Na zawsze piękni i młodzi - Emma Popik - ebook

Na zawsze piękni i młodzi ebook

Emma Popik

0,0

Opis

Ofiarowujemy czytelnikom sprawdzoną hard sf. Prezentowane opowiadania – ostre, znaczące i niezmiennie ciekawe – ukazywały się drukiem w Fantastyce, Nowej Fantastyce, Science Fiction, Fantasy and Horror oraz w osobnych wydaniach książkowych; wśród nich Mistrz – uznany za jedno ze stu najlepszych polskich opowiadań. Zebraliśmy je razem i wierzymy, że tą literacką ucztą zadowolimy zarówno wyrafinowanych smakoszy, jak czytelników lubiących po prostu dobrą, „męska” prozę, pełną akcji, przygód, mięsistych scen, ale niepozbawioną refleksji.

E-MMA Popik – Mistrzyni Małej Apokalipsy – funduje nam pełną przygód i emocji podróż w czasie i przestrzeni. Zaczynamy od Ziemi w niedalekiej przyszłości, wraz z jej problemami społecznymi – uzależnieniem od maszyn, mediów, młodości – potem akcja przenosi się na inne światy, ucieka od degenerującej się Matki-Ziemi, ale wciąż rzecz dzieje w nieodległym jutrze, by nagle we wstrząsającym Nadejściu Fortynbrasa skoczyć w przód i trafić na agonię naszej rzeczywistości. Kolejna odsłona to „odrodzenie” ziemskiej cywilizacji w Mistrzu i Enklawie, może jednak nie całkiem nieudane, stąd Zezwolenie na początek czegoś zupełnie nowego, w jakiejś pętli czasu, w odmiennych warunkach. Zbiór zamyka niosący nadzieję Vaast.

Szokujące wydarzenia, nowe światy i fascynujące pomysły – oto recepta na doskonałe opowiadania.

E-MMA zaprowadzi cię do dzikich dzielnic, gdzie rządzi zdegenerowana technika, pociągnie w podziemia kryjące gigantyczne zespoły maszyn, które miały wszystko człowiekowi zapewnić, więc oddał im swoje życie; zamknie cię wraz z nimi w domu – i tylko one będą twoim oknem na świat, a potem powiedzie cię do Terminalu, skąd zamiast do raju obiecanego trafisz do ludzkiego piekła.

Będziesz walczył, opierał się? Próbuj, choć maszyny mają programy uwzględniające twój bunt.

E-MMA jednak, jak zawsze, skupia się na człowieku i jego sprawach. Choć nagi i bezbronny, oddzierany po kawałku z dumy, woli i ciała, wciąż ma marzenia i wiarę w ocalenie. Ufa, że również w jego mieście pojawi się tajemniczy przybysz, który samą swoją obecnością wszystko naprawia. Rozpoznasz go, dasz się odmienić, przemkniesz cało pośród ścierających się mocy?

Próbuj, nie ustawaj...

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 290

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




EMMA POPIK

NA ZAWSZE PIĘKNI I MŁODZI

Oficyna wydawnicza RW2010 Poznań 2013

Redakcja Joanna Ślużyńska

Korekta Natalia Szczepkowska

Redakcja techniczna zespół RW2010

Copyright © Emma Popik 2013

Okładka Copyright © Mateo 2013

Copyright © for the Polish edition by RW2010, 2013

e– wydanie I

ISBN 978-83-7949-031-8

Wszelkie prawa zastrzeżone. Kopiowanie całości albo fragmentu – z wyjątkiem cytatów w artykułach i recenzjach – możliwe jest tylko za zgodą wydawcy.

Aby powstała to książka, nie wycięto ani jednego drzewa.

Oficyna wydawnicza RW2010

Dział handlowy: [email protected]

Zapraszamy do naszego serwisu: www.rw2010.pl

Na zawsze piękni i młodzi

Ledwo postawili stopy za progiem, poczuli, że jest coś niedobrego w tym świecie. Ta rzeczywistość była niby strup, spod którego wypływała zielona materia. Dziewczyna podniosła ostrzyżoną głowkę i wciągnęła gęste powietrze – jakby zapach zaschniętej krwi. Spojrzała na wahającego się chłopca z wyzwaniem: „Tak mnie kochasz?”.

Może pod wpływem tego zapachu i przesyconego wilgocią powietrza w wielkich oczach chłopca pojawił się obraz z wczesnego dzieciństwa. Nie pamiętał o nim, zobaczył go dopiero teraz: „Zerwał się ze snu i otworzył oczy, słysząc krzyk matki. Pchała drzwi ramionami, starała się je zamknąć. Jedna ręka mężczyzny, usiłującego się wedrzeć do domu, napierała na futrynę, druga, wgniatając się w zamek, blokowała go, by się nie zatrzasnął. W białej smudze światła – czarne, pozdzierane paznokcie. Czy się wygrzebał z ziemi, z grobu? Nagle jego twarz w czerni przedpokoju. Biała, zalana krwią. I tak! Z wyrwanym okiem. – To ojciec! – krzyknął i zakrył głowę poduszką”. Nie pamiętał zakończenia. Czyżby ów potwór napierał, usiłując wejść?

Chłopiec z dziewczyną odeszli już kawałek od niekończącego się ciągu budynków okolonych murem, które nazywali swoim światem. Jasne ulice pod lampami, cicho szumiące pojazdy, radosne sklepy i weseli ludzie, podjadający lody lub frytki, chodzący po trotuarach wśród donic z drzewkami, stąpali po kafelkach w desenie, łagodni w złotym klimacie, a wieczorem zasypiali, gdy gaszono światła. Gdzieś za murem był świat drugi, nieznany i zakazany.

– Cii – mówiła matka, kładąc palec na ustach, gdy pytał o mieszkańców tajemniczej krainy. – Oni są, no, inni. – Kiwała powoli głową, jakby widząc straszne obrazy. Nie mogła się z nimi pogodzić. Czy i jej jawił się okaleczony ojciec, którego należało wypchnąć za bramę, bo nikomu stamtąd nie pozwalano żyć tu, wśród pięknych ludzi?

Szli długą, prostą ulicą w słońcu i kurzu, mając za plecami mur, stąpali po ziemi niczyjej. Była jeszcze szansa, by zawrócić, ale ciągnął ich cel: mieszkanie w drugim końcu miasta, gdzie się wykochają za wszystkie czasy w ciągu nadchodzącej nocy. Tam będzie gniazdko, załatwione dzięki nielicznym, grzesznym kontaktom ze znajomymi, którzy kiedyś, podobnie jak oni, wyszli i nigdy nie zdołali powrócić. A może pchała ich przede wszystkim ciekawość i chęć złamania strasznego zakazu? Musieli się dowiedzieć. Nie znali ceny, jaką im przyjdzie zapłacić, bo by się cofnęli, żeby krzycząc, zakryć głowę poduszką.

Na końcu suchej ulicy stał wielki, szary gmach szpitala pokryty płaskorzeźbami. Przedstawiały ludzi: żywe przed sekundą istoty nagle zakrzepłe w bólu, o wargach obsuniętych poza zęby, z palcami zakrzywionymi w szpony. Chłopiec z dziewczyną szli wciąż przed siebie, trzymając się za spocone ręce, które wciąż się rozplatały. Na końcu ulicy obejrzeli się przez ramię; jeszcze zdołaliby dobiec do zbawczej bramy, ale przed nimi stał okrakiem szpital i tylko przez jego drzwi prowadziła droga. Zza budynku dobiegał szum wielkich tłumów przelewających się gniewnie na placu, a także uderzenia i krzyki na przemian z jękami.

– Znowu demonstrują – powiedział chłopiec. – O co im chodzi?

– Dlatego trzeba ich trzymać w szachu, za bramą – dodała dziewczyna.

Drzwi szpitala się otworzyły i wypadł z nich mężczyzna. Rzucił się ku nim; już miał pochwycić parę i wciągnąć ją do środka, gdy spojrzawszy w twarz chłopca, stanął jak uderzony. W jego jedynym oku odbiło się zdumienie i wściekłość, oczodół drugiego był zaklęsły, lecz chłopcu wydało się, że widzi spływającą z niego strużkę krwi. Ta chwila zwłoki ich uratowała, przynajmniej teraz. Popędzili wzdłuż bryły budynku, potem wpadli pomiędzy prostokątne domy o tynku popękanym od upału, jakby cierpiącym odwieczne pragnienie, i gnali po burych brukach w przestrzeni geometrycznej, złożonej z płaszczyzn i krzywizn, wśród których wiatr wysuszał nieliczne ziarnka piasku, a na nich ostro lśniło słońce.

Wpadli w jakieś przejście pomiędzy domami i nagle znaleźli się w świecie zupełnie odmiennym. Stanąwszy w kwadracie podwórka, spoglądali na stojące wokoło domy o ścianach poprzerastanych gałęziami roślin jak wieprzowina tłuszczem. Prostokąty okien i drzwi oplecione pnączami były nieomal niewidoczne, na tynkach rozpełzały się cienkie gałązki, tworząc jakby system krwionośny. Było tu gorąco i parno, a liście, olbrzymie niby dłonie, w kolorze intensywnej zieleni, wydzielały zapach jak trujące rośliny. Ich warstwa zewnętrzna, cienka błona komórkowa, była przejrzysta; pod nią przelewały się żarłoczne płyny, łączące się w grudki plazmy. Czym się karmiły te zachłanne rośliny, komu dawały życie? Trudno tu było oddychać, więc zatrzymali się zdyszani po biegu.

Domy wydawały się zupełnie puste, ale na spękanym betonie stała urocza ogrodowa ławeczka, opleciona wieńcami liści otulającymi białe szczebelki. Siedziała tu miła staruszka robiąca na drutach.

– Do mnie dzieci, zbliżcie się – zawołała ciepło.

Podchodzili bliżej, usiłując sobie przypomnieć, z jakiej to okrutnej bajki mogłaby być postacią. Już widzieli jej łysą czaszkę o pofałdowanej skórze i twarz całą w bliznach i szwach. Olbrzymie wypukłe oczy o wodnistych soczewkach tkwiły w srebrnej blaszce czujników, umożliwiających przekazywanie obrazów do mózgu.

„Babciu, dlaczego masz takie wielkie oczy?” – pomyślała dziewczyna.

Starowina uśmiechnęła się spod rozciągniętych, cienkich warg, których w istocie wcale nie było, bo je dawno sprzedała; wyszczerzyły się zęby, ruchome jak wielkie, żółte klawisze. Wstawiono je niedbale, widać były tanie, i klekotały przy każdym słowie.

„Babciu, dlaczego masz takie wielkie zęby?” – pomyślała dziewczyna.

Kiedy się zbliżyli, druty zamigotały szybciej. Kobieta robiła olbrzymią skarpetę, zdolną pomieścić nogę słonia; jej własne nogi okrywała od kolan derka, ale chłopiec odniósł wrażenie, że wcale ich nie miała. Tuż obok leżał tłusty, leniwy pies, wiekowy jak jego pani, będący na wpół tylko żywym stworzeniem. Także jego ciało zrosło się z drobnymi urządzeniami, zastępującymi mu żołądek i płuca, czy umożliwiającymi przeczołganie się kilka kroków.

– Witajcie, Jasiu i Małgosiu – powiedziała z uśmiechem staruszka.

– Nie nazywam się Jaś – rzekł chłopiec, a dziewczyna zadrżała.

– Owszem, tak. – Kobieta rozciągnęła w uśmiechu szparę po ustach i zęby się poprzesuwały.

– I ja byłam kiedyś taką ładną Małgosią. Szłam przez las suchymi ulicami wśród prostokątnych domów.

– Czy spotkała pani Babę Jagę? – zapytała dziewczyna.

– To mnie spotkał zły wilk, który polował na takie ładne dziewczątka. – Ogarnęła krótko ostrzyżone włosy dziewczyny pożądliwym spojrzeniem. – I wyżarł mi usta! – wrzasnęła i zaśmiała się. – I kłami poorał twarz, wyrywając kawałki skóry. A ten wilk wciąż poluje na takie ładne buzie. Łakomy jest na napiętą skórę i na jędrne policzki. Nie spotkaliście go? E, musieliście.

– A po co wilkowi cudza skóra? – zapytał rzeczowo chłopiec.

– I mnie by się przydała – rzekła łakomie stara. – Patrz! – Szybkim ruchem odrzuciła derkę z nóg, które nie istniały.

Widok był odrażający. Od kolan ciągnęły się rury i przewody łącząc je we wspólnym z psem krwiobiegu, a najdłuższa rura ciągnęła się aż do budynku i wnikała w zieleń, ssąc chlorofil. W taki sposób człowiek, zwierzę i rośliny podtrzymywały nawzajem swoje życie. Dziewczyna zasłoniła twarz, chłopiec chwycił ją odruchowo w ramiona, a kiedy stara zaśmiała się chichotliwie, ocknęli się i rzucili pędem przed siebie.

Kiedy już zniknęli w plątaninie podwórek i zieleni, kobieta zaczęła trząść głową, a potem popłynęły łzy i płakała nad swoim zmarnowanym życiem oraz pokaleczonym ciałem.

Przecież nie była jeszcze stara, a musiała aż do śmierci tkwić w opuszczonej dzielnicy, gdzie wszyscy umarli, a jej pozwolono żyć w uznaniu zasług. Właśnie z naprzeciwka wyszedł mężczyzna, a kobieta, mimo że od lat nie musiała się go bać, zadrżała.

„Polujesz, wilku” – pomyślała.

– Gdzie oni pobiegli?!

– A co dostanę, jak powiem?

– Nic.

– Jestem zasłużona. – Wyciągnęła skądś papier. – Mam dyplom. Byłam dobrą dawczynią. – Przeciągnęła ręką po twarzy. – Jak widać. W nagrodę tu mieszkam.

Wilk wyrwał dokument z jej ręki i przedarł go powoli na pół, patrząc w oczy staruszki.

– Każdy dawca to bydlę.

– Przecież mnie schwytali, ledwo wyszłam za bramę, i zawlekli do szpitala. A tam zawsze zrobią, cokolwiek zechcą. Wypuszczona z ich łap, nie byłam zupełna.

– Po co wyłaziłaś z pięknej dzielnicy? – Znowu przedarł dokument z bezczelnym spokojem.

– Pokochałam.

– Na rozpustę, na łajdactwo wyszłaś. Nie szklij, znam się na babach i na waszej miłości.

– Musiała ci jakaś zaleźć za skórę – rzekła cicho, a on, patrząc ponad jej głową, zacisnąwszy zęby, darł z pasją dyplom, który otrzymała w zamian za wszystkie skrawki swego ciała, teraz zrośnięte z innymi ludźmi, których było stać na długie życie i wieczną młodość.

– To dla niej sprzedałeś swoje lewe oko? – zapytała cicho. – Jeżeli tak było, wiesz dobrze, że nie mogłam powrócić i musiałam sprzedawać z siebie coraz więcej, by mieć z czego żyć. Nie ma wyjścia, tacy jak my muszą się degenerować. Inni jeszcze mają siłę protestować. – Nasłuchiwała przez chwilę jęków rozganianego tłumu. A potem przypomniała sobie swój los. – Dasz mi policzki tej dziewczyny? Dasz jej włosy? Świeżą skórę, pachnącą i jędrną?

Stał przed nią w rozkroku, wziąwszy się pod boki.

– Mam pieniądze. – Wygrzebała z zakamarków kiecek plik banknotów. – Mogę kupić młodość tej dziewczyny.

Wyrwał pieniądze z jej ręki.

– Wycofane z obiegu. – Schował je do kieszeni. – Tobie już nie będą potrzebne.

– Oddaj! Zapłaciłam za nie skórą, nogami; zbierałam całe życie.

– Takim jak ty nie sprzedaje się niczego – warknął. – Nie wiesz o tym? Ani skrawka, ani jednej komórki.

– Nie, to nieprawda! – krzyknęła. – Jestem zasłużona dla państwa, przecież mieszkam tu w uznaniu, zapracowałam!

– Mów, stara, gdzie poszli? – Podskoczył ku niej i zaczął szarpać za ramiona, a wtedy jej pies poruszył się i pochwycił go zębami za nogę.

Mężczyzna odwrócił się rozwścieczony i zaklął:

– Ty, bydlę!

I zaczął kopać. Pies skomlał, jęczał i usiłując wydostać się spod gradu razów, wczołgiwał się pod ławkę. Od ciosu nagle pękła rurka, kobieta chwyciła się za gardło, zabrakło jej tchu, pies wpełzał coraz głębiej pod ławkę, kobieta trzepała rękami w powietrzu, jej pocięta twarz siniała, otwierała usta, łapiąc powietrze, lecz upadła do tyłu i znieruchomiała. Mężczyzna ocknął się, a potem powoli otarł but o miękkie rośliny. Nie spojrzawszy nawet na zwłoki, poszedł przed siebie. Na ławce leżało nieruchome pół ciała człowieka, a pod nim zdychał stary pies, odłączony od dawczyni życia.

Biegli pomiędzy prostokątami domów, a pnącza przyklejały się im do odzieży. Piękne i błękitne oczy chłopca rozszerzył strach, gładkie policzki dziewczyny spurpurowiały od wysiłku. Zobaczyli nagle przed sobą żelazną bramę na wpół otwartą, ale wrośniętą w ziemię i oplecioną gęstwą kleistej zieleni. Choć była zardzewiała i rzeźbiona w dziwaczne wzory, przypominała wejście do ich dzielnicy. Pomyśleli, że być może okrążyli miasto i dotarli do niego od tylnej strony, więc bez namysłu wpadli w cień i mrok gęstych drzew.

Był to stary cmentarz. W ciemnozielonej trawie stały olbrzymie grobowce z czarnego gładkiego kamienia, a bramki prowadzące do ich wnętrza odsunięto na bok, więc wyraźnie zobaczyli czarne trumny z zetlałymi resztkami tiulu po brzegach i wysuszone zwłoki prześwitujące przez gnijące wieka. Wysokie drzewa łączyły się u góry gałęziami, nieomal całkowicie zasłaniając niebo. W ciemności zobaczyli stojący na polanie olbrzymi, czarny karawan, suto ozdobiony lśniącymi złoceniami w kształcie liści i trupich czaszek. Nieopodal pasły się dwa czarne konie, ich zady lśniły aksamitną czernią w wąskim promyku słońca między liśćmi.

Stanęli zadyszani i oślepieni światłem w mroku. Nagle usłyszeli szumy i ze wszystkich grobowców zaczęli wychodzić ludzie. Niektórzy, właśnie obudzeni, wydostawali się z trumien, odstawiając na bok wieka. Stanęli kręgiem i po chwili jak zahipnotyzowani wpatrywali się w chłopca i dziewczynę. A oni zaczęli krzyczeć, w przerażeniu obejmując się ramionami i zaciskając powieki, lecz co chwila je otwierali i patrzyli, czy nie wyciągają się po nich pazury kościotrupów. Toteż nie dostrzegli, skąd wyszedł mężczyzna.

– Nie bójcie się – powiedział. – Jesteśmy żywi, jak i wy.

Zamilkli i zastygli z otwartymi oczami. Mężczyzna nie miał włosów, oskalpowano go, a blizna ciągnęła się wzdłuż brwi.

– Jestem tu przywódcą, ufam, że pozostaniecie z nami. Skoro tu przyszliście, macie świadomość, że jest to jedyne bezpieczne miejsce na świecie. Żyje się nam jak u Pana Boga za piecem. Tylko my możemy się nazywać ludźmi szczęśliwymi.

Właśnie w tym momencie usłyszeli dzikie wycie dobiegające z pobliskiego grobowca. Spojrzeli w tamtą stronę. W okienku na wpół wrośniętym w ziemię za przerdzewiałymi kratami pojawiła się biała twarz.

– Nie zwracajcie uwagi, to biedna kobieta. Jej mężowi wydarli serce.

– Kto?! – wykrzyknęli jednocześnie.

– Ci sami, przed którymi uciekacie. My wszyscy wydostaliśmy się z ich szponów uzbrojonych w skalpele. Każdy z nas jest mniej lub bardziej pokaleczony i niecałkowity.

Dopiero wtedy rozejrzeli się przytomniej po milczącym tłumie, a ludzie kolejno odchylali koszule na piersi i podwijali rękawy. Ciała pokryte bliznami, powycinane płaty skóry, odpiłowane żebra, usunięte rzepki kolanowe, wyjęte oczy, usunięte muszle uszu.

– Dlaczego? – krzyknął chłopiec.

– Ludzie z pięknej dzielnicy wykorzystują nas jako budulec, to im zapewnia zdrowie, młodość, przedłuża życie.

– To nie nasza wina – wyrwało się dziewczynie. – My mamy wszystko naturalne, swoje. – Ukryła policzki w dłoniach.

– I my pochodzimy z dzielnicy. Każdy z nas ją opuścił z ważnych powodów i został złapany za bramą. Takie jest prawo, czy niepisany zwyczaj: człowiek spoza dzielnicy musi stać się pacjentem szpitala.

– Nie można powrócić?

– Kto raz został okaleczony, należy do kalek. Piękny świat ich nie przyjmie, by się nie skazić. Trzeba pozostać w mieście i dalej handlować kawałkami swego ciała, by mieć z czego żyć. A ci, którzy się buntują, są bez praw. Kto nie ma siły na protest, przychodzi do nas. Tu jest zaklęte terytorium.

– Czy nie ma innego świata?! – krzyknęła dziewczyna.

Mężczyzna zamyślił się.

– Podobno poza miastem rośnie las. Gdybyście tam dotarli… Ale poza tą bramą – wskazał na zardzewiałe wejście – stajecie się łupem krążących wilków. Najlepiej będzie, jak pozostaniecie z nami – zakończył, a kobieta w grobowcu znowu zawyła.

– Wy tu jecie, a nocą potraficie zasnąć, kochać się? – zapytał chłopiec.

– Żyjemy normalnie.

– Nie moglibyśmy – powiedziała dziewczyna. – Patrząc na wasze blizny, nieustannie czulibyśmy wyrzuty sumienia.

– Nie umiałbym tulić się z nią w grobowcu – rzekł ponuro chłopiec.

– Za tą bramą... – zaczął mężczyzna.

– Karawan! – przerwała mu dziewczyna. – Możesz nim zawieźć nas do granic miasta.

Potrząsnął przecząco głową.

– Zawieź nas tam, dokąd idziemy – poprosił chłopiec. – Kolega czeka na nas w swoim pokoju. Niedaleko stąd. On nam pomoże.

Mężczyzna zastanawiał się przez chwilę, wreszcie zaczął powoli zaprzęgać konie. Mieszkańcy cmentarza wciąż stali, napawając się urodą przybyszów, aż nagle z grobowca zdołała się uwolnić kobieta w białej sukni. W ręku trzymała czaszkę. Ten ludzki szczątek leżał w ziemi wiele lat i pożółkł ze starości, lecz szalona tuliła go do piersi.

– To on – szeptała ustami spieczonymi od gorączki.

Oprzytomniała nagle, widząc obcych.

– Nie zamykajcie mnie – poprosiła. – Wiem, że utraciłam zmysły, ale teraz mi wróciły. Pragnę stąd odejść i oddać szpitalowi całą siebie. Nie chcę żyć, nie mam po co. – Odłożyła na grobowiec czaszkę, opierając ją na połamanej szczęce.

Ludzie chcieli ją schwytać, lecz dowódca ich powstrzymał.

– Ona ma prawo wybierać, niech idzie.

Biała suknia kobiety szargała się w trawie, gdy szła ku żelaznej bramie. Stanęła, odwróciła się ku ludziom i wciągnąwszy powietrze z głębokim westchnieniem, zdecydowanie przekroczyła granicę. Milczenie pochłonęło ją bezpowrotnie.

Konie już były wprzęgnięte, stały, omiatając ogonami zad i nogi, a ich czarna sierść nie lśniła, przypominając skórę demonów. Mężczyzna stał przy karawanie, przytrzymując ramieniem uchylone drzwiczki, i zapraszał ich do środka. Wzdrygnęli się, jakby mieli wejść do trumny; dziewczyna chwyciła chłopca wpół i zbliżywszy się powoli po ciemnej trawie, wstąpiła z nim po dwóch stopniach do czarnego wnętrza.

Po chwili ich oczy przyzwyczaiły się do mroku. Czarne pudło zaiste było jak grób; zanim zdążyli pomyśleć, drzwi zatrzasnęły się za ich plecami. Przeszył ich dreszcz, karawan szarpnął, upadli na podłogę; nie przybito tu ławki, musieli leżeć, więc objęli się ramionami, by szarpnięcia pojazdu nie turlały ich po podłodze. Pierwszy raz w życiu ciała naparły na siebie; marzyli kiedyś o tym, gotowi wszystko temu poświęcić, a teraz czuli się niby dwie drewniane klepki, wstrząsane regularnie na zakurzonej podłodze. Dziewczyna wtuliła policzek w ramię chłopca, by się nie rozkrwawić o deski, a on próbował wzrokiem przeniknąć ciemność. Jechali powoli i wydawało się, że świata nie ma, a poza ich ruchomym grobem nie istnieje życie.

Nagle się zatrzymali i po chwili drzwiczki zostały otwarte. Oślepieni słońcem, trzymając się karawanu i macając stopami, wysiedli, mając wciąż zaciśnięte powieki. Zanim je otworzyli, karawan bezgłośnie odjechał.

Była to dzielnica wielkich pustych wieżowców na tle lasu. Ale zieleń pochłaniała domy, leżąc na ich dachach olbrzymią ośmiornicą i obejmując ściany mackami gałęzi. Wślizgiwały się przez okna, by się rozprzestrzenić po podłogach setek pokoi milionami liści. Już nie wiadomo było, co jest starą płytą betonową, a co ścięgnami żywego drzewa, tak się wszystko poprzerastało wzajemnie. Tu i ówdzie z przerdzewiałych rur wyciekała woda w tej kiedyś nowoczesnej i wymarzonej dzielnicy. I tu nikt nie mieszkał.

Dopiero teraz zrozumieli, jak mało jest ludzi w tym wielkim mieście i dlaczego ciało, narządy i kości są tak bezcennym towarem. Wiedzieli, że niektórzy muszą dostarczać materiału tym, którzy mogą przeżyć – już się jakoś z tym pogodzili – ale gdzie jest prawdziwy wróg w ogóle nie wiedzieli, ani nie odgadywali przyczyny. Myśleli tylko o tym, by odnaleźć przyjaciela, już nie po to, by skorzystać z jego mieszkania, na samą myśl o tym czuli teraz zawstydzenie, ale trwała w nich wiara w pomoc i przewodnictwo tego człowieka. On im powie, jaką drogą przejść przez skłębioną dżunglę, by dotrzeć do innych światów. Wstąpili w białe, betonowe pudło stojące na mniejszym z boków i szli wśród pełznącej po schodach zieleni i resztek dawnego życia.

Wszędzie walały się buty, rozwłóczyły wzorzyste suknie, zsypywały się stosy zetlałych książek, lecz w pustych, szalonych od zieleni pokojach brakowało ludzi. Potrącili skrzynkę jakiegoś aparatu, a ta spadła w dół po piętrach, czyniąc łoskot na każdym z żelaznych stopni. Zatrzymali się przerażeni, ale nie było żadnego odzewu. Dopiero kiedy hałas ucichł, usłyszeli słaby krzyk.

– Do mnie, tutaj! – I głos zamilkł.

Po chwili potrzebnej na uspokojenie bicia serca zaczęli biec, gdzie ich wzywano. Chłopiec rozpoznał głos przyjaciela, z którym się bawił w zamierzchłym pięknym dzieciństwie. Potem przyjaciel zniknął, nikt nie chciał wyjaśnić, co się z nim stało, toteż niedawno usłyszany głos w telefonie wzbudził w chłopcu radość, zwłaszcza że propozycja skorzystania z pustego apartamentu rozwiązywała ich problemy.

Jadąc tu karawanem, myślał o koledze jak o ostatniej desce ratunku. I cóż zastał! Jedną ścianę zarastała zieleń, a tamten leżał na niej rozkrzyżowany tysiącem rurek łączących się z rdzeniem drzewa. Jego twarz była zupełnie blada i pergaminowa, a oczy zapadnięte i mętne. Ciało już prawie zostało wessane przez roślinę, trawiła resztki kości nóg, plącząc się pomiędzy jelitami. Jakże człowiek mógł jeszcze żyć w takim stanie?! Zresztą już konał. Nie powie o żadnej drodze przez las ani o sposobie wydostania się na wolność. Chłopiec spojrzał na zbitą pilśń lasu. Nie ma żadnej ścieżki ani przesmyku. Nie ma wolności, świat nie istnieje. Poza tym okrutnym miastem jest tylko zieleń, która czyha i pochłania.

Dziewczyna, drżąc, obejmowała chłopca, wtulając twarz w jego ramiona, i starała się nie patrzeć na ten straszny widok. Odruchowo przygarnął jej głowę.

– Oszukał mnie – szepnął z rozpaczą.

„Czekałem tak długo, przyjacielu – myślał umierający. – Wierzyłem, że mnie uratujesz. Te rośliny pozwalają nam beztrosko żyć, póki jesteśmy zdrowi, a w razie choroby to one wyciągają z nas soki. Mógłbyś mi dać kawałek siebie, to nic złego, naprawdę, w przyszłości i ja poświęciłbym wszystko, czego byś zażądał. Ten wilk…” – myśl się urwała, a z korytarza wyszedł mężczyzna, który śledził parę od samego początku. Stanął, zasłaniając wejście, ale i tak nie zdołaliby uciec.

Chłopiec wpatrywał się w jego twarz.

– Chciałem wam oszczędzić tego widoku. Czekałem na was już przed szpitalem, ale mi umknęliście, więc musiałem się ukryć.

„Zdradziłeś mnie, przyjacielu” – pomyślał chłopiec, wpatrując się w twarz mężczyzny. I wtedy zobaczył ją w innym świetle. Pada na nią ostra smuga z lampy, z oczodołów płynie krew.

– Ojciec! – krzyknął.

– No to co? – rzekł tamten twardo.

– Dlaczego? – jęknął chłopiec, a dziewczyna odchyliła głowę i spojrzała z ciekawością i nadzieją.

– Ja też zrobiłem to z miłości. Tak! Dla twojej matki. Żyliśmy w nędzy, więc sprzedałem swoje oko i uciekłem ze szpitala, przekopując się przez ziemię. A ona! Przeniosła się do pięknej dzielnicy. I wiesz, co robiła! Ty mnie nie obchodzisz! – podskoczył i wbił synowi w ramię igłę zastrzyku, po którym chłopiec osunął się na ziemię.

Dziewczyna, nim z nią uczyniono to samo, zobaczyła, jak ciało na ścianie traci wodę i zamienia się w suchą rzeźbę człowieka z bolesnym grymasem twarzy, taką jak na gmachu szpitala.

– Dlaczego tu jest tak ciemno? – zapytał chłopiec, ale dziewczyna, mając wyciętą skórę na policzkach, nie mogła wyjaśnić, że ojciec kazał wyjąć mu dwoje oczu. Teraz turlają się na podłodze karawanu, który z litości czekał na nich przed szpitalem; a mężczyzna z cmentarza wyniósł nieprzytomnych, by uratować ich i dać im szansę życia wśród grobowców. Bo piękna dzielnica jest przecież przeszłością i dzieciństwem, innego świata nie ma, a my wszyscy jesteśmy mniej lub bardziej okaleczeni.

Bramy strachu

– Nie potrzebujemy bohaterów – powiedział Odźwierny przy bramie Miasta, patrząc obojętnie na Przybysza w zakurzonym ubraniu.

– Ale ja zgadzam się umrzeć – odpowiedział obcy.

Deklaracja nie uczyniła na Odźwiernym żadnego wrażenia; chciał już wyłączyć wizję, tym bardziej że zbliżała się kawalkada samochodów z zerwanymi dachami, od której dobiegały dźwięki ręcznych CB i pijackie krzyki. Samochody zaczęły przemykać obok; oszołomione narkotykami dziewczyny leżały przewieszone przez drzwiczki, chłopcy wrzeszczeli przez radia, oglądając rozmówców na ekranie, umieszczonym ponad licznikiem prędkości (wskazującym zawsze kilkadziesiąt kilometrów mniej niż należało). Jeździli tak wokół Miasta, nie mogąc się wydostać poza mury, i szaleli. Odźwierny wzruszył ramionami.

– Synalkowie bogaczy, dziewczyny z dobrych domów, niczego im nie brakuje... Ja bym mojemu spuścił takie lanie, że matka by go nie poznała. Czego chcą, do cholery?!

– Czy są wolni? – zapytał Przybysz.

Odźwierny wzruszył ramionami.

– Już ich chyba skomercjalizowali. Był festiwal i sprzedali go telewizji, wybuchły bójki, nie mam pojęcia, kto czego bronił, gdyż Securitas, Czarne Mundury...

– Rozumiem – szepnął Przybysz.

– Nie wiem, czemu ci to mówię – usprawiedliwiał się Odźwierny, siedząc w swej szklanej klatce tuż obok zapory w bramie, przypominającej wielką przejrzystą szybę. Nikt nie wiedział, jak wysoko sięgała; dość, że przerwy pomiędzy domami wypełniała energia, tutaj i wszędzie naokoło Miasta; każdą dziurę zapieczętowano, odgradzając się od groźnego świata zewnętrznego.

Odźwierny, wzruszywszy ponownie ramionami, pokiwał głową, a jego wzrok prześlizgnął się po cholewkach obcego i w oczach zalśniło zaciekawienie, zazdrość, a nawet podziw.

– Masz wojskowe buty. – Głaskał je spojrzeniem. – Czy przeszedłeś przez tereny objęte wojną?

Przybysz nie musiał potwierdzać. Palce Odźwiernego zawisły ponad klawiaturą komputera wejściowego.

– To nie są buty Sprzymierzonych, ale tamtych – zauważył cicho Odźwierny i dopiero wtedy spojrzał w wielkie błękitne oczy obcego, patrzące mu w twarz i gdzieś poza niego. – Ilu musiałeś zabić?

– Nikogo.

– Chcesz powiedzieć, że dostałeś je w prezencie?

– Tak było.

– I może puścili cię wolno?

– Dlatego mnie widzisz.

– A jak przeszedłeś linię walk?

– Zabrał mnie konwój.

– Pomoc humanitarna nie ma prawa ratować ludzi. – Przybysz milczał. – Pewnie myślisz, że i ja ci pomogę?

– Jak chcesz.

– Ha, ha! – Odźwierny wybuchnął gorzkim śmiechem. – Sądzisz, że ode mnie zależy cokolwiek, że jestem panem swojej woli i w ogóle człowiekiem?!

– Tak!

– To ty nie znasz świata! Skąd się wziąłeś?

Przybysz stał spokojnie, milcząc.

– Nie jesteś chyba... Nie masz przypadkiem błon pomiędzy palcami?

Przybysz podniósł ramię w geście przysięgi, jednocześnie pokazał dłoń, na której nie było żadnych linii oprócz jednej, czerwonej i głębokiej, która przebiegała od przegubu do nasady palców, kończąc się krzyżykiem; tego jednakże Odźwierny nie widział, odniósł tylko wrażenie, że został jakoś szczególnie pozdrowiony.

Wybuchnął nagle długo skrywaną krzywdą.

– Nie mogę cię wpuścić! Brama jest prywatna i patrz, komputer wszystko rejestruje, liczy każdego, kto przechodzi. Program jest tak opracowany, że sam decyduje, kto może przejść, a ty... Wieczorem szef każe sobie przesyłać rejestry, nie ruszając się od swego biurka, ba, nie musi nawet naciskać klawisza, urządzenie włącza się samo, on nie trudzi się przecież liczeniem obywateli legalnych, osobników drugiej kategorii i tych poza prawem, czyli nędzarzy, bezrobotnych, azylantów. Możesz mieć tatuaż, kość w nosie, pióra w dupie, poruszać się na protezach przytwierdzonych do autobusu – wpuszczę cię, nie jesteśmy przecież faszystami! O nie! Nikt nie dyskryminuje ludzi z powodu wyglądu i koloru, no, może troszeczkę, ale musisz mieć konto w banku! A ty masz? Masz?! Nędzarzu, głodny skurwysynie, czyhający, by cię wpuścić, byś mógł, łasząc się i zerkając w oczy, zanurzyć ręce w gównie, żeby zarobić na talerz zupy. Bo ile jesteś wart? Tyle ile możesz zarobić. Wszystko przeliczą na pieniądze.

– Kto?

Odźwierny nagle zamilkł z otwartymi ustami, a potem zrobiwszy nieokreślony gest ręką, powiedział:

– Wszyscy. Takie czasy.

– A ty na ile się cenisz? – zapytał Przybysz.

– Dobrze – burknął Odźwierny. – Wiem, co chcesz przez to powiedzieć. Mogę przecież zawiadomić telewizję. – Jego ręka, wciąż zawieszona nad klawiaturą, obniżyła się. – Wpuszczę cię za bramę, ale wyłącznie po to, by z nimi porozmawiać, i jeżeli nie wyrażą zgody, będziesz musiał wyjść.

– Uczynię to.

– Żebym nie musiał cię wyrzucać, bo mam sposoby! Ostrzegam, nie będziesz mógł się pozbierać. – Palce nareszcie uderzyły w klawisze i w zaporze zrobiły się drzwi, lekki, ciemniejszy obrys.

– No, właź! – ponaglił Odźwierny.

Przybysz wcale się nie spieszył, stojąc wciąż prosto; nie wyglądało, że zamierza dać nura do środka, by się dostać do raju obfitości, nowoczesnej techniki i dobrobytu. Tu ciągnęli wszyscy, nawet z najdalszych stron, nie bacząc na trudy – wiele by dali, zaparli się własnej rodziny, kraju i religii, by te wartości przehandlować za wideo i samochód – lecz ten obcy zachowywał się wyniośle, jakby to on robił im wszystkim łaskę. Wreszcie, pochyliwszy się, bo był nadzwyczaj wysoki, przeszedł przez próg jednym krokiem i stanął tuż za przejrzystą ścianą energii, wcale się nie pchając do środka. Bramka zaraz została zamknięta i nie pozostał żaden ślad na kryształowym, falującym polu, a obcy wciąż stał w milczeniu – wyższy niż inni, a może jakoś wyniesiony – nie kwapiąc się wcale, by wejść głębiej do Miasta znajdującego się w stanie duchowego oblężenia. Odźwierny nie miał czasu się nim zająć, gdyż na zewnątrz już czekali następni, gotowi dać wszystko, swoją krew i swoje oczy.

Byli to dwaj czarnowłosi młodzieńcy, prawie chłopcy, ich ciała miały kolor o ton zbyt ciemny, o tę odrobinę, która czyni różnicę – bo kiedy jesteś jaśniejszy, wówczas należysz do białych, opalających się na plaży dla bogaczy, a więc stać cię na wakacje i świetnie wyglądasz w ubraniu z białego płótna, kochają cię kobiety, szczególnie gdy założysz kapelusz typu panama – ale ci zbyt długo przebywali na słońcu czy w brzuchu matki i stali się ciemni oraz podejrzani. Stali z pochylonymi głowami, ich brudne filcowe kapelusze ocieniały twarze, a poncha w fioletowe i zielone pasy nie przysłaniały braku koszul; gdy Odźwierny na nich warknął, podnieśli szybko głowy i przybliżyli twarze – zbyt brunatne i przeklęte – do przejrzystej szyby, a ich wargi czarne i zwierzęce, jakby psie, rozciągnęły się w triumfującym uśmiechu, odsłaniając trzonowe zęby, żółte i mocno osadzone. Spod poncha każdy wyszarpnął, jak nóż zza paska, duży kawał papieru, wręcz płachtę, podklejoną plastykiem i niezniszczalną, na której znajdowały się litery ozdobione zawijasami staroświeckiej kaligrafii, a u dołu widniał podpis głównego managera, poświadczający autentyczność czeków imiennych na dużą kwotę – więc Odźwierny nie mógł nic innego zrobić, jak tylko się skłonić znad klawiatury i powiedzieć głośno: sorry, mister, yes, mister, bo taka była jego gramatyka, a palce już mknęły po klawiaturze, rejestrując i otwierając, tym razem całą zaporę, wzdłuż i wszerz, by zniknęły progi i podarte mokasyny nie rozpruły się o nie jeszcze bardziej.

Dopiero gdy przeszli ulicą w dół i zniknęli w blasku bijącym od sklepów, w łunie wystaw sklepowych i polerowanych wysokich klamek, Odźwierny zwrócił się do obcego, jakby nieco zdziwiony, że on tu jeszcze stoi. Przecież mógł niepostrzeżenie zrobić jeden krok poza próg wielkiego sklepu, który nie posiadał drzwi ani przedniej ściany, tylko przejrzystą kurtynę ze światła; tuż za nią stały na podłodze stosy koszyków i piramidy przedmiotów ułożonych gustownie według kształtów i kolorów, które można było dowolnie przerzucać, a cierpliwa obsługa o skórze ciemnej lub białej układała je starannie na powrót.

Obcy nie zrobił tego kroku – choć było to łatwe i dla większości oczywiste – by zyskać azyl, jako że sklep ochroniłby najważniejszego człowieka na świecie: klienta, nie szkodzi, że bez pieniędzy i szansy na zarobek, ale niosącego w sobie potencję tysięcy, którzy przyjdą przez niego zachęceni.

Odźwierny o tym wiedział; godność obcego wzbudziła w nim ulotną refleksję, pomieszaną z goryczą i podziwem, ale musiał być twardym człowiekiem – za to mu płacono.

– Stój tutaj! – rzucił rozkaz bez sensu i już łączył się z telewizją.

Taki Odźwierny zna wiele wejść, bramy są przecież wszędzie. Kiedy kumpel połączył go ze studiem („wiesz, stary, zrób mi to”) i zobaczył na ekranie uśmiechniętą i śliczną sekretarkę umalowaną jak gwiazda filmowa, piekielnie inteligentną i znającą swój zawód, kiwnął wtedy na obcego, który pochylając się wszedł do szklanej dyżurki i ponownie stanął spokojnie przy drzwiach, jakby te wydarzenia nie jego dotyczyły, jakby toczyły się poza nim.

Złote powieki sekretarki ani drgnęły, gdy bezwzględny wzrok badał każdy szczegół twarzy petenta, rejestrując olbrzymie brwi, jak dwa czarne skrzydła, i piękny nos, wygięty subtelnym łukiem.

– Masz krzywą przegrodę nosową – zauważyła rzeczowo, wielka uroda Przybysza nie czyniła na niej żadnego wrażenia. – Twoja twarz jest zbyt szczupła, powinieneś zapuścić włosy, by okalały ci policzki, wydadzą się wówczas pełniejsze. Włosy są gęste i wyglądają na mocne, podnieś je garścią do góry. Czy mógłbyś na nich zawisnąć? – Nie czekając na odpowiedź, opuściła powieki, przenosząc wzrok niżej, ku jego ustom. – Czy się malujesz? Masz takie czerwone wargi. Nie? Tak podejrzewałam. Żadnej kultury. Otwórz usta. Nie tak szeroko, rozchyl je lekko. Dobrze, są bardzo wypukłe, ogólnie akceptuję. A co oznacza ta pionowa zmarszczka obok nich? Masz wszystkie zęby? – Spojrzenie wędrowało w dół. – Zbyt szczupłe ramiona, żyjesz w ascezie czy jesteś po prostu niedożywiony? Obniż nieco spodnie i pokaż brzuch. Twój pępek wygląda na autentyczny, urodziłeś się z ziemskiej kobiety, widzę, że został fachowo zawiązany, mieliście dobrego lekarza, pewnie lepiej powodziło ci się przed przewrotem. – Złote, zimne powieki opadały coraz niżej. – Zdejmij spodnie – powiedziały subtelne usta. – Odepnij sprzączkę paska, chcę zobaczyć, jak to robisz. Nie spiesz się tak, nie szarp, kobiety tego nie lubią, odchyl najpierw ten ostry zaczep, zrób to jednym palcem i patrz mi wtedy w oczy, nie zwracaj uwagi na to, że mam wzrok skierowany gdzie indziej. Taak, prymitywne. Przytrzymaj spodnie jedną ręką, nieco ukosem, musisz tyle samo odsłaniać, co zakrywać. Właściwie ile masz w zwodzie? No dobrze, nie mów, i tak wiem, to mój zawód i oni wiedzą, za co mi płacą. Jeżeli chcesz zostać kupiony, musisz więcej wiedzieć o możliwościach swego ciała.

– Przyszedłem, aby za was cierpieć – powiedział Przybysz.

– Musi to być jednak dobrze zrobione – odparła, już odwrócona do wideokomputera, by połączyć się z szefem. Nawet nie powiedziała obcemu, że może podciągnąć spodnie i zapiąć pasek, wtykając kolec od sprzączki w dziurkę szybkim, niedbałym ruchem mężczyzny, który się po prostu ubiera.

Ekran w głębi rozjaśnił się, pokazując obszerne studio. Ostre światło reflektorów stojących po okręgu oświetlało perską otomanę okrytą dywanem, na której leżała naga para; mężczyzna na kobiecie, wsparty na łokciach, tuż obok jej piersi rozchylonych na boki, o sutkach pokrytych czerwoną szminką – całował ją tak, by jednocześnie pokazywać język i nie dotykać jej ust starannie umalowanych i lśniących, gdyż błyszczki imitujące ślinę szybko wysychają i trzeba przerywać zdjęcia na poprawianie makijażu.

Szef stał na środku; olbrzymi mężczyzna z mały komórkowym wideofonem, niknącym w umięśnionej ręce; jego postrzępione szare włosy wichrzyły się wokół głowy niby szalona aureola z pierza, lecz jakoś żałośnie kończyły się na karku, spięte gumką. Stał w rozkroku w podartych, za luźnych dżinsach. Musiał być oryginałem, trochę, oczywiście, nieprzystosowanym społecznie, gdyż to się dobrze sprzedawało i tego oczekiwała publiczność; a poza tym, do cholery, klient musi wiedzieć, z kim ma do czynienia.

Reżyser słuchał relacji sekretarki, popatrując na wideofon; właśnie oglądał film nagrany podczas rozmowy z obcym – odpięcie paska i opuszczenie spodni – przypatrywał się ciału z fachowym skupieniem, kalkulując, co się da zrobić z tego materiału. Trwało to dłuższą chwilę; kamerzysta za jego plecami zdjął słuchawki. Na ten sygnał chłopak lekko zeskoczył z dziewczyny, biorąc głęboki oddech i rozluźniając mięśnie. Usiadł na brzegu kanapy i zza oparcia wyciągnął butelkę wody mineralnej. Pił, przechylając się do tyłu; uda trzymał razem, chociaż genitalia pokrywała dokładnie naciągnięta, niewidoczna folia, zapewniająca ochronę absolutnie niezbędną w pracy, której warunki nie były łatwe. Światło, żar i kurz powodowały częste egzemy, a charakteryzatorki szczotkujące włosy łonowe, pracujące często całą dobę, unosiły członka niedbale, biorąc go w dwa palce uzbrojone w ostre paznokcie – zadrapania, szczególnie na samym końcu, długo się goiły, tracił więc dniówki i pieniądze. Zaspokoiwszy pragnienie, wręczył butelkę swojej partnerce. Dziewczyna wyjęła z włosów miniaturowy telefon, wyglądający jak ozdobny klips, i jedną ręką sięgając po wodę, drugą zacisnęła na czipie; urządzenie natychmiast się włączyło, więc od razu zaczęła wydychać szeptem pytania: „czy przewinąłeś dziecko, jestem głodna, to się nie skończy przed czwartą rano, kocham cię”. Wyrzuciwszy z siebie tę depeszę, bo na więcej nie starczyłoby czasu, przypięła z powrotem aparat przy uchu, który w regularnych odcinkach czasu włączał się na odbiór; w trudnych chwilach zmęczenia wsłuchiwała się w uspokajające sygnały z domu: oddech śpiącego dziecka i człapanie kapci męża. Potem długo piła, wprawnie wlewając strumień wody na język, tak by z warg nie spłynęła szminka.

Obraz studia nagle zniknął; reżyser podjął decyzję i natychmiast wyłączył wizję. Płaci się za każdą milisekundę na antenie, co komputer dokładnie wylicza, a Odźwierny i obcy zobaczyli na ekranie wideofonu obraz nie dla ich oczu przeznaczony: piękna sekretarka rozmawiała z człowiekiem stojącym przy drzwiach jej biura. Tłumacząc dobitnie jakąś sprawę, tak jakby odganiała natręta – broniąc stanowiska telewizji – lecz jej twarz pozostawała nieruchoma i nie wyrażała gniewu. Kobieta była rzeczowa i opanowana. Gdy stwierdziła, że jest na wizji, nacisnęła guzik i twarz petenta pokryła mgła, czyniąc go nierozpoznawalnym, a ona powiedziała szybko:

– Stwierdziliśmy, że może być z ciebie materiał. Jeżeli znajdzie się sponsor, zrobimy przedstawienie. Wejdź do Miasta na trzy dni.

I natychmiast się wyłączyła.

Skinąwszy głową piekielnie zajętemu Odźwiernemu, który nawet nie miał czasu odwrócić głowy, Przybysz odszedł i nie spiesząc się, kroczył pewnie ulicą w dół, jakby wiedział, dokąd zmierza, a przecież nie mógł znać Miasta.

– Drzwi są otwarte – rzekł głośno Przybysz, stając na progu.