Oferta wyłącznie dla osób z aktywnym abonamentem Legimi. Uzyskujesz dostęp do książki na czas opłacania subskrypcji.
14,99 zł
Rok 1957. Na niebie pojawia się pierwszy sztuczny satelita. To moment, który na zawsze zmienia bieg historii i rozpala marzenia całych pokoleń o locie ku gwiazdom.
Słynna książka Toma Wolfe’a opowiada o wyścigu kosmicznym dwóch wielkich mocarstw i ludziach, którzy znaleźli się w samym jego centrum. O pionierach, których codzienność balansowała na granicy odwagi i szaleństwa, o eksperymentach mogących skończyć się katastrofą i tajemnicach NASA ukrywanych przed światem. Życie astronautów toczyło się równie intensywnie na Ziemi, jak i wysoko ponad nią – pełne ekstremalnych treningów, aspiracji większych niż życie, ale też miłości, rozczarowań, dumy i samotności.
Oto historia tych, którzy mieli odwagę uwierzyć w marzenia i sięgnąć gwiazd.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 594
W ciągu pięciu, najwyżej dziesięciu minut zadzwoniły do niej jeszcze trzy. Pytały, czy słyszała, że coś się tam stało.
– Jane? Mówi Alice. Słuchaj, właśnie dzwoniła do mnie Betty i powiedziała, że coś się tam stało, tak słyszała. A ty? Słyszałaś coś?
Tak to ujmowały, wszystkie, jedna po drugiej. Chwyciła słuchawkę, by tymi samymi słowami przekazać wiadomość kilku innym.
– Conny? Mówi Jane Conrad. Słuchaj, właśnie dzwoniła do mnie Alice i powiedziała, że coś się tam stało, tak słyszała...
Słowo „coś” należało do oficjalnego Języka Żon Pilotów i używały go, by krążyć po omacku wokół wiadomego tematu. Jane Conrad miała ledwie dwadzieścia jeden lat i była tu nowa, a ponieważ nikt o tym „czymś” nigdy głośno nie mówił, temat liznęła tylko pobieżnie. Lecz dzień dopiero się zaczynał! A w jak cudownej okolicy miała doznać nieuchronnego olśnienia! Jak cudownie sama wyglądała! Smukła, z gęstymi kasztanowymi włosami, wielkimi brązowymi oczyma, z lekko wystającymi kośćmi policzkowymi, była trochę podobna do aktorki Jean Simmons. Ojciec Jane miał ranczo w południowo-zachodnim Teksasie. Wysłał córkę na wschód, do college’u Bryn Mawr, i tam, na otrzęsinach pierwszego roku w Gulph Mills Club w Filadelfii, poznała przyszłego męża, Pete’a, który studiował na ostatnim roku w Princeton. Pete – niski, krępy blondyn – lubił sobie tęgo pożartować i w każdej chwili gotów był wyszczerzyć się w szatańskim uśmiechu, odsłaniającym szparę między przednimi zębami. Miał w sobie coś z Wiejskiego Prostaczka-Żartownisia, ale prostaczka u progu życiowego startu. Tryskał energią, miał ambicje, biła z niego pewność siebie i joie de vivre. Pobrali się dwa dni po tym, jak skończył Princeton. W zeszłym roku Jane urodziła pierwsze dziecko, syna, któremu dali na imię Peter. A teraz, w tak spokojnym i cichym roku 1955, mieszkają tu, na Florydzie, w miasteczku Jacksonville. Dzisiaj przez gałęzie sosen otaczających ich dom świeci słońce, a powietrze tchnie świeżością oceanu. Bo ocean i wspaniała, lśniąca bielą plaża są ledwie o kilometr stąd! Każdy, kto w pobliżu przejeżdża, widzi maleńki domek Jane, który połyskuje wśród drzew jak chatka z bajki, jak drogocenny klejnot. Dom jest z cegły, ale Jane i Pete pomalowali go na biało, więc tam, gdzie docierają promienie słońca, ściany skrzą się w słońcu tysiącami refleksów przenikających rozbuchaną zieleń sosen. Okiennice pomalowali na czarno, przez co biel zyskała na intensywności. Domek ma zaledwie sto dwa metry kwadratowe powierzchni użytkowej, ale Jane i Pete zaprojektowali go sami i to jest dla nich najistotniejsze. Że ciasnota? Ciasnota się nie liczy. Wykonawcą projektu był ich przyjaciel, który dał im wszelkie możliwe zniżki, dlatego domek kosztował tylko jedenaście tysięcy dolarów. Na zewnątrz świeci słońce, a w środku z każdą minutą rośnie zdenerwowanie i gorączka, bo pięć, dziesięć, piętnaście i w końcu prawie wszystkie, prawie dwadzieścia żon dołącza do telefonicznego kręgu, próbując ustalić, co się stało. A tak naprawdę „Co się stało” znaczy: czyjemu mężowi.
Po trzydziestu minutach ze słuchawką w kurczowo zaciśniętej dłoni – a taki ranek nie jest tutaj czymś niezwykłym – żona zaczyna odnosić wrażenie, że telefon nie stoi już na biurku, nie wisi na kuchennej ścianie: aparat telefoniczny eksploduje teraz w jej brzuchu. Mimo to rzeczą o wiele gorszą byłoby usłyszeć za chwilę dzwonek do drzwi. W tym punkcie protokół jest nader sztywny, choć nigdzie niezapisany: rozstrzygających wieści nie może przekazać kobieta, a już na pewno nie może ich zdradzić przez telefon. Tej sprawy pokpić nie wolno! – o to tu chodzi. Nie, kiedy nadejdzie czas, wieści przekaże mężczyzna, człowiek z jakimś autorytetem, moralnym czy urzędowym, najlepiej duchowny lub towarzysz świeżo poległego. Co więcej, złe wieści musi przynieść osobiście. Musi stanąć przed frontowymi drzwiami, zadzwonić i, tkwiąc w progu niczym filar spokoju i opoka wszelkiej kompetencji, podać złe nowiny jak rybę na lodowej tacy. Dlatego ów telefoniczny krąg, te rozmowy między żonami były jak oszalałe i złowieszcze trzepotanie skrzydeł aniołów śmierci. Tak więc, gdy nadchodziły rozstrzygające wieści, dzwonił dzwonek – żona przyłapywała się wtedy na tym, że wytrzeszcza oczy i patrzy w stronę drzwi, jakby już do niej nie należały, jakby nie mogła już nic zrobić, ani ich zamknąć, ani otworzyć – a w progu stał posępny mężczyzna... który przyszedł ją zawiadomić, że niestety, coś się tam stało, że zwłoki męża leżą na bagnach, w lesie albo wśród wysokich traw, zwęglone, „spalone do stopnia utrudniającego identyfikację”, co każdy, kto spędził w bazie lotniczej kilka lat (na szczęście Jane była tu krótko), traktował jako nader zręczny i dowcipny eufemizm określający ludzkie ciało wyglądające teraz jak olbrzymi kurczak wyjęty za późno z pieca, jak spalona kaczka z czarnobrązowawą skórą, tłusta, mazista, zeskwierczała, spurchlona i spieczona. Jednym słowem, ciało człowieka w takim stanie miało nie tylko spaloną twarz, włosy i uszy – nie wspominając już o ubraniu – ale również dłonie i stopy, a to, co zostało z ramion i nóg, było zgięte w łokciach i kolanach i sztywne jak drut, spalone na brejowatą czarnobrązową masę podobnie jak sam korpus, skutkiem czego ów mąż, ojciec, dżentelmen, oficer, to oczko w głowie czyjejś matki, ten Cudowny Bobas, Jego Królewska Mość Dzidziuś sprzed dwudziestu kilku lat został zredukowany do zwęglonego kawałka mięsa ze sterczącymi skrzydełkami i kikutami nóg.
Mój własny mąż?! O czym one mówią? Czy to w ogóle możliwe? Jane słyszała już, jak młodzi mężczyźni, wśród nich Pete, rozmawiają o innych – młodych mężczyznach, którzy „przypruli”, „zadołowali”, „udupili maszynę”, „przyładowali” albo „przydziurawili”, lecz rozmowy te nigdy nie dotyczyły kogoś, kogo znali osobiście, kogoś z eskadry. Zresztą gawędzili o tym tak, jak rozprawia się o sporcie: lekko, potoczyście, używając specyficznego żargonu. „Wycyckali go na spalonego, i dupa, brachu” – tak to mniej więcej brzmiało, jak komentarz do meczu piłki nożnej. I już! I to wszystko! Ani w listach, ani w rozmowach nigdy nie padło choćby jedno słowo o zwęglonym ciele, z którego błyskawicznie uszło życie, z którego uleciał serdeczny śmiech, cały dowcip, gesty, nastroje, zmartwienia, niedbałe wzruszenie ramion, czułość i zakochane spojrzenie – zawsze tylko ty, najdroższa! – z którego niczym lekkie westchnienie uleciało dosłownie wszystko, pozostawiając za sobą przerażenie trawiące właścicielkę leśnego domku, młodą kobietę płonącą w gorączce, dziewczynę oczekującą konfirmacji na świeżo upieczoną wdowę. Nie, nigdy o tym nie wspominali, nie tym okaleczonym, zamputowanym językiem.
Następna seria telefonów znacznie zwiększyła prawdopodobieństwo, że to właśnie Pete’owi coś się przytrafiło. W eskadrze było tylko dwudziestu pilotów i wkrótce zatrwożone i rozdygotane anioły śmierci zdołały namierzyć dziewięciu, dziesięciu z nich. Wiedząc, że pogłoski o wypadku zdążyły się już rozejść, mąż, który mógł dotrzeć do telefonu, dzwonił czym prędzej do domu, by uspokoić żonę, że nie, to nie jemu coś się przytrafiło. Wiadomość natychmiast przekazywano dalej i rozgorączkowanie sięgało zenitu. Telefon Jane zadzwonił znowu. Jedna z żon mówiła:
– Nancy miała właśnie telefon od Jacka. Jest na lotnisku i mówi, że coś się tam stało, ale nie wie co. Dziesięć minut temu widział, jak startuje Frank D. z Gregiem z tyłu, więc nic im nie jest. Słyszałaś coś nowego?
Ale Jane nie słyszała nic oprócz tego, że inni mężowie się odnaleźli, że są bezpieczni. Inni. Bo Pete’a wśród nich nie było. I tak, w ten słoneczny dzień na Florydzie, niedaleko bazy lotniczej marynarki wojennej pod Jacksonville, w maleńkim domku, w prawdziwej chatce z bajki, jeszcze jedna piękna kobieta miała się wkrótce dowiedzieć o zasadzie quid pro quo rządzącej w pracy męża, o niewzruszonej regule „coś za coś”, o nigdzie niespisanych, acz zawsze obowiązujących warunkach, na jakich pracy owej się podjął. I nagle, jakby mając przed oczyma pełen wykaz służb i dyżurów, Jane uświadomiła sobie z całą mocą, że z dwudziestu chłopców latających w eskadrze męża brakuje tylko dwóch: pilota nazwiskiem Bud Jennings i... Pete’a. Chwyciła za słuchawkę i zrobiła coś, na co w sytuacjach alarmowych patrzono bardzo krzywym okiem: zadzwoniła na lotnisko. Odebrał oficer dyżurny.
– Chcę rozmawiać z porucznikiem Conradem – powiedziała. – Mówi żona.
– Przykro mi – odparł dyżurny i... głos mu się załamał. – Przykro mi... Ja... – Nie umiał znaleźć słów! Prawie szlochał! Szlochał!!! – On... To znaczy... On nie może podejść do telefonu!
Chryste! Pete nie może podejść do telefonu!!!
– Ale to bardzo ważne! – krzyknęła.
– Przepraszam, ale... to niemożliwe... – Oficer dyżurny z trudem artykułował słowa, bo cały czas tłumił w sobie płacz. Płacz! Jezu! – Porucznik Conrad nie może podejść do telefonu.
– Dlaczego? Gdzie on jest?
– Przykro mi, ale... – Chlipnięcie, jękliwe westchnienie i płaczliwe posapywanie. – Nie wolno mi tego mówić, nie... Muszę... Muszę już kończyć! – Głos żołnierza rozmył się w gwałtownym przypływie emocji i usłyszała trzask odkładanej słuchawki.
Oficer dyżurny! Dobiło go już samo brzmienie jej głosu!
W jednej chwili cały świat zastygł, znieruchomiał, zakrzepł w bezruchu. Jane nie była już w stanie wyliczyć, ile czasu upłynie, nim zabrzmi dzwonek do drzwi, nim w progu stanie mężczyzna z kamienną twarzą, Ponury Przyjaciel Wdów i Sierot, który zawiadomi ją – tym razem oficjalnie – że Pete nie żyje, że zginął.
Nawet na środku bagniska, nawet między zbutwiałymi, przegniłymi pniami sosen, pośród zgorzelinowych szumowin, martwych pnączy kanianki, nawet tam, gdzie miliardy komarzych jaj, gdzie najgorsza, gdzie przejrzała kloaka, smród ciała „spalonego do stopnia utrudniającego identyfikację” zabijał wszystkie inne zapachy. Gorąco, jakie wytwarza eksplozja paliwa samolotowego, jest tak intensywne, że dosłownie wszystko – guma, plastik, celuloid, paznokcie, włosy, krew, protoplazma, innymi słowy wszystko oprócz najtwardszych metali – nie tylko zaczyna płonąć, ale też wydzielać najbardziej cuchnące gazy, jakie tylko zna chemia organiczna. To prawdziwy horror. I łatwo go wyczuć. Sączy się przez nozdrza, wypala jamę nosową, przenika do wątroby i zżera wnętrzności niczym czarny gaz, aż w końcu wszędzie, dosłownie wszędzie, w powietrzu, w ciele, w całym wszechświecie nie istnieje nic poza upiornym odorem spalenizny. Kiedy helikopter wylądował między sosnami, osiadając na moczarach, smród uderzył Conrada, nim zdążyli otworzyć na oścież luk wyjściowy. A przecież od miejsca katastrofy dzieliła ich spora odległość – stąd nawet nie widzieli wraku. Resztę drogi musieli przebyć na piechotę. Zrobili kilka kroków i zapadli się po kolana w wodę. Zrobili kilka następnych i wpadli w błoto po pachy. Szli, ciężko pracując całym ciałem, rozgarniając szlam, spienione szumowiny i łodygi martwych roślin, omijając zbutwiałe pnie sosen, ale wysiłek był niczym w porównaniu z zapachem, jaki musieli znosić. Conrad, dwudziestopięcioletni podporucznik, miał tego dnia służbę oficera do spraw bezpieczeństwa lotów i zgodnie z regulaminem musiał osobiście zbadać miejsce wypadku. Ale tak naprawdę to eskadra, do której trafił, była pierwszym przydziałem służbowym w jego karierze; nigdy przedtem takich miejsc nie oglądał, nigdy przedtem nie czuł tak odrażającego smrodu, nie widział tego, co miał za chwilę zobaczyć.
Gdy dotarli do samolotu, a był to model SNJ, Conrad stwierdził, że kadłub maszyny jest wypalony, pokryty bąblami, że wbił się w bagnisko, że osłona kabiny jest roztrzaskana, a jedno skrzydło oderwane. Za sterami siedziało to, co zostało z jego przyjaciela Buda Jenningsa. Bud Jennings, sympatyczny chłopak, młody, obiecujący pilot, był teraz straszliwym, spieczonym kawałem mięsa. I nie miał głowy. Głowa po prostu zniknęła, przepadła bez śladu. Najpewniej zerwało mu ją z kręgosłupa, jak zrywa się ananasa z łodygi. Tylko że co z nią? Jak kamień w wodę – nigdzie jej nie było.
Przemoczony do suchej nitki Conrad stał w bagnie i dumał, co u diabła robić. Pokonanie pięciu metrów w tym wynaturzonym paskudztwie to koszmarna walka. Za każdym razem, gdy zadzierał głowę, widział istne delirium gałęzi, pnączy, nakrapianych cieni i jaskrawe cętkowane światło sączące się przez korony drzew – wszechobecny baldachim zieleni z miliardami dziur filtrujących promienie słońca. Mimo to znów wszedł w śmierdzącą breję i ruszył przed siebie. Koledzy podążyli za nim.
Conrad wciąż patrzył w górę. I wkrótce odgadł wszystko. Bo tam, między wierzchołkami drzew, widniał korytarz z połamanych gałęzi, prawdziwy tunel znaczący trasę, jaką przebyła spadająca maszyna. Przedzierali się przez bagno, idąc dziwacznym szlakiem wyrysowanym dwadzieścia, trzydzieści metrów nad nimi. Gwałtowny skręt. Tak, tutaj musiało odpaść skrzydło... Znów ostry zakręt w prawo i skos w dół. Szli, nie spuszczając wzroku z rozłożystych konarów. Potem stanęli. Na środku pnia widniała olbrzymia sącząca się rana. Dziwne. Koło rany ujrzeli... Ki diabeł? Jakaś choroba atakująca drzewa? Między gałęziami wisiało coś w rodzaju worka, brązowawej guzowatej torbieli, takiej, jakie widuje się czasem na drzewach zakażonych pasożytami, a wokół niej, wokół tej torbieli, ujrzeli żółtawe śluzowate skrzepy, jakby choroba zainfekowała worek ropnicą i wyciskała z niego jakiś ohydny i szybko krzepnący sok. Z tym że to nie mógł być sok, bo w soku nie ma krwi. Sekundę później... Conrad nie musiał nic mówić. Wszyscy zrozumieli. Guzowaty worek był wykładziną hełmu lotniczego z przymocowanymi słuchawkami. Żółtawe śluzowate skrzepy tworzyły niegdyś mózg Buda Jenningsa. Pień drzewa roztrzaskał osłonę kabiny samolotu i poszatkował głowę pilota na kawałki. Jak przejrzałego melona.
Zgodnie z protokołem dowódca eskadry nie mógł ujawnić nazwiska Buda, dopóki nie odnajdą jego żony, Loretty, i dopóki ponury, acz kompetentny Przyjaciel Wdów i Sierot nie zawiadomi jej o śmierci męża. Ale Loretty Jennings nie było w domu i nigdzie nie mogli jej znaleźć. Stąd zwłoka – i aż za dużo czasu na to, by inne żony, te rozdygotane anioły śmierci, zgorzały w ogniu paniki ze słuchawkami w dłoniach. Bo dorachowały się prawie wszystkich pilotów i brakowało im tylko dwóch: Buda Jenningsa i Pete’a Conrada. Orzeł czy reszka? Zapałka z łepkiem czy bez łepka? Na kogo wypadnie, na tego... Takie wyliczanki nie były tu niczym niezwykłym.
Loretta Jennings robiła zakupy w centrum handlowym. Kiedy wróciła do domu, przed drzwiami zastała pewnego mężczyznę: Przyjaciela Wdów i Sierot z kamienną twarzą. Cetno-licho, para nie para, entliczek-pentliczek – to Loretta przegrała tę grę. To dziecko Loretty (w łonie nosiła drugie) nie będzie miało ojca. I to właśnie ona, ta młoda kobieta, musiała przejść przez cały horror ostatniej drogi męża, przez horror, który w wyobraźni Jane Conrad był już jej horrorem, którego nieuchronność przyjmowała za pewnik i który znosić miała do końca swych dni. Ten ponury uśmiech losu przyniósł Jane tylko nieznaczną ulgę.
W dniu pogrzebu Buda Jenningsa Pete sięgnął w głąb szafy i wyjął swój galowy płaszcz, jak każe regulamin. Ten płaszcz był najszykowniejszym elementem stroju oficera marynarki wojennej. Pete nigdy go jeszcze nie nosił, nie miał po prostu okazji. Uszyty z grubej granatowej wełny, z dwoma rzędami złotych guzików z przodu, sięgał mu niemal kostek i ważył chyba z pięć kilo. Był świetnie dopasowany w pasie, miał pagony, pięknie wykrojone wielkie klapy, głębokie zakładki na rękawach, a z tyłu rozcięcie, które biegło od pasa w dół. W przyszłości ani Pete, ani żaden inny Amerykanin żyjący w połowie dwudziestego wieku nie mógł się już chyba poszczycić strojem tak imponującym i tak arystokratycznym jak ten właśnie płaszcz. W eskadrze było ich dwudziestu, więc, niczym w dziecięcej wyliczance o małych Indianach, na pogrzeb przybyło dziewiętnastu. Dziewiętnastu małych Indian w galowych płaszczach utworzyło równy, równiuteńki rząd. Ach, ci chłopcy z marynarki! Jak mężnie wyglądali! A jacy byli młodzi! Ich różowe, gładkie twarzyczki, tak dokładnie wygolone, tak szczupłe i pociągłe, tak waleczne i dzielne, znieruchomiały, zastygły nad olbrzymimi wyłogami kołnierzy. I zaśpiewali stary hymn marynarki wojennej, w którym od czasu do czasu pobrzmiewała dziwna, żałobna nutka, hymn, który zawierał zwrotkę dopisaną specjalnie ku czci lotników. Kończyła się tak: „Za tych, co życie w przestworzach narażają, modły wznosimy: niech cało powracają”.
Trzy miesiące później następny pilot z eskadry Conrada miał wypadek i „spalił się do stopnia utrudniającego identyfikację”. Pete znów wyciągnął z szafy swój płaszcz, a Jane znów ujrzała osiemnastu małych Indian, mężnie wypinających pierś na pogrzebie. Niedługo potem Pete’a przeniesiono z Jacksonville do bazy lotniczej marynarki wojennej Patuxent River w stanie Maryland. Ledwie zdążyli się tam urządzić, gdy dostali wiadomość, że kolejny pilot z eskadry w Jacksonville – ich bliski przyjaciel, kumpel, którego bardzo często zapraszali na kolację – zginął na Atlantyku, kilka kilometrów od brzegu, podczas rutynowych ćwiczeń na lotniskowcu. Katapulta, przyspieszacz startowy, nawaliła i straciła nagle ciśnienie, skutkiem czego samolot stoczył się wolno z pokładu i, z silnikiem daremnie wyjącym na pełnych obrotach, runął wprost do oceanu, czatującego osiemnaście metrów niżej. I poszedł na dno jak kamień, i zniknął. Ot tak, po prostu.
Pete’a przeniesiono do Patuxent River – do Pax River, jak brzmiała nazwa bazy w żargonie pilotów – by mógł uczęszczać na zajęcia w nowo otwartej szkole pilotów oblatywaczy. Uznawano to za poważny awans w karierze młodego oficera. Teraz, kiedy wojna w Korei dobiegła końca i kiedy zabrakło szansy na loty bojowe, wszyscy najlepsi „chłopcy z szybkich” pragnęli zdobyć szlify pilota oblatywacza. Nie nazywali tego „lotami próbno-doświadczalnymi”, nie, nigdy. W wojsku zawsze mówili: „oblatywanie”, tylko tak. W owym czasie samoloty odrzutowe były używane ledwie od dziesięciu lat i marynarka wojenna wciąż testowała nowe modele myśliwców. A Pax River uchodziła za jej główny ośrodek doświadczalny.
Jane podobał się nowy dom, który tam sobie kupili. Może nie tak jak ich bajkowa chatka w Jacksonville, ale z drugiej strony to oczywiste, bo przecież tego domu sami nie projektowali. Zamieszkali w osiedlu zwanym North Town Creek, dziesięć kilometrów od bazy. North Town Creek, podobnie jak baza, leżało na półwyspie porośniętym karłowatą sosną, który wcinał się głęboko w wody zatoki Chesapeake. Tak więc znów (już po raz drugi!) utknęli między sosnami i krzewami rododendronu, bo te ostatnie rosły tu na każdym kroku. Loty i ćwiczenia naziemne Pete’a pochłaniały mnóstwo czasu. Wszyscy kursanci z jego grupy, z Grupy 20, narzekali, jak straszne obrywają cięgi i, rzecz jasna, cięgi te uwielbiali, bo szkółka w Pax River należała do ekstraklasy sił lotniczych marynarki wojennej. Całym światem towarzyskim Pete’a i Jane byli chłopcy z Grupy 20 oraz ich żony. Z nikim innym się nie zadawali. W tygodniu wciąż bywali u siebie na kolacjach, a w weekend niemal zawsze ktoś urządzał większe party; chodzili też razem na ryby albo jeździli na nartach wodnych po zatoce. Prawdę mówiąc, nawiązywanie kontaktów z ludźmi spoza lotniczego światka przychodziło im niełatwo, bo chłopcy umieli rozmawiać wyłącznie o... lataniu. Jednym z ulubionych zwrotów, jakie przewijały się często w tych rozmowach, było „wyciskanie rury na maks”. Tym terminem oblatywacze określali badanie maksymalnych możliwości danego samolotu, na przykład minimalnego promienia skrętu przy takiej to a takiej szybkości, i tak dalej. „Wyciskanie rury na maks”, testowanie osiągów maszyny, zdawało się największym wyzwaniem i dostarczało najwięcej satysfakcji podczas oblatywania. Określenie jak określenie – wcale nie brzmiało strasznie, przynajmniej początkowo. O właśnie, brzmiało tak, jakby chłopcy znów rozprawiali o sporcie.
Do czasu.
Pewnego słonecznego dnia jeden z kursantów Grupy 20, jeden z tych roześmianych młodzieńców, z którym jadali kolacje, z którym pili, z którym jeździli na nartach wodnych, podchodził do lądowania na A3J, lekkim samolocie szturmowym. Nie dopatrzył, zanim podniósł klapy, szybkość spadła poniżej dopuszczalnej, przeciągnął maszynę, rozwalił się i „spalił do stopnia uniemożliwiającego identyfikację”. I wyjęli galowe płaszcze, zaśpiewali pieśń o tych, co życie w przestworzach narażają, odwiesili płaszcze do szaf i pewnego wieczoru po kolacji zaczęli rozmawiać o katastrofie. Mali Indianie, których los tym razem oszczędził, kręcili i potrząsali głowami, mówiąc, że kumpla im cholernie szkoda, ale po kiego diabła tak długo zwlekał z podniesieniem klap?! Tak, tak, powinien był wiedzieć, czym to pachnie.
Nie minął tydzień, jak zginął następny kursant z Grupy 20. Leciał maszyną tego samego typu, A3J, i też podchodził do lądowania. Przedtem musiał wykonać zwrot o dziewięćdziesiąt stopni, nawaliły stery, jedna klapa tylnego stabilizatora zakleszczyła się w pozycji „do góry”, druga „w dół”, maszyna wpadła w korkociąg, runęła na ziemię z wysokości dwustu czterdziestu metrów, zostały z niej szczątki, a pilot „spalił się do stopnia uniemożliwiającego identyfikację”. I znów wyciągnęli galowe płaszcze, i znów śpiewali o tych, co w przestworzach, a kiedy płaszcze powędrowały do szaf, gdy nadszedł wieczór i zjedli już kolację, stwierdzili, że tak, zmarły był facetem w porządku, ale miał za mało doświadczenia i awaria sterów wpędziła go w zaułek, z którego nie umiał znaleźć wyjścia.
Wszystkie żony chciały krzyknąć: „Boże! Przecież to była awaria samolotu! Sa-mo-lo-tu! Na jakiej podstawie sądzicie, że którykolwiek z was poradziłby sobie lepiej?!”. Jednak zarówno Jane, jak i reszta żon podświadomie wiedziały, że czegoś takiego nie wolno im nawet sugerować. Bo Pete nigdy po sobie nie okazywał, że dręczą go obawy o własne życie. Nigdy. Zadać pytanie i podważać pewność siebie młodego pilota? To zagrywka nie tylko zła, ale wręcz niebezpieczna. I to także należało do niepisanego kodeksu obowiązującego Żonę Oficera. Od tej chwili za każdym razem, kiedy Pete miał lot i nie wracał na czas do domu, Jane ogarniał niepokój. Bała się – nie! była pewna! – że mąż zapędził się w jeden z tych zaułków, o których gadali z takim uniesieniem, w jedną z owych ślepych uliczek, które tak bardzo ożywiały wszystkie rozmowy przy kieliszku.
Niedługo potem ich kolejny przyjaciel oblatywał F-4, najnowszy i najszybszy samolot marynarki wojennej, znany jako Fantom. Wystartował, osiągnął pułap sześciu tysięcy metrów, obrócił maszynę nosem w dół i lotem nurkowym runął prosto do zatoki Chesapeake. Okazało się, że w jego aparaturze tlenowej brakowało złącza przewodów, że nastąpiło niedotlenienie krwi, skutkiem czego na dużej wysokości stracił po prostu przytomność. I znów wyciągnęli galowe płaszcze, i znów śpiewali o tych, co w przestworzach, a schowawszy płaszcze do szaf, mali Indianie nie mogli się wprost nadziwić: jak to w ogóle możliwe, żeby ktoś zapomniał sprawdzić złącza przewodów tlenowych?! A nawet jeśli zapomniał, musiał być chyba w cholernie kiepskim stanie, bo co, tak od razu zasnął? Tak szybko?!
Kilka dni po tym wydarzeniu Jane stała w oknie swego domku w North Town Creek. Nagle mniej więcej na wysokości lotniska ujrzała dym unoszący się nad sosnami. Ot, smugę dymu, nic więcej. Nie słyszała grzmotu eksplozji, nie słyszała syren, nie słyszała żadnych innych odgłosów. Przeszła do innego pokoju, żeby odpędzić dręczące myśli, ale... skąd ten dym? Nie mogła znaleźć żadnego wytłumaczenia. Wróciła do okna. Na podwórzu domu naprzeciwko ujrzała grupkę ludzi. Stali i... patrzyli w stronę jej domu, jakby naradzając się, co robić. Jane odwróciła wzrok, ale nie wytrzymała – znów spojrzała w okno. Kątem oka dostrzegła sylwetkę mężczyzny zmierzającego ścieżką do frontowych drzwi... jej domu. Dobrze wiedziała, kim ten mężczyzna jest; takie koszmary nawiedzały ją w snach, i to nieraz. Z tym że to nie był sen. Nie, Jane nie śniła, przeciwnie, była rozbudzona, czujna i przytomna. Ba! Przytomna jak nigdy w życiu! Sparaliżowana, kompletnie dobita widokiem, po prostu stała i czekała, aż zadzwoni dzwonek. Czekała, lecz nie słyszała najmniejszego szmeru. Wreszcie nie mogła już dłużej wytrzymać. W przeciwieństwie do snu na jawie Jane była zbyt opanowana i zbyt grzeczna, by nie otwierając drzwi, wrzasnąć: „Precz! Odejdź stąd!”. Więc je otworzyła. W progu nie ujrzała nikogo, absolutnie nikogo. Na podwórzu po drugiej stronie ulicy też nikogo nie było. Na trawnikach i na porośniętych rododendronami ścieżkach w promieniu stu metrów od domu nie było po prostu ludzi.
Wtedy zaczął się okres, kiedy to miewała i koszmarne sny, i halucynacje, ciągle, ustawicznie. Halucynacje mogło wywołać dosłownie wszystko: kłąb dymu, telefon, który przestał dzwonić, nim zdążyła podnieść słuchawkę, wycie syreny, nawet warkot ruszających ciężarówek (przecież lotnicze wozy ratunkowe tak warczą!). Zerkała wówczas w okno, na ścieżce widziała sylwetkę mężczyzny idącego do drzwi i czekała na dzwonek. Jedyna różnica między snem a halucynacjami polegała na tym, że sceny ze snów zawsze przeżywała w ich domku w Jacksonville. Ale w obu przypadkach uczucie, że tym razem dzieje się to naprawdę, było aż nadto realne.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
Okładka
Strona tytułowa
Strona redakcyjna
ANIOŁY