Nie całuj mnie pod jemiołą - Ada Tulinska - ebook
NOWOŚĆ

Nie całuj mnie pod jemiołą ebook

Ada Tulińska

4,1

428 osób interesuje się tą książką

Opis

Wychowanka domu dziecka, Kaja Wilk, wkracza z impetem w dorosłe życie. Poznaje

smak pieniędzy, zarobionych własną pracą, ale nie czuje się swobodnie w

towarzystwie ludzi z wyższych sfer. Bez kompleksów znosi towarzyskie skandale, w

których główną rolę gra młody Daniel Czarnecki, niesforny dziedzic rodzinnej fortuny.

Przedświąteczna gorączka ogarnia wszystkich, a zapach cynamonu i gałązek

sosnowych wprawia serca w drżenie. Czy Kaja pozostanie wierna swoim zasadom i

nie ulegnie łatwej pokusie? Czy Daniel zdoła się opamiętać i zawalczy o to, co dla

niego naprawdę ważne?

„Nie całuj mnie pod jemiołą” to ciepła opowieść w sam raz do pochłonięcia w

grudniowe wieczory. Rozejrzyj się wokół – Święty Mikołaj pojawia się nie tylko w

Wigilię!
Sugerowany wiek +16

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 279

Rok wydania: 2025

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,1 (28 ocen)
13
11
0
1
3
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
MistrzManifestacji9
(edytowany)

Nie polecam

Żenujące 🫣 zachowanie bohaterów trywialne. Nie da się ich lubić. Szkoda czasu
20
Aneta1001

Dobrze spędzony czas

Ok
10
Monika309

Nie oderwiesz się od lektury

Polecam
10
Choco1234
(edytowany)

Dobrze spędzony czas

Ada jak to Ada Do zaczytania w pociągu na trasie Wawa-Wrocek 👍 Polecam
22
Marchewka1980

Dobrze spędzony czas

Fajna lekka przyjemna na 1 wieczór . Polecam
11



Copyright © by Adelina Tulińska-Szynkarewicz

Projekt okładki: Adelina Tulińska-Szynkarewicz

Autor grafik na okładce: Adelina Tulińska-Szynkarewicz

Elementy graficzne: Adobe Stock (543922625), (943742088)

Redakcja i korekta: Kaja Będkowska

All right reserved.

Wszelkie prawa zastrzeżone.

Książka ani żadna jej część, nie może być przedrukowywana ani w jakikolwiek inny sposób reprodukowana czy powielana mechanicznie,fotooptycznie, zapisywana elektronicznie lub magnetycznie, ani odczytywana w środkach publicznego przekazu bez pisemnej zgody autorki.

Nota redakcyjna

Drugie wydanie niniejszej książki opracowano na bazie tekstu z wydania pierwszego opublikowanego przez Wydawnictwo Kobiecepod tytułem „Spełnione życzenie”.Niektóre sceny zostały dopracowane i zmienione.

Redakcja: Natalia Sikora

Korekta: Katarzyna Kusojć

Wydanie II

Bedoń Przykościelny 2025

ISBN 978-83-976922-4-4

Od Autorki

Kochane Czytelniczki!

Dziękuję z całego serca, że sięgacie po tę zimową powieść, niezależnie od tego czy czytałyście ją jeszcze jako „Spełnione życzenie”, czy spotykamy się po raz pierwszy. Co do tytułu, wiecie, że zawsze mam z tym problem. ale „Nie całuj mnie pod jemiołą” lepiej oddaje charakter relacji bohaterów. Oddaję w Wasze ręce tekst, który przeszedł kolejną analizę i drobne poprawki. Mam nadzieję, że Daniel w tej wersji będzie bardziej znośny!

Życzę Wam, żeby ta historia otuliła Was jak puchaty kocyk. Już sobie Was wyobrażam, czytacie ją przy choince, trzymając parujące kakao w dłoni. Wesołych Świąt i pamiętajcie – to właśnie w grudniu spełniają się marzenia!

PS. Sugerowany wiek +16, ze względu na subtelne sceny intymne oraz trudne wątki emocjonalne.

Nie całuj mnie pod jemiołą

ROZDZIAŁ PIERWSZY

– Co potrafisz? – zapytał urzędnik. Nosił niemodne okulary zjeżdżające z tłustego nosa. Miałam wrażenie, że wizyty interesantów są dla niego największą karą, jaką może sobie wyobrazić. Odpisywał komuś właśnie w wielkim skupieniu na SMS-a.

– Wiele rzeczy, mogę opiekować się dziećmi, starszymi ludźmi, sprzątać… – Założyłam nerwowo kosmyk blond włosów za ucho. Tak naprawdę wmawiałam sobie, że są blond, w rzeczywistości miały nieładny, mysi kolor.

– Jakieś doświadczenie? – sapnął i spojrzał od niechcenia w monitor. Jarzeniowe światło rzucało nieprzyjemny blask na jego błyszcząca łysinę.

Do monitora została przylepiona sztuczna, tandetna choinka z plastikowymi bombkami. Na jej czubku zawieszono małą czapkę Mikołaja z zezującymi oczami.

– O tak, tak, oczywiście – powiedziałam z uśmiechem, który wydawał mi się profesjonalny i serdeczny.

Mężczyzna zdjął okulary i przetarł ze znużeniem twarz. Skrzywił się i spojrzał na mnie niechętnie.

– Pomagałam pielęgniarkom w szpitalu w ramach wolontariatu – oznajmiłam i z dumą wypięłam pierś.

Urzędnik znowu wrócił do swojego telefonu, kompletnie mnie ignorując. Nie byłam pewna, czy usłyszał moją odpowiedź. Odchrząknęłam i poprawiłam się na twardym krześle.

– To co? Ma pan coś dla mnie? Mogę zacząć nawet jutro rano – znowu uśmiechnęłam się szeroko. Miałam nadzieję, że nie wyglądałam na desperatkę, chociaż dokładnie tak się czułam.

Mężczyzna westchnął teatralnie i znowu zerknął na ekran. Już wiem, dlaczego czas oczekiwania był tak długi, nie zdziwiłabym się, gdyby zaraz wyjął pilniczek i zaczął polerować paznokcie. Pewnie, mamy czas. Zdążyłam dokładnie obejrzeć sobie cały gabinet – ze ścian schodziła zniszczona farba, drewniane biurko na pewno było sporo starsze ode mnie, a na parapecie znajdowała się zaschnięta paprotka. Urzędnik miał na sobie za duży garnitur w pepitkę, pożółkłą koszulę zapiął krzywo pod szyją. Do tego dobrał niepasujący do całości krawat w renifery. Prawdziwy miłośnik świąt…

Jego ręka na myszce poruszała się w zwolnionym tempie. Miałam ochotę go popędzić, ale przypomniałam sobie, że od niego zależy, czy dostanę pracę, czy nie. Czekałam cierpliwie i uśmiechałam się tak długo, aż zaczęła mnie boleć twarz. Minęły wieki, nim się odezwał.

– Będę całkowicie szczery. Poszukaj pracy na własną rękę. Przed tobą jest dość spora kolejka – westchnął. – Średnie oczekiwanie na zatrudnienie wynosi jedenaście miesięcy. Sama znajdziesz coś sobie szybciej.

Skrzywiłam się.

– Na pewno nic pan nie ma? – dopytywałam. – Cokolwiek…

– Mam, ale jak powiedziałem, jest kolejka. – Machnął na mnie ręką, jakby odganiał muchę. – Idź już. Mam dużo pracy.

Serio? Zmierzyłam go ostrym spojrzeniem i wstałam, szurając krzesłem.

– Proszę się przypadkiem nie przemęczyć – warknęłam i wyszłam z pokoju. Trzasnęłam drzwiami trochę mocniej, niż to było konieczne. Zniecierpliwieni ludzie wbili we mnie wściekłe spojrzenia.

– Strata czasu – powiedziałam głośno, wskazując palcem na drzwi. – Średni czas oczekiwania na zatrudnienie wynosi jedenaście miesięcy. A ten urząd to wyrzucone w błoto pieniądze podatników.

Kilkoro interesantów mi przytaknęło, ale większość ze znudzeniem odwróciła głowy. Zgadywałam, że przyszli tu jedynie podbić papier, żeby dostać comiesięczny zasiłek.

Mnie nawet tyle się nie należało. Byłam wściekła na system, zagubiona. Trzy dni temu wyprowadziłam się z domu dziecka przy Piekarskiej. Dostałam miejsce w wieloosobowym mieszkaniu komunalnym na tak zwany „czas adaptacyjny”. System optymistycznie liczył, że szybko znajdę pracę i się wyprowadzę. Nie powiem, ja też na to liczyłam. To „mieszkanie” było okropne. Jednak dzisiejsze spotkanie z pośrednikiem pracy zweryfikowało moje oczekiwania. Nie będzie łatwo.

Podeszłam do przeszklonych brudnych drzwi z kratą i pociągnęłam za klamkę. Budynek wyglądał jak wyjęty z jakiegoś postapokaliptycznego filmu.

– Do widzenia! – rzuciłam do recepcjonistki i zakrywszy się szczelnie kurtką parką, dumnie wymaszerowałam na ziąb. Zerknęłam na zabytkowy zegarek na przegubie. To była jedna z niewielu rzeczy, które miałam od urodzenia. Dzieci śmiały się ze mnie, że jest staromodny i powinnam go wyrzucić, ale ja miałam do niego sentyment.

Wybiła siedemnasta. Do diabła, spędziłam w tym urzędzie prawie cały dzień, żeby dowiedzieć się, że realne szanse na pracę będę miała za jedenaście miesięcy! To jakiś żart.

Był koniec listopada, lodowaty wiatr obdarł ostatnie liście z drzew, a na chodnikach błyszczały brudne kałuże. Słońce już dawno zaszło, na granatowym niebie pojawiły się pierwsze gwiazdy. Idąc przez miasto, mijałam świątecznie przyozdobione wystawy, jak zwykle od początku listopada zewsząd atakowały czerwone mikołaje, renifery, ozdobne bombki.

Nauczyłam się ignorować ten czas. Święta nigdy nie były dla mnie specjalnie miłe. Oczywiście, wielu ludzi o dobrych sercach organizowało zbiórki żywności i paczek z prezentami dla biednych sierot. Zawsze dostawaliśmy ładnie opakowane prezenty i mieliśmy pełne żołądki, więc nie mogłam narzekać. Mój problem polegał na tym, że co roku pisałam list do Świętego Mikołaja z jednym życzeniem – by w te święta pojawił się ktoś, kto mnie zechce. Ktoś, kto weźmie mnie do domu i przytuli przy choince. Zabierze na łyżwy, powie, że mnie kocha, poda pyszne kakao i przykryje cieplutkim kocem. Każde kolejne święta były dla mnie jednym wielkim rozczarowaniem, więc w wieku dziewięciu lat przestałam pisać listy.

Minęłam kosz na śmieci, do którego ktoś wyrzucił nadgryzione ciastko cynamonowe. Mój żołądek zaburczał, przypominając o swoich potrzebach. Miałam ochotę wyciągnąć ciastko ze śmieci i je zjeść, ale się powstrzymałam. Jeszcze nie było tak źle. Miałam resztkę pieniędzy z jednorazowej zapomogi. Większość poszła na zrzutkę na dezynsekcję w naszym lokum.

Weszłam do małego, ciepłego sklepu i poczułam charakterystyczny zapach gazet. Z najniższych półek chwyciłam pasztet, konserwę, herbatę i kilka bułek. Mój żołądek domagał się czegoś ciepłego, więc do koszyka włożyłam jeszcze dwie zupki chińskie.

Kasjerka podsumowała koszt zakupów. Wszystko jest takie drogie!

Z żalem wysypałam monety na dłoń w dziurawej rękawiczce i odliczyłam pieniądze. Za kobietą wisiała kartka z napisem: „Zatrudnimy kasjerki”. Promyk nadziei rozświetlił się w mojej piersi. Czy możliwe, że opatrzność nade mną czuwała? Ta kartka była jak dobry znak.

– Czy oferta pracy jest aktualna? – zapytałam, wskazując brodą na ogłoszenie.

Położyłam monety na podstawce do bilonu. Kobieta jednym różowym tipsem zaczęła je wsuwać do kasy, licząc jednocześnie. Nie umknęło mojej uwadze, że wytarła palec o spodnie.

Spojrzała przez ramię na kartkę i natychmiast ją zdjęła.

– Nieaktualne – stwierdziła, nie patrząc mi w oczy.

Spochmurniałam, wzięłam zakupy i wyszłam ze sklepu. Nie możesz się poddawać – pocieszałam się w myślach. Jesteś już dorosła, z pewnością jakaś robota się zaraz znajdzie. Kamila mówiła, że może u niej w zakładzie zwolni się miejsce, bo jedna z dziewczyn zaszła w ciążę. Pracowała przy taśmie w fabryce konserw. Jutro złożę tam CV.

Siatka z zakupami dyndała przy moim kolanie. Przynajmniej miałam co jeść i gdzie spać. Nie było tak źle. Wyjęłam jedną z bułek i zaczęłam jeść na sucho. To był mój pierwszy posiłek tego dnia. Zaczął padać delikatny śnieg, więc naciągnęłam kaptur na głowę i przyspieszyłam kroku.

Weszłam na Dębnicki i na chwilę zatrzymałam się na środku. Oparłam się o barierkę i uśmiechnęłam. Zamek na Wawelu jak zwykle wyglądał imponująco. Po zmroku był podświetlony od dołu, a jego majestatyczna bryła odbijała się w lustrze spokojnej rzeki. Gdy byłam młodsza, lubiłam udawać, że urodziłam się w królewskiej rodzinie. Byłabym rozpieszczaną księżniczką, która ma duży pokój do zabawy i piękne lalki. Mama królowa i tata król siedzieliby ze mną na dywanie i śmiali się z mojego przedstawienia. Zbudowałam nawet specjalną scenę z kartonów, w których przywożono dary.

Uśmiechnęłam się kwaśno i poprawiłam zjedzony przez mole szalik.

– Przepraszam, panienko… – Starszy pan w brudnym płaszczu oparł się obok mnie o barierkę. Jego oddech zamieniał się w białe obłoczki pary. – O czym tak myślisz?

– Wyobrażam sobie, jak wygląda życie w zamku. – Spojrzałam na niego i się uśmiechnęłam. I dla niego los nie był łaskawy. Miał szarą wełnianą czapkę, fioletowy dziecięcy szalik z Myszką Miki i fajkę w zębach. Kto w dzisiejszych czasach pali fajki?

– Mam na imię Kaja. – Podałam mu dłoń, którą serdecznie uścisnął.

– Chciałabyś mieszkać w zamku, Kaju? – zapytał. Jego piwne oczy błyszczały serdecznie zza okularów połówek. Kojarzył mi się z dziadziusiem, który bierze wnuki na kolana i opowiada im bajki przy kominku. Mimo znoszonego ubrania zachowywał prostą postawę, nie był brudny ani nie czuć było od niego alkoholu.

– A kto by nie chciał? – zapytałam.

Staruszek wzruszył ramionami i znów się uśmiechnął. Usłyszałam, jak burczy mu w brzuchu.

– Jest pan głodny? – Podniosłam wyżej torbę i mu podsunęłam. – Proszę się poczęstować.

Jego oczy rozjaśniła radość.

– Bardzo dziękuję. – Od razu chwycił bułkę i otworzył pasztet. Zaczął maczać w nim pieczywo i jeść ze smakiem. Gdy skończył, zajrzał jeszcze do torebki. – Czy mogę to też zabrać?

Mój żołądek zaprotestował, ale zignorowałam go i kiwnęłam głową.

– Oczywiście. Na zdrowie. Ma pan gdzie spać? – zapytałam.

Mężczyzna wzruszył ramionami i odwrócił zawstydzony wzrok.

– Jakoś sobie poradzę, a ty?

– Mam swój kąt w mieszkaniu socjalnym – powiedziałam, wkładając rękę do kieszeni. Ten człowiek był w gorszym położeniu niż ja. Wyciągnęłam ostatnie kilkanaście złotych i włożyłam mu w otwartą dłoń.

– Naprawdę mogę to wziąć? – zapytał z niedowierzaniem.

– Oczywiście, przepraszam, ale nie mam przy sobie więcej.

– Bardzo dziękuję! – Bezdomny się ukłonił. – Masz złote serce, dziewczyno!

Jakoś sobie poradzę. Już zjadłam bułkę, nie będę się kładła spać z pustym żołądkiem. Jutro jest nowy dzień i coś wymyślę. Może Kama mi pożyczy kilka groszy, nim znajdę pracę?

Westchnęłam i jeszcze raz spojrzałam rozmarzonym wzrokiem na zamek. Nagle przed oczami przefrunął mi srebrzysty brokat, zamrugałam i wyciągnęłam dłoń, żeby go złapać, ale mi umknął. Bardzo dziwne…

– Widział to pan? – odwróciłam się do mojego rozmówcy, ale jego już nie było. Rozejrzałam się dookoła. Starszy pan dosłownie rozpłynął się w powietrzu.

***

Obudziło mnie ciche przekleństwo. Uniosłam się na łokciach i uchyliłam brudną kotarę. Moi współlokatorzy zawiesili je pod sufitem wzdłuż piętrowych łóżek, by mieć chociaż odrobinę intymności. Zaczęłam schodzić po drabince. W ciemnościach nie było to łatwe, więc nic dziwnego, że moja stopa źle wycelowała i z dwóch ostatnich szczebli po prostu się ześlizgnęłam, obijając się o drabinkę i uderzając w brodę.

– Auć! – pomasowałam się po pulsującej żuchwie.

– Ciszej tam! – zza jednej z kotar dobiegł wkurzony głos.

Mieszkaliśmy w szóstkę w pokoju o wielkości piętnastu metrów. Na środku stał duży pordzewiały stół przemysłowy, a pod ścianami umieszczono trzy pary dwupiętrowych łóżek. Pod oknem stało coś, co miało udawać kuchnię. Był tam zlew, kawałek blatu obgryzionego przez szczury, a na nim kuchenka turystyczna. Obok stała niewielka lodówka, która od czasu do czasu się otwierała. Pod drzwiami postawiono kozę, która dawała tyle ciepła co nic.

Kama też już wstała, wzięła mnie za rękę i pociągnęła do jedynego osobnego pomieszczenia w całym mieszkaniu – mikroskopijnej łazienki. Usiadłam na sedesie, podczas gdy ona kontynuowała poranną toaletę.

– W lodówce zostawiłam ci trochę fasolki po bretońsku – powiedziała, patrząc na siebie w pękniętym lustrze. Zaczęła pospiesznie czesać kruczoczarne włosy. Bogu niech będą dzięki! Kamila była moją współlokatorką z domu dziecka. Starsza ode mnie, stanęła na nogi zaledwie trzy miesiące temu.

– Dzięki. Czy mogłabyś mi pożyczyć kilka groszy? – zapytałam, skubiąc rąbek wyciągniętej piżamy. Jej grzebień zatrzymał się w połowie drogi, spojrzała na mnie zielonymi oczami.

– Nie dostałaś jeszcze zapomogi?

Zrobiłam pełną boleści minę.

– Tak, ale kasa się rozeszła. Wojtek już ode mnie ściągnął składkę za rachunki i dezynsekcję – powiedziałam i podrapałam się po czerwonym bąblu na szyi. Coś mnie pogryzło w nocy. Kamila zmarszczyła brwi ze złością.

– Ile od ciebie wziął?

– Ponad sześć stów – powiedziałam.

– Co? Kochanie, nigdy więcej nie dawaj mu żadnych pieniędzy! On je przepuści na trawkę. Na rachunki dawaj mnie albo Beti, okej?

– Chcesz mi powiedzieć, że dezynsekcji też nie będzie? – zapytałam rozdrażniona, wyczułam kolejne ugryzienie w okolicach kolana. Zaczęłam się nerwowo drapać. Byłam uczulona na ukąszenia owadów.

Kama ściągnęła usta, chwyciła swoją torebkę i wyjęła z niej portfel.

– Rachunki za ten miesiąc za ciebie zapłacę. Masz. – Podała mi pięćdziesiąt złotych. – Oddasz po pierwszej wypłacie. Na razie nie mam więcej, ale może uda mi się zorganizować coś z pracy. Do dziesiątego jakoś przebiedujemy.

Rzuciłam się jej na szyję.

– Idę na miasto. Mam zamiar złożyć tyle CV, ile się da – zameldowałam z uśmiechem.

– Dobrze, dobrze. – Kama pogładziła mnie po szaliku. Czasami czułam się jak jej młodsza siostra.

***

Chodziłam po kawiarniach i restauracjach, szukając ogłoszeń. Nic innego nie przychodziło mi do głowy. Starałam się nie poddawać, ale z każdą kolejną próbą przychodziło mi to trudniej.

– Przykro mi, szukamy osób z doświadczeniem. – kierowniczka zmiany w kolejnej restauracji odwróciła się ode mnie i zaczęła pouczać inną kelnerkę. Zrozumiałam aluzję. Kierowałam się do wyjścia ze spuszczoną głową.

Miałam wrażenie, że wszyscy oceniają mnie po wyglądzie. Biedna, niechciana, zaniedbana ofiara losu. Nie lubiłam ubrań, które dostawaliśmy z darów. Zazwyczaj były to niemodne, zniszczone ciuchy, których nikt już nie chciał. Ale co miałam zrobić? Wyszłam na mróz i zadrżałam z zimna.

W mojej kieszeni odezwał się dźwięk telefonu. Stary model, który również dostałam z darów. Kama kupiła mi najtańszą kartę, jeszcze jak byłam w domu dziecka. Chciała mieć ze mną kontakt.

Numer nieznany. Nacisnęłam zieloną słuchawkę i przyłożyłam telefon do ucha.

– Pani Kaja Wilk? – zapytał ktoś wesoło po drugiej stronie.

– Tak, kto mówi?

– Dzwonię z urzędu pracy. Nadal szuka pani zatrudnienia? – Miał serdeczny głos, który natychmiast budził zaufanie. To na pewno nie był mój opiekun, z którym wczoraj spędziłam bezowocne czterdzieści minut.

– Oczywiście! Ma pan coś dla mnie? – Prawie pisnęłam z radości.

– Tak się składa, że jest jedna posada. Ktoś właśnie zrezygnował. Praca polega na zajmowaniu się starszą osobą. Zainteresowana?

– Tak! – Podskoczyłam i triumfalnie uniosłam pięść jak zwyciężczyni maratonu. Kierowniczka zmiany patrzyła na mnie przez szybę dziwnym wzrokiem. Pomachałam jej radośnie i zaczęłam powoli iść w kierunku Sukiennic.

– Czy ma pani dzisiaj czas spotkać się z pracodawcami, żeby omówić warunki współpracy?

– Tak! Mogę tam się pojawić choćby teraz! – wykrzyknęłam. Zaraz jednak się opanowałam. – To znaczy… tak, jestem dzisiaj dyspozycyjna.

Mężczyzna po drugiej stronie słuchawki się roześmiał. Położyłam nogę na schodku prowadzącym do jednej z kamienic. Wyjęłam długopis i teczkę z dokumentami z mojej torby listonoszki i zapisałam wszystkie dane na kolanie. Ku mojemu zdziwieniu pracodawcy również pasowało „zaraz”. Starsza pani była dzisiaj cały dzień w domu i już potrzebowała mojej pomocy.

Okazało się niestety, że praca jest pod Krakowem. Prędkim krokiem udałam się na dworzec. Nie do końca mi to pasowało, bo nie chciałam marnować dodatkowych pieniędzy na dojazdy, ale na razie musiało mi to wystarczyć. Kupiłam bilet w kasie i wsiadłam do rozgrzanego pociągu. Zajęłam miejsce przy oknie.

Pociąg wyjechał ze stacji z uspakajającym turkotem. Z przyjemnością położyłam głowę na zagłówku fotela i zaczęłam oglądać zaśnieżone pola i lasy. W podróży było coś kojącego. Doszłam do wniosku, że już polubiłam dojazdy w cieple i wcale nie chciało mi się wysiadać na zimny peron. W końcu pociąg dotarł do stacji Podstolice i nie miałam wyjścia.

Czułam się jak dziecko we mgle. Szłam główną ulicą z kartką przed nosem i szukałam adresu. W końcu zdecydowałam się zatrzymać jednego z przechodniów. Uśmiechnięty ojciec z małą dziewczynką, siedzącą mu na ramionach, ciągnął przywiązaną do sanek choinkę.

Podałam mu adres i pokazałam kartkę. Mężczyzna otworzył szeroko oczy, a dziewczynka pisnęła z ekscytacji.

– To prawie trzy kilometry na wschód. – Pokazał kierunek dłonią w rękawiczce. – Ma pani auto?

Pokręciłam ponuro głową i podziękowałam, już miałam ruszyć, kiedy mnie zatrzymał.

– Proszę poczekać. Odstawimy z Sandrą choinkę i panią podwieziemy.

– Nie trzeba! Chętnie się przejdę, jest taka piękna pogoda… – W tym momencie zaczął padać deszcz ze śniegiem. Jęknęłam cicho.

– Nalegam. Sandra chętnie zobaczy zamek. Uwielbia go – powiedział, a dziewczynka znowu zapiszczała.

ROZDZIAŁ DRUGI

Zamek? Nie mogłam uwierzyć własnym uszom. Pewnie to po prostu willa w stylu dworskim. Dziewczynka na siedzeniu obok mnie radośnie klaskała w dłonie i opowiadała fabułę jakiejś bajki, która dzieje się w zamku. Jechaliśmy białym jeepem jej taty nieco pod górkę, mijaliśmy zaśnieżone lasy i łąki. Jeep przejechał przez drewniany most, pod którym szumiała malownicza rzeka.

Mała Sandra wierciła się niecierpliwie.

– To ten zamek! – zaświergotała i pokazała przez okno. Musiałam zamrugać.

– To na pewno dobry adres? – zapytałam tatę dziewczynki. Zerknął na mnie w lusterku wstecznym i wesoło się uśmiechnął.

– Na pewno!

Zamek, a raczej pałac wyrastał na tle górskiego krajobrazu. Delikatny biały puch osiadał wdzięcznie na fasadzie z surowej cegły, oprawionej łukami z piaskowca. Budynek miał dwie kondygnacje i szarą dachówkę. Po dwóch stronach elewacji znajdowały się okrągłe wieżyczki z różami wiatrów. Ciepłe światło wydostawało się z wysokich okien na piętrach. Zrozumiałam, dlaczego to miejsce tak bardzo podobało się Sandrze. Czułam się tak, jakbym znalazła się w bajce. Dojechaliśmy do szlabanu, gdzie natychmiast podszedł do nas ochroniarz w czarnym kombinezonie i ze słuchawką w uchu. Wysiadłam i schyliłam się do okna, żeby widzieć dziewczynkę i jej tatę.

– Bardzo dziękuję za podwózkę! – powiedziałam szczerze.

Dziewczynka patrzyła na mnie z uwielbieniem, pomachała mi wesoło. Jej tata skinął mi głową z przyjazną miną. Ruszyłam w kierunku ochroniarza, który stał z drugiej strony samochodu. Przez twarz mężczyzny przemknął cień uśmiechu.

– Za mną – machnął ręką. W niewielkiej budce wartowniczej sprawdził mój dowód i wpisał dane do rejestru gości. Nie był zaskoczony, najwyraźniej tu na mnie czekano.

– Musisz się tu za każdym razem podpisać, jak wchodzisz i wychodzisz.

Ochroniarz dokładnie przeszukał moją torebkę i kazał mi opróżnić kieszenie. Bez ostrzeżenia zrobił mi zdjęcie polaroidem. Urządzenie natychmiast wypluło moją fotkę. Ochroniarz pomachał nią i przyczepił do tablicy korkowej obok innych twarzy, też widocznie sfotografowanych znienacka. Z przymkniętymi oczami wyglądałam tak, jakbym dopiero wstała z łóżka.

– Możemy zrobić jeszcze jedno? – zapytałam błagalnym tonem.

– Nie – odpowiedział krótko.

Tłumiąc jęk złożyłam zamaszysty podpis w kolumnie obok godziny i na formularzu, dotyczącym wizerunku. Ochroniarz zapewnił mnie, że moje zdjęcie zostanie podarte, jeśli nie dostanę pracy. Jakoś nie chciało mi się w to wierzyć, bo dostrzegłam inne zdjęcie z dorysowanymi długopisem wąsami, którego używał jako zakładki do książki.

– A to kto?

– To Grzegorz, pracuje w kuchni.

– A czy Grzegorz wie, że jego wizerunek z dorysowanymi wąsami służy jako zakładka do książki?

– Oczywiście – ochroniarz zachował kamienną twarz. – Moje zdjęcie wisi na kuchennej lodówce z napisem „nie podjadać”, więc jesteśmy kwita.

Hmm, ciekawie się tu bawią…

Ochroniarz zaprowadził mnie do głównego budynku. Tam z kolei przejęła mnie uśmiechnięta pokojowa w białym fartuszku. Kim byli moi pracodawcy? Kto w dzisiejszych czasach mieszkał w takich warunkach? Myślałam, że wszystkie historyczne budynki przeznaczano na muzea, hotele lub sale weselne. Byłam zdziwiona, że faktycznie kogoś może być stać na mieszkanie w pałacu. W Polsce.

Zdążyłam się zorientować, że teren był dokładnie zabezpieczony i chroniony, więc właściciele musieli być kimś ważnym.

W środku unosił się specyficzny zapach woskowej pasty do podłóg. Wytarłam dobrze buty i oddałam dziewczynie mój płaszcz, szalik i czapkę.

– Mam na imię Marta – powiedziała, gdy szłyśmy po staromodnym dywanie w stronę dębowych schodów. – Już na ciebie czeka. Tak na przyszłość, lepiej się nie spóźniaj. Nikt z rodziny Czarneckich nie należy do cierpliwych.

Miałam na końcu języka, że przyjechałam tu pociągiem i gdyby nie sympatyczny tata Sandry, musiałabym przeprawiać się pieszo przez góry. Będzie mi ciężko dojeżdżać bez samochodu, ale jakoś dam radę.

Wspięłyśmy się po schodach na drugie piętro. Musiałam trochę zwolnić, żeby złapać oddech.

– Przyzwyczaisz się – pocieszyła mnie Marta.

Oby. Skoro chodziła po nich starsza pani…

Wnętrza ciągnęły się kilometrami i byłam pewna, że sama bym się tu zgubiła. Idąc, ukradkiem oglądałam podświetlone od dołu portrety mężczyzn w szlacheckich strojach. Wreszcie dotarłyśmy do ostatnich drzwi na końcu wysokiego korytarza.

– To tu – powiedziała Marta i obróciła się na pięcie.

– Zaraz… – próbowałam ją zatrzymać, ale rzuciła tylko „Powodzenia!” i już jej nie było. Z jakiegoś powodu wzbudziło to mój niepokój.

No dobra. Wzięłam głęboki oddech i zapukałam.

– Wejść! – zza drzwi dobiegł surowy głos. Nacisnęłam delikatnie klamkę i wślizgnęłam się do środka.

Spodziewałam się starszej pani, ale w salonie na złoconej kanapie siedział dojrzały mężczyzna w garniturze. Wyglądał jak podstarzały lord z filmu o angielskiej arystokracji, nienaturalnie wyprostowany i elegancko ubrany. Coś w jego minie podpowiadało mi, że wcale nie chce ze mną rozmawiać.

– Nazywam się Marian Czarnecki. Jestem właścicielem tego pałacu – oznajmił oficjalnie. Stanęłam nieśmiało kilka kroków od niego. Okna sięgały prawie od podłogi do sufitu, ciemnoczerwone zasłony zwisały z mahoniowych karniszy, a na podłogach błyszczał świeżo wypolerowany parkiet. Tu też pachniało woskiem. Pod sofą rozłożono ciemny dywan z zawiłymi wzorami.

– Mam na imię Kaja. Dzisiaj dzwoniono do mnie urzędu pracy – powiedziałam.

– Usiądź.

Uśmiechnęłam się i zapadłam się niezbyt zgrabnie w miękkim, zdobionym fotelu. Pan Marian popatrzył na mnie oceniającym wzrokiem, po czym pokiwał głową.

– Coś mi mówi, że się nadasz. Masz jakieś referencje?

Uniosłam brwi, jeszcze przecież nie słyszał, co umiem. Nerwowo poprawiłam się na fotelu, wyciągnęłam swoje CV z torby i mu podałam. To jedyne, co miałam. Nie było zbyt rozbudowane i nie było tam żadnych referencji.

– Przez pół roku udzielałam się w wolontariacie w szpitalu. Nie mam referencji, ale może pan tam zadzwonić, z pewnością lekarze i pielęgniarki to potwierdzą. W skład moich obowiązków wchodziła pomoc przy podawaniu posiłków i napojów, lekarstw, umiem nawet pobrać krew…

Pan Marian uniósł dłoń, więc natychmiast zamilkłam. Jego oczy śledziły tekst w skupieniu. W końcu znowu spojrzał na mnie, lustrując przy okazji moje stare ubrania.

– W porządku. Jest jednak kilka warunków.

Dość łatwo poszło. Chyba potrzebują kogoś naprawdę pilnie.

– Oczywiście. – Pokiwałam głową.

– Zaczynasz pracę o ósmej trzydzieści. Mama zazwyczaj o tej porze się budzi i trzeba jej pomóc przy porannych czynnościach.

Wyciągnęłam pospiesznie długopis i zaczęłam notować na odwrocie jednego z moich CV.

– O dziewiątej trzydzieści gospodyni przyniesie śniadanie. Mama z reguły je sama, ale czasami trzeba jej pomóc. O czternastej trzydzieści jest obiad, o osiemnastej kolacja. Jeśli chodzi o leki, to musisz się zapoznać z rozpiską, leży na komodzie w drugim pokoju. Pilnuj, żeby niczego nie pominąć. Potrzebujemy cię na dziesięć godzin dziennie, pięć razy w tygodniu. Sobota do czternastej, niedziela wolna. Proponujemy tydzień próbny, żeby zobaczyć, czy ta praca ci odpowiada. Dzisiaj każę przygotować umowę. Przerwy na obiad uzgadniasz z mamą, wyżywienie masz zapewnione. Wynagrodzenie na początek…

Słuchałam go z rozdziawionymi ustami. Iskierki radości przepływały przez moje żyły. To była dla mnie praca marzeń. Zakres obowiązków wpisywał się w to, co mnie interesowało. Wynagrodzenie przekraczało moje oczekiwania, wyżywienie zapewnione. Mogłam odłożyć sporo pieniędzy i pomyśleć o studiach medycznych. Mogłam nawet pomyśleć o wyprowadzce z tej komunalnej nory.

– I najważniejsza sprawa. Wiesz, kim jest mój syn? – zapytał pan Marian lodowato.

– Nie widzę związku tego pytania z podejmowaną przeze mnie pracą – odpowiedziałam. Tak naprawdę nie miałam pojęcia, kim on jest, ale nie chciałam wyjść na ignorantkę.

– Dobra odpowiedź. Mój syn dla ciebie nie istnieje. Najlepiej w ogóle z nim nie rozmawiaj.

Zrobiłam wielkie oczy, a na policzki wpełzł mi rumieniec. Czy ten człowiek uważał, że jestem niegodna rozmowy z jego synem?

Spojrzał na mnie trochę łagodniej.

– Przepraszam, ale zatrudnialiśmy tutaj wiele młodych dziewcząt. Okazało się, że większość z nich nie jest zainteresowana pracą, tylko ożenkiem z moim synem.

– Proszę się nie martwić. Zapewniam pana, że praca to jedyne, co mnie interesuje – powiedziałam twardo.

– Dobrze, pozwól jednak, że postawię sprawę jasno. Jeśli złamiesz zakaz, to musisz szukać sobie innej pracy, rozumiemy się?

– Nie zamierzam uwodzić pańskiego syna – odpowiedziałam zgodnie z prawdą. – Jeśli trafi się okazja, by z nim porozmawiać, będę szorstka i nieprzystępna.

Nie interesował mnie jego sztywny synalek i fortuna.

– Dobrze. Czas brać się do pracy, młoda damo – oznajmił z uśmiechem i wskazał wewnętrzne drzwi. Wstał, sztywnym krokiem podszedł do nich i nacisnął klamkę. Poderwałam się z fotela i stanęłam za panem Marianem.

– Mamo, przyszła nowa dziewczyna do opieki, bądź dla niej miła.

Przez uchylone drzwi widziałam tylko kawałek kremowego pokoju i nogi łóżka.

– Nie potrzebuję niańki! – Gderliwy głos starszej pani dobiegał z wnętrza sypialni. Chyba czymś rzuciła, bo usłyszałam dźwięk tłuczonego szkła. Spojrzałam na pana Mariana z przerażeniem. Bałam się, że zaraz zmieni zdanie i mnie odprawi. On jednak zacisnął usta i zwrócił się do mnie wyjątkowo opanowanym tonem:

– Jak widać, masz już pierwsze zadanie. Gdybyś czegoś nie wiedziała, pytaj pokojowe.

Przytaknęłam lekko zdezorientowana, a mężczyzna skinął mi sztywno głową i opuścił pokój. Przełknęłam ślinę i podeszłam do uchylonych drzwi.

– Dzień dobry – powiedziałam miękko – Można?

Starsza pani nadal była w łóżku, mimo że zbliżała się pora obiadu. Spojrzała na mnie pełnym nienawiści wzrokiem. Dobrze się zaczyna…

– Wynoś się stąd! Nie słyszałaś? Nie chcę cię! – krzyczała tak głośno, że aż zachrypła.

Wślizgnęłam się ostrożnie do pokoju. Widziałam już różne ataki złości pacjentów, więc nie miałam zamiaru jej ustępować. Niewątpliwie potrzebowała pomocy.

– Pan Marian mnie zatrudnił, ponieważ uznał, że przyda się pani pomoc. Obiecuję, że postaram się nie zakłócać pani planu dnia. Mogę być praktycznie niewidoczna. Jak taki cichy duszek, który przypomni o lekarstwach, poda gorącą herbatkę albo pomoże z czymkolwiek będzie trzeba – uśmiechnęłam się pojednawczo. – Jeżeli sobie pani mnie tutaj nie życzy, mogę czekać na wezwanie w sąsiednim pokoju.

Kobieta uniosła się na poduszkach i spojrzała na mnie podejrzliwie. Miała poprzetykane siwizną ciemne włosy, ostre rysy twarzy i lekko mętne oczy. W gruncie rzeczy wcale nie wyglądała bardzo staro i niedołężnie. Mogłabym sobie wyobrazić, że zaraz wstanie, złapie mnie za kołnierz i wyprowadzi z pokoju.

– Mam na imię Kaja. Pracowałam w szpitalu – kontynuowałam. – Potrzebuję tej pracy. Proszę dać mi szansę. Jeżeli po tygodniu stwierdzi pani, że się nie nadaję, wówczas odejdę.

Kobieta zrobiła wyniosłą minę i opadła z powrotem na poduszki.

– Zmiotka jest w łazience – sapnęła, nie patrząc mi w oczy. Uznałam to za dobry znak. Dostrzegłam pozłacane drzwi i podeszłam do nich raźnym krokiem. Szczotkę i szufelkę znalazłam w białej szafce pod marmurową umywalką. Posprzątałam roztrzaskaną szklankę z podłogi i wyrzuciłam resztki szkła do kosza na śmieci. No dobra i co teraz? Usiadłam na stołku w nogach łóżkach.

– Opowie mi pani coś o sobie? – poprosiłam i uśmiechnęłam się zachęcająco, jednak pani Czarnecka burknęła coś niezrozumiałego w odpowiedzi i odwróciła się na bok.

Wydawało mi się, że zasnęła, więc chwyciłam teczkę z historią choroby i rozpiską leków. Zerknęłam na białą przeszkloną komodę, na której stały różne buteleczki i leżały tabletki. Jeszcze kilka opakowań i można by otworzyć aptekę!

Założyłam okulary i zaczęłam czytać notatki, układając w głowie harmonogram: od rana leki na ciśnienie krwi i uspokajające, pastylki na problemy z jelitami i żel na stawy, suplement diety z żelazem i witaminami i tak dalej, i tak dalej… Rany, w szpitalu pacjenci z bardziej zaawansowanymi chorobami przyjmowali mniej lekarstw! Radziłabym tej kobiecie zaczerpnąć opinii innego lekarza, zwłaszcza że na liście było dużo środków uspokajających i nasennych, a nawet jakieś psychotropy. Ale na razie postanowiłam przemilczeć temat.

Pokój był jasny i przestronny. Pod ścianą stał ogromny regał z książkami w skórzanych oprawach. Korzystając z wolnej chwili, rozejrzałam się i zobaczyłam na kominku zdjęcia ze ślubu z dawnych lat. Bez problemu rozpoznałam panią Czarnecką w pięknej sukni z welonem u boku przystojnego mężczyzny. Zerknęłam na skuloną postać pod kołdrą. Dawniej ten pokój zamieszkiwały dwie osoby, a teraz została sama. Zrobiło mi się jej żal.

Na zdjęciach znajdował się młody chłopak, który od razu przykuł moją uwagę. Stał ramię w ramię z młodym panem Marianem. Wyglądał dziwnie znajomo.

Trochę uprzątnęłam w pokoju, upewniłam się, że pacjentka jest dobrze przykryta i uchyliłam okno, żeby przewietrzyć.

Kobieta jęknęła i przewróciła się na drugi bok. Spojrzała na mnie przelotnie i zamknęła oczy. Mogłabym się założyć, że wcale nie spała.

– Czy coś panią boli? Coś podać? – zapytałam.

Otworzyła oczy i wbiła we mnie ostre spojrzenie.

– Miałaś być niewidzialna – przypomniała mi nieuprzejmie.

– Oczywiście. Już wychodzę, proszę mnie zawołać, jeżeli będzie pani czegoś potrzebować – wystrzeliłam w kierunku drzwi i z ręką na klamce zerknęłam za zegarek. – Zbliża się pora obiadu. Jest pani głodna? Ma pani ochotę na coś szczególnego? Mogę zejść do kuchni i przynieść.

Pani Czarnecka wbiła obojętny wzrok w sufit.

– Przynieś mi obiad i duży dzbanek zielonej herbaty.

– Tak, oczywiście, już pędzę! – ucieszyłam się, że mam jakieś zadanie. Gdy wyszłam na korytarz, zdałam sobie sprawę, że nie wiem, którędy się idzie do kuchni. Po perskim dywanie dotarłam do schodów. Zbiegłam na dół, bo wydawało mi się, że kuchnie powinny być na parterze. Zobaczyłam elegancko ubranego kelnera, który pchał wózek z kloszami restauracyjnymi. Popędziłam jego śladem.

– Proszę pana, przepraszam! – Biegłam, ile sił w nogach, bo prawie znikał za zakrętem. Już go doganiałam. – Proszę poczekać!

Chłopak odwrócił się i spojrzał na mnie ze zdziwieniem. Nie przewidziałam jednej rzeczy – służba wyjątkowo dobrze przykładała się do polerowania posadzek. Nim się obejrzałam, poślizgnęłam się i wpadłam na kelnera, który z kolei upadł na wózek. Po długich korytarzach echo poniosło łoskot spadających kloszy i brzęk tłuczonego szkła. Cholera jasna!

– Najmocniej przepraszam! – wymamrotałam, nadal leżąc na posadzce i gapiąc się w sufit. Chłopak sprężyście podniósł się z podłogi i nachylił nade mną.

– Jesteś tu nowa? – zapytał i wyciągnął do mnie dłoń. Chwyciłam ją z wdzięcznością i wstałam, otrzepując ubranie. Poprawiłam okulary, które zapomniałam wcześniej zdjąć.

– Tak, mam na imię Kaja – spojrzałam na niego i oniemiałam. Przystojniak jakich mało, z włosami w kolorze promieni słonecznych. Zastanawiałam się, czy w istocie były takie miękkie, na jakie wyglądały.

Chłopak omiótł piwnymi oczami moją workowatą spódnicę i uniósł jedną brew. Natychmiast zabrałam rękę i schowałam za plecami. Miał oszałamiająco równy uśmiech, wydatną, bardzo męską szczękę i włosy ułożone na żel w starym stylu, na bok. Zgadywałam, że był starszy ode mnie o kilka lat. Wbiłam wzrok w pobojowisko i trochę oprzytomniałam. Na podłodze roztrzaskało się kilka butelek z alkoholem, które chłopak najwyraźniej próbował wynieść. Spojrzałam na niego ze zdziwieniem, a on zasłonił bałagan swoim ciałem.

– Będę musiała to zgłosić panu Czarneckiemu – powiedziałam oschle. Bywałam w różnych sytuacjach, ale w życiu nie przyszło mi do głowy, żeby kogoś okradać. Może i był ładniutki, może i miał czarujący uśmiech, ale to nie oznaczało, że wszystko mu wolno.

– Nic mu nie mów – poprosił łagodnie i puścił mi oczko. – Nic takiego się nie stało. To tylko kilka butelek.

Zacisnęłam usta w wąską linię i pokręciłam głową.

– Nie.

– Robię dzisiaj wieczorem małą imprezę, chcesz wpaść? – zapytał. Może próbował w ten sposób odwrócić moją uwagę, ale nie miałam zamiaru dać się zwieść. Skrzyżowałam wojowniczo ręce na piersi i zrobiłam groźną minę.

– Nie ma mowy, złodziejaszku. Idziemy prosto do pana Czarneckiego i do wszystkiego się przyznasz – przybrałam ostry ton mojej opiekunki z domu dziecka. – Wiesz, gdzie jest jego gabinet?

Byłam gotowa wykręcić mu ucho, chociaż był ode mnie sporo wyższy. Chłopak parsknął śmiechem i pokręcił głową.

– Nic z tego dziewczynko. Jeżeli planujesz na mnie naskarżyć, to śmiało. Powiem, że to ciebie przyłapałem na kradzieży. Jak myślisz, komu uwierzy mój ojciec?

Otworzyłam usta ze zdziwienia. Chyba się przesłyszałam. Stałam jak wryta, przyglądając mu się i nadal nie mogąc uwierzyć. Czułam się jak ostatnia kretynka, oskarżyłam o kradzież dziedzica rodu i potraktowałam go jak krnąbrne dziecko! Mogłam się właściwie domyślić, jego garnitur był zbyt hipsterski jak na kelnera.

– Panie Danielu! – Na korytarzu pojawił się jeden ze służących. Odwróciłam się do niego i zamknęłam usta. – Wszystko w porządku?

No, to mogę pożegnać się z pracą… Nie przepracowałam nawet pierwszego dnia, a już złamałam główny warunek pana Mariana. Zrobiłam się blada jak ściana. Czemu musiałam być taka beznadziejna i bezmyślna?

– Tak, sprzątnij to, Adrianie. – Daniel wskazał dłonią na przewrócony wózek, po czym znowu zwrócił się do mnie. – To jak będzie, dziewczynko? Buzia na kłódkę?

Wbiłam wzrok w wypolerowaną posadzkę i pokiwałam głową. Moje serce waliło jak młotem.

– Naprawdę bardzo przepraszam.

– Jeszcze nie wiem czy ci wybaczę – mruknął chłopak i oddalił się bez pożegnania. Dołączyłam do Adriana i pomogłam mu zbierać szkło z podłogi. Po dziesięciu minutach nie było śladu naszej zbrodni. Posadzka lśniła od świeżej porcji wosku, a wszystkie potłuczone butelki wylądowały w koszu. Plus całej tej sytuacji był taki, że dzięki Adrianowi znalazłam kuchnię. Minus – że niosłam obiad pani Czarneckiej co najmniej pół godziny później, niż powinnam.

– Najmocniej panią przepraszam… – powiedziałam, zamykając drzwi biodrem. – Miałam mały wypadek. To się więcej nie powtórzy.

Kobieta nadal patrzyła na mnie tak samo wrogo jak przedtem. Zastanawiałam się, czy gdyby dostała obiad punktualnie, coś by to zmieniło. Trzęsącą ręka podawałam jej zupę, bardzo zależało mi, żeby jej nie poplamić ani nie poparzyć. Jadła z miną, jakby robiła mi wielki zaszczyt.

– Jaki wypadek? – zapytała, kiedy przełknęła ostatnią łyżkę zupy.

Westchnęłam i poczułam gorące rumieńce. Nie wiedziałam, czy mogę jej zaufać. Pociągnęła nosem, rozpoznając charakterystyczną woń.

– Piłaś alkohol w pracy? – zapytała. O cholera. Zaprałam wielką plamę na spódnicy, ale widocznie nie pozbyłam się całkowicie zapachu brandy, w której się moczyłam razem z dziedzicem.

– Czy mój syn wie, że zatrudnił młodą alkoholiczkę? – drążyła. Nic nie odpowiadałam, więc sięgnęła po poważny argument. Jej dłoń skierowała się w kierunku przycisku interwencyjnego, który zamontowano nad łóżkiem.

– Nie piłam w pracy – pisnęłam, nim zdążyła go nacisnąć. – Wpadłam na chłopaka, który pchał wózek z alkoholem. Goniłam go, żeby wskazał mi drogę do kuchni. Przepraszam, poślizgnęłam się na posadzce i… no cóż. Obydwoje wylądowaliśmy na tej przeklętej wywoskowanej… – Spojrzałam na nią zmieszana. – Proszę nic nie mówić panu Marianowi. Odkupię wszystko po pierwszej wypłacie, obiecuję!

Kobieta przyglądała mi się chwilę w milczeniu, po czym odsunęła palec od przycisku. Po chwili jej ramiona zaczęły się trząść.

– Wszystko w porządku? – zapytałam z niepokojem. Starsza pani wybuchnęła niekontrolowanym śmiechem i wytarła łzy z policzków. Mimowolnie sama zaczęłam się śmiać.

– Mam na imię Jadwiga, możesz się do mnie zwracać pani Jadwigo.

Pokiwałam głową z uśmiechem.