Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
20 osób interesuje się tą książką
Dwa światy w jednej rozmowie…
Ona katoliczka, on niewierzący. Ona – z ziemiańskiej antykomunistycznej rodziny, on – z asymilowanej żydowskiej, ona – córka żołnierza AK, on – syn komunisty. Dwa światy, a jednak od prawie pięćdziesięciu lat łączy ich bliska przyjaźń. Zgodnie twierdzą, że mogą sobie powiedzieć znacznie więcej niż komukolwiek innemu. Małgorzata Niezabitowska, dziennikarka, pisarka, rzeczniczka pierwszego niekomunistycznego rządu, oraz Feliks Falk, słynny reżyser, a także scenarzysta, dramatopisarz i prozaik, we wspólnie napisanej książce konfrontują swoje biografie w rozmowie często intymnej, a zawsze bez cenzury.
„Na wzburzonych falach” to zapis przyjacielskiego i zarazem wzajemnie dociekliwego dialogu. Jego dodatkowym walorem jest to, że osobiste doświadczenia autorów splatają się z historią kraju, z najważniejszymi wydarzeniami, w których uczestniczyli lub byli ich świadkami.
Małgorzata i Feliks rozmawiają z czułością i swadą, nie unikają trudnych tematów, dają się poznać. A mają o czym opowiadać. Książkę opatrzyli cytatem z Oscara Wilde’a: „W życiu chodzi o to, żeby być trochę niemożliwym”. I ta myśl z pewnością będzie towarzyszyła czytelnikowi w trakcie lektury, bo właśnie takie trochę niemożliwe mają życiorysy.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 534
Rok wydania: 2025
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Lira Publishing Sp. z o.o.
Wydanie pierwsze
Warszawa 2025
ISBN: 978-83-68577-50-1
W życiu chodzi o to, żeby być trochę niemożliwym.
Oscar Wilde
Feliks: Gorzko czy słodko, jak będzie?
Małgorzata: Gorzko w żadnym wypadku. Gorycz, zgorzknienie, okropne uczucia, autodestrukcyjne, wystrzegam się ich.
F: I udaje ci się?
M: Jak dotychczas tak. A co do słodyczy — bez przesady, od nadmiaru mdłości.
F: Lukru oboje nie lubimy, fakt. Czyli jak będzie?
M: Szczerze.
F: To między nami oczywista oczywistość, lecz bądźmy oszczędni z deklaracjami, bo zawsze, kiedy słyszę zapewnienia o prawdomówności, staję się nieufny.
M: Racja. I mnie, gdy ktoś zapowiada na wstępie „będę szczery”, przychodzi na myśl, czyżby wcześniej było odwrotnie? Przyjmijmy więc zasadę, że rozmawiamy jak nie do druku. Mamy zresztą ten absolutny luksus, że pozostawiamy do naszego uznania, co na końcu zrobimy. Czy nasze zwierzenia damy do publikacji, czy nie. A zatem pełny luz, bez żadnych wstępnych zobowiązań. I tu kolejne pytanie — skąd ten pomysł? Dlaczego akurat teraz, skoro przyjaźnimy się od pół wieku?
F: Kiedy zaiskrzył pomysł tej rozmowy, uświadomiłem sobie, że nadszedł czas, kiedy powinniśmy wyjaśnić sobie kilka spraw, wypełnić pewne luki. I w dużym stopniu właśnie z powodu naszej długotrwałej przyjaźni oraz tego, jaką jesteś dla mnie osobą, mogę się zmierzyć z tobą, zderzyć z moją postawą, z moim światopoglądem, z moim życiem. Mamy przecież bardzo różne biografie. Jesteśmy jakby z dwóch odmiennych światów. Ja z asymilowanej żydowskiej rodziny, ty z rodziny ziemiańskiej, z tradycjami…
M: O długich tradycjach.
F: Tak, tradycja… I co jeszcze? Wierząca.
M: Katolicka rodzina. A ty niewierzący, ateista.
F: I bez tradycji. A brak tradycji, gdyż moi rodzice byli komunistami.
M: Moi zaś antykomunistami. Czego widomym znakiem są nasze imiona. Twoje — i zwróć uwagę, że pytam cię po raz pierwszy — po kim? Czy Feliks po Dzierżyńskim?
F: Tak podejrzewam, bo niby po kim? Taka była moda wśród komunistów, imiona po idolach.
M: I krwawy Feluś do nich należał.
F: Zdecydowanie. Stąd namnożyło się tych Felków, choćby Woroszylski, syn pisarza, wojującego zwolennika reżimu stalinowskiego, potem dysydenta.
M: Popularny był również wódz wszystkich wodzów. Włodek, przez którego się poznaliśmy, nosił imię…
F: …po Leninie. A bywało gorzej.
M: Masz na myśli Ninel Kameraz-Kos?
F: Znana sprawa…
M: …że Ninel od Lenin na wspak. „To przekleństwo mojego życia”, powiedziała mi, rozszyfrowując swoje imię, kiedy się przedstawiała. Na co ja: „Ale kto się domyśli?”. „Wszyscy”, odpowiedziała. „Wszyscy wiedzą”. Ja byłam przykładem, że niekoniecznie, lecz widocznie w jej środowisku owszem.
F: Chodziła do mojej szkoły i rzeczywiście wiedzieliśmy, choć wtedy jej imię było raczej powodem do dumy. Dopiero potem stało się dla niej piętnem.
M: Akurat „wszyscy wiedzą” wyartykułowane przez Ninel kojarzy mi się z twoim stwierdzeniem, że wszyscy wiedzą, że jesteś Żydem. Skąd oni wiedzą?
F: No właśnie, skąd?
M: Zwłaszcza że to ciągnie się od dawna, kiedy nie było Internetu.
F: Zwłaszcza że ja nie jestem Żydem. Znaczy w sensie etnicznym nawet w stu procentach, ale jeśli mówimy o autoidentyfikacji…
M: … nie, nie mówimy. O tożsamości będziemy rozmawiać później. Ja tylko wspomnę, ponieważ podkreślamy tutaj różnice między nami, że jestem mieszanką. Płynie też we mnie krew Litwinów i Ormian.
F: I ponoć polskiego króla.
M: To dyskusyjne, lecz z pewnością Giedymina, w dwudziestym pierwszym pokoleniu w prostej linii.
F: Proszę, proszę… A twoje imię po jakieś świętej, tak?
M: Po świętej dziewicy i męczennicy z przełomu III i IV wieku. Jej imię wywodzi się z greckiego pospolitego słowa margarit, perła.
F: Nieźle, Dzierżyński i święta perła.
M: Uznajmy to za symbol różnic między nami.
F: Uznajmy. A jednocześnie jesteśmy bardzo blisko i tobie mogę powiedzieć znacznie więcej niż komukolwiek innemu.
M: Nie mogę się doczekać. I przy okazji zaczynamy od obalania stereotypu, że kobieta i mężczyzna nie mogą się ze sobą przyjaźnić. Nam się udało, choć przyznaję, że zdarza się to rzadko. Także w moim życiu. Ty jesteś jedynym przyjacielem mężczyzną, jakiego mam.
F: Ty moją jedyną przyjaciółką. I, paradoksalnie, z żadnym spośród kilku męskich przyjaciół nie mógłbym podjąć takiej rozmowy. A jeśli chodzi o kobiety, zwierzałem się jedynie psychiatryczkom, kiedy miałem depresję.
M: To się nie liczy, działo się w ramach terapii i zwierzenia były jednostronne.
F: A między nami będą na równych prawach. I proszę, nie oszczędzaj mnie.
M: Ani mi to w głowie, przeciwnie, mam zamiar cię cisnąć. Sporo wiem o tobie, a chcę się dużo nowego dowiedzieć.
F: Obiecuję wzajemność. Zaczynajmy.
M: Moment. Osadźmy się w czasie, gdyż o naszej przyjaźni, o jej mocy, świadczy również, że nie wynika z sentymentu dzieciństwa czy młodości, który często bywa fundamentem. Dorastasz z kimś, łączą was wspomnienia ze szkoły, ze wspólnych zabaw, z wycieczek, różnorodnych przygód. Z dzisiejszej perspektywy niektóre mogą być oceniane raczej negatywnie, ale że kojarzą się z młodymi latami, darzysz je nadal sentymentem. Natomiast my poznaliśmy się jako ludzie dorośli.
F: Ja byłem już dzieciaty.
M: I w Kazimierzu, gdzie się spotkaliśmy w zimie 1973 roku, byliście we trójkę, ty, Mariola i mała, śliczna dziewczynka.
F: Monika miała sześć lat.
M: Ja dwadzieścia cztery, ty — był chyba marzec — niedawno skończyłeś trzydzieści dwa.
F: Ach, ta twoja pamięć… Przyda się nam.
M: Będziemy przerabiać nasze biografie wte i wewte i gdybyś czegoś zapomniał, służę pomocą.
F: Własne życie wciąż nieźle kojarzę, gorzej z historią kraju, która będzie się przeplatać z naszymi osobistymi historiami, i to na przestrzeni ostatniego stulecia.
M: Przesadziłeś, tacy wiekowi nie jesteśmy.
F: Nie, ale nie będziemy się trzymać kurczowo dat naszych narodzin. Są rodzice, dziadkowie…
M: Dobrze, nie kombinujmy teraz, startujmy. Kto pierwszy?
F: Ustępuję ci miejsca.
M: By zasiąść w konfesjonale.
F: W konfesjonale, o ile się orientuję, jedna z osób klęczy, a u nas patrzymy sobie prosto w oczy. I niech tak zostanie.
Feliks: Ciekawi mnie, jak wyglądało za komunizmu wychowanie w ziemiańskim domu, w domu już bez ziemi?
Małgorzata: Mówiło się o takich rodzinach jak moja „bezeci”, czyli „byli ziemianie”. I od strony materialnego posiadania to odpowiadało rzeczywistości, lecz tradycja, zasady, kodeks wartości pozostały niezmienione, przynajmniej w pokoleniu moich dziadków. Miałam bowiem wśród moich rówieśników rzadkie szczęście, że wojnę, zsyłki, powstanie przeżyli wszyscy, zarówno po stronie matki, jak i ojca. Dzięki czemu otrzymałam bezpośredni przekaz.
F: Którego ja byłem zupełnie pozbawiony. I mogę sobie jedynie wyobrażać, jaki wpływ wywarliby na mnie dziadkowie, bo na ciebie mieli.
M: I to jaki… Ten wpływ odczułam najpierw w Sopocie, w poniemieckiej willi z kresową atmosferą i jeszcze z oryginalną domieszką, którą wprowadzał dziadek Jerzy, postać nadzwyczaj barwna.
F: Ten od Giedymina?
M: Po najstarszym synu Narymuncie. To on w 1348 stoczył nad rzeką Strawą bitwę z Krzyżakami. Został otoczony i żeby nie iść do niewoli, przebił się mieczem.
F: Tak trochę po japońsku…
M: Samobójstwo honorowe niewątpliwie, nie było to jednak seppuku. Narymunt osierocił syna Michała, on też miał syna… I za osiemnaście pokoleń moja babka Lila Mysyrowicz wyszła za Koryatowicza-Kurcewicza-Bułyhę.
F: Masz całe wyliczenie?
M: Papiery rodowe dziadek zakopał na Wołyniu we wrześniu 1939 przed ucieczką, wiedząc, że jak Sowieci złapią go z książęcym rodowodem, zamordują wszystkich. Wywód genealogiczny został odtworzony w latach dziewięćdziesiątych, kiedy możliwa stała się kwerenda w dawnym Związku Sowieckim i udało się odnaleźć prawie siedemset stron dokumentów naszej rodziny w archiwum w Żytomierzu. A na tece, w której były przechowywane, znajdowała się pieczęć… NKWD.
F: Ale twój dziadek nie odziedziczył po litewskim praprzodku skłonności samobójczych?
M: Pod tym względem był jego zaprzeczeniem. Odznaczał się stoickim spokojem, którego nie był w stanie zmącić głód, spadające bomby czy — z zachowaniem proporcji — dzikie wybryki wnuczki. „Zawsze może być gorzej”, jego życiowe motto było o tyle usprawiedliwione, że wypowiadał je człowiek, który spędził dziesięć dni w celi śmierci podczas straszliwej rzezi, jaka towarzyszyła odwrotowi bolszewików spod Kijowa.
F: W 1920?
M: Rok wcześniej, w 1919. Dziadek, absolwent carskiego korpusu kadetów, walczył w tej rosyjskiej domowej wojnie po stronie Białych, w armii Denikina, i podczas zwiadu, gdy zabito pod nim konia, wpadł w ręce najgorliwszych egzekutorów czerwonego terroru, czekistów. Jako jeden z nielicznych więźniów stłoczonych w piwnicach dawnych gwardyjskich koszar uniknął rozstrzelania, lecz mając dwadzieścia pięć lat, osiwiał i po uwolnieniu zgolił głowę…
F: Aby pozbyć się wszy, których musiał się nabawić w tych kazamatach?
M: Aby nigdy nie zapomnieć i dziękować Opatrzności za ocalenie. I do końca życia pozostał z łysą czaszką. Ale nie stracił poczucia humoru, którym ubarwiał swoje opowieści, a był w nich mistrzem. Dom na Mickiewicza nieustannie wypełniali goście. Tuż po wojnie magnesem przyciągającym były trzy śliczne kniaziówny, jak nazywano w Trójmieście moją mamę i jej młodsze siostry, o czym opowiadał mi po latach jeden z ich wielbicieli. Potem, za moich świadomych czasów, gwiazdą towarzystwa był dziadek, a przy stole karcianym przewodziła babcia, która grała w pokera z takim zapałem, jakby stawką były złote rublówki, nie zapałki.
F: Rżnęli w pokera na zapałki?
M: Tak jak w brydża. Parafrazując za dziadkiem zwrot dotyczący finansów „nie przelewa się”, powiem, że w domu przelewała się jedynie zupa zacierkowa, której wielki gar stał zwykle na kuchennej płycie ku radości wszystkich, gdyż była pyszna. Nie grano więc na pieniądze, co, jak powiedziałam, nie umniejszało emocji.
F: Dziadek z nazwiskiem jednoznacznie klasyfikującym go jako przedwojennego wroga ludu nie miał kłopotów?
M: Mądrą zasadą w rodzie Kurcewiczów było, że mężczyźni obok wykształcenia wojskowego zdobywali też cywilne, dziadek inżyniera geodety. A przy odbudowie Gdańska, którego Śródmieście w trakcie zażartych walk Sowietów z Niemcami zostało zniszczone w ponad dziewięćdziesięciu procentach, zaś reszta miasta poniosła niewiele mniejsze straty, inżynierowie byli niemal na wagę złota, toteż dziadka się nie czepiano. Gorzej miała jego najmłodsza córka, Halszka. Pragnęła zostać lekarką, trzy razy zdawała na medyczną uczelnię bez sukcesu i kiedy po raz czwarty składała papiery, ktoś litościwie poradził, by nie traciła czasu, bo z takim nazwiskiem nie ma żadnych szans. I poszła na jedynie dla niej dostępne kursy ogrodnicze.
F: Halszka Kurcewiczówna, tak? Dziwisz się? To kojarzyło się z główną bohaterką Ogniem i mieczem, nie chłopką przecież.
M: Ukochaną i Skrzetuskiego, i Bohuna. Ciocia Halszka też miała wielkie powodzenie, ale że czasy, jeśli chodzi o romanse, były trochę bardziej cywilizowane, obyło się bez pojedynków. A co ją spotkało, nie dziwi, trwał stalinizm.
F: Tylko dlaczego opowiadasz mi o Sopocie, nie o Warszawie, gdzie się urodziłaś i gdzie mieszkali rodzice?
M: I ja z nimi, lecz zanim poszłam do szkoły, sporo czasu spędzałam u dziadków i oni dużo czasu poświęcali memu wychowaniu, o które pytałeś. Działo się tak zapewne dlatego, że rodzice byli bardzo młodzi. Kiedy urodzili się twoi rodzice?
F: Mój ojciec w 1909 roku, mama w 1910.
M: Zatem spora różnica, prawie pokolenia, mój ojciec w 1923, mama w 1927. Twoi mieli swoją młodość, studia, pierwszą pracę, twojego ojca więzienie, czyli bardzo ważne, konstytuujące fragmenty biografii przed wojną, natomiast moi w jej trakcie. I dla nastolatków, którymi byli, gwałtowne zerwanie ze wszystkim, co było wcześniej — edukacją szkolną, statusem społecznym i majątkowym, rodzinnym terytorium — stało się potężnym wstrząsem. Ale zarazem przeszli bardzo przyspieszoną i dramatyczną szkołę ku dorosłości, której najmocniejszym elementem była konspiracja, Armia Krajowa.
F: Kiedy się poznali?
M: W 1943 w Lublinie, gdzie znalazły się obie rodziny. Spotkali się podczas zebrania podziemnej podchorążówki AK, w której szkolił się ojciec, a mama tam była łączniczką. Generalnie, kiedy myślę o losach naszych rodziców po wojnie, to, najkrócej ujmując, moich spotkała degradacja, twoich awans.
F: Klasyczne skutki rewolucji.
M: I nie byłyby one nawet tak okropne dla moich rodziców, gdyż byli pełni energii i głodni życia, jego radości, których prawie nie zaznali, tylko że ich szansa na w miarę normalną egzystencję wkrótce się skończyła. Ojciec został w 1951 wyrzucony z wojska.
F: Za co?
M: W jego papierach, które otrzymałam z Centralnego Archiwum Wojskowego, napisano, że z przyczyn politycznych oraz stanu zdrowia. W czasie służby ojciec zachorował na gruźlicę, lecz głównym powodem było „pochodzenie ziemiańsko-burżuazyjne” oraz powtarzające się stwierdzenie, że jest „do obecnego ustroju oraz Związku Radzieckiego ustosunkowany raczej negatywnie”. I był to wilczy bilet. Ojciec nie mógł dostać żadnej pracy, choćby dozorcy lub palacza w kotłowni, i aż do końca okresu stalinowskiego utrzymywała nas mama ze skromnej pensji sekretarki oraz przepisywania rękopisów na maszynie. Ta domowa czynność zapadła mi w pamięć, ponieważ przeważnie odbywała się w ciemności.
F: Dość dziwna metoda…
M: Nie z wyboru, z przymusu. Często nie było pieniędzy na zapłacenie rachunku za prąd, który nam wyłączano. Wtedy ojciec, stojąc ze świeczką nad mamą, czytał tekst i jednocześnie oświetlał jej klawiaturę. Ja leżałam na ich tapczanie, gdyż z powodu panującego w mieszkaniu mroku brali mnie do swojego pokoju. Dla małej dziewczynki było to tajemnicze i ekscytujące. Nie zdawałam sobie sprawy z sytuacji, która po jakimś czasie jeszcze znacznie się pogorszyła, ojcu odnowiła się gruźlica. I kiedy rozpoczęła się polityczna odwilż w połowie lat pięćdziesiątych, on, zamiast wrócić do pracy i studiów, z których go również wydalono, wylądował na długie miesiące w szpitalu, następnie w sanatorium. A gdy wreszcie po wycięciu połowy płuca i rehabilitacji wrócił i wydawało się, że będzie lepiej, nastąpiła tragedia, umarła mama.
F: Była bardzo młoda. To straszne.
M: Bardzo młoda i bardzo piękna. Dla każdego dziecka matka jest najpiękniejsza na świecie, lecz ja słyszałam zachwyty nad jej urodą ciągle, kiedy żyła i wiele lat po jej odejściu.
F: Nawet potem?
M: Jako dorosła spotykałam ludzi, którym moje dość rzadkie nazwisko kojarzyło się z mamą i dowiedziawszy się, kim dla mnie była, wspominali Barbarę Niezabitowską jako zjawisko niespotykanej piękności i wdzięku. Pamiętam, jak wchodziłyśmy do tramwaju, który obok autobusów był jedynym środkiem komunikacji miejskiej, więc zawsze zatłoczony, na widok mamy wszyscy mężczyźni niezależnie od wieku, młodzi i starzy, zrywali się, aby ustąpić nam miejsce. Mama czasami — domyślam się, że może jej się któryś spodobał — szeptała do mnie: „Mów mi Basiu”, żebym nie zwracała się do niej „mamo”. Niepotrzebnie, nie wyglądała na moją matkę i robiła piorunujące wrażenie. Nie pokazywałam ci nigdy jej zdjęć?
F: Może widziałem w twojej książce?
M: Nie, moja rodzinna saga Składana wanna kończy się przed jej urodzeniem. Przy okazji pokażę ci fotografię mamy i sam się przekonasz. A mama zajmowała się mną nietypowo. Wówczas dzieci, zwłaszcza te małe, trzymano na dystans, zaś ona relacjonowała mi niczym równej sobie, co zdarzyło się w ciągu dnia, także w biurze, zabierała mnie na różnego typu wydarzenia, na których byłam przeważnie jedynym dzieckiem pośród dorosłych.
F: Na przykład jakie?
M: Na koncerty w ramach Konkursu Chopinowskiego czy operę Porgy and Bess, z którą przyjechał po raz pierwszy do Polski zespół z Ameryki z czarnoskórymi wykonawcami i cała Warszawa biła się o bilety. Czytała mi mnóstwo książek, niektóre zbyt poważne na dziecięcą percepcję, jak fragmenty jej ulubionego Pana Tadeusza, którego mistrzostwo doceniłam dopiero po latach. I sama pisała dla mnie bajki. Robiła również dla mnie na drutach stroje, a na niedzielne spacery w Łazienkach, zamiast codziennych warkoczy, układała moje proste jak druty włosy w misterne fale. Była bez przesady cudowną matką, tylko że nasz wspólny czas trwał bardzo krótko.
F: Kiedy umarła?
M: W listopadzie 1957 roku, na cztery dni przed moimi dziewiątymi urodzinami. Małżeństwo rodziców rozpadało się i mama przeniosła się do dziadków do Trójmiasta. Mnie umieszczono w internacie sióstr niepokalanek w Nowym Sączu, zresztą zgodnie z tradycją, już jako czwarte pokolenie dziewczynek w rodzinie…
F: Przepraszam, że się wtrącę. Rozejście się rodziców jest ciężkim przeżyciem…
M: Dla mnie też było. Mój świat chwiał się, a rozpadł się wraz ze śmiercią mamy, która przykryła wszystkie poprzednie smutki. Ten straszliwy cios trafił mnie z dala od rodziny. Klasztorny internat nie był złym miejscem, lecz z pewnością nie nadawał się dla zrozpaczonego, osieroconego dziecka.
F: Nie zabrali cię stamtąd po śmierci matki?
M: Nie, choć pozostawienie mnie samej wśród obcych… Nie muszę tłumaczyć, co się ze mną działo. Sądzę, że ze strony ojca, dziadków czy innych krewnych nie była to obojętność ani tym bardziej rozmyślne okrucieństwo, tylko szok. Mama umarła niespodziewanie, ewidentnie z powodu błędu lekarzy, i jej odejście zdruzgotało rodzinę, także mojego ojca, który nadal kochał już nieswoją Basię.
F: I długo byłaś w klasztorze?
M: Do końca roku szkolnego. Uratowała mnie babcia Jadwiga Niezabitowska, która wtedy przeprowadziła się do naszego warszawskiego mieszkania. I to właśnie ona, babcia Adzia, mnie w największym stopniu ukształtowała.
F: Jej portret znam. Zawsze znajduje się w ważnym miejscu twojego domu.
M: Żebym codziennie i wielokrotnie mogła na nią patrzeć. Każdego dnia na znak pamięci i wdzięczności zapalam świeczkę przed tym jej wizerunkiem. Spędziłam z babcią zaledwie półtora roku, które dzięki jej ogromnej miłości i mądrości wystarczyło. Byłam skrajnie nieszczęśliwa. Ona przywróciła mi poczucie bezpieczeństwa, sprawiła, że odzyskałam wewnętrzną równowagę, wróciłam do mojego, utraconego przez tragedię, pogodnego usposobienia. Jednocześnie ukształtowała mnie, dała poczucie tożsamości, zakorzenienia oraz cały system wartości.
F: W jaki sposób?
M: Mnóstwo mi opowiadała o przeszłości, o rodzinnej historii, o wyczynach przodków. Odtworzyła przede mną świat, który zniknął bezpowrotnie w momencie wybuchu wojny. Malowniczo położony dwór z rozległym parkiem i wzorowo przez dziadka Mieczysława prowadzone gospodarstwo, wokół bujne lasy i domowy zwierzyniec, który fascynował mnie najbardziej — sfora psów różnych ras oraz przygarnięte wiejskie kundle, stado koni i te oswojone: jelonek, wydra, kruk i wilk.
F: Twoi dziadkowie mieli jakieś wiejskie zoo.
M: W majątkach często gromadził się nieegzotyczny zwierzyniec. Ja do dziadkowego przenosiłam się w wyobraźni tym chętniej, że ten idylliczny obraz był w radykalnym kontraście z rzeczywistością wokół. Wprawdzie nie było już nędzy, skończył się stalinowski reżim i ojciec po latach bezrobocia dostał pracę, lecz nadal żyliśmy bardzo skromnie. Do tego mieszkanie było niewygodne, dwa przechodnie pokoje, a kamienica zaniedbana.
F: Gdzie mieszkaliście? Chciałbym się zorientować, czy daleko od nas.
M: Na górnym Mokotowie, na Sandomierskiej. I tam ciągle prześladowały nas pluskwy, które wchodziły przez kanały wentylacyjne. Ojciec czym mógł zaklejał te wloty, ale robale na nowo się przedostawały.
F: Dosyć przerażające.
M: Próby, by zwalczyć tę plagę, były bezskuteczne, gdyż nie wszyscy lokatorzy chcieli w nich uczestniczyć. Tak więc pluskwy nas gryzły, pieniędzy brakowało, lecz dla babci, w sensie wychowawczym, nie miało to żadnego znaczenia. Chowała mnie na panienkę z dobrego domu i sama wyglądała, jakby przeniosła się w czasie i przestrzeni z innej epoki. Była bardzo wysoka, miała metr siedemdziesiąt dwa, co w jej pokoleniu dla kobiety było wyjątkowo pokaźnym wzrostem i wciąż robiło wrażenie, szczególnie u starszej pani.
F: Robiło wrażenie także i w naszym pokoleniu.
M: Wyobraź sobie — wysoka, szczupła, idealnie wyprostowana, zawsze ubrana na czarno, z twarzą o szlachetnych rysach oraz ze starannie upiętym na głowie kokiem gęstych, siwych włosów. I z elegancką laseczką, z którą wychodząc na zewnątrz, nigdy się nie rozstawała.
F: Kulała?
M: Była sprawna. Traktowała tę laskę, jeden z niewielu ocalałych przedmiotów z przedwojnia, jako część ubioru, może też jako symboliczny łącznik z przeszłością. Nie było w niej jednak rozgoryczenia z powodu utraty majątku ani społecznej pozycji, a jeśli miała pretensje do losu, chowała je głęboko. Jej opowieści zawierały dużo zabawnych anegdot, zaś wniosek z zasadniczej zmiany statusu, jaka spotkała naszą rodzinę, brzmiał: liczy się to, co masz w sercu i w głowie. Nie należy się zatem przywiązywać do rzeczy materialnych, tylko inwestować w siebie, kształcić się i być prawym, odważnym człowiekiem. I nienagannie grzecznym. Również, a nawet przede wszystkim wobec tych, którzy — jak ujmowała — stoją wobec ciebie niżej.
F: Niżej? Chyba nie służba, bo jej nie mieliście?
M: I nic nie zapowiadało, żebyśmy mieli mieć.
F: Czyli?…
M: To była ogólna reguła, która dotyczyła ludzi od nas zależnych i także tych prostych, gorzej wychowanych. Ich wszystkich trzeba traktować uważnie, z szacunkiem, w żadnym wypadku nie okazywać swojej wyższości.
F: Ładne, choć nie zawsze sprawdza się w praktyce.
M: Tę regułę babcia demonstrowała mi stale swoim postępowaniem wobec sąsiadów. Zachowywała się uprzedzająco grzecznie, tyle że w innej niż znali konwencji. Dlatego, oraz z powodu wyglądu, zupełnie nie pasowała do tej w sporej mierze proletariackiej kamienicy. I każdego poranka na drzwiach naszego mieszkania pojawiało się pisane kredą: „Hrabini jeździ na świni”.
F: Codziennie? Ktoś był bardzo konsekwentny.
M: Wielce, nie odpuścił ani dnia. Teraz myślę, że to przerodziło się w rodzaj gry, której przyglądała się czy wręcz kibicowała reszta kamienicy. Ojciec wcześnie rano wybiegał do pracy, ignorując napis, a kiedy ja o wpół do ósmej wybierałam się do szkoły, babcia wychodziła razem ze mną na klatkę schodową i myła drzwi.
F: Nie czuła się obrażona?
M: Była, że się tak wyrażę, ponad to. Żartowała, że to symboliczne hasło dla naszej rodziny na nowe czasy. Ja nie byłam równie wyrozumiała, o nie! Czułam obrazę i — co gorsze — ośmieszenie babci, którą bardzo kochałam, i także mnie samej. Szybko się dowiedziałam, który chłopak nam na drzwiach smarował, i oświadczyłam babci, że mu wleję. Otrzymałam od niej kategoryczny zakaz. Panienka nie bije się w żadnym wypadku z chłopakami, pouczyła mnie, a jeśli ktoś, jak ten, postępuje niegodnie, jest prymitywny, trzeba go lekceważyć. Tej akurat lekcji nie przyswoiłam i kiedy babcia umarła, dałam mu porządne wciry.
F: Bardzo dobrze. Ja jako dziecko zawsze oddawałem. Ignorowanie często rozzuchwala przeciwników.
M: Ja lubiłam iść do zwarcia, co na podwórku ogromnie mi się przydało. Zanim babcia z nami zamieszkała, nie wyróżniałam się tak zwanym pochodzeniem. Rodzice go zupełnie nie eksponowali. Ale jej osobowość i styl zmieniły nastawienie także do mnie i musiałam się nieźle nawojować, by przywrócić swoją pozycję w bandzie, jaką stworzyliśmy w naszej kamienicy, gdzie nas, dzieci powojennego wyżu, była gromada.
F: Zaczęto cię prześladować?
M: Wyśmiewać. Hrabini na świni to zabawny widok, a dzieci mają plastyczną wyobraźnię.
F: Przezywano cię?
M: „Hrabini” przylgnęła do mnie najpierw ze swoim wierzchowcem, później, gdy wlałam prowodyrowi, pozostał pierwszy, nadal obraźliwy człon. Jeszcze po latach, kiedy byliśmy dorośli, czasami ktoś tak się do mnie zwracał, lecz już bez złośliwości, raczej jako przypomnienie wspólnego dzieciństwa.
F: Zastanawiam się… Wypisywanie obraźliwego hasła na drzwiach było rzecz jasna niewłaściwe, ale czy twoja babcia, tak bardzo odstająca, jak powiedziałaś, od reszty mieszkańców, nie prowokowała ich trochę?
M: Prowokowała? Czym?
F: Prowokowała naturalnie nieumyślnie, odwrotnie, była — określiłaś — uprzedzająco grzeczna. Tylko czy oni nie mogli odbierać jej zachowania jako wynoszenia się, jakiejś ukrytej, lecz jednak pogardy dla gorzej urodzonych i wykształconych?
M: No wiesz…
F: Babcia była dla ciebie wzorem. Nie chciałem cię urazić.
M: Nie, to jest ciekawe. Daj mi pomyśleć… Miałam zaledwie jedenaście lat, kiedy umarła, więc mogę mówić jedynie o dziecięcych odczuciach. A dzieci są bardzo wyczulone na fałsz, na udawanie i ja żadnego w zachowaniu babci nie wyczułam. A u ciotecznego dziadka, owszem. Drażniły mnie mocno jego wielkopańsko okazywane dobre maniery. I dodam jeszcze, że także przed wojną ćwiczono młodych, jak babcia mnie. Ojciec opowiedział mi, że kiedy jako nastolatek odezwał się arogancko do lokaja, otrzymał od rodziców straszną burę i nakaz, by przepraszając, pocałował go w rękę. Ta lekcja wystarczyła ojcu na całe życie. Był dla każdego ujmująco uprzejmy, autentycznie, co osądzić mogę, byłam już dorosła.
F: Dobrze… Wróćmy do twoich lekcji, tych udzielanych ci przez babcię, które, jak zrozumiałem, odrobiłaś.
M: Niektórymi kieruję się do tej pory. Wcześniej były wprost bezcenne i dodatkowej wagi dodały im okoliczności, w których je otrzymałam.
F: Okoliczności?…
M: Zbliżająca się śmierć. Wtedy, na początku 1960 roku, nie miałam pojęcia, że babcia dyktuje mi testament, skądinąd nadzwyczaj oryginalny. Zachorowała na raka i sądziła, jak się okazało, słusznie, że nieuleczalnie. Postanowiła więc, co sobie później z niezmierną wdzięcznością uświadomiłam, że przekaże mi natychmiast to, co w normalnej sytuacji czyniłaby przez następne lata, i że mam wszystko zapisać, bo przecież nie zapamiętam.
F: I co ci przekazała?
M: Zestaw, który miał mi służyć na różnych etapach życia, był bardzo różnorodny. Zawierał katalog wartości podstawowych, fundamentalnych, takich jak uczciwość, honor, odwaga cywilna, dotrzymywanie danego słowa czy prawdomówność, bowiem najgorsza prawda jest lepsza od najlepszego kłamstwa, oraz zbiór zasad i wskazówek praktycznych.
F: Praktycznych? Na przykład…
M: Jak nakrywać do stołu, jak się zachowywać w towarzystwie, bo wówczas nie było żadnych podręczników savoir vivre. I że mam nosić ciepłe dessous, czyli bieliznę, konkretnie majtki, gdyż, tłumaczyła mi, kobieta musi pieczołowicie chronić przed zimnem części intymne.
F: No muszę zapytać: czy nosiłaś?
M: W PRL damska bielizna była pozbawiona jakiegokolwiek czaru, a reformy, jak nazywano grube majtasy, były ohydne.
F: Czyli i tej nauki nie wdrożyłaś w życie.
M: Przyznaję, że uchyliłam się od implementacji, inaczej niż z całą resztą. A babcia się spieszyła. Przez kilka tygodni, zanim zabrano ją do szpitala, każdego dnia odbywała się scena, którą mógłbyś umieścić w swoim filmie.
F: To opisz.
M: Babcia w swojej czarnej sukni, wychudzona i blada, leżała na kanapie, ja siedziałam obok na stołeczku i zapisywałam w liniowanym zeszycie, który kazała mi kupić. Ona dyktowała mi rozdział po rozdziale w sposób uporządkowany, ja bazgrałam z błędami, bo miałam problemy z ortografią, i każde zdanie odczytywałam na głos, ponieważ babcia pragnęła sprawdzić, czy prawidłowo zapisałam.
F: Cóż, przy takiej scenie widzowie uznaliby, że scenarzysta przesadził, że to zbyt sentymentalne i mało realne.
M: Ale na moje szczęście zdarzyło się. Wielu wskazówek oczywiście wtedy nie rozumiałam. Potem służyły mi cudownie, choćby w sprawach damsko-męskich.
F: Interesujące…
M: Robiłam dokładnie tak, jak zaleciła mi babcia w rozdziale Jak postępować z mężczyznami. Nawiasem mówiąc, z mężczyznami przez „rz”. I do dziś mam wryte w pamięć: Nigdy nie narzucaj się mężczyznom. Nigdy nie proponuj pierwsza spotkania. Nie telefonuj pierwsza. I generalnie, oni mają zabiegać, ty cenić się wysoko.
F: Bardzo arystokratyczny czy mieszczański kodeks. Naprawdę dokładnie się stosowałaś?
M: Co do joty. Nigdy, powtarzam, nigdy nie zadzwoniłam do żadnego chłopaka czy amanta, nie przejawiałam żadnej inicjatywy.
F: To anachroniczne, ale mogło być skuteczne.
M: Z dzisiejszej perspektywy wygląda staroświecko, lecz mogę polecić współczesnym dziewczynom niektóre z zaleceń babci, nadal okazałyby się skuteczne. W pełni sprawdzała się zasada, że jeśli faktycznie jemu zależy, będzie się starał. Teraz metody tych zabiegów są inne, niektóre diametralnie, jak telefony. Wtedy istniały wyłącznie stacjonarne i nie w każdym domu. W licznych ich brakowało, zaś oczekiwanie na założenie aparatu telefonicznego trwało kilkanaście lat. Obecnie wszyscy są ze sobą połączeni non stop, wówczas musiałeś kogoś zastać w domu albo w pracy, co niejednokroć wymagało sporego wysiłku i wielu nieudanych prób.
F: Dzisiaj — i to zasadniczo — zmieniło się o wiele więcej. Kobiety wywalczyły sobie zmianę obyczajów.
M: Jasne. Przychodzi mi na myśl przygoda Tomka, która wydarzyła się w 1986 roku. Studiowałam na Harvardzie, a podczas wakacji pracowaliśmy nad reportażem dla „National Geographic” pod tytułem Discovering America. Aby ją „odkryć”, przemierzaliśmy Stany Zjednoczone i w San Francisco Tomek, polski dżentelmen przyzwyczajony do kurtuazji wobec kobiet, podsunął takiej w naszym wieku, trzydziestoparoletniej, ciężki fotel, żeby nie musiała go dźwigać do stołu, przy którym siadaliśmy. I dowiedział się, że jest szowinistyczną świnią. Zamiast podziękować, owa feministycznie wyzwolona dama wysyczała ku niemu ze złością i odrazą: „You chauvinistic pig!”.
F: Wykazał się męską supremacją, że hej… Popatrz, już panowały takie poglądy i można było zostać świnią za coś znacznie skromniejszego niż jak w twojej kamienicy.
M: Chociaż zdarzały się sytuacje odwrotne. W Polsce żelazną regułą było całowanie kobiety w rękę na powitanie, zachowanie w Ameryce kompletnie nieznane. Tomek niekiedy, dla zabawy i sprawdzenia reakcji, cmokał dłoń Amerykanki. I za każdym razem słyszał: „Och, thank you, thank you”, a zachwyconemu podziękowaniu towarzyszył błogi uśmiech. Jak wiadomo, powitanie jest istotne, co nawraca mnie do głównego tematu. Babcia przy nauce dobrych manier ćwiczyła mnie tak długo, aż stały się odruchowe, co później pozwoliło mi zachowywać się swobodnie. Niezawodna była reguła: Kiedy się witasz, podajesz pewnym gestem rękę i patrzysz drugiej osobie w oczy.
F: Niby proste, lecz ważne. Niektórzy wahają się, czy w ogóle podać rękę lub jest ona miękka albo zerkają w bok. To robi złe wrażenie.
M: Ja po latach nauczyłam Marynę, następnie wnuki. Kiedy Szymon i Kocio mieli po pięć, sześć lat, przerabialiśmy: rękę wyciągaj śmiało, witając się, uściśnij mocno i nigdy nie uciekaj wzrokiem. W tej sztafecie pokoleń była to jedna z bardzo wielu rzeczy, które przejąwszy od babci Adzi, starałam się im przekazać.
F: Ale w tej sztafecie był też element męski, ten dziadek Jerzy. Jaką pałeczkę on ci przekazał? Jakoś nam to na początku umknęło.
M: To był podobny zestaw podstawowych wartości, jakie wymieniłam przy babci Adzi. Najmocniej wryło mi się w pamięć, że największą obrazę stanowiło dla mnie posądzenie o tchórzostwo, gdyż na przeciwległym biegunie znajdowała się odwaga cywilna, którą dziadek szczególnie cenił i konsekwentnie nagradzał. Zbroiłaś, przyznałaś się, żałujesz, będzie ci przebaczone — taka sekwencja wydarzeń obowiązywała nawet w ciężkim przewinieniu. Każdy miał prawo błądzić pod warunkiem, że sam to uznał. Precyzyjnie sformułowane i konsekwentnie stosowane zasady zawierały, według dziadka, dodatkowy cel. Jak mawiał: „Jeśli masz się buntować, powinnaś dokładnie wiedzieć przeciwko czemu”.
F: A nie buntowałaś się w ogóle przeciwko temu, co narzucali ci dziadkowie?
M: Miałam buntownicze usposobienie, lecz mój bunt skierował się w inną stronę, o czym będziemy mówić później. I naturalnie, choćbym chciała i bardzo się starała, nie wypełniłabym wszystkich zaleceń, nie postępowała zawsze zgodnie z normami, których należało przestrzegać, a nie zawsze się starałam. Ale miałam do czego aspirować i to był sukces dziadków. Wychowali mnie, że tak to ujmę, ku wolności, zarówno co do meritum, jak co do metody. Ponieważ — i tu wracam do twojego pytania — oni mi niczego nie narzucali, tylko wpajali w mądry sposób. Nie nudzili mentorsko, nie karali surowo. Zachęcali różnymi interesującymi historiami, przykładem innych i własnym postępowaniem, tak że, jak z tą odwagą cywilną, wstyd było zachowywać się inaczej. Czyżbym ci tego dostatecznie jasno nie przedstawiła?
F: Owszem, a trochę się czepiam z żalu, że ja tego wszystkiego nie miałem. Za mną, w sensie rodzinnej historii i tradycji, nie było nic, pustka.
Małgorzata: A jak było z tobą? Powiedziałeś ostatnio pustka…
Feliks: Niestety, ja niewiele wiem o rodzinie. Boleję nad tym, ale moja wiedza jest cząstkowa. Urodziłem się w Stanisławowie, później przemianowanym na Iwano-Frankowsk od Iwana Franka, ukraińskiego poety. Moi rodzice oboje się stamtąd wywodzili i po wybuchu wojny tam wrócili. Spotkali się po dłuższej rozłące i pierwsze, co zrobili, tak przypuszczam, skoncentrowali się na poczęciu mnie. Nie było to rozsądne, biorąc pod uwagę okoliczności wojenne, lecz stało się.
M: I dobrze. Inaczej byśmy dzisiaj nie rozmawiali. Ale powiedz, z jakiego powodu twój ojciec siedział tyle lat w więzieniu?
F: Za komunizm.
M: Należał do partii?
F: Nie tylko należał, był też działaczem. Pochodził z dobrej inteligenckiej rodziny zasymilowanych Żydów. Mój dziadek był wziętym adwokatem. I chyba zamożnym. Ojciec, będąc na studiach prawniczych w Krakowie, uległ hasłom marksistowskim o walce klas, równości oraz internacjonalnej miłości…
M: Czuję ironię.
F: Po tylu latach, wiedząc, jak się skończyło, możemy sobie pozwolić na ironię. Orwell miał lepszą intuicję i dużo wcześniej to opisał. Na wybór ojca miały zapewne również wpływ bieda i wykluczenie, któremu podlegali liczni Żydzi. W tych czasach antysemityzm w Polsce był na porządku dziennym i szczególnie Żydzi, zasymilowani lub nie, zobaczyli w idei komunistycznej szansę na likwidację wszelkiej ksenofobii i nacjonalizmu. Oczywiście największą nadzieję pokładali w Rosji bolszewickiej.
M: Łącznie z nadzieją przyłączenia do Sowietów Polski. Jako siedemnastej republiki.
F: I nic dziwnego, że Komunistyczna Partia Polski była nielegalna. Ojciec został aresztowany, przesiedział pięć lat i w momencie wybuchu wojny, uwolniony z więzienia w Rawiczu, wrócił do Stanisławowa.
M: A mama?
F: Mama pochodziła z niezbyt zamożnej i raczej tradycyjnej rodziny żydowskiej. Jej ojciec posiadał niedużą cukiernię. Miała dwoje rodzeństwa: starszą siostrę, która zmarła wcześnie na gruźlicę płuc, i młodszego brata, bardzo zdolnego muzycznie. Mama pragnęła studiować medycynę, na co nie zgadzał się ojciec. Pewnie widział w niej pracownicę cukierni, lecz ona zbuntowała się i zaopatrzona w kosztowności przez matkę uciekła z domu i pojechała do Pragi na studia. Do Pragi dlatego, że w Polsce z powodu numerus clausus Żydzi mieli ograniczony dostęp na uczelnie medyczne. Praga nie była daleko od Krakowa i mama spotykała się z ojcem, którego znała ze Stanisławowa. Mam zdjęcia z młodzieńczego okresu moich rodziców. Z liczną grupą przyjaciół, z których część później zginęła, spędzają miło czas nad rzeką, na biwaku. Uśmiechnięci, radośni.
M: Spotykali się w Krakowie czy w Pradze?
F: Podejrzewam, że w Krakowie, bo ojciec, który był już działaczem komunistycznym, wciągnął w „walkę klas” mamę. Pomagała mu w propagandzie partyjnej, roznosiła ulotki. Z tego, co wiem, kiedy po studiach wrócili do rodzinnego miasta i ojciec pracował w kancelarii dziadka, aresztowano go w związku z ulotkami. Mama też była aresztowana, ale dość szybko ją wypuszczono. Ojca uwikłano w jakiś większy proces i dostał siedem lat.
M: Spróbuję trochę ci pomóc w rozjaśnianiu przeszłości ojca. Musiał działać w swoim Stanisławowie lub we Lwowie, w każdym razie na Kresach. Jednym z bohaterów mojej powieści Światłość i mrok jest Chaim, komunista pochodzący z chasydzkiej rodziny. Aby opisać jego losy — w tym aresztowanie i skazanie — przestudiowałam dość dogłębnie historię Komunistycznej Partii Zachodniej Ukrainy w latach trzydziestych, a właśnie do tej odnogi KPP musiał należeć twój ojciec.
F: Na to wskazuje logika.
M: Przeanalizujmy zatem. Otrzymał wyrok siedmioletni?
F: Tak.
M: Jak na ówczesną praktykę wyrok należał do najwyższych. Twój ojciec odsiedział pięć lat do września 1939, czyli został skazany w 1934. W tym czasie odbył się w Łucku głośny proces działaczy komunistycznych i to wysokiego szczebla. Był w nim sądzony ojciec Adama Michnika, Ozjasz Szechter, członek Komitetu Centralnego Komunistycznej Partii Zachodniej Ukrainy. Najwyższa kara, w tym jego, wynosiła osiem lat, a wszyscy zostali skazani z artykuł 97 w związku z artykułem 93 kodeksu karnego za zdradę stanu. Jak widać, ówczesne sądy mimo potępienia tego rodzaju wywrotowej działalności nie wymierzały zbyt surowych kar, a jeszcze później, relatywnie szybko, przyszła amnestia. Ale wracając do twojego ojca. Aby otrzymać taki wyrok, musiał popełnić znacznie cięższe przestępstwo niż roznoszenie ulotek i być może sprawować w partyjnej hierarchii dość wysoką funkcję. Tu już są znaki zapytania, lecz z pewnością możemy stwierdzić, że był poważnie zaangażowany.
F: Co do tego nie ma wątpliwości.
M: Dalej spekulując, prawdopodobnie to mama roznosiła ulotki, stąd pojawiły się one w przekazie rodzinnym. I została prędko wypuszczona z aresztu. Zatem jej ukochany poszedł do więzienia, a mama? Została w Stanisławowie?
F: Wyjechała do Warszawy, gdzie zaczęła pracować w szpitalu na Czystem.
M: To był Szpital Starozakonnych, bardzo znane i nowoczesne miejsce.
F: Ale przyjmowano tam ludzi wszelkich wyznań.
M: Tak, dopiero pod koniec 1939 z rozkazu władz niemieckich szpital przeszedł spod zarządu miasta pod zarząd gminy żydowskiej i mógł leczyć wyłącznie Żydów. Wszyscy goje, lekarze i chorzy, musieli opuścić jego mury.
F: Moja mama też opuściła szpital i uciekła z Warszawy, dzięki czemu ocalała. Potem szpital został przeniesiony do getta i większość personelu zginęła podczas akcji likwidacyjnych. Ojciec przedostał się do Stanisławowa już pod władzą radziecką i spotkał mamę, która też tam dotarła. Po jakimś czasie, w lutym 1941, pojawiłem się ja.
M: I co robił ojciec? Komunistyczny działacz, polityczny więzień, mógł się przydać nowej władzy.
F: No właśnie… Tu mam poważne braki. Nie wiem. Po prostu nie wiem. W każdym razie któregoś dnia dostał wezwanie do wojska i wyjechał.
M: Do Armii Czerwonej.
F: Innej nie było. Małopolska Wschodnia, jak całe Kresy, była od prawie dwóch lat włączona do Związku Radzieckiego.
M: Kiedy zmobilizowano twojego ojca?
F: Niedługo po moim urodzeniu. I wkrótce potem weszli Niemcy.
M: Ledwo spotkał się z twoją mamą po tylu latach i znowu rozstanie… A ona co?
F: Musiała znów uciekać, tym razem ze mną, kilkumiesięcznym niemowlakiem, oraz z paroma znajomymi w głąb Związku Radzieckiego.
M: Sowieckiego…
F: Ja od dziecka mówiłem „Związek Radziecki”. Widzisz i tu kolejna różnica w wychowaniu. Ty, jako nieodrodna córka „karłów reakcji”, mówisz „Sowiety”, a ja, jako porządny syn komuny, „Związek Radziecki”. I niech tak zostanie, dobrze?
M: Dobrze. Co znaczy siła przyzwyczajenia. Dodam tylko dla porządku, że jestem dzieckiem „zaplutych karłów reakcji”, gdyż dokładnie tak określała żołnierzy Armii Krajowej po wojnie propaganda komunistyczna. Ale wracając do historii twojej rodziny, dokąd dojechała mama?
F: Do Azerbejdżanu. Do wsi Saljany nad rzeką Kurą.
M: Dlaczego tam?
F: Gdybym pytał moją mamę, bym wiedział, lecz nie pytałem… W każdym razie mama jako lekarz pediatra dostała pracę w miejscowym kołchozie.
M: Posiadała najlepszy z możliwych zawodów na przetrwanie, zwłaszcza że była sama z maleńkim synkiem. A czy miała jakikolwiek kontakt z ojcem?
F: Tak, poczta działała. Zachowała się spora paczka ich listów. Ojciec głównie dopytywał się o mnie, mama opowiadała, jak zdobywa coś do jedzenia, dla mnie mleko, i martwiła się o zdrowie ojca. Od pewnego czasu podejmowała próby poszukiwania znajomych i pisała o niektórych udanych. Wśród listów znalazłem jeden dedykowany mnie na pierwsze urodziny. Ojciec życzy mi przede wszystkim, żebym był w życiu dobrym komunistą. Kiedy to przeczytałem, oniemiałem. I jednocześnie zrozumiałem, jak głęboko w jego mózgu zapadła doktryna komunistyczna. Żeby być przekonanym, że roczne dziecko za dwadzieścia lat pójdzie w jego ślady!
M: I żeby nie miał wątpliwości po tym, co musiał oglądać w Stanisławowie pod okupacją sowiecką, prześladowania, zsyłki…
F: Zaczadzenie umysłów dotknęło wielu. A po jakimś czasie ojciec, zwolniony z wojska po ciężkiej chorobie, przyjechał do nas i został bodajże buchalterem. W tej wiosce brakowało lekarstw i kiedy zachorowałem na malarię, z trudem się wykaraskałem. Ale przeżyliśmy i byliśmy tam do 1946.
M: I wróciliście do Polski. Dokąd?
F: Do Wałbrzycha.
M: Na tak zwane Ziemie Odzyskane.
F: Gdzie osiedlano reemigrantów ze Wschodu. Akurat Wałbrzych był miejscem, gdzie zamieszkało wiele żydowskich rodzin i powstało przedszkole, do którego mnie posłano. Przedszkole żydowskie, w którym mówiono po polsku i uczono tańczyć krakowiaka. Mam zdjęcie w krakowskim stroju.
M: W czapce krakusce z pawim piórkiem?
F:Sterczącym, jak trzeba.
M: Czy długo miałeś tam okazję uczyć się ludowych polskich tańców?
F: Około roku. Ojciec w tym czasie siedział w Warszawie i załatwiał sobie pracę. Ja po przedszkolu zacząłem chodzić do pierwszej klasy. Kiedy w końcu ojciec dostał posadę w RSW „Prasa”, raczkującym medialnym koncernie podporządkowanym komunistycznej partii, my z mamą także wyjechaliśmy do Warszawy.
M: Moment. Skończyła się wojna, wracacie do Polski w zupełnie innych granicach. Stanisławów został po drugiej stronie, a co z resztą rodziny? Z dziadkami?
F:Zginęli w czasie wojny, nawet nie wiemy jak. Nie było świadków i nigdzie nie ma śladów.
M: Czyli nie uciekli ze Stanisławowa i można się domyślić, że tam zostali zamordowani przez Ukraińców albo przez Niemców.
F: Tak właśnie musiało być.
M: I nikt nie ocalał?
F: Jedynie brat matki Wiktor, który również znalazł się w ZSRR w czasie wojny. Cała reszta rodziny przepadła.
M: Cóż, mój drogi, mogę jedynie powiedzieć, że bardzo ci współczuję. Zostałeś pozbawiony najbliższych krewnych, ich miłości oraz tej jakże istotnej dla kolejnego pokolenia ciągłości.
F: A ja mogę tylko powiedzieć, że bardzo żałuję. Tym bardziej że moi rodzice odcięli się — jako komuniści — od przeszłości, bo wiązała się z tradycją żydowską, zapewne i religijną, i obyczajową.
M: I w warszawskim domu żadnej nie kultywowaliście?
F: Żadnej. Dawna zniknęła, nowej nie było.
M: Gdzie zamieszkaliście?
F: W Alejach Ujazdowskich, wówczas zwanych Alejami Stalina, w budynku częściowo odbudowanym po zniszczeniach wojennych.
M: To dla małego chłopca musiał być wstrząs po Wałbrzychu, który wojnę przetrwał nieuszkodzony.
F: Mówisz o ruinach?
M: O wielkim zrujnowanym mieście.
F: Ujazdowskie nie były tak bardzo zburzone. Zdaje się, że to była ulica, gdzie mieszkali Niemcy.
M: Podczas okupacji Aleje były częścią dzielnicy niemieckiej, dzięki czemu po Powstaniu Warszawskim nie zostały doszczętnie i systematycznie zniszczone jak reszta miasta, które — zgodnie z rozkazem Hitlera — miało przestać istnieć. Dlatego zachowało się tutaj sporo luksusowych kamienic.
F: Unicestwienie zaczynało się tuż obok naszej kamienicy. Ulica Matejki, plac Trzech Krzyży to były same gruzy, które mnie i moich nieletnich kolegów fascynowały. Miały w sobie jakąś tajemnicę i były świetnym miejscem do zabaw. Inne ulice, jak Marszałkowska, Nowy Świat, Jerozolimskie, były olbrzymią stertą cegieł, gdzie wieczorami niebezpiecznie było chodzić.
M: A czy zdawałeś sobie sprawę, że ci mieszkający w Ujazdowskich i generalnie w twojej okolicy uważani byli za należących do elity władzy?
F: Akurat naszą kamienicę zasiedlili pracownicy pionu ideologicznego, jak określano RSW „Prasę” oraz wydawnictwo Książka i Wiedza, i chociaż zajmowali wyższe stanowiska, nazwanie ich elitą władzy było trochę na wyrost. Ale niewątpliwie należeli wraz z rodzinami do uprzywilejowanych. I w tym sensie i ja do nich należałem, choć wtedy nie miałem tej świadomości.
M: Owszem, w tej mieszkaniowej enklawie była gradacja w zależności od pozycji w hierarchii. Najwyżej notowana była Aleja Róż, gdzie ówczesny premier Józef Cyrankiewicz posiadał apartament, który obowiązującą normę mieszkaniową przekraczał… czternastokrotnie.
F: Dzielnica ściśle rządowa, która zresztą jest taką do dziś, znajdowała się nieco dalej i tam, przy Parkowej, mieściła się moja szkoła.
M: Bo i szkoła była rządowa, czyż nie?
F: W pewnej mierze. Fakt, chodziło do niej wiele dzieci prominentnych rodziców, ministrów i członków władz partyjnych. Co więcej, ważnych pracowników Ministerstwa Bezpieczeństwa, jak moja koleżanka z klasy Stefa Różańska, córka osławionego dyrektora Departamentu Śledczego.
M: Szkoła była nawet pod patronatem tego strasznego ministerstwa.
F: A jej pełna nazwa brzmiała: TPD 5 imienia Generała Karola Świerczewskiego. Od tego, który nieco wcześniej zginął podczas walk w Bieszczadach z ukraińskimi partyzantami UPA.
M: Został w 1947 zabity w zasadzce przez sotników z dwóch oddziałów „Chrina” i „Stacha” i natychmiast wykreowany przez władzę na bohatera narodowego.
F: Człowieka, który się kulom nie kłaniał…
M: Na przykład w wojnie polsko-bolszewickiej, gdy walczył po stronie Armii Czerwonej.
F: Tacy byli wtedy bohaterowie.
M: A wiesz, jak było określane środowisko twojej szkoły?
F: Żydokomuna?
M: Brzmi nieładnie, lecz tak było.
F: Przez wiele lat nie zdawałem sobie z tego sprawy, podobnie jak nie wiedziałem bardzo długo nic o moim pochodzeniu. Ale nie określano by tak, gdyby w Polsce nie istniała wieloletnia tradycja antysemicka. Przecież w Ameryce, w Waszyngtonie czy w Anglii, w Londynie, gdzie do szkoły chodzą również dzieci prominentnych rodziców pochodzenia żydowskiego, trudno sobie wyobrazić, żeby nazywano te miejsca „żydokomuną”. Ja wiem, że to miało związek z pracującymi w Ministerstwie Bezpieczeństwa Publicznego ludźmi pochodzenia żydowskiego, którzy stosowali tortury i wysyłali fałszywie oskarżonych na śmierć. Ale dotyczyło to części tej grupy, reszta nie wiedziała, co się dzieje. Tak jak większość ludzi. Nie ma odpowiedzialności zbiorowej. A już na pewno dzieci nie odpowiadają za zło swoich rodziców. Poza tym „żydokomuną” nazywano ludzi u władzy, nie szkołę.
M: Zaraz, zaraz. Twoje porównanie do Londynu i Waszyngtonu jest czystą demagogią. Tam system demokratyczny niemający nic wspólnego z komunizmem. U nas wtedy narzucony siłą i zdradą aliantów system totalitarny, pozbawienie Polski suwerenności na rzecz Związku Sowieckiego wbrew absolutnej większości polskiego społeczeństwa, które walczyło o niepodległość kraju, czy w konspiracji, nawiasem mówiąc, największej w Europie, czy na wszystkich frontach drugiej wojny, gdzie biły się polskie formacje wojskowe. A głównymi przedstawicielami tego siłą narzuconego reżimu byli komuniści pochodzenia żydowskiego, nie tylko oni oczywiście, lecz w proporcji i znaczeniu nadreprezentowani. Choćby rządzący triumwirat — Bolesław Bierut oraz Hilary Minc i Jakub Berman, dwóch na jednego. No i nie zapominaj, że pod patronatem ministerstwa, które stało się symbolem okrucieństwa i terroru, była przez długi czas twoja szkoła. I zapewne dlatego określano ją w Warszawie akurat w ten sposób.
F: Tych wszystkich zbrodni nie neguję. Z bólem potwierdzam, bo takie były fakty. Ale demokracja nie ma nic do tego. Przed wojną podobno była do pewnego momentu demokracja, a antysemityzm był rozpowszechniony. Po wojnie w Polsce było kilka pogromów, co zmusiło wielu Żydów do emigracji. Gdyby czuli się chronieni przez Minca, Bermana czy Radkiewicza, nie wyjeżdżaliby. We Francji, obecnie w związku z wojną w Gazie, lecz i wcześniej, Żydzi byli i są atakowani w domach. Z antysemityzmem jeszcze żadna demokracja sobie nie poradziła. Uważasz, że nazwa „żydokomuna” nie miała podłoża antysemickiego?
M: Ta nazwa, czy lepiej powiedzieć — określenie, wzbudza nadal silne emocje i łączy się niewątpliwie z antysemityzmem, tematem bardzo złożonym, którego nie jesteśmy w stanie tutaj rozwinąć. Ale w naszej rozmowie przynajmniej jedno wymaga uzupełnienia — skąd się wzięło określenie „żydokomuna” i czy jest wyłącznie wytworem chorej zbiorowej wyobraźni, czy może ma jakiekolwiek racjonalne podstawy? Aby to nieco rozjaśnić, cofnijmy się do źródła, do okresu międzywojennego. Społeczeństwo po wojnie z bolszewikami było generalnie antykomunistyczne i na tym tle proporcjonalnie duży udział Żydów w Komunistycznej Partii Polski był bardzo widoczny. Trzeba podkreślić, że w trzy i półmilionowej żydowskiej populacji stanowili oni margines, natomiast wśród członków partii spory procent, a wśród działaczy partii — większość. Wielu z nich, jak twoi rodzice, uciekło przed hitlerowcami do Związku Sowieckiego i po powrocie do kraju zaczęli — o czym już wspomniałam — zajmować wysokie stanowiska w partii, rządzie, wojsku, bezpiece, także w mediach. I te wysokie funkcje wydawały się w pełni potwierdzać przedwojenne przekonanie o „żydokomunie”, chociaż — co znów należy zaznaczyć — ci, którzy je sprawowali, nie czynili tego jako Żydzi, tylko jako komuniści. Tyle że w masowym odbiorze tego nie rozróżniano. Skutek był taki, że negatywne stereotypy jeszcze się umocniły, a ich ofiarą padali często niewinni ludzie, również dzieci, jak zdarzyło się w wypadku twojej szkoły.
F: Jednak myśmy o tym wszystkim nie mieli pojęcia.
M: Wy nie, gdyż żyliście pod kloszem, lecz z pewnością sytuacja, którą opisałam, przyczyniła się do wzrostu antysemityzmu, a świadomość zbrodniczych działań była dość powszechna. W okresie stalinizmu poddano represjom politycznym dziesiątki tysięcy osób, czego wcale nie ukrywano, był to bowiem również element zastraszania. Ale, proszę, wróćmy do twojej szkoły. Opowiedz więcej o tym, z mojego punktu widzenia, bardzo specyficznym miejscu. Kochaliście Stalina?
F: Co za pytanie?! Przede wszystkim Stalina. Nikt nie był tak otoczony kultem jak towarzysz Josif Wissarionowicz. Nie było lepszej propagandy od komunistycznej. Do dzisiaj w Rosji żyją ludzie, którzy są przekonani o wielkości „wodza”. Kiedy umarł, niektórzy z nas rozpaczali i po latach umieściłem scenę żałoby po śmierci Stalina w filmie Był jazz. Uczciwy komunista pyta: „Co teraz będzie? Kto nas obroni?”. Gdybym tego nie przeżył, nie byłoby tej sceny. A w mojej klasie podobno wisiał portret Radkiewicza, ówczesnego ministra Bezpieczeństwa Publicznego. Tak twierdził mój kolega, ja nie pamiętam. Jeśli był, musiał wisieć obok Bieruta. Córki Radkiewicza też chodziły do naszej szkoły, młodsza do mojej klasy. Obie w 1968 wyjechały do Danii.
M: Uczyliście się pod portretem Radkiewicza, na którego bezpośredni rozkaz jedynie w latach 1950—1951 w ramach akcji „K” aresztowano jako „niepewnych politycznie” ponad cztery tysiące osób, w tym żołnierzy Armii Krajowej i Batalionów Chłopskich. Pod zarzutem szpiegostwa znaleźli się w więzieniach wybitni żołnierze ruchu oporu i opozycyjni politycy, spośród których wielu zamordowano następnie po kapturowych procesach.
F: Z tym trudno dyskutować. To była zbrodnia. My — już mówiłem — nie mieliśmy o tym wiedzy, nie znaliśmy prawdy, bo jeśli coś do nas docierało, było zafałszowane. I to się mieściło w ramach indoktrynacji. Zresztą ty i dzieci z twojej grupy, z antykomunistycznych rodzin, także podlegaliście pewnej indoktrynacji.
M: Żartujesz?
F: Mówię poważnie. To nie była polityczna indoktrynacja, lecz w tym wieku mózg i świadomość jest białą plamą. Każde wychowanie jest pewnego rodzaju indoktrynacją. Nie mamy możliwości dokonywania wyboru.
M: No, jeśli mówisz na serio, ustalmy, co to jest indoktrynacja. Sięgnę do definicji naukowej: Indoktrynacja — wpajanie jednostkom, grupom lub całemu społeczeństwu przekonań, zwłaszcza politycznych i społecznych, idei lub wzorów zachowań. Leży w interesie grup rządzących. Odbywa się za pomocą uporczywej propagandy prowadzonej przez środki masowego przekazu czy system oświaty. Tyle ze słownika PWN. Inne definicje są zbliżone i wszystkie mają znaczenie pejoratywne, jednoznacznie negatywne. Dlatego chcę, żebyśmy rozróżnili wychowanie, szczególnie domowe, w rodzinie oraz indoktrynację, jako działanie zewnętrzne, często systemowe.
F: Nazwij to, jak chcesz, ale niewątpliwie małe dziecko, potem młody człowiek przejmuje, wręcz nasiąka tym, co słyszy tak w domu, jak i na zewnątrz, w szkole, w mediach, teraz też w Internecie, za mojej młodości w prasie, w filmach, w książkach, które bardzo na nas oddziaływały.
M: Z tym się zgadzam. Niemowlak to tabula rasa, pusta tablica, którą zapisuje się od najwcześniejszego dzieciństwa. Od maleńkości, czego nie pamiętamy, dostawaliśmy różne informacje, wskazówki, choćby jak się zachowywać lub czego robić nie należy, opowiadano nam historyjki lub czytano bajki, można by długo wymieniać. I to wszystko najpierw podświadomie, później z coraz większym zrozumieniem kształtowało nasz światopogląd i poczucie tożsamości.
F: Jeśli chodzi o poczucie tożsamości, ja sam je w większości nabyłem, a nie dostałem z domu.
M: Tu wracamy do dziadków i ich wpływu. W moim wypadku bardzo dużym, w twoim zerowym, ponieważ ich nigdy nie poznałeś. Co nie znaczy, że wszystko przyjęłam w stu procentach. Miałam pytania i wątpliwości, które później starałam się wyjaśnić, a fakty przy pisaniu książek sprawdzać. Ale wróćmy do indoktrynacji. Niewątpliwie ty byłeś jej poddany w stopniu znacznie większym niż ja, z tego zasadniczego powodu, że twoja wczesna młodość przypadła na okres stalinizmu i na dodatek chodziłeś do szkoły bardzo specyficznej i w podobnym przebywałeś środowisku. I już nie mówmy teraz, czy byli to Żydzi, czy goje, tylko, bo to najistotniejsze, ludzie, którzy tworzyli nowy ustrój, niektórzy nawet nim kierowali, a ważną częścią było wpajanie ideologii komunistycznej.
xxxxxx
Feliks: Zanim zagłębimy się w ten temat, chciałbym wiedzieć, jak było u ciebie w szkole, żeby porównać nasze sytuacje. Twoja edukacja zaczęła się po stalinizmie.
Małgorzata: Rozpoczęła się na samym styku, w 1955 roku, w szkole, której nazwy nie pamiętam i nie mam już kogo się spytać. Potem rok w internacie w Nowym Sączu i od czwartej klasy do ostatniej podstawówka numer 85, oddalona zaledwie o dwa domy od mojej ówczesnej kamienicy, bo mieściła się i nadal mieści na skrzyżowaniu ulic Narbutta i Sandomierskiej. Przetrwała nie tylko siedziba, również patron. Ominęły go wszystkie burze dziejowe i zakręty historii, przez które zmieniały się nazwy wielu szkół, a ta wciąż nosi imię Benita Juareza.
F: Nic dziwnego, to postać neutralna, dziewiętnastowieczny reformator z Meksyku.
M: I też szkoła była, na ile to było dopuszczalne, zachowawcza. Aż do całkowitego zakazu nauki religii mieliśmy lekcje tego przedmiotu.
F: Nie wiedziałem, że w ogóle były możliwe w latach pięćdziesiątych.
M: W pierwszej połowie nie były. Dopiero po Październiku w ramach odwilży politycznej religia została przywrócona tam, gdzie rodzice sobie życzyli. W osiemdziesiątej piątej widocznie chcieli i katecheza odbywała się do 1961, kiedy zapisano w ustawie, że nauczanie ma mieć charakter wyłącznie świecki.
F: Można powiedzieć, że skończyła się indoktrynacja religijna.
M: Nie było takiej indoktrynacji, gdyż nie było przymusu. Lekcje religii nie były obowiązkowe.
F: Ale może był przymus nieoficjalny, społeczny. Kto nie chodzi na religię, jest gorszy. To Żyd albo jakiś inny zaprzaniec.
M: Akurat u nas nie przezywano ani nie wykluczano z zabaw, przynajmniej nie z tego powodu.
F: Skąd wiesz, że nie prześladowano?
M: Zmuszasz mnie do wyznania: wiem z własnego doświadczenia. Ja przeważnie urywałam się z religii, co było dość łatwe, odbywała się na ostatniej godzinie lekcyjnej. A kiedy uczestniczyłam w różnych grach i zabawach podczas przerw czy po lekcjach, nie zdarzyło się, by kogoś z powodów rasowych czy ideowych nie dopuszczano ani nie słyszałam wyzwisk, gdy razem z kilkorgiem innych uczniów opuszczałam klasę przed zajęciami z katechetką.
F: Czyli co? Żadnej indoktrynacji ani religijnej, ani politycznej?
M: W podstawówce żadnej nie zauważyłam, lecz, trzeba przyznać, mogło mi coś umknąć. Najpierw babcia Adzia chroniła mnie od wszelkich zewnętrznych wpływów, a po jej śmierci dość luźno traktowałam szkołę. Wolałam zostawać w domu i czytać książki, które masowo wypożyczałam z biblioteki na sąsiedniej ulicy Rejtana. W szóstej klasie miałam tak dużo nieobecności, że większość przedmiotów zdawałam eksternistycznie.
F: Ojciec cię nie pilnował?
M: Nie miał jak. Pracował do późnego popołudnia, a kiedy wcześnie rano wychodził do pracy, gdyż musiał dojechać do Śródmieścia, ja wracałam do łóżka z właśnie czytaną powieścią.
F: A nauczyciele? Nie reagowali?
M: Owszem, wzywali go do szkoły, lecz ojciec po pierwszej rozmowie z wychowawczynią zraził się i więcej tam nie poszedł. Uważał, że jestem zdolna i jakoś sobie poradzę. I nie pomylił się. Niezbyt typowo, ale ukończyłam podstawówkę, nawet z nie najgorszym świadectwem.
F: Czy w liceum też wagarowałaś?
M: Nie. Chodziłam do klasy z wykładowym niemieckim. Mieliśmy rozszerzony program i dużo nauki.
F: Tam też nie odczuwałaś, że chcą z was zrobić dobrych obywateli socjalistycznej ojczyzny?
M: Nie wątpię, że władze chciały, lecz dobrym trafem mieliśmy wielu świetnych, jeszcze przedwojennych nauczycieli, wśród nich naszą wychowawczynię, polonistkę, panią Markiewicz. Na lekcjach wychowawczych, na których prawdopodobnie należało nas odpowiednio politycznie kształtować, rozmawialiśmy o literaturze, tej rzeczywiście pięknej.
F: No tak, to były już inne czasy, znacznie swobodniejsze.
M: Podręczniki do historii były dalej mocno zideologizowane, co przejawiało się zarówno w tym, co opisywały, jak i w tym, co pomijały. Na przykład w podręczniku o dwudziestoleciu międzywojennym ani razu nie wspomniano o Piłsudskim. Chętnie bym teraz przeczytała to dziełko, bo ciekawi mnie, jak przedstawiono odzyskanie niepodległości bez komendanta Legionów, o których również słowa nie było.
F: Ja nie pamiętam, jak w naszej szkole uczono o tym okresie historii. Nie byliśmy wychowywani w duchu patriotycznym i pewnie było nam to obojętne. Ja jednak jeszcze wrócę do istoty naszego sporu. Może z mojej strony to było dosyć ostre, za ostre, szczególnie w twoim przypadku czy w podobnych biografiach jak twoja. Ale coś w rodzaju indoktrynacji politycznej niewątpliwie też w rodzinach istniało.
M: Co przez to rozumiesz?
F: W rodzinach nacjonalistycznych, w których dziadkowie czy rodzice, jeśli byli w odpowiednim wieku, należeli do ONR bądź wspierali tę organizację i endecję przed wojną. Przecież oni nie stracili swoich przekonań, choć część z nich w czasie wojny dobrze się zachowała…
M: Nawet ratowali Żydów, tak.
F: Na przykład Bolesław Piasecki. Wcześniej był faszystą, a w czasie okupacji zachowywał się właściwie.
M: Zgadza się, byli i tacy. Przedwojenny przywódca radykalnych narodowców Jan Mosdorf w obozie Auschwitz pomagał innym współwięźniom, wśród nich wielu Żydom, z narażeniem własnego życia i w końcu z tego powodu je stracił, zamordowany tamże przez niemieckich oprawców.
F: Ale niemniej… niemniej ta ideologia faszyzująca przechodzi z pokolenia na pokolenie, bo wiemy, co się dzieje w Polsce choćby dzisiaj.
M: Jeśli myślisz o ruchach skrajnych, o ideologii nacjonalistycznej, sądzę, że to nie z rodzin, tylko z zewnątrz bardziej przyszło.
F: Skąd? Z Niemiec?
M: Nie, nie będziemy wszelkim złem obarczać Niemców. Mówiąc z zewnątrz, mam na myśli, że teraz są zupełnie inne środki przekazu, przede wszystkim Internet, gdzie można groźne idee umieszczać właściwie bezkarnie.
F: Z tym że w Internecie piszą ludzie. Ja mówię o takich, którzy z domów wynieśli ten ideologiczny bagaż. Popularność skrajnej prawicy nie brała się znikąd. Ostatnio nastąpiła jakaś zmiana, lecz niezbyt wielka. Nacjonaliści w sondażach mają więcej niż lewica. Ktoś pisze te książki, ktoś je sprzedaje, są gazety, w których roi się od narodowych bajeczek. Ktoś ćwiczy małych chłopców w mundurach wojskowych. I rodzice czy dziadkowie rozmawiają. Może nie nazywałbym tego indoktrynacją, bardziej wszczepianiem postaw i sposobu myślenia. To obok kontynuacji tradycji, świąt i tak dalej, także niechęć do obcych, ksenofobiczne fobie.
M: Co kształtuje ludzi mentalnie, co wpływa na ich poglądy, na wartości, jakie wyznają czy fobie, które odczuwają, jest zagadnieniem złożonym i my możemy sobie jako laicy podyskutować, lecz na pewno tego nie rozstrzygniemy. I dlatego uważam, że najlepiej jest wypowiadać się na własnym przykładzie oraz doświadczeniu już dość długiego życia. Ale jeśli chcesz trochę o tym porozmawiać, proszę…
F: Jak najbardziej na doświadczeniu własnym, z którego wyciągam wnioski, które przedstawiłem przed chwilą.
M: Ok, lecz pogódźmy się co do meritum. Wydaje mi się bowiem, że bardziej różnią nas określenia niż istota zjawiska. Ja nie neguję, że różne idee czy ogląd rzeczywistości mogą być przekazywane z pokolenia na pokolenie wraz z rodzinną tradycją, jeśli ona istnieje. Sama jestem przykładem. Tylko że to nie jest indoktrynacja, a wychowanie. A wychowanie wcale nie musi być pozytywne. Przytoczę często używane określenie, które jest negatywnie nacechowane, ale oddające to zjawisko: „Wyssał antysemityzm z mlekiem matki”.
F: Mówi się tak o całych grupach społecznych.
M: Nawet o narodach, co jest upraszczające i krzywdzące, a zarazem obrazujące, choć skrajnie, to, o czym dyskutujemy. Parafrazując tę przenośnię — z mlekiem matki można „wyssać” i dobro, i zło, szlachetne idee i groźne uprzedzenia, stereotypy, przesądy, różne „anty” skierowane przeciwko Żydom, Polakom, Romom lub ludziom o innym kolorze skóry. W różnych miejscach świata różnie. I to ma źródło w rodzinie, w tym „mleku matki”. Natomiast indoktrynacja przychodzi z zewnątrz i inaczej niż wychowanie domowe jest zjawiskiem zawsze negatywnym, narzucanym przez system wieloma kanałami, zwłaszcza za pomocą mediów czy edukacji. Mnie chodzi jedynie o takie rozróżnienie.
F: Ja już wcześniej powiedziałem, że nie upieram się przy indoktrynacji, nazwijmy ją, domową. Jak zwał, tak zwał, mnie chodzi o skutki. Złe.
M: Zatem zgoda. Wracajmy więc do naszych biografii, a dokładnie do twojego doświadczenia ze szkoły, które było wręcz modelowym przykładem indoktrynacji.
F: Z dzisiejszej perspektywy idealnym. Wpajano w nas, że Stalin, Bierut, marszałek Rokossowski są krynicą mądrości i nieomylności, że Związek Radziecki jest krainą szczęśliwości. Należeliśmy do czerwonego harcerstwa, odbywały się szkolne apele i pogadanki. Propaganda atakowała nas ze wszystkich stron. Słuchaliśmy skrajnie zideologizowanego radia, oglądaliśmy kroniki filmowe ukazujące nam świat w jedynie właściwy sposób. A jeszcze straszono nas zagrożeniem ze strony wrednych kapitalistów, Ameryki, Zachodnich Niemiec.
M: Wierzyliście?
F: Jakże by inaczej. Płakaliśmy po śmierci Stalina.
M: Włodek, pochodzący również z komunistycznej rodziny i też uczeń twojej szkoły, komentując swoją przeszłość, powiedział mi, że na ten czas to była dogodna sytuacja. Zarówno w domu, jak i w szkole mówiono to samo, nie miał więc żadnych rozterek czy wątpliwości. Światopogląd był spójny.
F: Dokładnie tak. Nie mieliśmy przeciwwagi ani w domu, ani w kościele i z komunizmem musiałem się później rozprawić sam.
M: Nie wybiegajmy tak daleko.
F: Cóż, próbowano nas sformatować totalnie. Tak było i jest we wszystkich totalitarnych krajach. Jaki wpływ na młodych ludzi miał hitleryzm…
M: Przebudowano im świadomość. I w Sowietach tak samo. Tam wzorem dla młodych został chłopak, który wydał rodziców. Jak on się nazywał? Pawka…?
F: Morozow, i zadenuncjował ojca…
M: …i stał się bohaterem Związku Sowieckiego, przykładem do naśladowania przez inne dzieci.
F: Tak, tak. Ileż o mężnym demaskatorze stworzono utworów — piosenki, wiersze, książki, sztukę teatralną. Nic dziwnego, że zdarzali się naśladowcy. Też w mojej szkole.
M: Ktoś oskarżył rodziców?
F: Jeden z najstarszej klasy zgłosił do władz, że jego ojciec mówi nieprawomyślne rzeczy.
M: I ojca aresztowano?
F: Na pewno spotkały go nieprzyjemności. Ja to wiedziałem od kolegów, którzy byli w tej samej co donosiciel klasie i nie jestem w stanie odtworzyć całości tej historii.
M: Czytaliście jeszcze inne radzieckie książki?
F: Głównie. Opowieści związane z wojną albo z rewolucją. Nasiąknięte komunistyczną ideologią.
M: Pamiętasz tytuły?
F: Szukam w pamięci… Młoda gwardia Aleksandra Fadiejewa.
M: Daleko od Moskwy?
F: Chyba… W każdym razie tytuł znam.
M: Wspominam o tej książce, bo to moje jedyne doświadczenie z powieścią socrealistyczną. Znamienne.
F: W jakim sensie?
M: Przewrotności autora i mojej nieświadomości.
F: Powiedz więcej.
M: Rzecz dzieje się w trakcie wojny niemiecko-sowieckiej, ciężkich bojów, do których prowadzenia niezbędne jest paliwo, i opowiada o budowie rurociągu daleko za frontem, na północy, w straszliwie ciężkich warunkach, przy mrozie dochodzącym do pięćdziesięciu stopni. I ta rura od złoża ropy do rafinerii ma bardzo dużo kilometrów. A jest to przy wszystkich wtrętach ideologicznych zręcznie napisana książka, właściwie przygodowa. Używając przesadnego porównania, trochę jak z mojego ulubionego wtedy pisarza, Jacka Londona — walka z przeciwnościami przyrody i surowym klimatem, pokonywanie słabości, szlachetne cele, przyjaźń, nawet miłość, ponieważ większość budowniczych to ludzie młodzi.
F: Podobali ci się dzielni komsomolcy?
M: Do czasu, aż się zorientowałam, kim naprawdę byli. Natomiast wcześniej owszem. Ta historia była dla mnie oryginalna, działa się w innym miejscu i czasie niż reszta moich lektur osadzona na Dzikim Zachodzie, na Alasce czy w Amazonii.
F: Ile miałaś lat?
M: Pierwszy raz czytałam niedługo po śmierci babci Adzi, czyli jedenaście, dwanaście, a wróciłam jako dorosła po rozmowie ze znacznie starszym znajomym. On został w 1940 wywieziony ze Lwowa na Syberię i uświadomił mi, o czym naprawdę jest Daleko od Moskwy.
F: O czym?
M: O gułagu, o obozie pracy, tyle że przebranym w piękne szaty. Choć nie całkowicie.. Główny bohater, przysłany tam ze stolicy, by organizować i nadzorować wykonanie zadania, które zlecił towarzysz Stalin — ten nieustraszony, wymagający surowo od podwładnych, lecz jednak „ludzki człowiek” chodzi w długim, skórzanym płaszczu i wysokich butach. Ja przy pierwszej lekturze nie wiedziałam o łagrach, o Archipelagu Gułag i długi płaszcz oraz szynele innych występujących w książce postaci kojarzyły mi się z ubiorami wojskowymi, normalnymi w wojennym czasie.
F: A towarzysz Stalin ci się nie kojarzył?
M: Ze Związkiem Sowieckim wielce negatywnie, ale na tych kilkuset stronach występuje sporadycznie jako wydający rozkazy szef państwa i armii, a to, że jego kultem jest podskórnie przesycona cała fabuła, pojęłam dopiero przy drugim czytaniu. Nie wiem, jakie były inne książki, które wy poznawaliście, lecz ta mogła bardzo młodego i pozbawionego wiedzy człowieka zmylić.
F: Rozumiem, że chcesz mnie tym wspomnieniem nieco wesprzeć, usprawiedliwić ze stalinowskiego zaczadzenia.
M: Ja w ogóle cię nie oskarżam i nie muszę usprawiedliwiać. Ty, dzieciak czy nastolatek, byłeś bezbronny i nie ma żadnej twojej winy, że — mówiąc symbolicznie — pokochałeś Stalina.
F: A ja sobie właśnie przypomniałem inną i bardzo ważną książkę, Timur ijego drużyna.
M: Dlaczego ważną?
F: Dlatego, że w czerwonym harcerstwie stworzyliśmy drużynę jego imienia.
M: Czym was ten Timur tak ujął?
F: Swoim zaangażowaniem, naturalnie. I odwagą. Wraz ze swoimi pionierami zwalczał chuliganów i pomagał rodzinom żołnierzy przebywającym gdzieś na granicy.
M: Na froncie.
F: Otóż nie. Akcja toczy się przed wybuchem wojny, z tym że my tę enigmatycznie opisaną w książce „granicę” uznaliśmy za walkę z hitlerowcami, chociaż ona się jeszcze nie zaczęła. Przeciwnie, wówczas Związek Radziecki i Trzecia Rzesza to byli sojusznicy.
M: Związani paktem Ribbentrop—Mołotow, w którego tajnym protokole podzielili między oba kraje Polskę.
F: O czym my nie mieliśmy pojęcia i dla nas wtedy wrogiem był wyłącznie Hitler i jego — jak określano — faszystowskie hordy.
M: W której to było klasie?
F: Pod koniec podstawówki. I drużynową, co było sporym wyróżnieniem, została dziewczyna.
M: Jak mi powiesz, że córka Różańskiego, to…
F: Nie, ale blisko. Tamara, też córka pułkownika.
M: Teżbezpieki?
F: Był oficerem polityczno-wychowawczym bodajże w Akademii Wojskowej.
M: Czyli nie Różańska.
F: Nie. A ze Stefą miałem przygodę. Prawie jej krzywdę zrobiłem, ołówkiem w oko. O mało go nie wydłubałem.
M: Czyżby umyślnie?
F: Skądże, ona mi się podobała. Bardzo ładna była, uchodziła za najładniejszą w klasie. A nasza timurowska drużyna przetrwała krótko, do wakacji. Później się rozsypało. Słomiany zapał. Poza książkami były filmy, które bardzo mocno oddziaływały na nas.