Królowa Salwatora - Emma Popik - ebook + książka

Królowa Salwatora ebook

Emma Popik

0,0

Opis

Przejmująca opowieść o ludziach walczących o uratowanie przepięknej, zabytkowej dzielnicy Gdańska – Biskupiej Górki – przed rozbiórką i zagładą. Skłóceni ze sobą nawzajem muszą przejść wewnętrzną przemianę, by stać się społecznością zorganizowaną wokół wspólnych celów. Symbolem tego zjednoczenia staje się cenny zabytek – zegar na wieży; mieszkańcy Biskupiej Górki muszą znaleźć sposób, żeby go wyremontować i ocalić. Inspiracją do ich działania staje się Królowa Salwatora – dziwaczka, ale zarazem duch dzielnicy.

 

Emma Popik

Gdańska pisarka, poetka, dziennikarka, tłumaczka z języka angielskiego. Debiutowała w 1966 r. utworami poetyckimi w miesięczniku społeczno-kulturalnym „Litery”. Pierwsze opowiadanie Mistrz opublikowała w 1983 r. w czasopiśmie „Fantastyka”. Autorka kilkunastu powieści i opowiadań, m.in. Tylko Ziemia (1986), Bramy strachu (1996), Genetyka bogów (1999), Tajemnice Emilki (2014), Złota ćma (2014), Raport (1988). Publikowała m.in. w „Przeglądzie Technicznym”, „Toposie”, „Nowej Fantastyce”. W latach 2000-2015 była redaktor naczelną „Nowego Kuriera Nadbałtyckiego”. Wydaną w 2004 r. książkę Wejście do baśni przetłumaczono na język japoński i zaprezentowano na wystawie wraz z oryginalnymi ilustracjami na Uniwersytecie Miyagi w Sendai.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 458

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




ROZDZIAŁ IZegar

1. PETRA I BACHA IDĄ

– Stromo! – Petra uniosła głowę. – I wysoko.

Osłoniwszy dłonią oczy od słońca, patrzy na szczyt góry. Stoi tam potężna twierdza. Na murach osadzono wysoką wieżę. Widać ją z każdego punktu Gdańska, leżącego u podnóża dzielnicy Biskupia Górka. Przewyższa szklane wieżowce i kościoły, i ten największy, będący znakiem miasta. Petra chce zobaczyć zegar na wieży.

Zimą niepokoiła się, czy wichury nie strąciły zegara. Nie odważyła się brnąć przez zaspy śnieżne, gdy wcześnie zapadał zmrok. Wybrała się teraz, w pierwszym dniu wiosny. Mieszkała w tej dzielnicy od dziecka. Biegała z koleżankami po lesie, zbierały tu pierwiosnki i dzikie tulipany.

Opuściła rękę i podjęła wędrówkę. Idzie uparcie, z zaciętymi ustami. Stanęła nagle, nie ma przejścia. Na piaszczystej powierzchni drogi, zrytej gnającą z góry wodą, leżą kamienie i żwir. Jest grząsko i niebezpiecznie. Przeskakiwanie po kamieniach ryzykowne. Schodzi na skraj pomiędzy drzewa. Idzie noga za nogą, chwytając się pni. Pochyla głowę pod zwisającymi gałęziami.

Las wyrósł dziko na wypielęgnowanych przed wojną terenach parku, gdzie na ławkach zasiadali eleganccy mężczyźni w towarzystwie kobiet w kapeluszach i prowadzili uprzejmą konwersację. Toczyła się w języku niemieckim, a oni spoglądali na Danzig z wysokich wzgórz dzielnicy. W ich oczach ujawniała się duma i zachwyt z powodu miejsca zamieszkania, ale w pewnym okresie pojawił się lęk. Potem zeszli na dół i już ich nie było.

– Petra, stój! – wrzasnęła idąca za nią Bacha. – Powiesz mi, po co tu leziemy?

– Chodź – ponagliła ją gestem.

– Mówiłaś, że historia wprost krzyczy z każdego kamienia – Baśka kopnęła najbliższy, zagradzający drogę – ale chyba nie z tego.

– Jeszcze kawałek, widać zręby murów.

– Mam dość! – wrzasnęła. – Przez cały kurs przewodników nawijałaś o twierdzy. Wreszcie mnie namówiłaś i leziemy bez sensu.

Objąwszy ramieniem pień drzewa, obróciła się w stronę dziewczyny. Teraz jej wyjawi cel wyprawy i swój wielki plan.

– Już rozumiem! – wyrwała się Bacha. – Wleczesz mnie, by sprawdzić moją wiedzę, co? No to posłuchaj! Właśnie tego dnia roku tysiąc dziewięćset trzydziestego dziewiątego gaulei­ter Albert Forster zawiesił wiechę tam, na dachu – wyciągnęła ramię w górę. – Wznoszono schronisko młodzieżowe dla kształcenia kadr Hitlerjugend. Budowa opóźniła się ze względu na wybuch wojny. Doprowadzono ją jednak do końca i młodzież niemiecka mogła przyjeżdżać tu, do Jugendherberge, by poczuć więź, ideę i wspólnotę. Architektura pokazuje prestiż miejsca i celu, jakiemu służyła. Miała przyćmić wszystkie budowle tego typu.

Petra szarpnęła gałązkę. Jeszcze chwila i potraktuje dziewczynę ostro.

– Ukończyłam kurs, który zorganizowałaś w klubie, szanowna pani kierownik. I koniec nauczania i zarządzania. Wykuję popularne trasy, by zaliczyć egzamin, a tu nie będę przychodzić. – Obróciła stopy na powierzchni kamienia. – Zawracam.

– No to nie zabłyśniesz przed turystami. Kurs zmarnowany.

– Zobaczysz, jak w sezonie się popiszę. – Bacha poderwała arogancko brodę.

– Patrz na wieżę! – rozkazała Petra.

– Cholerne słońce. Wieża, no wiem. Ma ponad sto metrów. Gauleiter chciał przytłumić znaczenie bazyliki. Z tego miejsca wieża Mariackiego jest mała. Przydeptał swój Danzig. Ha, ha, ha! Miasto pod nogami. Pif-paf, strzelają grenadierzy, armaty załadować. Bum, bum! Wiele razy tak było, wojny ­napoleońskie…

– Zegar – wrzasnęła do dziewczyny – patrz! Tam, no spójrz wreszcie!

Był olbrzymi. Zawieszono go na szczycie wieży. Okrągłą tarczę otaczało metalowe obramowanie z dwunastoma rzymskimi cyframi godzin. Petra patrzyła na zegar. Nie odrywała oczu. Połączyła się wzrokiem i, unosząc się w górę, zbliżała się, aż stała się z nim jednością, wnikając w jego maszynerię, a ona była w niej i ją poruszała. To był jej napęd. Opuściła oczy i stanęła z powrotem na ziemi, gotowa do działania.

– Co mnie obchodzi popsuty zegar, i tak zdam egzamin. – Baśka wymacywała stopą następny kamień.

– Wskazuje wciąż tę samą godzinę. Wiesz którą? – Petra rzuciła pytanie. – To czwarta czterdzieści pięć. Od tamtej chwili wskazówki nie posunęły się ani o sekundę. Czas się zatrzymał.

– Co? Czas stoi? – Ze śmiechu omal się nie ześliznęła z ­kamienia.

– Jest to godzina, w której słychać syk pożarów, łomot domów walących się w gruzy, jęki rannych i ostatnie oddechy umierających – mówiła do dziewczyny. – Spadały wtedy bomby, waliły się domy. – Pochyliła się, wbijając w nią wzrok. – I ta godzina nie minęła. Stoją na niej wskazówki zegara. Dzielnica na nie patrzy, widzi ją i tkwi unieruchomiona w tamtym czasie, bezradna, pozbawiona czasu przyszłego.

– Popsuł się i tyle. – Baśka wykrzywiła usta.

– Wojna wciąż tu trwa.

– Bo zegar stanął, co ty! – dziewczyna wybuchnęła głośnym śmiechem.

– Kiedy wskazówki się obrócą, zepchną w przeszłość czas, który minął, zaczną odmierzać czas przyszły. Będzie dla nas przeznaczony. Wszystko stanie się od nowa.

– Co to za brednie! – Baśka nawet nie spojrzała, przeskakując na większy kamień.

– Symbolika. Jeśli pojmiesz, otrzymasz szansę przyłączenia się do projektu renowacji zegara.

– Chcesz go uruchomić? Szalona! – krzyknęła Bacha. – Na co ty się porywasz!? Jak zamierzasz tego dokonać? Zegar zamontowano na wieży – odgięła jeden palec. – Same wskazówki są duże, zrobione z metalu, ciężkie – odgięła drugi. – A ile waży cały zegar?

– Kilkaset kilo albo i tonę – odbiła argument.

– I ty chcesz ściągnąć zegar z wieży i dać do naprawy?

– Dodaj, że potem trzeba będzie go zawiesić.

– No tego się nie spodziewałam. – darła się wciąż dziewczyna. – Jeśli potraktuję poważnie tę głupią gadkę i opowiem turystom, że popchnęliśmy czas, oni na to: tu się puknij! – Uderzyła się palcem w środek czoła. – Po prostu cyrk. Czyste wariactwo. Na pewno nie zdołasz mnie namówić. Nie przyłożę ręki do tego idiotyzmu, wprost przeciwnie – wrzasnęła na całe gardło – będę głośno rozpowiadać, jakie głupie plany ma nasza kierowniczka! Chcesz się ośmieszać, rób to na własne konto. – Bacha wzięła się pod boki. – Jesteś nieodpowiedzialna.

Była to groźba publicznej kompromitacji. Niebezpieczeństwo wyglądało realnie: Baśka miała wybuchowy charakter, była nieobliczalna. Mogła zniweczyć działania. Dziewczyna, którą edukowała i traktowała jak przyjaciółkę, oparła się jej planom.

Petra nie powiedziała słowa, nawet nie spojrzała. Stała chwilę, by odzyskać równowagę. Zbierała siły z zaciśniętymi zębami. Pochyliła się, jakby pokonywała wiatr, zrobiła duży krok do przodu. Nie porzuci zamiaru, choć straciła sojuszniczkę. Musi sprawdzić, w jakim stanie jest zegar. To nakazywał jej wewnętrz­ny zegar w psychice, który nigdy się nie zatrzymywał. Ten na wieży był tego zewnętrznym materialnym znakiem.

Mury twierdzy stały na wyciągnięcie ręki. Chciała przeskoczyć ostatnie metry po kamieniach. W poprzek ścieżki rozciągnięto policyjną taśmę. Owinięto ją wokół pni drzew. „Nie zatrzymasz mnie!” – Pochwyciła plastykową taśmę, szarpnęła, rozciągnęła na boki, naparła stopą. Wola tak silnie ją pchała, że nie mogła jej zatrzymać taśma policyjna.

Pochyliła się, skurczona, niemal dotykając ziemi rękami, by pod nią przejść. Już zrobiła krok pod taśmą. Nagle spostrzegła głęboki lej, pełen żółtego piachu. Zsypywał się szeroką strugą spod jej butów. Gwałtownie cofnęła się pod taśmą. W miejscu, gdzie przed sekundą stała, runęła w dół olbrzymia bryła piachu. Patrzyła z krawędzi, tam by się potoczyła, przywalona piachem. Wciąż się sypał w głąb, czyniąc to coraz szybciej i pochłaniając brzegi krateru. Odskoczyła, zakręciła się na pięcie i odeszła dużymi krokami. Uratowała się w ostatniej chwili.

Bacha otworzyła usta, by wykrzyczeć pytanie.

– No jak tam zegar? Stoi czy wisi? – zapytała złośliwie.

– Wracamy. Chodź na skróty. – Skręciła w las. Szła szybko. Nie padło ani jedno słowo, gdy schodziły na skos ze wzgórza.

2. RYSOWNIK

Nagle się zatrzymała, wyciągnęła ramię w bok, stopując dziewczynę. Pomiędzy drzewami majaczył niewyraźny kształt, ledwo widoczny za grubymi pniami.

– Co to jest? – wyszeptała Baśka ze strachem.

– Ktoś tam siedzi u wejścia do bastionu.

– Nie rusza się – w głosie dziewczyny brzmiało przerażenie – trup wyschnięty. Zamarzł przez zimę.

Siedzący nagle podniósł głowę i rzucił spojrzenie w stronę przyczajonych kobiet.

– Uciekajmy! – krzyknęła. – To bandyta.

Mężczyzna znowu się pochylił. Petra spostrzegła, że siedzący ma na sobie granatowy skafander. Był policjantem. W budynku dawnego schroniska Hitlerjugend mieściła się policja. Czyżby zauważyli, że przeszła pod taśmą, zlekceważyła zakaz, złamała przepis? Tego nie wolno jej czynić. Była na kierowniczym stanowisku i wiele od siebie wymagała, a tymczasem jednym bezmyślnym ruchem pogwałciła swoje zasady. Być może policjant ją zatrzyma i zada wiele nieprzyjemnych pytań. Nie będzie się tłumaczyć przed innymi. Nie dbała o cudze opinie na temat swojej osoby. Liczyła się tylko jej własna ocena. Już miała zamiar podejść do policjanta i się wytłumaczyć ze swego postępku, gdy nagle się wyprostował, patrząc przed siebie. Przed oczami trzymał w pionie jakiś przedmiot. „Miernik?" – Petra była tego pewna. Pomierzył dokładnie grubość murów i szerokość wejścia do bastionu. Potem się pochylił. Na kolanach, jak zauważyła, rozłożył duży zeszyt czy blok. Uzyskała pewność, że nie robi notatki służbowej, ale coś zupełnie prywatnego. Rysuje zabytek, czyniąc to dokładnie i mierząc co do milimetra.

– Nie przeszkadzajmy. Chodź. – I weszła pomiędzy drzewa, schodząc ze zbocza i zostawiając za sobą stary bastion Salwator i człowieka, który był do niej podobny w swym działaniu i pasji. Schodziły w dół lasem, by dotrzeć do schodów na szczycie ulicy.

3. NAKLEJANIE PLAKATU

U dołu ulicy dwaj mężczyźni pokonywali kilka schodów wzdłuż ściany kościoła mennonitów. Musieli podnosić kolana i stawiać duże kroki, by wejść na wysokie brzegi stopni, wyciosane z kamiennych bloków. Łatwo było zahaczyć o nie nogą i się przewrócić.

– Powinni zrobić porządne betonowe schody – rzekł robotnik w szarych spodniach i bluzie – a to – kopnął w kamienny blok – wyrzucić na śmietnik.

– Najpierw trzeba rozwalić te stare rudery, które uważają za zabytki. – Urzędnik w czapce z daszkiem wskazał ręką. – Nie da rady wytyczyć nowej drogi, jeśli w poprzek stoi barak, gdzie jest dwoje drzwi, jedna lokatorka i tymczasowo wynajęty lokal na lombard. Zabytek! Perła architektury i kultury.

Robotnik zaczepił dolnym brzegiem wiadra o kamienny stopień, powierzchnia kleju się zakołysała. – Idź pan pierwszy. Bo niechcący mogę chlapnąć na spodnie urzędowego ­garnituru.

Urzędnik nacisnął głębiej czapkę na czoło i uchwyciwszy się poręczy, pobiegł w górę. Kiedy robotnik podszedł i postawił wiadro przy nodze, patrzył na szary budynek, podpierając się pod boki.

– To ta rudera. Walczyli całymi latami o wpisanie do rejestru zabytków.

– Co tu podziwiać. – Robotnik wzruszył ramionami. – Barak, ściany wybetonowane, zwyczajne drzwi i okna, nadżarte porządnie przez korniki. – Podszedł bliżej i poskrobał ramę paznokciem. – Próchno się sypie – spojrzał na swoją rękę i obrócił wzrok na urzędnika – jeszcze rok, dwa i cegły zaczną spadać ze skarpy.

– Wtedy podniesie się wrzawa: zagrożenie życia, urząd nie troszczy się o mieszkańców! Oskarżenia, może nawet sądówka, demonstracje przed gmachem urzędu, szczwani dziennikarze, telewizja – pokręcił głową – nie wolno do tego dopuścić, rozwalimy zawczasu. – Odwrócił się do robotnika. – Dawaj pan plakaty.

– Wszystkie? – zapytał wyjmując spod pachy rolkę, którą zaczął rozwijać.

– Wszystkie, panie Jasiu – napomniał go urzędnik.

Robotnik zrobił obrażoną minę.

– Ten z żółtej rolki. – Urzędnik wskazał palcem spoglądając z góry. – Nie ty decydujesz. To ja jestem urzędnikiem.

– A ja robotnikiem – mruknął cicho – na stażu, bez umowy.

Wetknął urzędnikowi do ręki rulon plakatów. Pochyliwszy się, zamoczył pędzel w wiadrze z klejem i stał, czekając. Popatrzył z ukosa na urzędnika szarpiącego rulon, wyjął pędzel i zaczął nim pociągać z góry na dół po pustej ścianie pomiędzy dwoma oknami.

– Powiedziałem ci, który fragment ściany masz pokryć klejem? – Urzędnik podsunął czapkę do góry. Odstąpił krok do tyłu i wnikliwie oglądał fasadę budynku.

Ręka pana Jasia docisnęła pędzel do ściany, klej zaczął skapywać.

– No dobrze. Możesz dalej smarować. – Urzędnik rozwijał rolkę z plakatami i czytał nagłówki. Nareszcie znalazł właściwy i usiłował go wyciągnąć.

– Pospiesz się, mam zawieszać w powietrzu!

Usiłował jedną ręką zwinąć rolkę, a drugą jednocześnie rozpostrzeć plakat w powietrzu, wyciągając go ze środka. Wciąż jednak koniec tkwił pod spodem.

Pan Jasiu, odwrócony do niego plecami, w skupieniu pociągał pędzlem pionowo po ścianie. Kiedy nabierał kleju, pochylił się, nawet nie rzuciwszy okiem na urzędnika mocującego się z rulonem i plakatem. Posmarował ścianę w poziomie, zaczepił pędzel o brzeg wiadra, wyprostował ramię i wreszcie jednym szarpnięciem wyciągnął plakat ze zwoju.

– Trzymaj pan za drugi koniec!

Urzędnik złapał za róg, papier się wyprostował i obydwaj zgodnie, idąc w jednej linii, zbliżyli się do budynku i przycisnęli plakat do ściany. Każdy z nich drugą ręką szybko wygładzał zmarszczki i zagięcia, czyniąc to sprawnie i dokładnie. Przykleiło się, więc odsunęli się do tyłu o dwa kroki.

– Bez zarzutu. – Jasiu podziwiał robotę i czytał rozporządzenie urzędu. – Mamy wprawę. Ile to już domów oznaczyliśmy do rozbiórki.

Urzędnik machnął ręką, omal nie upuściwszy rolki z plakatami.

– A co tu kiedyś było? – zainteresował się pan Jasiu.

– Fryzjer.

– Ktoś stracił zakład pracy, panie Nożyc. – Jasiu wybuchnął głośnym rechotem. – Chociaż to nie urząd.

Wciąż się śmiał, gdy urzędnik zawrócił i zaczął schodzić po wystających stopniach. Uniósł wiadro z klejem, wylał sporo płynu na schody, lecz wydeptane obniżenia pomiędzy stopniami uratowały urzędnika i nie ugrzązł w tej robocie.

4. GOSPODARSKI BUK

Stał pochylony pod olbrzymim drzewem, rosnącym obok kościoła mennonitów. Niemal dotykał pnia policzkiem. Wdychał zapach otwartymi ustami. Zaczerpnął porządny haust i się wyprostował. Wyciągnął rękę i pogładził korę. Zaczął zaglądać w szczeliny i szpary pnia. Odginał płatki kory, lecz zaraz na powrót dociskał je palcem, sprawdziwszy, jakie żyjątka pod nią mieszkają. U góry w grubych konarach zaskrobały pazurki, mieszkaniec wielkiego drzewa przemknął, znikając w gałęziach.

– Chyba cię nie obudziłem – rzekł z uśmiechem, unosząc głowę.

Za żelaznym ogrodzeniem posesji zatrzymał się siwy mężczyzna w czarnym berecie i sportowym ubraniu. Obiema rękoma uchwycił się sztachet i obserwował czynności znajomego pod drzewem. Ten obszedł pień naokoło, oglądając korzenie i nareszcie zobaczył stojącego przy bramie.

– Witam, doktorze.

Lipnicki skinął głową.

– Wiosenne porządki, panie Gospodarski?

– Wkrótce tu się zaroi od owadów, motyli, ptaków i małych zwierzątek. – Miłośnik przyrody wskazał na drzewo. – Będą świergoty, trele i piski.

– To chyba buk? – Doktor Lipnicki uniósł głowę. – Czerwone liście.

– Bezcenny, zakorzeniony, trzyma ziemię, rozsiewa zapachy i nasiona.

– Nie słyszałem, żeby pędzić wódkę z buczyny. – Doktor rozciągnął wargi w uśmiechu.

– Wiele ptaków się nią żywi. – W głosie Gospodarskiego brzmiał ton oburzenia. – O dzikach nie wspomnę, bo ich tu nie ma.

– Drzewo nikomu chyba nie przeszkadza jak tamten sad – doktor Lipnicki wskazał ramieniem w lewo.

– Mówi pan o sadzie przy kościele Chrystusa Króla. Zrąbany – rzekł ze smutkiem Gospodarski – a biegało się tam na kwaśne jabłka. Parking był bardziej potrzebny. Przecież wierni nie przyjadą na mszę, gdy nie będzie miejsca do parkowania.

– Ten buk stoi na posesji kościoła mennonitów. Może zarządca ma jakieś prawa i plany, bo to porządni gospodarze. – Doktor Lipnicki wskazał palcem, a potem skierował go ku rozmówcy. – Niech się pan tym zainteresuje – rzekł tonem ostrzeżenia – póki pora.

– Słyszał pan coś? – zaniepokoił się Gospodarski.

– Jest program „Pomnik przyrody” – napomknął doktor. Nagle skierował się w stronę schodów i zaczął się spieszyć.

– Zaczekaj pan. Co to za program, co trzeba zrobić, by się załapać, jakie dokumenty przedstawić, ankiety wypełniać…

– Idź pan z tym do kierowniczki.

– A co ona może, to kobieta. – Gospodarski wykrzywił z pogardą wargi. – Teraz baby wszędzie się wpychają, bo taki trend. Dużo wrzawy narobią, naharują się, głupie, na próżno. Myślą, że mają znaczenie.

– Pomoże panu sprokurować pismo do urzędu. Tyle już ich wysmarowała, że ma wprawę.

– Wesprze mnie pan?

– Spieszę się na rower – doktor już zbiegał ze schodów, podnosząc nogi na wysokich kamiennych stopniach. Odwrócił się jeszcze ku Gospodarskiemu. – Widziałem ją na szczycie Biskupiej. Na pewno idzie pod czwórkę. Te kobitki ciągle tam coś organizują.

– Niby co?

– Porady dla pijaków. Teraz się mówi uzależnionych od alkoholu, żeby przypadkiem nie obrazić tych pijusów.

– Też mają swoją godność. – Przyrodnik odwrócił oczy od lekarza.

– Tę swoją godność dawno utopili w wódzie. Program tych kobit to tylko wyciąganie pieniędzy z urzędu, żeby pokazać, że są na coś potrzebne. Dublują działania i w gorszym wykonaniu. Jest przecież Centrum Profilaktyki Uzależnień. Mają tam wybitnych specjalistów. Wiem o tym najlepiej.

– Bo pan tam pracował?

– I dobrze znam problem. Kobitki nie odciągną pijaków od kieliszka, choćby były takie jak ta Faniusia z wielkimi cycami, które nosi na wierzchu.

– Ludzie mówią – przyrodnik omijał wzrok doktora – że to kierowniczka wszystko zorganizowała.

– Niby co? – Lipnicki się zatrzymał i spojrzał z ukosa.

– Wymyśliła projekt, napisała, zaniosła do urzędu, dali jej fundusze, wyremontowała lokal. Są tam wolontariusze i pracownicy.

– Wymyśliła – prychnął Lipnicki – tak hop-siup! Siadła i napisała. Są konkursy.

– Zdaje się, że pan również startował w konkursie na kierownika. – Przyrodnik patrzył ponad głową doktora.

Emeryt zbiegł po schodach jak olimpijczyk. Patrząc na plecy doktora, który już dochodził do szosy, przyrodnik stał nieruchomo. Potem spojrzał w górę na czerwone liście.

– Pomnik – rzekł – mój.

I objął ramionami pień.

5. PLAKAT

Petra nagle się zatrzymała u dołu ulicy. Spostrzegła żółty plakat na ścianie zabytkowego budynku. Opanował ją gniew. Serce waliło jak szalone. Musi zobaczyć z bliska, by się upewnić, że nie mogli tego jej zrobić. Ruszyła szybko do przodu. Stopy się ześlizgiwały z kamieni bruku, szła jak postrzelona w nogi.

Ulica ostro skręcała w lewo. Stuletni bruk się urywał, zamieniając w ścieżkę, prowadzącą do przelotowej szosy. Pozostały tu stare poręcze, ochraniające przed wtargnięciem na jezdnię, a obok schodki w dół. Tu dzielnica się kończyła, nagle odcięta, by zrobić miejsce dla asfaltowej drogi.

Po lewej stronie od zakrętu wysoka ziemna skarpa groziła osunięciem. Stojący na niej budynek odwrócił się do miasta ceglaną ścianą. Podpierały ją drągi aż do wysokości pierwszego piętra, lecz choć z wysiłkiem napierały belki, nie wytrzymają długo. W huku pękającego drewna połamią się jedna po drugiej i padną na ziemię. W środku domu coś jęknie z rozpaczy i wtedy z góry spadnie pierwsza cegła.

Każdy dom, cegły, kamienie, widoki i zakręty, światło na szybach wzbudzały w niej miłość tak wielką, że nie mogła żyć poza tym miejscem. Oddałaby wszystko, wszystkie dni i działania, by ocalić dzielnicę. Wewnątrz, w swoim sercu i psychice czuła wielkie emocje, gnały w różne strony i rozdzierały ją wewnętrznie. Nie pokazywała niczego po sobie, była jak z kamienia: odpowiadała grzecznie i uprzejmie się uśmiechała, lecz zaciskała zęby i wbijała paznokcie we wnętrza dłoni.

Tak i teraz, patrząc na jednopiętrowy budynek po prawej stronie zakrętu, wstrzymywała się, by nie wybuchnąć wielkim krzykiem protestu. Pomiędzy dwoma oknami naklejono na ścianie olbrzymi żółty plakat. Składała czarne litery w słowa. Kiedy doszła do końca linijki, zaczynała od początku. Oczy znieruchomiały na informacji: DO ROZBIÓRKI. Przecież pisała do miejskiego konserwatora, błagając o ratunek dla starych domów, ledwo stojących na drżących ścianach. Przecież przyjął dokumenty. Miał je rozpatrzyć.

Wszystkie wysiłki, protesty, monity, pisma i publiczne dyskusje na próżno. Stała zaciśnięta w sobie, potem jej wzrok zaczął wędrować po ulicy i domach. Dzielnica ginęła na jej oczach. Patrzyła na bezcenne budynki skazane na zagładę. Jak je uratować? Gdzie szukać pomocy i wsparcia? Wydeptała już wszystkie drogi, użyła każdego z możliwych sposobów. Ramiona zrobiły się ciężkie, jak zrobione z kamieni, nie mogła ich udźwignąć. Zakołysały się wzdłuż boków i zamarły w bezruchu.

– Stój, gdzie ty idziesz! – wrzask Bachy dobiegł spod drzwi budynku oznaczonego numerem czwartym. – Przecież teraz dyżur w klubie.

Kiedy schodziły z góry, dziewczyna postępowała za nią, sapiąc ze złości.

– Chcę wejść – szarpnęła za klamkę. – Ile mam czekać? Wracaj, no rusz się.

Kierowniczka nie chciała odpowiadać. Nogi wrosły w ziemię, stała się jednością z ukochaną ulicą.

– Po co mnie namawiałaś na wolontariat i tu ciągnęłaś? – dobiegło do niej pytanie dziewczyny. – To tak traktujesz swoje obowiązki w klubie, pani kierowniczko!

Baśka miała dosyć łażenia. Chciała usiąść w klubie i zaparzyć sobie kawę. Patrzyła na kierowniczkę, która stała nieruchomo, jakby zobaczyła ducha. Może naprawdę, bo przecież tu właśnie i ona go widziała. Patrzyła, stukając nogą, tu potrzebny sprytny ruch. Nagle rozciągnęła wargi w słodkim uśmiechu, Zsunęła rękę z klamki, odwróciła się od drzwi klubu. W miarę jak się zbliżała do postaci wpatrzonej w czarne litery żółtego plakatu, wargi rozciągały się szerzej.

Petra ani drgnęła, zobaczywszy ją tuż przed sobą, z tym jej fałszywym przylepionym uśmiechem.

– O, co ja widzę! – Z ust spływał miód pochlebstw. – Masz nowe uczesanie, grzywka modnie ścięta na skos – rysowała palcem cięcia nożyc, lecz nie odważyła się dotknąć głowy kierowniczki. – Gdzie się strzygłaś? – Odwróciła się i pokazała ramieniem. – W mieście. Tam, na dole. Chyba nie poszłabyś do tego fryzjera – odstąpiła krok i wytknęła palec w stronę drzwi szarego budynku. – Pamiętasz specjalizację? Przebój sezonu: trwała parowa. Tylko tu, tylko u nas.

Podeszła aż na środek ulicy.

– Hej, gdańszczanie! – Machała ramionami, przyzywając wyimaginowanych przechodniów. – Przybywajcie! – Potoczyła wzrokiem od jednej osoby do drugiej z dumą i satysfakcją. Wreszcie uznała, że grupa jest liczna. – Patrz, co potrafię. – Zatoczyła łuk ramieniem i skłoniła głowę. – Wita państwa dyplomowany przewodnik miejski. – Gałki jej oczu przesuwały się po twarzach, których nie było. – Biskupia Górka dziękuje za tłumne przybycie. – Cofnęła się o krok. – Proszę się przybliżyć, bo się wszyscy nie pomieszczą. – Podniosła głowę. – Halo, młodzież w tylnych rzędach. Proszę podejść, by zrobić sobie selfie na tle cennego zabytku.

Odwróciła się nieco w stronę baraku. Zastygła z otwartymi ustami, gdyż w ostatnim oknie zafalowała firanka. Ktoś za nią się pojawił w pustym budynku. Otrząsnęła się i zaczerpnęła powietrza.

– Stoimy nieopodal zakładu fryzjerskiego na Biskupiej. Już nie przyjmuje do strzyżenia i trwałej parowej, a miał doborową klientelę. Pan Skokowski przybył tutaj tuż po wojnie, już w tysiąc dziewięćset czterdziestym ósmym roku – improwizowała, nie troszcząc się o ścisłość historyczną. – Od razu zajął się uprzątaniem gruzów i wkrótce otworzył zakład fryzjerski, z oknami tuż przy ziemi. W środku były tylko dwie salki. – Odwróciła się, wodząc ramieniem za wzrokiem. Brwi nagle podskoczyły do góry. Przeczytała czarne słowa na żółtym plakacie i odwróciła się do wyimaginowanej publiczności. – Nie wiem, jak mogli pomieścić fotele, umywalki i suszarki. Miał klientów, był modny, ba, prestiżowy. Kształcił uczniów, zdobywali dyplomy mistrzowskie. – Głos nagle zabrzmiał żałośnie jak w prowincjonalnym teatrze. – A teraz czeka go zagłada. – Załamała ręce i znieruchomiała.

Jedyna słuchająca nie złożyła rąk do oklasków, gdyż nie bije się braw na cmentarzu po przemówieniu wyliczającym zasługi zmarłego, który leży w trumnie, przywalony ziemią.

– Raczysz skinąć głową? – Nie doczekawszy się słów uznania, gwałtownie odgarnęła z twarzy jasne, skręcone w pierścienie włosy, równie niesforne jak jej charakter. – Mam różne historyjki dla publiczności.

Petra, patrząc ponad jej głową, zapytała obojętnie.

– Tak? O czym to?

– O duchach.

– Innym razem – ton głosu był lodowaty.

Baśka wytknęła palec na budynek.

– Ale to tutaj się zdarzyło.

– Tu wszystko się skupiło.

– Budynek do rozbiórki – sylabizowała jak dziecko w pierwszej klasie, powtarzające Ala i As, niewidzące jednak ani dziewczynki z kokardką, ani kudłatego pieska, tylko litery. – Kto to jest?! – wskazała nagle na okno z firanką. – Przecież tu nikt nie mieszka. I dlaczego ta kobieta płacze? Na futrynie drzwi wejściowych wciąż była przybita wygrawerowana w miedzi wizytówka z inicjałami fryzjera i jego żony.

Starsza kobieta stała w oknie za odsuniętą firanką i ukrywszy twarz w rozłożonych dłoniach, gorzko płakała.

6. NADCHODZI KRÓLOWA

Nagle za gazową latarnią, stojącą na skraju ulicy Salwator, ukazała się pochylona postać i posuwała się dziwnymi krokami w ich kierunku. Biały, zbyt obszerny płaszcz, sięgał do ziemi. Nie zapięła go, nie miał guzików. Duże naszywane kieszenie z przodu i wywatowane ramiona nadały drobnej sylwetce monumentalny kształt. Nogi obute w zniszczone tenisówki zapadały się w piachu. Zatrzymywała się co parę kroków, potrząsała uniesioną stopą i ruszała z wysiłkiem do przodu. Przy wąskiej i tajemniczej ulicy stało zaledwie kilka domków ze stromymi schodami wewnątrz klatki schodowej. Trwały, nie licząc upływających lat, gdyż zapadły w sen, doliczywszy do stu.

Miała dużą głowę z powodu chusty, owiniętej kilkakrotnie i zawiązanej nad czołem, jak to robiły niemieckie kobiety, gdy po wojnie, taszcząc walizy, schodziły w dół ulicy Biskupiej, by zdążyć na ostatni pociąg do Reichu.

Pod przejrzystą tkaniną uwypuklały się równe rzędy lokówek, na które nakręciła włosy. Stanęła przed drzwiami zakładu fryzjerskiego i poruszyła klamką, mocno i gwałtownie, na dół i do góry.

– Panie Skokowski! Otwórz pan. – Zapukała, zrobiła przerwę i znowu posłała znaki morsa w przeszłość. – Tu klientka. Przyszłam na trwałą parową, jedyną w mieście. Byliśmy umówieni na tę godzinę.

Fryzjer nie stanął na progu swego zakładu. W oknie na piętrze po prawej stronie zafalowała firanka. Dziwaczka podeszła do okna obok drzwi wejściowych i osłoniwszy oczy rękami, zajrzała do wnętrza.

– Kto to jest? – zapytała głośno Bacha. – Widzę ją pierwszy raz. Słyszałaś o niej kiedyś? – Oglądała kobietę, sunąc bezczelnie wzrokiem od zapiaszczonych tenisówek po szwabską chustkę. Uśmiechnęła się z triumfem. Wpadła bowiem na pomysł, znakomity w jej mniemaniu. – Jak zdam wreszcie ten egzamin i stanę się miejskim przewodnikiem, będę ją pokazywać. Zrobię z niej atrakcję dzielnicy. – Zmierzyła ją ostro. – Chyba nie jest agresywna. Jakby się zaczęła awanturować, damy jej wódki i tabletkę uspokajającą. – Nie liczyła się z tą kobietą, była to przecież nędzarka z ulicy.

Kierowniczka już otwierała usta, by skarcić dziewczynę, bo ocenia innych po odzieży. Może się zdarzyć, że i jej okaże pogardę luksusowo ubrana pani. Kiwnie na nią palcem, uchyliwszy okienko Lamborghini. Wtedy ona, Bacha, w swej najdroższej sukience, zrówna się z tą śmieciarą z ulicy. Zostanie odarta z godności. Wykształcenie stanie się nieważne, doświadczenie warte splunięcia, życie duchowe ujęte w śmieszny cudzysłów. Zostanie oceniona tylko jej najlepsza sukienka, uznana za nędzną szmatę. Nie było teraz czasu na objaśnianie, jak należy traktować ludzi. Owszem, kobieta była biedna, ale czyż wolno się nad nią głośno litować?

– Znasz ją? Co to za szmaciara? No mów – nakazywała głośno – jesteś tu po imieniu z każdą lumpiarą, pani kierowniczko.

– Troszkę ciszej, jeśli można prosić – Petra pochyliła się do jej ucha.

– O, jaka uprzejma się zrobiła. I to wszystko dla takiej… – odwróciła się ku nieznajomej, ale nie było jej na poprzednim miejscu.

W oknie po prawej stronie lokatorka uwieczniona na wizytówce spoglądała na kobietę, która zastukała do drzwi i przyłożyła ucho, nasłuchując kroków i zgrzytu klucza w zamku. Wewnątrz budynku panowała cisza. Nie biegały nawet szczury po pustych podłogach ani też podmuch wiatru dobiegający przez szpary nie unosił znad desek włosów pozostałych po czesaniu.

Kobieta w lokówkach stanęła naprzeciwko drzwi.

– Panie Skokowski, otwieraj pan! To ja, Królowa Salwatora.

Drzwi pozostawały zamknięte. Stary fryzjer ani też jego duch nie podszedł na krzywych ze starości nogach, nie włożył klucza do zamka, by go przekręcić z wysiłkiem słabymi palcami, wysunąć głowę przez szparę w uchylonych drzwiach i zapytać: „Na którą była pani umówiona?”. W oknie po prawej stronie stara kobieta czesała włosy peruki, nałożonej na plastykową głowę bez twarzy oczu, nosa i ust, i bez kolorów.

– Królowa, ha, ha, hi, hi, hi! – Baśka wzięła się pod boki. – Otwierać, jej królewska mość was zaszczyciła. Życzy sobie czesanie, ale bez zdejmowania lokówek. Podobno tylko pan potrafi dokonać tej sztuki na całej Biskupiej Górce, ­panie ­Skokowski.

Kierowniczka zastąpiła jej drogę.

– Nie poniewieraj ludźmi!

– To szmaciara śmietnikowa – prychnęła Baśka.

– Milcz!

– Teraz wiem, na co marnujesz miejskie fundusze – wytknęła palec na kobietę w płaszczu. – Ha, ha, to się nazywa rewitalizacja czynnika ludzkiego. – Spojrzała prosto w twarz kierowniczki. – Czego ich uczysz, kultury? Ze śmietnika jedzą rękami. Może fundujesz im bilety do Teatru Szekspirowskiego albo na koncert muzyki klasycznej do Starego Ratusza?

Dziwaczka odwróciła się i wsparła pod boki jak rozzłoszczona kucharka.

– A, tak! Królowa! – Podeszła groźnie. – I coś ci powiem!

Bacha, widząc, że się zanosi na awanturę i może nawet dostać pięścią, przeszła na drugą stronę ulicy.

– Nie uciekaj! Do ciebie mówię, blondynko. Nie chcesz usłyszeć prawdy?

Baśka przyspieszyła kroku.

– Boisz się mnie? – Kobieta krzyczała w stronę jej pleców. – Pewnie się wstydzisz i brzydzisz – odwróciła się od niej – a pani kierowniczka mną nie gardzi. – Złożyła przed nią głęboki ukłon. – To ona jest królową dzielnicy. – Podeszła na środek chodnika i podniosła głowę, krzycząc wprost w wąwóz ulicy. – Ja wam to mówię. Ten jest prawdziwy i wartościowy, kto szanuje ludzi!

Baśka już dochodziła do budynku pod numerem piątym, z tajemniczym oknem zasłoniętym od wewnątrz brązową zasłoną. Kobieta w płaszczu i w lokówkach wołała wielkim głosem, by ją usłyszały domy.

– Jestem tą dzielnica, jej duchem i duszą. Słyszysz? – posłała zapytanie w stronę uciekającej, a potem mówiła do wszystkiego, co jest. – Salwator to stara i biedna ulica, mieszkam na niej. Jestem nędzarką, ale takich tu wielu. Jak znajdą jakieś grosze, to wydają na wino marki wino albo strzelą sobie piwko. To ich wszystko, co sobie wypiją albo zjedzą. A ile przy tym się nagadają, ile naśmieją. Macie do nich pretensje o to, że niczego więcej nie potrzebują? – Zatoczyła ramieniem koło. – Gnieździmy się w mieszkaniach, pokrytych zgnilizną, nawet szafki na ścianach zarosły pleśnią. Chodzimy po piwnicach i strychach, z lękiem pochylamy głowę pod przegniłymi belkami, chwytamy, co pod ręką i uciekamy, żeby strop nie spadł nam na łeb. Zbieramy butelki i żelastwo po ulicach i śmietnikach. – Podeszła krok bliżej. – I czyja to wina? Nasza? Co my możemy, my biedacy, chyba tylko kląć, jak idziemy, zataczając się i opierając o mury, by je podtrzymać. – Podniosła głowę z gniewem. – Tylko śmiać się lub płakać. Kto ma ratować dzielnicę?

Głos rozlegał się jak z megafonu. Wskazała palcem w stronę Petry.

– To wasze zadanie, wy, majętni, wykształceni i mądrzy. Macie znajomości, kontakty i dojścia. Umiecie napisać pismo urzędowe, znacie te wszystkie słówka, których nie rozumiemy, przesylabizować nie potrafimy. Każdy ma robić coś innego: my śmiać się i kląć, bo nie mamy intelektu, wasze zadanie: myśleć, tworzyć plany, działać, organizować i dochodzić do celów. Rozumiesz, co do ciebie mówię ja – uderzyła się ręką w piersi – Królowa Salwatora. Ratuj tę dzielnicę. – Podeszła krok bliżej. – Nic nie osiągnęłaś, jesteśmy sobie równe. Nic mi się nie udało. I w tym jesteśmy takie same.

Nagle podskoczyła do Petry, chwyciła ją za ramię i z siłą obróciła wokoło.

– Patrz, pusta ulica. Nikogo. Halo! Nikt nie odpowiada. Halooo! Nawet echa nie ma. – Obróciła Petrę w stronę budynku na brzegu skarpy. – Patrz, ścianę podpierają drągi. Zaraz runie – pokazała ramieniem, chyląc się w dół. – Ziuu! Na dno. A wiesz, kto tu mieszkał?

Petra kiwnęła głową.

– Wielki pisarz, Brunon Zwarra.

Kobieta popchnęła ją w drugą stronę.

– Za kasztanem było mieszkanko. Gdzie ci ludzie? Pamięta ich tylko stara gazowa latarnia, choć nie widzi bez żarówki. Obok przybudówka, a w niej punkt skupu – wszystko kupował, butelki, makulaturę. Popatrz, jedzie wóz szmaciarza. Ile okazji dla biedaków! Kupił łachy za całe pięć złotych; radość dla dzieci: piłeczki na gumce. Słyszysz, koła turkoczą coraz szybciej, zjeżdża ze skarpy w ciemność przeszłości. Na Stoku był warzywniak pana Karmela. Dawał biedakom na kredyt, nigdy mu nie oddali, rząd narzucił podatki, splajtował. Tam, na Biskupiej, była galeria sztuki, przetrwała tylko dwa lata, czynsz był za wysoki. Na skrzyżowaniu po schodkach była pizzeria, pub, przedtem pasmanteria, obuwniczy, każdy zbankrutował. Pod numerem trzydzieści jeden był dobrze zaopatrzony sklep z tkaninami, potem tapicer, na rogu sklep z antykami, kiosk, krawiec, komis meblowy. – Królowa puściła ramię kierowniczki i uniosła ręce do nieba. – Wszystkie zamknięte. Pusto, głucho. – Otoczyła rękami uszy, nasłuchując martwej ciszy. – Słyszysz dzwony pogrzebowe? Ratuj domy, kamienie z bruku, stare podłogi i schody. Przedwojenne kredensy i fotografie, starych ludzi i ślady ich kroków, życia, które tu mają. I tylko tu, nigdzie indziej! Ratuj miejsce, gdzie mogą żyć. Nie mają innego. Ocal, bo przeszłość jest fundamentem przyszłości. – Uniosła rękę i pokazała zaciśniętą pięść. Komu? Miastu, obojętnym ludziom, czasowi, który stanął?

– Jak to zrobić?

Królowa Salwatora podeszła blisko.

– Mnie pytasz?

– Jestem sama.

– Zwołaj ludzi, krzycz do nich, hej, ludzie, ratujcie dzielnicę, weźcie się za ręce, opasajcie domy, połączcie siły woli, umysłu i ducha. Działajcie wszyscy razem, bez wyjątku, bogaty czy biedny, wykształcony czy prostak, każdy coś może zrobić.

– Nie usłyszą mnie.

Kobieta stanęła na środku ulicy. Obróciła się naokoło trzy razy, rozkładając ramiona.

– Wzywam was, ja, Królowa Salwatora, duch tej dzielnicy i jej dusza, przeszłość we mnie zaklęta, czas uwięziony, magia skupiona, siły zawęźlone – obróciła się – wzywam was, pokażcie się, przybywajcie.

Powtórzyła cztery razy, wysyłając wezwanie we wszystkie strony świata. Potem rzuciła spojrzenie spod przymrużonych oczu i kiwnęła głową. Nie powiedziała już słowa do stojącej nieruchomo ze splecionymi dłońmi Petry.

Odwróciła się, opuściła ramiona i zaczęła odchodzić piaszczystą ulicą Salwator, wciąż wysypując piasek z podartych butów, ubrana w zbyt obszerny płaszcz, który ją zamienił w wielkiego białego ptaka. Nagle zniknęła w blasku słońca, które wyszło zza chmur.

Petra poczuła gorzki smak na języku. W oknie dawnego fryzjera poruszyła się firanka, jakby ktoś tam jednak był i zaciągnął ją szybkim ruchem ręki, nie mogąc dłużej na to patrzeć.

7. DZIECI

Nagle zza zakrętu wybiegła grupka dzieci. Wracały po lekcjach ze szkoły. Każde z nich dźwigało porządnie wypakowany plecak. Liczba rzeczy niezbędnych do nauki znacznie wzrosła, i to w okresie wprowadzania informatyzacji szkoły. Przekrzykiwały się ze śmiechem. Mówiły naraz, wymachiwały rękami i podskakiwały co chwilę, a ich tornistry podnosiły się i opadały, waląc rytmicznie w plecy.

Petra zeszła na bok, by na nią nie wpadły, i słuchała paplaniny dzieci, co ją wprawiło w lepszy nastrój. Ze szczytu ulicy nadchodził mężczyzna w kraciastej koszuli i dżinsach poplamionych smarami. Trzymał ręce w kieszeni, w jednej z nich, nieco odstającej, miał kanciasty przedmiot. Szedł sprężyście, a jednocześnie ostrożnie, by w każdej chwili zerwać się do ucieczki.

Kiedy Baśka go spostrzegła, podbiegła, zatrzymała się obok i uśmiechając się, trzepała szybko językiem, wstrząsając włosami, a on kiwał potakująco głową, godząc się na wszystko, lecz odsunął ją ramieniem. Odeszła, wcale nieurażona. Wszystko by dla niego zrobiła, dla nadzwyczaj zgrabnej sylwetki, proporcjonalnych słowiańskich rysów i łagodnych, niebieskich oczu, w których szalona przewodniczka znalazła swoją drogę.

– Moja ciocia, która mieszka w Gdańsku, zawozi samochodem Manuelę do szkoły – powiedziała dziewczynka z różowym plecakiem – i z powrotem do domu. A my idziemy pieszo – westchnęła i poprawiła szelki, które od ciężaru wpijały się w ramiona.

– Jagódka, co ty gadasz! – Chłopiec podskoczył ze śmiechu. – Manuela! Co to za imię!

– Z serialu – odpowiedziała dziewczynka z różowym ­plecakiem.

– A z jakiego? – Chciał wiedzieć chłopiec, wciąż skacząc.

– Zapytam taty, on wie wszystko – odpowiedziała z dumą Jagódka, wyjmując komórkę z kieszeni. – Szkoda, że nie macie telefonów, mogłabym z wami rozmawiać jak z Manuelą. Ona wciąż dzwoni do mnie i do wszystkich koleżanek.

Zrobiło się ciepło, wiosna biegła za dziećmi.

– Manuela ma dobrze – westchnęła druga dziewczynka, Dorotka, z niebieskim, wyjątkowo dużym plecakiem – wkłada plecak do samochodu. – Odpięła swój i postawiła na ziemi, wypuszczając szelki z rąk.

– A ja słyszałem, że takie są przepisy. – Chłopiec znowu podskoczył.

– Jerzyk, co ty zmyślasz! – strofowała go Jagódka.

– A tak! – Skakał wokoło dziewczynek. Może nie było mu zbyt ciepło w samym swetrze. Wiosna szła z dziećmi, ale miała szalik, a chłopiec gołą szyję. – Nie wolno dzieci do lat ośmiu pozostawiać bez opieki.

– Czy policja nas zatrzyma? – zaniepokoiła się dziewczynka z niebieskim plecakiem.

– Dorka-cykorka! – wyśmiewał się Jerzyk.

– Przecież jesteśmy w swojej dzielnicy – rzekła z wielką pewnością Jagódka. – Tata mi mówił, że tu jest bezpiecznie. Nie musisz się niczego bać, Dorotko.

– Tylko krowy! – krzyknął Jerzyk. – Muu! – Podniósł ręce do głowy i wystawiwszy wskazujące palce jak rogi, rozganiał dziewczynki, wciąż mucząc.

– Jakiej? Skąd? Znowu zmyślasz. – Jagódka popatrzyła z naganą.

Dorotka wyjęła z kieszeni gumę do żucia. Wyciągnęła rękę do Jerzyka. Chłopiec się ociągał, choć miał wielką ochotę. Jego matce nawet nie przyszło do głowy, by mu dać choć ze dwa złote kieszonkowego, bo nie miała z czego.

– Ja wiem – wykrzyknęła Jagódka. Ujęła szelki plecaka Dorotki i wetknęła chłopcu do ręki. Zarzucił go na ramię i włożył gumę do ust.

– Chcesz krówkę? – Jagódka podała chłopcu cukierka, a on jej pomógł zdjąć plecak. Szedł z dwoma plecakami na ramionach, żuł balonówę i trzymał w ręku cukierka. Jego własny plecak był po prostu przerobioną starą parcianą torbą, wyjątkowo płaską. Brakowało pieniędzy na zeszyty do ćwiczeń, kolorowanki i pudełko na drugie śniadanie.

Gromadkę dzieciaków mijał właśnie mężczyzna w kraciastej koszuli, rozpiętej pod szyją. Szedł skradającym się krokiem i zaciskał pięści w kieszeni.

– Maluchy, nie dla was Krowa – zwolnił, dochodząc do dzieci.

– A dlaczego, proszę pana, dlaczego? – dopytywał się Jerzyk.

– Bo tam jest bardzo stromo. Jak się rozpędzisz, to się nie zatrzymasz aż na dole, a tam jezdnia, samochody pędzą w obie strony, a ty lecisz wprost pod koła.

– E, proszę pana – Jerzyk aż się wyprostował z dumy – od tej krawędzi jadą tylko w jedną stronę.

– Ale na Krowie straszy – wyszeptał mężczyzna.

– Straszy? – Jerzyk zrobił wielkie oczy, a dziewczynki pochwyciły się za ręce.

– O, słyszycie? Coś zaskrzypiało – rzekł nieznajomy.

– E, nic – zaprzeczył Jerzyk, ale rozejrzał się wokoło – rzeczywiście i ja słyszę. To chyba gałąź.

– Na gałęzi wtedy nie wieszali – zaprzeczył mężczyzna.

– Na szubienicy – dodał cicho Jerzyk.

– I to ona tak skrzypi od tamtego czasu.

Dzieci stały przerażone.

– A jak pójdziesz tam w nocy, możesz kogoś spotkać – ostrzegł mężczyzna.

– Ducha – szepnęła Dorotka.

Dziewczynki, wciąż trzymając się za ręce, puściły się biegiem, mimo że ulica wiodła pod górę.

– E, ja nie wierzę w duchy – zastrzegł Jerzyk.

– Tam są – upierał się mężczyzna – pilnują skarbów. Strzałki pokazują drogę na ceglanych ścianach.

– Pan szukał?

– Na pewno znajdę.

Chłopiec otworzył usta, by o coś zapytać.

– Widzisz, jak tu jest? – Mężczyzna pokazał ruchem ramienia. – Wszędzie w dół.

I zostawiwszy chłopca, ruszył szybko w jedynym możliwym kierunku. Przynajmniej dla niego. Potrzebował strzałek. ­Choćby jednej.

Kiedy dziewczynki pobiegły w górę ulicy, a za nimi Jerzyk dźwigający plecaki, Petra miała wciąż w oczach Jagódkę trzymającą przy uchu komórkę. Dzieci już nie było widać, a ona spoglądała za nimi i nasłuchiwała ich wesołych głosów.

Zrobiła krok do przodu i wyszła z cienia. Oblał ją blask słońca. W wyobraźni zobaczyła ludzi z dzielnicy. Trzymali smartfony, wybierając numery z listy przyjaciół. Dodawali znajomych. W całej dzielnicy rozdzwoniły się telefony. Stawali w oknach, trzymając aparat przy uchu. Rozmawiali, machając do sąsiada po drugiej stronie ulicy. Stał w oknie, uśmiechał się i robił przyjazny gest.

Szybkim ruchem wyjęła komórkę i nie wahając się, wybrała numer.

– Halo, pani dyrektor? Mam sprawę.

Wysłuchawszy propozycji, dyrektorka od razu się zgodziła. Petra nie będzie wszystkiego robić sama jak dotychczas. Szła szybko w stronę szkoły, gdzie już ktoś na nią czekał z polecenia konkretnej dyrektorki. Umożliwi skupienie ludzi wokół niej. Jeszcze przed chwilą czuła się bezradna. Królowa Salwatora zainspirowała ją do działania, a słowa dzieci pokazały sposób wykonania. Jakże to teraz wydawało się proste, jak oczywiste i logiczne. Podpowiedź dały zwykłe wydarzenia, które mogły zajść każdego dnia, należało tylko je dostrzec, ale mimo wszystko uznała, że to magia, która wypełnia to miejsce. Dzielnica leżała przed nią ogromna i ciemna i przyglądała się, oczekując. Kochała to miejsce, te spadziste ulice, domy solidne i porządne, lecz najbardziej urzekały ją proporcje architektury, myśl zawarta w układzie budynków, odstępach pomiędzy oknami i stosunku pięter do długości ścian. Dla niej był to złoty podział i zawsze kiedy przemierzała ulice, chłonęła piękno załomów, zakrętów i wynurzających się zza nich tajemniczych budynków, mimo że tak dobrze je znała. Dzielnica niszczała. Zbudowana w roku tysiąc osiemset siedemdziesiątym, od tego czasu przeszła ataki dwóch wojen. Najbardziej dewastowały ludzkie ręce, czy to z niedbalstwa, niewiedzy, czy zwykłej głupoty.

Mężczyzna w kraciastej koszuli, mijając ją, pochylił się w ukłonie. Zmierzali w to samo miejsce, ale z pewnością z odmiennego powodu.

8. LIPNICKI GNA DO URZĘDU

Pan doktor Lipnicki zbiegł ze schodów jak małolat. Na ostatnim stopniu się potknął. Zatrzymał się. Domyślił się, że to jakiś znak. Uchwycony poręczy obiema rękami, pochyliwszy się, wbił wzrok w ziemię. Od razu odgadł, jakie popełnił wykroczenie wobec energii: odmówił wsparcia Gospodarskiemu, a ten chce wystąpić do urzędu, aby nadano drzewu, które się nazywa buk, status pomnika przyrody. Pomysł ma sto procent szans powodzenia. Zezwolenie dostanie pstryknięciem palców, wystarczy napisać wniosek i zanieść do okienka podawczego. Urząd wręcz czeka na takie działania, chwyta dowody wszelkich postaw obywatelskich. Nadanie imienia to uroczystość. Na pewno zaszczyci je pan prezydent miasta i, jak zawsze przy takiej okazji, wygłosi piękne przemówienie. Stojąca obok urzędniczka czeka na gest, przyciskając do piersi teczkę ze złotym napisem Urząd Miejski. Zanim pan prezydent zwróci się ku niej, wyjmie sztywną kartę z logo i pieczątką, zrobi krok, obrót i już dokument zostaje wręczony. Zebrani obywatele usłyszą nazwisko pomysłodawcy: Gospodarski. Wbija się im w pamięć, pozostając na zawsze, podobnie jak przytwierdzona już do pnia drzewa urzędowa tablica. Będzie głosić chwałę pomysłodawcy.

Lipnicki pochylił się i o mało co nie ucałował stopnia, który okazał się boską ręką opatrzności, jak sobie to wciąż powtarzał. Rzucił się do działań. Przebiegł przez jezdnię, zakręcił w lewo, potem w prawo i znowu w lewo i już wbiegał do budynku, gdzie na parterze na stolikach leżał urzędowy papier. Chwycił długopis. Pisał starannie, pochylony tak, by nikt nie podejrzał, czego dotyczy treść dokumentu i nie ukradł mu pomysłu. Gdy skończył, zaparafował je swoim nazwiskiem: Lipnicki, solidnie dociskając długopis. Urzędnik z okienka podawczego wyciągnął rękę.

– Proszę. Dokument składa doktor Lipnicki.

Urzędnik wpisał nazwisko do księgi. Na zawsze.

9. U INFORMATYKA

Nauczyciel informatyki zerwał się od komputera, stojącego na białym biurku przed rzędami szkolnych ławek, teraz pustych.

– Pani dyrektor powiedziała, że pani raczy do nas zawitać.

Weszła pewnym krokiem, wyprostowana i z podniesioną brodą. Otwierała już usta, by mu przekazać swoje żądania. Zniweczył zamiar, gestem dłoni wskazując obrotowy fotel, pewnie do niego należący, a teraz uprzejmie przeznaczony dla gościa. Informatyk stanął przy krzesełku po przeciwnej stronie biurka, czekając, aż usiądzie pierwsza.

Słońce wpadało przez okna. Blask odbijał się w monitorach komputerów stojących na uczniowskich stolikach i w białych klawiaturach, nieskazitelnie czystych. Zajmowały dokładnie środek blatu, żaden nie był przesunięty ani pół centymetra na skos czy centymetr do brzegu. Zauważył zdumienie na jej twarzy.

– To skłania do większej dbałości o czystość. – Wziął butelkę płynu do pielęgnacji i przetarł klawiaturę służbowego komputera, który stał na biurku. Nie ominął ani jednego klawisza, muskając je zarówno z góry, jak i po bokach, po czym odstawił butelkę na to samo miejsce, po prawej stronie monitora, by łatwo po nią sięgnąć. Z pewnością czynił to wielokrotnie podczas lekcji, jakie tu prowadził. – Wie pani, jakie są dzieciaki. Wszystkiego chciałyby dotknąć i pokazać palcem na monitorze.

– Naturalna ciekawość.

– Ale czy muszą tak brudzić? – Otarł dłonie z nieistniejących resztek płynu, wrzucił serwetkę do kosza pod biurkiem i dopiero wtedy puknął palcem wskazującym w klawiaturę, zasiadając przed monitorem.

– Chcę, aby pan – zaczęła, lecz fotel niespodziewanie odsunął się do tyłu. Złapała poręcze, usiadła i dociągnęła z powrotem do brzegu biurka. Zacisnęła palce na krawędzi blatu, upewniając się, że fotel nie odjedzie, a ona nie będzie śmiesznie machać rękoma. Przez głowę przemknęło jej pytanie, czy zrobił to, by nie patrzyła mu na ręce. Była przegrana od początku rozmowy. Zacisnęła ręce na poręczach Nie pozwoli, pokona jego nędzne podstępy.

– Mam określone życzenia dotyczące strony – powiedziała.

– Pani dyrektor wydała polecenie. – Nie słuchał, wpatrzony w monitor.

Chciała wygrać, przebić się przez obojętność informatyka, ograniczającego się do służbowego posłuszeństwa. Hamowała wewnętrzny gniew, by się nie zerwać, nie spojrzeć z ukosa i wyjść bez słowa. Dzielnica była warta każdego wysiłku, nie tylko pokonania obojętnego informatyka, który stopował jej życzenia.

– Dzielnica umiera – zaczęła zdecydowanie.

Rozłożył ręce.

– Trzeba ratować. – Fotel odjechał. Złośliwość czy podstęp, by ją zirytować i skompromitować? Podsunęła się z powrotem z obojętną miną.

Spojrzał na nią, w oczach błysnęły iskry wesołej ironii.

– Potrzebni są ludzie, by o nią walczyć. – Siedziała jak na przesłuchaniu, ale mówiła głośno, zacisnąwszy ręce na poręczach.

Skinął głową, odwracając się do monitora.

– Sama nie mogę. – Rozłożyła ręce, lecz od razu uchwyciła się poręczy.

– Pani osiągnięcia są wielkiego formatu – dotknął kilkakrotnie ust palcami, jakby grał na klarnecie – choćby zorganizowanie klubu na ulicy Biskupiej – uderzał delikatnie, wydobywając muzykę słów – skupia… bo Biskupia. – Pulchne ręce odsunęły się od twarzy.

– Wstrzeliłam się we właściwy moment. Lokal stał pusty.

Informatyk zrobił zdziwioną minę, wyrażającą jednocześnie podziw.

– Nastała nagle moda na otwieranie domów sąsiedzkich. Załatwiłam, co trzeba.

– Od ręki? Tak łatwo poszło?

– Ogłoszono konkurs na napisanie programu działania.

– Wygrała pani, dystansując kandydatury pewne na sto procent – rzucił ku niej szybkie spojrzenie z uśmieszkiem – ale się zrobiła awantura. Nie przysporzyła sobie pani zwolenników.

– Wrzawa w końcu ucichła. Musieli się pogodzić z decyzją niezależnej komisji weryfikacyjnej.

– Nie wszyscy ją zaakceptowali. Może nadal żywią urazę, czują złość. I zaatakują przy pierwszej okazji.

– Będą mnie chcieli wykopać – uśmiechnęła się z zaciśniętymi zębami.

– Oby na tym poprzestali. – Informatyk dużo wiedział, za dużo.

Te słowa niosły groźbę, były zapowiedzią ukrytych, wrogich działań. Czarne chmury zbierały się nad jej głową. Nawet współpracowniczka uczyniła aluzję do rzekomych korzyści.

– Chcę prosić ludzi o pomoc we wspólnych działaniach dla dzielnicy – powiedziała głośno i odważnie.

– Tych, co łażą po ulicach? – Informatyk lekko ruszył brwiami. – Żaden z nich nic nie zrobi. Może wybić szybę w samochodzie.

– Muszą się stać odpowiedzialni za miejsce, w którym żyją – spojrzała w okno – by chodząc po ulicach, widzieli je, a nie tylko deptali.

– Biedacy obchodzą właścicielkę pięknej kamienicy, hm.

– Kupiłam, nie odziedziczyłam po babci.

– Potrzebuje pani odpowiednich narzędzi.

Skinęła głową.

– W celu rozpowszechniania informacji o stanie dzielnicy – skupił wzrok na monitorze.

– Zwołać ludzi, skrzyknąć – powiedziała.

– By się wzięli za ręce, stworzyli wielki łańcuch. – Informatyk gapił się przed siebie.

Nie odgadła, czy drwił, naśladując jej wzniosłe deklaracje. Toczyli pojedynek, a ona przegrała pierwszą rundę.

– Trzeba założyć stronę – mówił obojętnie, rzucając tylko konieczne informacje, przekonany, że nie zrozumie terminologii. Chyba jej w ogóle nie słuchał, pewny własnej wiedzy i racji, mimo wypowiadania konwencjonalnych słów podziwu.

– Pan nawet nie zapytał, o co mi chodzi – powiedziała ­hamując gniew.

– To oczywiste, czego pani potrzebuje: nowoczesnych narzędzi informatycznych. Nie oczekuję żadnych wyjaśnień. Rozumiem, w jakim celu pani dyrektor skierowała panią do informatyka, mam po prostu zrobić to, czym się tu zajmuję.

Po raz kolejny powoływał się na zarządzenie dyrektorki. Podkreślał, że chce wypełnić je dokładnie i perfekcyjnie, i nic więcej. Czyżby zbyt restrykcyjna dyrektorka hamowała inicjatywę pracownika, ograniczała inwencję, zamykając jego działania w ścisłych granicach przepisów? Albo istniał pomiędzy nimi jakiś konflikt, cicha wojna, zmagania o władzę i wpływy, o znaczenie, więc on wypełniał zbyt dokładnie jej zarządzenia, pokazując jak się myli; a może po prostu chciał zachować choćby odrobinę niezależności i szacunku do samego siebie, wskazując w ten sposób, że jest nie tylko wykonawcą polecenia, ale ma własną opinię.

– Tak się teraz robi – przekonywał – to są nowoczesne środki, metody i umiejętności – mówił jak na lekcji. Ponad jej głową rzucił szybkie spojrzenie na komputery na ławkach, widząc przed nimi swoich posłusznych uczniów.

Wyprostował się, trzymając wysoko głowę jak prezenter odzieży, który wchodzi na wybieg w garniturze Armaniego. Palce pomknęły po klawiaturze.

– Zechce pani spojrzeć – obrócił ku niej monitor. – Oryginalne szablony. Dodałem trochę od siebie.

Nie musiała się nawet unosić na fotelu. Cóż za usłużność! Nie dał jej jednak dojść do głosu. Nim zdołała się zorientować w grafice na ekranie, pulchną ręką skierował monitor ku sobie. Znowu otwierał kolejne okna z propozycjami podstronek i zakładek. Palce szalały po klawiaturze, a na monitorze wciąż się pojawiały nowe formy. Usta mu się nie zamykały. Objaśniał, co robi i co będzie można wkładać i zawieszać. Patrzyła, jak szaleje, pochłonięty przez system zer i jedynek. Nie będzie rezygnować ze swoich żądań, by informatyk mógł sobie pogrywać i rządzić jej planami.

– Trzeba uruchomić program społeczny – uczyniła szybki gest w stronę okna, gdzie na ulicy byli pogardzani przez niego ludzie. – Zaczniemy właśnie od tych, którzy są w trudnej sytuacji bytowej.

– Dać im dobre rady – niemal parsknął śmiechem, wciąż wpatrując się w monitor. Nie rozumiał jej wielkiej miłości do biedaków.

– Pomóc w poszukiwaniu pracy, bo nie są biegli w przeglądaniu stron z ofertami i nie mają komputerów.

– Dopiszemy kolejną grupę – godząc się z jej opinią, dodawał formy, komponował, nie słuchając, uprzejmy, usłużny i utalentowany.

Nie mogła go sprawdzić. Patrzyła ponad jego głową. Na ciemieniu nastroszyły się włosy, zakręcone i rzadkie, rosnące kępkami. Nagle ręka uniosła się i je przyklepała. Była pulchna, duża, miękka i wypielęgnowana.

– Stare ozdoby wystroju kamienic są wyrzucane na śmietnik podczas remontu mieszkania – mówiła jak do siebie. – Może pan nie pamięta, kiedyś przy framudze był metalowy drążek, za który się pociągało, by uruchomić dzwonek. Zakłada się nowe drzwi wejściowe z domofonami, taka moda, rozkuwają ściany przy drzwiach, niszczą porządek architektury. Przy progu kiedyś stały metalowe skrobaczki, o które się ocierało podeszwy ze śniegu lub błota. Od dawna nie widzę tych rzeczy. Chciałabym choć kilka zachować. Może oddam muzeum miejskiemu, wpierw trzeba te przedmioty odnaleźć, skatalogować, opisać.

– Zdigitalizować – pochylił się ku ekranowi – pokazać w postaci cyfrowej. – Stuknął palcem w klawiaturę, na monitor wskoczyły fotografie eksponatów muzealnych. – Skierował ku niej monitor i od razu cofnął. – Muzeum udostępnia w ten sposób swoje historyczne zbiory.

– Pracuje nad tym cały zespół – zastrzegła.

– E, tylko dwie osoby – wiedział lepiej – dałbym radę sam to zrobić.

Uważał, że ma wyższe kompetencje niż pracownicy muzeum. Na etacie w podstawówce marnował swoje talenty. Miał więcej umiejętności niż cały zespół, stąd pochodziły przyczyny jego konfliktu z dyrektorką. Ograniczała go nakazami, jej strata, mogłaby więcej zyskać.

– I najważniejsza sprawa – zawiesiła głos. – Zegar. Wielki zegar na wieży schroniska młodzieżowego. Chyba pan o nim ­słyszał.

Kiwnął głową.

– Zegar – powtórzył bezmyślnie. – Nie mieszkam w tej dzielnicy.

Monitor znowu się okręcił w obie strony: ku niej na sekundę, i natychmiast z powrotem do informatyka. Nic nie zdążyła dostrzec, tym bardziej ocenić i zadecydować.

– Oto mój projekt strony – wskazywał palcem, nie dotykając szkła. – Będzie można dodawać kolejne podstrony: historię dzielnicy, budynków, architekturę. Już dopisuję problem z zegarem – stuknął w klawisze.

– Im dłużej się o tym rozmawia, tym więcej pojawia się tematów, spraw, zagadnień. Wojna podzieliła historię, przełamała. Ludzie, to najważniejsze, jedni odeszli, inni przybyli. Odtworzyć ich życie. Jak widzieli wydarzenia, co zapamiętali.

– Wpisujemy więc tytuł: Wspomnienia.

– Powojenne. Ci ludzie chyba jeszcze żyją, ile mogą mieć lat? Pewnie siedzą w domach. Rzadko wychodzą na ulicę, to się ich przestało zauważać. Może uda się do nich dotrzeć.

– Pewnie wymarli – rzekł, nie podnosząc wzroku.

Ciąg dalszy dostępny w wersji pełnej.

ROZDZIAŁ IIWszystko się wali

Dostępne w wersji pełnej.

ROZDZIAŁ IIIZbyt dobry początek

Dostępne w wersji pełnej.

ROZDZIAŁ IVDestrukcja i biznes

Dostępne w wersji pełnej.

ROZDZIAŁ VTo zmienia wszystko

Dostępne w wersji pełnej.

ROZDZIAŁ VIZaszczyty i porachunki

Dostępne w wersji pełnej.

ROZDZIAŁ VIIRzut na taśmę

Dostępne w wersji pełnej.

ROZDZIAŁ VIIIPusto mi

Dostępne w wersji pełnej.

Dostępne w wersji pełnej.