Nic dwa razy się nie zdarzy - Joanna Szarańska - ebook + książka

Nic dwa razy się nie zdarzy ebook

Joanna Szarańska

5,0

53 osoby interesują się tą książką

Opis

To miał być najpiękniejszy dzień w życiu Kaliny… chwila… to już chyba było, nie? Nie szkodzi! 

 

Kalina przygotowuje się do ślubu z Markiem i robi wszystko, aby tym razem uniknąć weselnego pecha. Wszystko przebiega idealnie do momentu, kiedy pan młody nie stawia się przed ołtarzem. To komplikuje dosyć solidnie całe Kalinowe zamążpójście. Dziewczyna wyrusza na poszukiwanie zaginionego narzeczonego i… trafia do domu pewnego gangstera. Na miejscu przekonuje się, że niedoszły mąż nie dość, że o ślubie wcale nie myśli, to jeszcze w ogóle jej nie poznaje. Nie z Kaliną takie numery!

 

Jak daleko posunie się zakochana kobieta, aby odzyskać mężczyznę swojego życia i… doprowadzić go przed ołtarz?

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 256

Rok wydania: 2025

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
5,0 (4 oceny)
4
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



 

 

 

 

Copyright © Joanna Szarańska, 2016

Copyright © Wydawnictwo Poznańskie sp. z o.o., 2025

 

Redaktor prowadzący: Filip Karpow

Redaktorki prowadzące tego wydania: Weronika Jacak, Zuzanna Sołtysiak

Marketing i promocja: Judyta Kąkol

Redakcja: Karolina Borowiec-Pieniak

Korekta: Magdalena Owczarzak

Korekta tego wydania: Anna Zientek

Skład i łamanie: Daria Latzke

Projekt okładki i strony tytułowe: Magda Bloch

Ilustracje na okładce: © invincible_bulldog | iStock

Konwersja publikacji do wersji elektronicznej: Dariusz Nowacki

 

Zezwalamy na udostępnianie okładki książki w internecie.

 

 

Wydanie drugie

 

eISBN 978-83-68479-48-5

 

 

CZWARTA STRONA

Grupa Wydawnictwa Poznańskiego sp. z o.o.

ul. Fredry 8, 61-701 Poznań

tel.: 61 853-99-10

[email protected]

www.czwartastrona.pl

 

Tak się to zaczyna…

 

 

 

 

 

 

 

 

Sukienka jest skromna. Zbyt skromna, według matki, która najchętniej zapakowałaby mnie w zwój tiuli i koronek, a na koniec przewiązała sztywno wykrochmaloną atłasową wstęgą. Pozbawiona ozdóbek („Tutaj i jeszcze tutaj przydałaby się malutka różyczka”), trenu („Mogłaby go nieść mała dziewczynka w różowej sukieneczce, kapelusiku i podkolanówkach z lamówką”), falbanek („Ani jednej? Naprawdę?”), kryształków Swarovskiego („A ostatnim razem tak ładnie ci było… ale masz rację, ludzie na pewno jeszcze nie zapomnieli”) i z dość głębokim dekoltem. („O zobacz, tutaj ci się rozdarło. Zepniemy agrafką? Jak to: się nie rozdarło? Jak to: tak ma być?!”). Sukienka ma cudowny kremowy kolor („Jesteś pewna? Wygląda jak niedoprana poszwa!”), jest obcisła i po prostu wspaniała.

Uwielbiam ją i od momentu, kiedy ją przywieziono, średnio co trzy minuty odsłaniam pokrowiec i wzdycham przed nią z zachwytu. Towarzyszy mi przy tym malutkie, za to bardzo nieznośne uczucie déjà vu, ale staram się je ignorować. Za mąż wychodzi się tylko raz. Nawet jeśli ten raz troszkę się zdublował…

 

 

Wychodzę za mąż. Tym razem za porządnego faceta, z naturalną opalenizną, bez kolegów w przestępczym półświatku i ciągotek w kierunku moich przyjaciółek. I tym razem mam zamiar doprowadzić ślub do skutku, wypowiedzieć słowa przysięgi, wymienić obrączki, zebrać gratulacje, wiązanki kwiatów w celofanie i prezenty, a potem dokonać zmiany nazwiska. Być z Markiem na dobre i złe, wspólnie smażyć placki ziemniaczane i kłócić się, czy mają być z gulaszem czy z sosem pieczarkowym. Wspólnie z Mareczkiem wyprowadzać na spacery psa i kopać go po kostkach, kiedy za głośno chrapie. Marka, nie psa, oczywiście. Być żoną, tak zwyczajnie i po prostu.

– Znowu bujasz w obłokach? – Tuż obok mnie materializuje się matka i łypie groźnie okiem.

Wzdycham głęboko i kręcę głową, kolejny raz wyrzucając sobie, że dałam się namówić na spędzenie ostatniej nocy przed ślubem w swoim panieńskim pokoju. Nie uchodzi, żebyście szykowali się do kościoła w jednym mieszkaniu, stwierdziła matrona. W tej chwili to ja mam ochotę ujść. Jak najdalej od wojowniczo podpartej pod boki rodzicielki.

– Nie bujam – tłumaczę. – Podziwiam sukienkę…

– Jakby było co podziwiać… – pojękuje matka. – To wcale nie przypomina sukni ślubnej, już bardziej koszulę nocną. Może nie jest jeszcze za późno, co? Z rana podskoczę do cioci Irenki i pożyczę sukienkę, w której szła do ślubu jej synowa. Pamiętasz? Taka wyszywana w bordowe różyczki. A to – przerywa matka i wskazuje brodą piękną kreację, nad wyborem której spędziłam trzy bezsenne noce, chowając się przed Markiem w toalecie – możesz założyć na noc poślubną!

Zaciskam pięści, przy okazji łamiąc jeden z paznokci, tak starannie piłowanych przez pół popołudnia.

– Mamo, wybij to sobie z głowy! To moja suknia ślubna. Nie założę innej. Właśnie takie sukienki są teraz modne i właśnie w takiej zamierzam pójść do ślubu!

– Jesteś pewna? Może chociaż doszyjemy z tyłu kokardę? Mam taką ładną różową wstążkę…

– Mamo!

– Już dobrze, dobrze. Nie musisz się tak pieklić. Ale wiedz, że jest mi bardzo przykro, że tak w ogóle nie liczysz się z moim zdaniem. Zobaczysz, że tego pożałujesz. Na zdjęciach ślubnych będziesz wyglądać jak oberwaniec!

Pospiesznie przymykam oczy i liczę do dziesięciu. Po hiszpańsku, bo irytacji związanej z mądrościami mojej matki tradycyjne liczenie już nie jest w stanie pokonać. Kiedy kończę, unoszę powieki i zaskoczona stwierdzam, że zostałam w pokoju sama. No, prawie sama, bo w poprzek łóżka rozłożył się zadowolony Młynek. Opadam obok niego, splatam dłonie na piersi i ponownie zaczynam bujać w obłokach. W jednym matka ma rację: najwyższa pora zaplanować atrakcje związane z nocą poślubną…

 

 

Jestem szczęśliwa. Tak bardzo szczęśliwa, że czasami mam ochotę porządnie uszczypnąć się w tyłek, aby sprawdzić, czy to na pewno nie jest tylko piękny sen. Moja przyjaciółka Iwa mówi, że takie szczypanie przynosi same korzyści, bo nie dość, że człowiek zachowuje trzeźwe spojrzenie na życie, to jeszcze ma jędrne pośladki…

Był taki moment, kiedy poważnie się obawiałam, czy jestem w stanie po raz kolejny zaufać mężczyźnie – po tym, jak tuż przed odświętnie przystrojonym ołtarzem dowiedziałam się, że mój narzeczony, Patryk Cieplak pseudonim Cieplarnia, zostanie ojcem dziecka jednej z moich przyjaciółek. Od tamtego dramatycznego momentu upłynęły ponad dwa lata i muszę przyznać, że to chyba najbarwniejsze dwa lata w moim życiu! Odkryłam spa urządzone w malowniczym dworku w Kamionkach, poznałam najcudowniejszych ludzi pod słońcem, rozwiązałam dwie zagadki kryminalne, w tym jedną dotyczącą bardzo tajemniczego morderstwa, przygarnęłam najbardziej upierdliwego, najmocniej rozpychającego się i najukochańszego psa pod słońcem. A co najważniejsze: poznałam Marka i ponownie uwierzyłam w miłość.

Tak, tak, wiem, że to tak słodkie, że aż ocieka lukrem. Ozdobionym serduszkami z różowego marcepanu i posypką z cukru. Dla równowagi dodam, że prawdopodobnie jesteśmy najbardziej kłótliwą parą w Krakowie. A być może nawet w całej Małopolsce…

Poprzednim razem mój ślub zakończył się katastrofą. Oczywiście w ostatecznym rozrachunku wyszło mi to na dobre, szczególnie że mój wybranek okazał się pospolitym złodziejem, ale uwierzcie mi na słowo, że kiedy ciskałam starannie zaprojektowanym bukietem i mierzyłam pięścią w twarz zdrajcy, wcale nie było mi do śmiechu.

Tym razem będzie inaczej.

Żadnych tiuli, kryształków i kokardek.

Żadnego rosołu z fantazyjnym łabędziem z ciasta.

Żadnych zdradliwych przyjaciółek i dramatycznych przerw w ceremonii.

Odpowiedni mężczyzna na odpowiednim miejscu.

Przysięga, obrączka, noc poślubna w najpiękniejszym pokoju w kamionkowskim dworku.

Młynek w nogach łóżka i kawa o poranku, pita z czerwonego kubka w białe groszki.

Stworzyłam szczegółowy plan i zapisałam go w notesiku z fioletową okładką.

Wszystko przebiegnie zgodnie z ustaleniami. Dopilnuję tego.

 

 

– Kalina, masz gości! – Z zamyślenia wyrywa mnie zirytowany głos matki. Zaskoczona, zrywam się z posłania, przygładzam włosy i człapię do przedpokoju. W ramach ostatniej panieńskiej nocy wydobyłam z szafki na buty stare papucie z króliczymi uszami. Wyglądam w nich idiotycznie, ale nie mogłam się powstrzymać. Później wyprawię je w ostatnią podróż, do wiaderka na odpadki ustawionego pod kuchennym zlewem.

W drzwiach wejściowych tłoczą się moje przyjaciółki. Przyjaciółki mam już tylko dwie, z racji iż ta trzecia zbyt mocno wczuła się w swoją rolę i została kochanką mojego byłego niedoszłego, a po wszystkim jeszcze się na mnie śmiertelnie obraziła, że nie chcę sprawować opieki nad ich wspólną córką. To skomplikowana historia i nie zamierzam się w nią teraz wgłębiać. Muszę się za to dowiedzieć, co w progu mieszkania moich rodziców porabiają pozostałe dwie.

– A co wy tutaj robicie? – Patrzę na nie podejrzliwie.

W odpowiedzi Iwa wsuwa dłoń do przepastnej torby i wydobywa butelkę szampana. Mirka uśmiecha się szelmowsko i potrząsa paczką chipsów o smaku pieczonej kiełbaski.

– Pomyślałyśmy sobie, że przyda ci się dzisiaj towarzystwo. Na pewno się denerwujesz…

– Wcale – mówię zgodnie z prawdą.

– Nie szkodzi, my i tak z tobą chętnie posiedzimy. To w końcu wieczór panieński, co nie?

– Cieszę się, że o mnie myślicie. Ale nic z tego.

– Czego? – dziwi się Mirka.

– Tego. Już raz to przerabiałam. Były wieczory panieńskie i koleżeńskie, miała być ceremonia z pompą. A skończyło się klapą. Dziękuję, jednak tym razem nie skorzystam.

– Ale… – zaczyna Mirka.

Bezceremonialnie wypycham ją za drzwi i pospiesznie cmokam obydwie w policzki, żeby się czasem nie obraziły.

– Nie ma żadnego ale! – Uśmiecham się. – Musimy się wyspać, prawda? W naszym wieku sen jest bardzo ważny, inaczej wychodzą podstępne zmarszczki. Widzimy się jutro w kościele, tak?

Iwa i Mirka wyglądają na lekko przestraszone, w końcu jednak dociera do nich, że to bynajmniej nie jest przytyk w ich stronę, a jedynie moje złe wspomnienia, które wolę pogrzebać. Że odprawiam jakiś rytuał, który ma zapewnić nam szczęśliwe zakończenie ceremonii. Zamykam za nimi drzwi; w ostatniej chwili coś sobie przypominam, wysuwam głowę na klatkę schodową i wołam za oddalającymi się dziewczynami:

– Pewnie nie muszę o tym wspominać, ale… niech żadna nie waży się przerywać ceremonii!

Opieram się plecami o drzwi i uśmiecham sama do siebie.

Tym razem wszystko przebiegnie idealnie! Mam wrażenie, że dopilnowałam wszystkiego. Teraz z poczuciem należycie spełnionego obowiązku mogę się położyć i wyspać przed czekającym mnie dniem. Nie pozwolę moim zmarszczkom na żadne podstępne wystąpienia. Będzie pięknie, będzie ślub, będzie, bo…

Nic dwa razy się nie zdarzy!

 

 

Ceremonia ślubna zaczyna się zgodnie z planem, misternie ułożonym, modyfikowanym wielokrotnie i starannie zanotowanym w notatniku z fioletową okładką.

Na sobie mam wymarzoną suknię ślubną. Udało mi się uciec przed zapędami matki, która jeszcze z rana próbowała do niej przyszyć sztuczne perełki kupione w pasmanterii na rogu, dzięki czemu nadal jest prosta, skromna i piękna. Powiodło mi się również w uniknięciu stroika z białych piórek i gerber. Zwinęłam go w kulkę, wcisnęłam ukradkiem do rozdeptanego papucia z króliczym uszkiem i całość z dumną miną wrzuciłam do kontenera na śmieci. Następnie przez blisko godzinę z żałobną miną pomagałam matce przetrząsać mieszkanie w jego poszukiwaniu, powtarzając, że był taki piękny i z pewnością ożywiłby moją kreację…

Uzupełnieniem mojego stroju są delikatne pantofelki na niewysokim obcasie i bukiecik z kremowych frezji. Ściskam kwiaty drżącą dłonią, równocześnie lustrując subtelną dekorację ołtarza i nielicznych gości zgromadzonych w kościelnych ławkach. Na samym przodzie siedzi pochlipująca matka. Zastanawiam się, czy płacze, ponieważ w końcu wydaje mnie za mąż, czy po prostu nie może odżałować utraty stroika. Tuż za matką siedzą Iwa i Mirka, obie mają nieco przestraszone i zmęczone miny. Najwyraźniej nie posłuchały mojej dobrej rady i nie położyły się wcześnie spać. Dyskretnie grożę im palcem, a one tłumią śmiech.

Ławkę dalej dostrzegam gości przybyłych z Kamionek. Pani Eliza w eleganckiej etolce i kapeluszu przystrojonym kwiatami, obok Szparka i jej wąsaty adorator, Karol Broszko. Na brzegu ławki siedzi Nadzieja; rozanielona mina kucharki mówi mi, że uwielbia śluby! Brakuje tylko Starego Jana i Młynarczykowej, wtedy byłby już komplet.

W ławkach na lewo siedzą bliscy Marka. Jego rodzice już nie żyją, ale w pierwszym rzędzie zasiada starsza siostra z mężem i ośmioletnim synem. Ten mały ma więcej piegów niż Carrie Bradshaw butów, choć wydaje się to mało prawdopodobne!

Ślub idealny. Wymarzona sukienka, piękna oprawa, delikatna muzyka w tle, najważniejsi goście zgromadzeni, aby świętować z nami ten piękny dzień. Wszystko przebiega zgodnie z planem.

No, prawie wszystko.

W notesie z fioletową okładką znajdziecie informacje o kremie z zielonego groszku i pieczeni jagnięcej z kluskami. O cytrynowej tarcie i ślicznej satynowej koszulce z czekoladową koronką, kupioną specjalnie z myślą o nocy poślubnej. Znajdziecie listę gości i imion naszych potencjalnych przyszłych dzieci. Ale nie znajdziecie w nim odpowiedzi na pytanie, dlaczego pół godziny po czasie planowej ceremonii ślubnej miejsce u mojego boku nadal pozostaje puste…

 

Rozdział 1

 

 

 

 

 

 

 

 

Sukienka została zdjęta, a jej ramiączka zawieszone na wieszaku owiniętym miękkim materiałem. Przyglądam się, jak zwisa wzdłuż szafy, delikatnie kołysząc się na uchwycie i wydymając od wpadającego do pokoju wietrzyku. Uchyliłam okno, żeby schłodził moje rozpalone policzki, ale przyniosło to mizerne skutki. Czuję, że za chwilę wybuchnę płaczem. Albo śmiechem. Jeszcze nie zdecydowałam.

Opadam na łóżko i przyciągam do siebie Młynka. Pies wyczuwa targające mną emocje, bo przywiera całym sobą do mojego ciała i drży. Pewnie zadaje sobie to samo pytanie: co, do cholery, zaszło w parafialnym kościele o godzinie piętnastej z minutami? Dlaczego Marek nie zjawił się przed ołtarzem i obrócił wniwecz wszystkie wcześniejsze ustalenia i plany? Jak do tego doszło, skoro wszystko starannie obmyśliłam, a do tego odprawiłam swoisty rytuał, który miał odpędzić ślubnego pecha? Jak mógł mi to zrobić, skoro tak bardzo mnie kocha?

 

 

Wracam myślami do momentu, kiedy wnętrze kościoła wypełniło się szeptami coraz mocniej zaniepokojonych gości i pochrząkiwaniem księdza proboszcza. Starałam się robić dobrą minę do złej gry i zdusić w sobie pierwsze niepokojące myśli. Na ulicach z pewnością są korki… nic to, że mieszkamy zaledwie kilka ulic stąd, przecież mógł jechać do kościoła przez sąsiednią dzielnicę. Mógł, prawda? Kto bogatemu zabroni? Może potrzebował paru chwil dla siebie, może nie potrafił zawiązać krawata i błądzi od jednych drzwi do drugich, prosząc o pomoc kolejnych sąsiadów? Albo zatrzasnął się w ubikacji; ostatnio drzwi się zacinały, kilka razy powtarzałam mu, że trzeba naoliwić zamek…

Wizja narzeczonego uwięzionego w ciasnym pomieszczeniu i zdanego na lekturę starej „Gazety Wyborczej” sprawiła, że parsknęłam śmiechem, i tym samym przyciągnęłam uwagę księdza proboszcza. Ten najpierw groźnie zmarszczył brwi, a potem przybrał łagodny wyraz twarzy i powiedział:

– Czekamy już ponad pół godziny, moje dziecko.

– Poczekajmy jeszcze troszkę…

– Przykro mi, za pół godziny ma się odbyć kolejny ślub… Hmmm, zabrzmi to nieco nie na miejscu, ale trzeba będzie zwolnić kościół dla następnych nowożeń­ców…

– Proszę księdza…

– Jeśli mogę cię o coś poprosić… – Ksiądz nachylił się w moją stronę z zakłopotaną miną. – Następnym razem upewnij się, że ślub na pewno się odbędzie. Twoi niedoszli mężowie okropnie dezorganizują mi pracę…

Obserwowałam odchodzącego w kierunku zakrystii proboszcza, zadając sobie w duchu pytanie, czy w ramach opłaty za sakrament ślubu zgodzi się wyprawić Mareczkowi pogrzeb. Bo właśnie taka ceremonia pozostanie panu detektywowi, kiedy już go dostanę w swoje ręce.

 

 

Przetrząsam szafy w poszukiwaniu wygodnych ciuchów. Zza ściany dobiegają mnie przytłumione rozmowy. W mieszkaniu rodziców zgromadziła się część gości weselnych, przede wszystkim ci, którzy przyjechali z daleka, jak moi przyjaciele z Kamionek, oraz ci żądni sensacji, których przygnała tutaj ciekawość, jak dalej potoczy się historia niedoszłej panny młodej. Zdublowanej.

Matka wykonała jeden szybki telefon, dzięki czemu stół w dużym pokoju zapełnił się smakowitościami. Zupa krem z zielonego groszku, pieczeń jagnięca z kluseczkami – to wszystko miało na nas czekać w poblis­kiej restauracji w postaci uroczystego obiadu. Po ślubie, a nie zamiast niego. Na deser cytrynowa tarta z kremem. Stanowczo zapowiedziałam, że nie chcę tortu ślubnego, bo mam dość lukru. To miała być taka metafora – i co? Muszę bardziej uważać na słowa, bo najwidoczniej wykrakałam. W pakiecie z cytrynową tartą otrzymałam skwaszoną minę. Nikt mi nie zarzuci nadmiaru słodyczy, co to, to nie!

W miejsce lukru – plaster cytryny. W miejsce wesela – atmosfera stypy.

Powinnam pójść do dużego pokoju, usiąść za stołem i porozmawiać z tymi wszystkimi ludźmi, którzy zjawili się, aby świętować z nami ten najpiękniejszy dzień. Wziąć do ręki talerzyk z tartą i widelczyk, tak starannie polerowany przez zaaferowaną matkę. Konwersować, dyskutować, odpowiadać na pytania. Dać się ponieść uczuciu déjà vu. Ale nie mam na to siły. Zamiast tego wciągam wygodne dżinsy i koszulkę, zmywam ślubny makijaż, a loki spinam gumką.

Do pokoju zagląda Szparka. Na jej piegowatej, drobnej twarzyczce odbija się niepokój.

– Jak się trzyma? – pyta.

– Nie mam pojęcia, ale jak go dorwę w swoje ręce…

– Och, ja o nią pytam.

– No, tak. To zrozumiałe, że o mnie. Jestem bohaterką dnia, tyle że nie w takim sensie, o jakim marzyłam…

– Więc jak?

– Szczerze? Nie wiem. Nijak. Wychodzi na to, że małżeństwo nie jest mi pisane.

– Niech nie plecie trzy po trzy!

– Ale to się wszystko łączy w logiczną całość. Najpierw afera z Cieplakiem, który mnie zdradził i zmajstrował dziecko Jolce! A teraz Marek nie zjawia się przed ołtarzem i znika bez słowa…

– Może potrącił go samochód? – pyta Szparka.

– Tak byłoby dla niego lepiej.

– Albo dostał zapalenia wyrostka.

– Też o tym myślałam.

– Mareczek ją kocha!

– Którą?! – Patrzę na nią dziko.

– Jaką którą? – Przestraszona Szparka odsuwa się pod ścianę.

– Którą kocha?! Co to za jedna? I dopiero teraz mi o tym mówisz?!

– Ja nic nie wiem!

– Ale przecież powiedziałaś, że ją kocha!

– Na pewno utknął na tronie. Zatrzasnął się w kibelku. I siedzi tam, i złorzeczy, że nie może wziąć z nią ślubu. Z nią! – Wbija mi palec pod żebra i łypie złowrogo swoim na co dzień łagodnym spojrzeniem, dziś podkreślonym liliową kredką. – Bo przecież tylko ją kocha! – kończy, tuląc mnie do siebie mocno i pozwalając popłynąć pierwszym tego dnia łzom.

Jednak nie pozwalam sobie na długotrwałe lamenty, niespodzianie nabieram nowych sił. Wysuwam się z objęć przyjaciółki, uśmiecham się do niej dzielnie i delikatnie gładzę ją po chłodnym policzku. A potem sięgam po spoczywające na dnie szafy balerinki i cmokam na psa.

– Gdzie idzie? – pyta zaskoczona dziewczyna. Wpatruje się we mnie szeroko otwartymi, nieco przestraszonymi oczyma.

– Jak to: gdzie? Jeśli rzeczywiście siedzi w ubikacji, muszę go uwolnić. Ale jeśli nie… No, ty lepiej potrzymaj za niego kciuki, żeby siedział!

 

 

Mieszkanie jest puste.

Spodziewałam się tego.

Już wspinając się po schodach, nasłuchiwałam, czy z zajmowanego przez nas lokum nie dobiegają krzyki mające świadczyć o tym, że mój niedoszły mąż został okrutnym zrządzeniem losu uwięziony za zatrzaśniętymi drzwiami i przez to nie był w stanie dotrzeć do kościoła. Nadstawiałam ucha, ale równocześnie doskonale wiedziałam, że Marek nie jest facetem, którego byłby w stanie powstrzymać złośliwy nienaoliwiony zamek. Gdyby naprawdę chciał zjawić się przed ołtarzem, staranowałby oporne wyjście własnym ciałem. Albo zsunąłby się po rynnie niczym rasowy James Bond.

Po wejściu do mieszkania rozpoczynam szaloną gonitwę po wszystkich dostępnych pomieszczeniach. Potem zziajana stoję pośrodku dużego pokoju i spojrzeniem szukam śladu jakiejś wiadomości, która wyjaśniłaby mi, co się wydarzyło. To znaczy: ja doskonale wiem, co się wydarzyło. Właśnie zostałam porzucona przed ołtarzem. A nawet nie przed, bo niedoszły mąż okazał się wybitnie leniwy i do ołtarza się nie pofatygował. Na dodatek zdenerwował księdza proboszcza i o ile kiedyś zdecyduję się zawrzeć związek małżeński, będę zmuszona spisać z przyszłym mężem jakąś umowę i przedstawić ją duchownemu na dowód, że tym razem oblubieniec naprawdę się zjawi. Mogę też poszukać innej parafii, ale w tej pewnie za niedługo przyznają mi kartę stałego klienta i zniżkę.

– Ale na to się wcale nie zanosi! – mówię cicho do Młynka, pociągając nosem. – Małżeństwo jest przereklamowane, wiesz?

Pies wydaje z siebie jedno krótkie szczeknięcie i popycha łapą drzwi do sypialni. Obserwuję, jak wchodzi do środka, wskakuje na łóżko i przysiada pośrodku posłania. Wprost na śnieżnobiałej koszuli, którą przed trzema tygodniami wybraliśmy z Mareczkiem z myślą o dzisiejszym dniu. Widok tej koszuli sprawia, że zanoszę się szlochem, za to Młynek bawi się w najlepsze. Macha radośnie ogonem i poszczekuje, wesoło podrzucając łbem. Znam ten gest, robi tak, kiedy chce mi coś pokazać. Z tym że ja nie mam ochoty na zabawę w pokazywanki. Nie tym razem…

– No i co z tego? Co z tego, że przygotował koszulę i garnitur? – Wskazuję brodą ubranie zawieszone na metalowym wieszaku i siadam obok psa. Bezceremonialnie wydobywam koszulę spod jego zadka, zwijam w nieforemny węzeł i przyciskam do piersi. – To świadczy tylko o tym, że rozmyślił się w ostatniej chwili, nie uważasz?

Młynek najwyraźniej tak nie uważa, ponieważ zeskakuje z łóżka i pędzi do łazienki. Idę za nim i patrzę, jak siada obok wyglansowanych butów i trąca je nosem. Kręcę głową, opadając na zamkniętą klapę od sedesu.

– To nadal o niczym nie świadczy. Nie wysilaj się. Nie usprawiedliwiaj go. Po prostu jesteś jedynym uczciwym samcem w moim życiu. A i tak nie jestem do końca przekonana, czy na pewno tak jest. Wydaje mi się, że matka podała mi dziś na śniadanie trzy parówki, a kiedy spadł mi widelec i na chwilę schyliłam się pod stół, jedna się tak jakby ulotniła…

Młynek niucha w Markowych półbutach, a następnie zrywa się i biegnie do kuchni. Bez entuzjazmu podnoszę się z sedesu i ruszam za nim. To na nic. W końcu pierwszą rzeczą, jaką zrobiłam po wejściu do mieszkania, był przecież szalony rajd po wszystkich pomieszczeniach, połączony z gorączkowym przetrząsaniem dostępnych kątów. Zajrzałam do wanny, pod łóżko i za zasłony. Przystawiłam krzesło i uchyliłam szafki w przedpokoju. Zajrzałam nawet do zamrażarki i lodówki. Wszystko na nic.

Młynek nic sobie z tego nie robi, kręci się po kuchni, węsząc przy podłodze i wspinając się na krzesło. Zadowolony z siebie zatrzymuje się przy kuchennym stole, gdzie na talerzyku spoczywa nieco nadgryziona kromka z serem topionym i kubek w czerwone groszki. Spogląda na mnie triumfalnie. Podejrzewam, że zaraz trąci kubek nosem, więc muszę odstawić naczynie poza jego zasięg. Chwytam kubek i – zaskoczona – przez chwilę trzymam go w dłoni. Musiał nastąpić koniec świata, by Marek nie dopił herbaty!

– To o niczym nie świadczy – powtarzam, patrząc prosto w mądre czekoladowe oczy. Czuję, jak moje serce zaczyna mocniej bić. – O niczym, rozumiesz, piesku? Ale na wszelki wypadek rozejrzyjmy się jeszcze raz.

 

 

Z mieszkania udaję się prosto do siedziby agencji detektywistycznej, którą ponad rok temu założył Marek. Lokal mieści się na alei Słowackiego, więc muszę wziąć taksówkę i tłumaczyć się przed jej właścicielem, że tak, pies naprawdę musi ze mną jechać, tak, jest szczepiony przeciwko wściekliźnie, i nie, nie jest groźny, tylko po prostu miał ciężkie popołudnie i dlatego trochę źle mu z oczu patrzy. I naprawdę nie chciał uchybić godności taksówkarza i jego wypielęgnowanego samochodu marki Volvo, a lewą tylną łapę podniósł tylko dlatego, że coś go w nią ukłuło…

Nie zamierzam w tym miejscu wspominać o tym, że mój dzień również nie był specjalnie udany i jeśli pan taksówkarz nie przestanie gadać i zerkać na nas podejrzliwie w lusterku, zamiast skupić się na zmianie biegów i dowiezieniu nas do celu, będę zmuszona pociągnąć go za jedyny kosmyk porastający jego błyszczącą czaszkę. A może nawet okażę całą swoją złośliwość i wyrwę ten kosmyk na amen. Z cebulką.

Rozsiadam się na tylnym siedzeniu i przyciskam Młynka do lewego boku. Odkąd został porzucony przy drodze przez swojego poprzedniego właściciela, nie przepada jakoś specjalnie za jazdą samochodem i do pojazdów podchodzi z wyjątkową ostrożnością, żeby nie powiedzieć: złośliwością. Podniesiona łapa, te rzeczy. Teraz jednak zdaje sobie sprawę z powagi sytuacji i jest bardzo dzielny. Troszkę drży, więc przytulam go jeszcze mocniej. Czerpiemy otuchę z siebie nawzajem. Przycis­kam go jedną ręką, a drugą bawię się przedmiotami, które udało mi się znaleźć po kolejnym przeszukaniu mieszkania.

Telefon. Leżał sobie w najlepsze w łazience, na półce nad wanną. Wiem, że mój ulubiony detektyw kładzie tam komórkę, kiedy zażywa dłuższej kąpieli. Wiem również, że nigdy nie rozstaje się ze swoim smartfonem i z pewnością nie pozostawiłby go w mieszkaniu, gdyby planował mnie porzucić. To, że nie ma przy sobie komórki, trochę mnie niepokoi, bo albo coś mu się stało, albo naprawdę skutecznie stara się zacierać za sobą ślady.

Notes. Zupełnie pusty, za to z niezdarnie oddartą kartką, po której zostały niewielkie strzępki papieru. Coś mi mówi, że na tej oderwanej karteczce była jakaś ważna informacja, która przyczyniła się do tego, że Marek w pośpiechu opuścił mieszkanie i miejsce u mojego boku przy ołtarzu parafialnego kościoła na Ruczaju.

Nie myślcie, że nie oglądałam filmów detektywistycznych i że nie wiem, co się robi w takiej sytuacji. Odszukałam najostrzej zaostrzony ołówek, jaki tylko znajdował się w mieszkaniu, i zrobiłam to, co robią detektywi, kiedy znajdują podobne karteczki. Delikatnie zamalowałam pierwszą stronę w notesie, aby poznać treść, która skłoniła mojego przyszłego męża do zupełnie irracjonalnego zachowania. Okazało się, że na kartce napisano tylko jedno słowo. I zupełnie nie rozumiem, dlaczego dla tego słowa Marek miałby zrujnować tak misternie planowaną ceremonię i opuścić mieszkanie. No, chyba że planował doprawić krem z zielonego groszku suszonymi ziołami.

Wśród ołówkowych smug odcinają się Markowe bazgroły układające się w słowo „BAZYLIA”.

 

 

W dniu, kiedy Marek zdecydował, że rezygnuje z pracy w policji i otwiera własną agencję detektywistyczną, przedstawił mi Szymona. Niski brunet z okularami w grubych oprawkach i najbardziej zadartym nosem na świecie. Za każdym razem, kiedy spotykam Szymona i widzę jego nos, myślę o Wielkiej Krokwi w Zakopanem i mam ochotę zawołać: leć, Adam, leć!

Wspólnikiem Marka jest jego najlepszy kumpel z podwórka. Gra w piłkę nożną, z trzepakiem zamiast bramki. Kradzież jabłek w starym sadzie na obrzeżach Bieżanowa i pierwsza fascynacja Liroyem – takie sprawki ich łączą. Prawdopodobnie również pierwsze doświadczenia z dziewczynami, choć na ten temat w mojej obecności dyplomatycznie milczą. Poza tym są chodzącymi przeciwieństwami, więc w strukturach agencji Marek odpowiada za pracę w terenie, a Szymon za sprawy administracyjne i research komputerowy. Podobno jest w tym całkiem niezły i, jak powiedział mi kiedyś zafascynowany Marek, wie wszystko. I na to właśnie liczę: że wie, gdzie też podziewa się mój niedoszły mąż oraz dlaczego zdecydował się narazić kondycję co poniektórych części swojego ciała, porzucając mnie przed ołtarzem.

Naturalnie zdaję sobie sprawę z tego, że jest już wieczór. Sobotni wieczór. Teoretycznie powinnam pocałować klamkę u drzwi i ze zwieszoną głową wrócić do domu, by obdzwaniać miejscowe szpitale, ale łudzę się, że uzależniony od wyszukiwarki Google i zupełnie pozbawiony życia osobistego Szymon spędza ten czas za swoim biurkiem. Poza tym każda minuta może być w tym wypadku na wagę złota i nawet jeśli będę zmuszona ścigać Markowego wspólnika po całym Krakowie, to zrobię to, byleby z nim porozmawiać! Dzisiaj, teraz, natychmiast.

Okazuje się, że dopisuje mi szczęście. Przez oszklone drzwi z wpół zasuniętą roletą dostrzegam skulonego za biurkiem mężczyznę. Stukam energicznie, a następnie naciskam klamkę. Przestraszony Szymon wzdryga się, podchodzi jednak do wejścia. Unosi okulary nad czoło i przez chwilę przygląda mi się zmrużonymi oczyma. W końcu wzdycha głęboko, przekręca klucz w zamku i wpuszcza mnie do środka. Nie jest zachwycony moim widokiem, ale to o niczym nie świadczy. To ten typ człowieka, który do funkcjonowania potrzebuje kabla do zasilania laptopa, za to wcale nie potrzebuje innych ludzi. No, chyba że akurat pracują w sklepie z akcesoriami do laptopa.

Od razu przechodzę do rzeczy:

– Gdzie on jest?!

– K-kto? – Przestraszony Szymon ewakuuje się za biurko, gdzie najwyraźniej czuje się pewniej, i zapada się w skrzypiący fotel, obity czymś skóropodobnym.

– Jak to: kto? Marek!

– A nie mieliście dzisiaj brać ślubu? – pyta, ponownie wsuwając na nos okulary.

– Dobrze powiedziane: mieliśmy. Ale twój kolega nie zjawił się przed ołtarzem.

– Znaczy stchórzył?

– Znaczy zniknął! Byłam w mieszkaniu i został po nim tylko telefon i na wpół zużyty notes w kratkę!

– Może mu coś wypadło?

– Wypadło? Człowieku, przecież to ślub, a nie wycieczka do zoo, którą można sobie przełożyć ot tak! Z myślą o ślubie ustala się datę, kupuje piękne stroje, zaprasza rodzinę i przyjaciół… – Nagle uderza mnie okropna myśl. – Zaraz, zaraz! A właściwie to dlaczego ty nie przyszedłeś do kościoła?

Zapada cisza. Z mocno bijącym sercem wpatruję się w skulonego za biurkiem mężczyznę. W końcu Szymon wzrusza ramionami.

– Nie lubię ślubów.

– A może ty wiedziałeś, że on się nie zjawi i nie opłaca się iść do kościoła? Gdzie on jest?!

– Hmmm, nie mam pojęcia, gdzie się podziewa.

– Jak to: nie masz pojęcia? – Posyłam mu spojrzenie pełne rozpaczy. – Przecież ty wiesz wszystko!

– Przykro mi, ale tego akurat nie. Może wpadł pod samochód?

Bez słowa opadam na krzesło stojące naprzeciw jego biurka i wsuwam dłonie w kieszenie, szukając telefonu. Za moimi plecami Młynek spaceruje po pokoju, węsząc przy podłodze. Słyszę, jak niespokojnie popiskuje. Wydobywam smartfon Marka i kładę go na blacie zagraconego biurka.

– Nie założył garnituru ślubnego.

– Może się rozmyślił?

– Nie zabrał komórki!

– Może zapomniał?

– Napisał na kartce „BAZYLIA”!

Szymon nie odpowiada. Skubie czubek swojego zadartego nosa, następnie tarmosi czuprynę i płatek ucha. W końcu wzdycha głęboko i pochyla się w moją stronę.

– A byłaś na policji?

– Jeszcze nie. Myślisz, że powinnam?

– Nie mam pojęcia. – Wzrusza ramionami. – Ale jeśli naprawdę napisał na kartce „BAZYLIA”…

– To co? Mam sprawdzić miejscowe supermarkety pod kątem asortymentu przypraw kuchni włoskiej? Skupić się na suszonych czy poszerzyć zakres poszukiwań o doniczki ze świeżymi?

– Myślę, że trzeba trochę poczekać, bo jeśli on naprawdę napisał…

– Jak ci mówię, że napisał, to napisał! – Zirytowana macham mu przed nosem zamalowaną ołówkiem kartką.

– Jeśli napisał, to może oznaczać, że jego zniknięcie jest powiązane ze sprawą, którą ostatnio prowadził. Na twoim miejscu spokojnie bym poczekał. Może coś sprawdza i wróci?

– Jak to: sprawdza? Jak to: wróci? Wróci i co? Przecież ci mówię, że dziś mieliśmy wziąć ślub!

– Weźmiecie innym razem. – Mężczyzna wraca do stukania w klawiaturę.

– Co to za sprawa?

– Jaka sprawa?

Patrzy na mnie nieprzytomnie.

– Prowadzona przez Marka. Ta z ziołami.

– A, ta… Nie wiem dokładnie. Nie powiedział mi, o co chodzi.

– W ogóle?

– No… – Waha się przez moment i zgaduję, że nie mówi mi całej prawdy. Błyskawicznie unoszę się z krzesła i zatrzaskuję klapę jego laptopa. W ostatniej chwili odrywa dłonie i teraz patrzy na mnie chmurnie, dmuchając na końcówki palców. – Wiem tylko tyle, że w ostatnich tygodniach jeździł na przedmieścia i oglądał jakiś dom. Chyba kogoś obserwował.

– Gdzie to było? Ten dom…?

Wymienia nazwę ulicy, a ja zapisuję ją na ostatniej stronie Markowego notesu.

– Przecież tam nie pojedziesz! – woła przestraszony Szymon.

– A chcesz się założyć?

 

 

Oczywiście nie jadę tam od razu. Na dworze panuje już nieprzyjemna szarówka, a ja nie mam odwagi penetrować nieznanych peryferii miasta w takich warunkach. Nie oznacza to jednak, że zamierzam czekać z założonymi rękoma. Nie mam ochoty wracać do pustego mieszkania, gdzie na pewno się rozkleję, zwinę w kłębek z Markową koszulą w objęciach i popłaczę. Jeszcze gorzej przedstawia się perspektywa powrotu do rodziców i wysłuchiwania utyskiwań zbolałej matki, która po raz drugi prawie wydała córkę za mąż i kolejny raz dowiedziała się, że jej niedoszły zięć jest palantem.

Decyduję więc, że pójdę na policję i dowiem się, co mogę zrobić, aby Marka odzyskać. Spacerem zmierzam na Siemiradzkiego. Właśnie tam pracował za starych czasów mój narzeczony, mam zatem nadzieję, że dawni koledzy potraktują jego sprawę priorytetowo. Kiedy dochodzę na miejsce, zaciskam dłoń na smyczy Młynka i niepewnie wpatruję się w ponury gmach z czerwonej cegły. Cóż, pięknie to tu nie jest, zbyt przyjemnie również… Przypominam sobie, jak przyjeżdżałam tutaj, aby złożyć zeznania po incydencie w Kamionkach. Pierwszym incydencie, kiedy to mój eksnarzeczony, Patryk Cieplak pseudonim Cieplarnia, okazał się złodziejem dzieł sztuki, który usiłował ukraść cenny obraz znajdujący się w dworku.

Wzdycham głęboko i ciągnę Młynka w kierunku wejścia. Za drzwiami drogę zastępuje nam policjant.

– Co pani wyprawia? Tutaj nie wprowadza się kundli!

– Patrząc na pana, mam zgoła odmienne wrażenie – mruczę cicho pod nosem.

– Czy to pies przewodnik? – Policjant wpatruje się to we mnie, to w Młynka. Zwierzak odpowiada mu nieprzychylnym spojrzeniem i przysuwa się do mojej nogi. Przez chwilę waham się, jakiej odpowiedzi udzielić. Może gdybym udawała, że Młynek jest psem przewodnikiem, wpuściliby nas razem? Wolę jednak nie ryzykować, że w ogóle nas nie wpuszczą, i kręcę głową zrezygnowana.

– Oczywiście, że nie, ale nie mogę zostawić go na ulicy. A jeśli coś mu się stanie?

– Nie może pani wejść razem z psem.

– A macie może punkt przechowywania dla czworonogów? – Patrzę na niego kpiąco. Policjant drapie się po głowie. – Taki jak dla bagażu, zakupów albo rowerów?

– Nie może pani…

– …wejść z psem. Powtarza się pan. – Przewracam znacząco oczyma. – Nie mogę też wejść bez psa, a mam do zgłoszenia bardzo poważną sprawę. I co zrobimy?

– Kto przychodzi na komendę z psem? Psa zostawia się w domu!

– A myśli pan, że zrobiłam to z premedytacją? Proszę mi uwierzyć na słowo, że zupełnie inaczej wyobrażałam sobie ten wieczór!

Nasza utarczka słowna trwa w najlepsze, gdy podchodzi do nas kolejny policjant, tym razem w cywilu. Pyta o cel mojej wizyty. Może będą mogli pomóc od razu i wcale nie będę musiała wchodzić. Z psem czy też bez psa.

– Chciałam zgłosić zaginięcie narzeczonego – mówię.

– Narzeczonego? – Policjant w cywilu przygląda mi się zagadkowo.

– Tak. To wasz kolega po fachu. To znaczy kiedyś był waszym kolegą, bo teraz zmienił branżę – dodaję.

– A jak się nazywa? – dopytuje ten w mundurze.

– Marek Piórecki.

– Marek? Mareczek jest pani narzeczonym? – Policjanci wymieniają rozbawione spojrzenia. Uśmiecham się z ulgą. Skoro znają Marka, na pewno mi pomogą i zrobią wszystko, aby go odnaleźć.

– I mówi pani, że Marek zaginął? – dopytuje ten w cywilu.

– Tak. Dzisiaj mieliśmy wziąć ślub, a on się nie zjawił. – Kiedy wypowiadam te słowa, zdaję sobie sprawę, jak melodramatycznie brzmią. Cholera.

– I zaginął dzisiaj? – upewnia się policjant.

– Tak. Myślę, że około godziny piętnastej. Kiedy zjawiłam się w naszym mieszkaniu po szesnastej, znalazłam kubek z herbatą. Marek lubi bardzo gorącą herbatę – dodaję na wszelki wypadek. – I zawsze dopija do końca.

– I nie tylko herbatę. – Policjant w mundurze znacząco kiwa głową i wraca za ladę dyżurki.

– Co pan ma na myśli? – Patrzę za nim osłupiała.

– Kolega ma rację. Myślę, że nie ma się pani czym martwić! My tu Mareczka dobrze znamy i wiemy, że lubi dobrą zabawę. Być może wieczór kawalerski się trochę przeciągnął?

– To niemożliwe! – Przeszywam wściekłym spojrzeniem najpierw jednego, a potem drugiego. – Jestem przekonana, że Markowi coś się stało i że miało to związek ze sprawą, którą prowadził. W mieszkaniu znalazłam jego komórkę i kartkę, na której robił zapiski. – Demonstruję im zamalowaną ołówkiem stronę w notesie.

– Mnie to wygląda na listę zakupów. A skoro zostawił w domu komórkę, to pewnie wkrótce wróci. A może już wrócił? I teraz gorączkowo szuka telefonu, aby do pani zadzwonić? I jak ma zadzwonić, no jak? Skoro mu pani komórkę zwędziła…?

– Nie zamierzacie go szukać? A jeśli coś mu się stało?

– Czy w mieszkaniu były ślady starcia? W przedpokoju albo w sypialni?

– Nie. – Kręcę głową zrezygnowana. – W sypialni był tylko porzucony garnitur.

– Zmięty?

– Wprost przeciwnie. Starannie odprasowany.

– No, widzi pani. A porzucony garnitur nie jest przesłanką do wszczęcia dochodzenia w sprawie zaginięcia. Proszę jechać do domu i sprawdzić, czy Marek już wrócił. Jestem pewien, że siedzi przed telewizorem i główkuje, jak się przed panią wytłumaczyć. A jeśli nie wróci… to proszę jutro przyjechać i złożyć zawiadomienie.

Odwracam się na pięcie i ciągnę Młynka w stronę drzwi. Dogania mnie rozbawiony głos policjanta w cywilu.

– A po drodze niech mu pani kupi coś na kaca, z pewnością boli go głowa!

Zaciskam gniewnie pięści i wychodzę na ulicę. Spoglądam znacząco na Młynka.

– Być może mają rację, być może Marek czeka na nas w domu. Ale jeśli nie… jeśli nie, to oznacza, że musimy zająć się tym sami, piesku! Jeszcze im pokażemy!

 

 

Ciąg dalszy w wersji pełnej