły, to także on nie potrafił wytłumaczyć się z ogromnego majątku opowiadając, że pieniądze wygrał na giełdzie i tym podobne bzdury, w które – jak mawiał Przemek Wojciechowski – „nie uwierzyłby nawet pies”. Ale fakty były takie, że w zeznaniach „Masy” jego nazwisko nie występowało. Kropka. Jak to więc możliwe, że moja koleżanka, ceniona i rzetelna dziennikarka, popełniła taki błąd?

Od początku byłem przekonany, że ktoś ją oszukał.

Cała jej zawodowa przeszłość świadczyła o tym, że była bardzo ostrożnym reporterem. Wszystkie dokonane przez nią kontrowersyjne odkrycia były zawsze dokładnie udokumentowane. Tymczasem w tej sytuacji nie miała żadnych kontrargumentów. To było zupełnie do niej niepodobne. Jeśli wierzyć poszlakom, to dziennikarka, nie mając żadnych podstaw, wyssała z palca historię i opublikowała ją, jak jakiś dziennikarski zamachowiec-samobójca. To zdecydowanie nie było w jej stylu, dlatego od początku nie wierzyłem w taką wersję wydarzeń. Jak było naprawdę, mogłem się tylko domyślać. Przypuszczałem, że koleżanka wierzyła w swoją historię, ale po drodze coś się wydarzyło i fakty okazały się fałszywe. A to znaczy, że ufała swojemu informatorowi albo że ktoś świadomie podrzucił jej nieprawdziwe dane. Brałem pod uwagę także i tę możliwość, że groziło jej tak duże niebezpieczeństwo, iż rzuciła ręcznik, że wolała wyjść na niekompetentną idiotkę, niż podjąć walkę.

Dopiero później, po rozmowie z dziennikarką, dowiedziałem się, jak było naprawdę. Okazało się, że bazowała na jednoosobowej informacji źródłowej. Mało, ale dotąd informator, którego znała od lat, był absolutnie pewny i niezawodny. Dlaczego zawiódł tym razem?

Pod wieczór wydawca „Życia Warszawy” wystosował oświadczenie, w którym przeprosił wszystkich zainteresowanych oraz wprowadzoną w błąd opinię publiczną. Byłem jasno i na zimno świadomy, dokąd to wszystko zmierza...

Trzy dni później we „Wprost” ukazała się moja publikacja, oparta o autentyczne informacje przekazane przez „Masę” prokuratorom Jerzemu Mierzewskiemu i Elżbiecie Grześkiewicz. Zaproszona do telewizji rzecznik rządu, Aleksandra Jakubowska, skomentowała ją już o godzinie 8.00 rano.

– Tu nie ma o czym mówić. Jak wiarygodni są dziennikarze, przekonaliśmy się trzy dni temu. Proponuję, byśmy zajęli się poważnymi sprawami – ucięła pytania dziennikarzy o współpracę SLD i gangsterów z Pruszkowa w kwestii podziału rynku automatów do gier.

W podobnym duchu wypowiedzieli się inni politycy lewicy, z premierem Leszkiem Millerem na czele, a indagowany przez dziennikarzy Andrzej Barcikowski tylko się uśmiechał, odpowiadając jak nakręcona płyta: no comment.

Z dystansem do całej sprawy, nauczeni doświadczeniem z piątku, odnieśli się także politycy opozycji.

– Gdyby to była prawda, mielibyśmy do czynienia z największa aferą w III RP. No, ale nie wiemy, czy to jest prawda – mówił ostrożnie Jan Rokita.

Nadać sprawie właściwy bieg próbował jedynie prezes Prawa i Sprawiedliwości, Jarosław Kaczyński, który zorganizował nawet specjalną konferencję prasową, ale PiS było w tamtym czasie mało liczącą się partią, z sześcioprocentowym zaledwie poparciem. W efekcie konferencja zastała zagłuszona wypowiedziami innych polityków i medialnym bełkotem. I choć tego dnia news o kooperacji SLD i bandytów był tzw. „jedynką”, czyli najważniejszą wiadomością wszystkich programów informacyjnych wszystkich ogólnopolskich telewizji, wiedziałem, że jest pozamiatane, że sprawa była już przegrana: ONI wygrali.

By mieć pewność, że wszystko jest pod pełną kontrolą, nazajutrz po publikacji Sojusz Lewicy Demokratycznej zorganizował konferencję prasową, podczas której rzecznik partii, Jerzy Wenderlich ogłosił, iż w stosunku do autora „oszczerczej publikacji” we „Wprost” – czyli w stosunku do mnie – zostanie skierowany pozew sądowy z żądaniem przekazania 200 tysięcy złotych na cel społeczny. Jeśliby ktoś zapytał, jak zakończył się ów proces, odpowiedź byłaby krótka: nie zakończył się, bo nigdy się nie zaczął. SLD nie miał zamiaru podawać sprawy do sądu, bo to stwarzało prawdopodobieństwo, że wyda się, jak było naprawdę. Chodziło wyłącznie o to, by opinia publiczna uwierzyła, że dziennikarskie „kłamstwo” jest z gatunku tak poważnych, iż zakończy się postępowaniem sądowym. Innymi słowy chodziło o osiągnięcie efektu medialnego – i to się udało.

Publikacja, która w normalnym demokratycznym kraju powinna doprowadzić do upadku rządu, w wyniku kombinacji operacyjnej stała się jedynie ciekawostką dnia, co najwyżej tygodnia.

Kulisy całej tej operacji poznałem dużo później. Dowiedziałem się między innymi, że ONI byli zdeterminowani do tego stopnia, iż nie tylko poświęcili swojego człowieka, który świadomie wprowadził w błąd dziennikarkę, w efekcie czego raz na zawsze stracił jej zaufanie, ale też mieli gotowy „plan B”, zakładający mniej kosmetyczne rozwiązanie w stosunku do mojej osoby. W którą stronę zmierzał ów plan, zrozumiałem po wezwaniu do Prokuratury Okręgowej w Płocku.

Gdy dotarłem na miejsce, młody prokurator z miejsca przeszedł do ataku.

– Publikując tajne dokumenty i ujawniając tajemnicę państwową złamał pan prawo.

– Czyli wreszcie ktoś przyznaje, że opublikowałem prawdziwe informacje. Szkoda, że nie ma tu pana Wen derlicha z SLD, który publicznie straszył mnie procesem za, jak to ujął, napisanie oszczerstw i kłamstw.

– Nie wezwałem pana tutaj, by mówić o konferencjach prasowych polityków, tylko żeby panu uświadomić, że ujawnienie tajemnicy państwowej może wiązać się z odpowiedzialnością karną, a precyzując, z karą pozbawienia wolności do lat 8.

– Uważałem, że istnieją powody, dla których opublikowałem posiadane informacje. Chcecie mnie teraz zamknąć w więzieniu na 8 lat za to, że ujawniłem opinii publicznej to, co miała prawo wiedzieć?

– Zanim podejmiemy decyzję co do przyszłych działań, chcemy dać panu szansę. Jeśli powie nam pan od kogo uzyskał dokumenty, weźmiemy to pod uwagę, to będzie okoliczność łagodząca.

– Odmawiam ze względu na obowiązującą mnie tajemnicę dziennikarską.

– Wystąpimy do sądu o odebranie panu tej tajemnicy. I proszę być spokojnym, w tej konkretnie sprawie to, czego chcemy, uzyskamy bez problemu.

– Nic wam to nie da, bo i tak nie ujawnię mojego informatora.

– To pójdzie pan do więzienia na kilka lat. Satysfakcjonuje to pana, chce pan zostać męczennikiem? Proszę pomyśleć o rodzinie i zastanowić się: czy warto?

Za pytaniami kryła się groźba i byłem świadomy, że jest realna. Spotkanie przybrało nieoczekiwany obrót, co postawiło mnie w stan pełnej mobilizacji. Ale na ten moment rozmowa była skończona, bo wszystko, co było do powiedzenia, zostało już powiedziane.

W kilka dni później Prokuratura Okręgowa w Płocku zwróciła się do sądu, który dokładnie, tak jak zapewnił prokurator, odebrał mi tajemnicę dziennikarską. Odmawiając w dalszym ciągu współpracy z prokuraturą szedłem prostą drogą na ławę oskarżonych, ale ani na moment nie dopuściłem do siebie myśli, że miałbym sprzedać ludzi, którzy mi zawierzyli. Marek Król i Staszek Janecki, moi ówcześni przełożeni w Tygodniku „Wprost”, próbowali rozładować atmosferę zapewniając żartem, że redakcja nie zapomni, że systematycznie będę dostawał paczki itd., ale po ich minach widziałem, że zagrożenie jest realne, a sprawa poważna...

Przepychanka z prokuraturą trwała jeszcze kilka tygodni. Zostałem ponownie wezwany do prokuratury w Płocku, tym razem już bez chroniącego mnie dziennikarskiego immunitetu, za to w towarzystwie adwokata. Tu, po kolejnej odmowie współpracy z mojej strony, poinformowano mnie, że niebawem mogę spodziewać się otrzymania aktu oskarżenia, a niedługo później wezwania na proces karny. W tamtym czasie mogłem się tylko domyślać, co zdecydowało o tym, że ostatecznie tym razem jeszcze nie trafiłem na ławę oskarżonych. Sadziłem, że przyczyną może być nagłośnienie wydarzeń przez moją macierzystą redakcję i wzięcie mnie w obronę przez kilka innych, a być może to, że Sąd Apelacyjny przywrócił mi odebraną przez sąd pierwszej instancji tajemnicę dziennikarską. Wiedziałem, że biorąc pod uwagę tzw. literę prawa nie stanowiło to dla mnie żadnej zasłony. Tajemnica dziennikarska to nie immunitet poselski, więc prokuratura mogła mnie oskarżyć tak czy inaczej, ale sądziłem, że być może zdecydował „duch prawa”. Dopiero później dowiedziałem się, jakie były prawdziwe przyczyny tego, że prokuratura odpuściła, że nie miało to nic wspólnego ani z literą, ani tym bardziej z duchem prawa. Okazało się, że po prostu ludzie na wysokich stołkach skonstatowali, że taki proces im się zwyczajnie nie opłaci, bo przy okazji opinia publiczna mogłaby poznać zbyt wiele faktów, a to wielu decydentom było bardzo nie na rękę. Poza wszystkim „plan B” nie musiał już być realizowany, bo zwyczajnie nie było takiej potrzeby – cel i tak został przecież osiągnięty.

*

Głośne westchnienie nadkomisarza wyrwało mnie ze wspomnień. Uświadomiłem sobie, że gospodarz mnie obserwuje. Czułem, że człowiek obdarzony taka empatią rozumiał mnie: rozumiał to, że wciąż nie wiedziałem ani co o tym wszystkim myśleć, ani czy w ogóle chcę się tym zajmować.

Był opanowany, na jego twarzy nie było już ani śladu po wzburzeniu sprzed kilku minut.

– To nie jest zwyczajna sprawa i jeśli zdecydujesz się nią zająć, to mam nadzieję, że we własnym, dobrze pojętym interesie, nie zlekceważysz naszych przeciwników. Historia jest długa i skomplikowana, dlatego wrócimy do niej jutro, jak już odpoczniesz i zapoznasz się z aktami. Chcę, żebyś wiedział, że wcale mi się to wszystko nie podoba, ale ja też poruszam się po omacku i nie mam wyboru. Długo wahałem się, czy mówić ci o tym wszystkim, ale po odrzuceniu kilku wariantów nikt inny nie przyszedł nam do głowy. Oczywiście jeśli nie chcesz, nie musisz się tym zajmować. Zapoznaj się z aktami i jeśli nie zachcesz się babrać w tym bagnie, zrozumiem, a ty zapomnisz, że to czytałeś. Tak czy inaczej, za kilka dni, jeśli zechcesz, odwiozę cię na pociąg do Warszawy. Dziś i jutro czuj się moim gościem.

Gdy cicho zamykałem drzwi, wciąż stał przy oknie spokojnie patrząc w dal, a w jego smagłej twarzy nie było ani niepokoju, ani wyczekiwania. Ot, dobry człowiek – policjant, którego nie można lekceważyć...