Motel Calivista - Kelly Yang - ebook + książka

Motel Calivista ebook

Yang Kelly

4,5

Opis

Mia Tang ma mnóstwo sekretów.

Po pierwsze: mieszka w motelu. Niełatwo znaleźć prawdziwy dom, gdy jest się obcym w nowym kraju. Codziennie, gdy rodzice dziewczynki sprzątają pokoje, dziesięcioletnia Mia w recepcji Motelu Calivista obsługuje gości.

Po drugie: rodzice dziewczynki pomagają imigrantom i pozwalają im za darmo zajmować wolne pokoje. Jeśli dowie się o tym pan Yao, bezwzględny właściciel motelu, cała rodzina znajdzie w prawdziwych tarapatach.

Po trzecie: Mia chce zostać pisarką. Ale czy to w ogóle możliwe, skoro dopiero uczy się języka angielskiego?

Aby przetrwać ten rok, Mia będzie potrzebować dużo odwagi, dobroci i ciężkiej pracy. Czy dziewczynce uda się pomóc rodzicom, uniknąć gniewu pana Yao i spełnić swoje marzenie?

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 286

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,5 (40 ocen)
26
10
4
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Anis27

Nie oderwiesz się od lektury

Niezwykle poruszająca, a jednocześnie napisana prostym językiem, dla dzieci historia? Czy to możliwe? Tak, Kelly Yang udało się stworzyć coś takiego. Dzięki niej mogłam się poczuć, jakbym naprawdę nie miała na podstawowe rzeczy, doświadczała dyskryminacji rasowej, a także cieszyła się z czasu spędzonego z ludźmi, którzy pieniądzy mają mało, ale ich serca są wielkie.
20
stasicaa

Dobrze spędzony czas

Bardzo przyjemna literatura dziecięca, pokazująca ze życie nie zawsze jest cukierkowe, ale jak ma się wokół życzliwych ludzi, to można góry przenosić 😊
20
Karina0712

Dobrze spędzony czas

Świetnie napisana historia i dla małych i dla dużych ❤️
20
kinga9600

Nie oderwiesz się od lektury

Zarówno dla dzieci jak i dorosłych. Przygody małej Mii przypadną do gustu każdemu
10
anika0003

Nie oderwiesz się od lektury

Cudowna
10

Popularność




Ty­tuł ory­gi­nału: Front Desk

Co­py­ri­ght © 2019 by Yang Yang

Co­py­ri­ght © for the co­ver art by Ma­ike Plenzke, 2019

Co­py­ri­ght © for the Po­lish trans­la­tion by Anna Hal­bersz­tat, 2022

Co­py­ri­ght © Wy­daw­nic­two Po­znań­skie sp. z o.o., 2022

Re­dak­torka pro­wa­dząca • Aneta Cruz-Ką­ciak

Mar­ke­ting i pro­mo­cja • Ka­ro­lina Ki­sio­łek

Re­dak­cja • Ka­ro­lina Bo­ro­wiec-Pie­niak

Ko­rekta • Jo­anna Paw­łow­ska, Anna No­wak

Kon­wer­sja do ebo­oka • Ma­te­usz Cze­kała

Ad­ap­ta­cja okładki • Magda Bloch

Ze­zwa­lamy na udo­stęp­nia­nie okładki książki w in­ter­ne­cie.

Tekst dzie­łowy w książce zło­żono kro­jem Al­ber­tina au­tor­stwa Chrisa Branda.

eISBN 978-83-67324-24-3

Zyg­zaki

Grupa Wy­daw­nic­twa Po­znań­skiego sp. z o.o.

ul. Fre­dry 8, 61-701 Po­znań

tel.: 61 853-99-10

re­dak­cja@zyg­zaki.pl

www.zyg­zaki.pl

Dla Eliota, Til­dena i Niny,

pamięci mo­jego zmar­łego dziadka

oraz dla mo­ich ro­dzi­ców,

któ­rzy na­uczyli mnie ma­rzyć

Ro­dzice po­wie­dzieli mi, że Ame­ryka to ta­kie nie­sa­mo­wite miej­sce, w któ­rym bę­dziemy mo­gli miesz­kać w domu i mieć psa, ro­bić to, na co przyj­dzie nam ochota, oraz jeść tak dużo ham­bur­ge­rów, że aż nam po­czer­wie­nieją twa­rze. Jak do­tąd je­dyne, co udało nam się zre­ali­zo­wać, to ta część z ham­bur­ge­rami, ale wciąż mia­łam na­dzieję. Poza tym tu­tej­sze ham­bur­gery są cał­kiem do­bre.

Naj­lep­szego bur­gera po­chło­nę­łam w cen­trum lo­tów ko­smicz­nych Ho­uston ze­szłego lata. Nie pla­no­wa­li­śmy nic tam ku­po­wać – wszy­scy wie­dzą, że je­dze­nie w mu­zeum jest ja­kieś pięć­dzie­siąt ty­sięcy razy droż­sze niż gdzie­kol­wiek in­dziej. Ale wy­star­czył za­pach skwier­czą­cego be­konu, gdy prze­cho­dzi­li­śmy obok ka­fe­te­rii, żeby ko­lana się pode mną ugięły. Ro­dzice mu­sieli usły­szeć bur­cze­nie w moim brzu­chu, bo za­raz po­tem mama za­częła grze­bać w to­rebce w po­szu­ki­wa­niu drob­nych.

Wy­star­czyło nam pie­nię­dzy tylko na jed­nego ham­bur­gera, więc mu­sie­li­śmy się nim po­dzie­lić. Ale, o rety, co to był za bur­ger! Ogromny, z praw­dzi­wym be­ko­nem i ma­jo­ne­zem, i ogór­kami!

Mama lubi mi do­ku­czać, że po­żar­łam wtedy ca­łość na raz, zo­sta­wia­jąc im za­le­d­wie ja­kieś okruszki. Chciała­bym my­śleć, że zo­sta­wi­łam im jed­nak tro­chę wię­cej.

Inną wspa­niałą rze­czą w cen­trum lo­tów ko­smicz­nych była dar­mowa kli­ma­ty­za­cja. Tego lata miesz­ka­li­śmy w sa­mo­cho­dzie. To może i brzmi jak nie­zła za­bawa, ale nią nie było, bo mie­li­śmy po­psutą kli­ma­ty­za­cję. Po ham­bur­ge­rze tata ulo­ko­wał się przed kli­ma­tyza­to­rem i zo­stał tam do za­mknię­cia. Jakby chciał zmie­nić swoje palce w lody na pa­tyku.

My z mamą cho­dzi­ły­śmy od wy­stawy do wy­stawy. Z tru­dem za nią na­dą­ża­łam. W Chi­nach była in­ży­nierką, więc uwiel­bia ma­te­ma­tykę i ra­kiety. Za­chwy­cała się tym mo­du­łem i ko­lej­nym, i na­stęp­nym też. Ża­ło­wa­łam, że nie ma z nami mo­jego ku­zyna Shena. On rów­nież uwiel­bia ra­kiety.

Gdy do­szły­śmy do budki fo­to­gra­ficz­nej, twarz mamy się roz­pro­mie­niła. W budce można było so­bie zro­bić zdję­cie, na któ­rym wy­glą­dało się jak praw­dziwy astro­nauta w ko­smo­sie. We­szłam jako pierw­sza. Wło­ży­łam głowę w wy­cię­cie w tek­tu­rze i uśmiech­nę­łam się, gdy fa­cet po­wie­dział „se­eer”. Kiedy przy­szła ko­lej na mamę, po­my­śla­łam, że za­baw­nie bę­dzie wsko­czyć do jej zdję­cia. W efek­cie na fo­to­gra­fii zna­la­zła się ona w kom­bi­ne­zo­nie astro­nauty, uno­sząca się nad zie­mią, a ja sta­łam obok niej w klap­kach i ro­bi­łam pal­cami kró­li­cze uszy.

Twarz mamy wy­krzy­wiła się, gdy to zo­ba­czyła. Bła­gała fa­ceta, żeby po­zwo­lił jej zro­bić jesz­cze jedną fotkę, ale on rzu­cił tylko: „Nie da rady. Jedno zdję­cie na osobę”. Przez chwilę my­śla­łam, że mama się roz­pła­cze.

Na­dal mamy tę fo­to­gra­fię. Za każ­dym ra­zem, gdy na nią pa­trzę, ża­łuję, że nie mogę cof­nąć się w cza­sie. Gdy­bym mo­gła, nie ze­psu­ła­bym jej zdję­cia. I da­ła­bym jej wię­cej mo­jego bur­gera. Nie ca­łego, ale na pewno jesz­cze kilka kę­sów.

* * *

Pod ko­niec tego lata mój tata do­stał pracę jako po­moc­nik w kuchni chiń­skiej re­stau­ra­cji w Ka­li­for­nii. Ozna­czało to, że już nie mu­sie­li­śmy gnieź­dzić się w samo­cho­dzie – mo­gli­śmy prze­pro­wa­dzić się do nie­wiel­kiego miesz­ka­nia z jedną sy­pial­nią. A tata co­dzien­nie przy­cho­dził z pracy ze sma­żo­nym ry­żem. Cza­sami też, nie­stety, z wiel­kimi bą­blami na ca­łych ra­mio­nach. Mó­wił, że to tylko aler­gia. Ale ja tak nie my­śla­łam. Uwa­ża­łam, że to dla­tego, że przez cały dzień sma­żył je­dze­nie w skwier­czą­cym woku.

Mama też za­częła pra­co­wać w re­stau­ra­cji, jako kel­nerka. Wszy­scy ją lu­bili, więc do­sta­wała wy­so­kie na­piwki. Udało jej się na­wet prze­ko­nać szefa, żeby po­zwo­lił mi przy­cho­dzić ra­zem z nią po szkole, bo nie miała mnie z kim zo­sta­wić.

Szef mamy był po­marsz­czo­nym Chiń­czy­kiem o bia­łych wło­sach. Śmier­dział czosn­kiem i nie­na­wi­dził mar­no­tra­wie­nia cze­go­kol­wiek – ani oleju, ani pa­pieru to­a­le­to­wego, a już z pew­no­ścią nie dar­mo­wych za­so­bów ludz­kich.

– My­ślisz, że dasz radę z kel­ne­ro­wa­niem, mała? – za­py­tał mnie.

– Tak, pro­szę pana – po­wie­dzia­łam. Pod­eks­cy­to­wa­nie pul­so­wało mi w uszach. Moja pierw­sza praca! By­łam zde­ter­mi­no­wana, żeby go nie za­wieść.

Był tylko je­den pro­blem – mia­łam wtedy za­le­d­wie dzie­więć lat i po­trze­bo­wa­łam obu rąk, żeby utrzy­mać sta­bil­nie je­den ta­lerz. Inne kel­nerki po­tra­fiły za­nieść pięć dań na­raz. Nie­które na­wet nie po­trze­bo­wały do tego dłoni – ba­lan­so­wały ta­le­rzami na ra­mie­niu.

Gdy nad­szedł wie­czorny ruch, też za­ła­do­wa­łam tacę pię­cioma da­niami. Wielki błąd. Kiedy moje drobne plecy ugięły się pod cię­ża­rem, wszyst­kie ta­le­rze ru­nęły na zie­mię. Go­rąca zupa opry­skała klien­tów, a sma­żone kre­wetki fru­wały po ca­łej re­stau­ra­cji.

Z miej­sca zo­sta­łam zwol­niona, mama też. Nie po­mo­gły bła­ga­nia czy obiet­nice, że bę­dziemy zmy­wać przez ko­lejne mi­liony lat. Przez całą drogę do domu wal­czy­łam, żeby się nie roz­pła­kać.

My­śla­łam o trójce mo­ich ku­zy­nów w domu. Żadne z nich ni­gdy wcze­śniej nie zo­stało zwol­nione. Tak jak i ja, wszy­scy byli je­dy­na­kami. W Chi­nach każde dziecko jest je­dy­na­kiem, od­kąd rząd po­sta­no­wił, że ro­dzina może mieć tylko jedno dziecko. Więc jako że żadne z nas nie miało ani braci, ani sióstr, by­li­śmy dla sie­bie jak ro­dzeń­stwo. Opusz­cze­nie ich było naj­trud­niej­szą czę­ścią wy­jazdu z Chin.

Nie chcia­łam, żeby mama wi­działa, jak pła­czę w samo­cho­dzie, ale w nocy i tak mnie usły­szała. Przy­szła do mo­jego po­koju i przy­sia­dła na łóżku.

– Hej, wszystko jest w po­rządku – po­wie­działa po chiń­sku, przy­tu­la­jąc mnie mocno. – To nie twoja wina.

Otarła mi łzy z po­liczka. Przez cien­kie ściany sły­sza­łam kłó­cą­cych się mę­żów i żony i pła­czące dzieci w są­sied­nich miesz­ka­niach. Każde było tak za­tło­czone jak na­sze.

– Mamo, czemu tu przy­je­cha­li­śmy? – za­py­ta­łam. – Czemu przy­je­cha­li­śmy do Ame­ryki?

Od­wró­ciła wzrok i nic nie mó­wiła przez dłuż­szy czas. Nad nami prze­le­ciał sa­mo­lot, a opra­wione zdję­cia wi­szące na ścia­nach za­drżały.

Spoj­rzała mi w oczy.

– Bo tu jest więk­sza wol­ność i więk­sze moż­li­wo­ści – po­wie­działa w końcu. Nie miało to żad­nego sensu, bo wcale nie były one więk­sze w Ame­ryce. Tu­taj więk­sze są tylko ceny!

– Ale mamo…

– Pew­nego dnia zro­zu­miesz – po­wie­działa, ca­łu­jąc mnie w czu­bek głowy. – A te­raz idź spać.

Za­sy­pia­łam, my­śląc o mo­ich ku­zy­nach. Tę­sk­ni­łam za nimi i mia­łam na­dzieję, że i oni za mną tę­sk­nią.

* * *

Po tym, jak mama zo­stała zwol­niona z re­stau­ra­cji, za­częła bar­dzo po­waż­nie szu­kać pracy. Jak to mó­wiła – mu­siała znowu wsko­czyć na ko­nia. Był rok 1993, a ona ku­po­wała każdą chiń­ską ga­zetę, jaką tylko zna­la­zła. Oglą­dała ru­bryki z ofer­tami pracy przez lupę, ni­czym na­uko­wiec. I wtedy wła­śnie na­tknęła się na nie­zwy­kłą pro­po­zy­cję.

Nie­jaki Mi­chael Yao za­mie­ścił ogło­sze­nie, że za­trudni do­świad­czo­nego me­na­dżera mo­telu. Był wła­ści­cie­lem nie­wiel­kiego mo­telu w Ana­heim w Ka­li­for­nii i szu­kał ko­goś, kto by po­pro­wa­dził to miej­sce. Praca gwa­ran­to­wała dar­mowe za­kwa­te­ro­wa­nie! Mama pod­sko­czyła i chwy­ciła za te­le­fon – nasz czynsz po­chła­niał więk­szość pen­sji taty. (A po­dobno tu wol­ność i moż­li­wo­ści miały być więk­sze!).

Ku jej za­sko­cze­niu pan Yao był rów­nie en­tu­zja­stycz­nie na­sta­wiony. Wy­da­wało się, że nie prze­szka­dza mu brak do­świad­cze­nia ro­dzi­ców, za to na­prawdę po­do­bało mu się, że są parą.

– Dwoje w ce­nie jed­nego! – za­żar­to­wał po man­da­ryń­sku z moc­nym taj­wań­skim ak­cen­tem, gdy po­ja­wi­li­śmy się u niego w domu na­stęp­nego dnia.

Ro­dzice uśmie­chali się ner­wowo, a ja sta­ra­łam się sie­dzieć tak nie­ru­chomo, jak to tylko moż­liwe, żeby ni­czego nie ze­psuć, tak jak ze­psu­łam ma­mie pracę w re­stau­ra­cji. Sie­dzie­li­śmy w sa­lo­nie domu pana Yao, czy ra­czej re­zy­den­cji. Zmu­sza­łam się do pa­trze­nia na pod­łogę, by nie ga­pić się na czu­bek głowy pana Yao, tak błysz­czący w świe­tle, jakby był po­sma­ro­wany biał­kiem jajka.

Otwo­rzyły się drzwi i do środka wszedł chło­piec na oko w moim wieku. Miał na so­bie T-shirt z na­pi­sem „Mam wszystko w”,a pod nim ob­raz­kiem mi­ski zupy, prze­kre­śloną li­terą „z” i do­daną „d”. Unio­słam brwi.

– Ja­son, przy­wi­taj się – po­wie­dział pan Yao do chłopca.

– Dzień do­bry – wy­mam­ro­tał Ja­son.

Moi ro­dzice uśmiech­nęli się do niego.

– W któ­rej kla­sie je­steś? – za­py­tali go po chiń­sku.

– Idę do pią­tej – od­po­wie­dział po an­giel­sku.

– Ach, tak jak Mia – stwier­dziła mama. Uśmiech­nęła się do pana Yao. – An­giel­ski pań­skiego syna jest bar­dzo do­bry.

Od­wró­ciła się do mnie.

– Sły­sza­łaś, Mia? Bez ak­centu.

Po­liczki mi pło­nęły. Mój ję­zyk jakby stał się bez­władną jasz­czurką.

– Oczy­wi­ście, że do­brze mówi po an­giel­sku. Uro­dził się tu­taj – po­wie­dział pan Yao. – To jego pierw­szy ję­zyk. Oj­czy­sty.

Oj­czy­sty. Wy­mó­wi­łam bez­gło­śnie to słowo. Za­sta­na­wia­łam się, czy gdy­bym na­prawdę ciężko pra­co­wała, też by­ła­bym w sta­nie pew­nego dnia mó­wić an­giel­skim jak ro­do­wici Ame­ry­ka­nie. Czy może to było zu­peł­nie poza moim za­się­giem? Spoj­rza­łam na mamę, która po­trzą­snęła głową. Ja­son znik­nął w swoim po­koju, a pan Yao za­py­tał ro­dzi­ców, czy mają ja­kieś py­ta­nia.

– Dla pew­no­ści, mo­żemy miesz­kać w mo­telu za darmo? – ode­zwała się mama.

– Tak – od­parł pan Yao.

– A… co z… – Mama z tru­dem wy­po­wia­dała słowa. Po­trzą­snęła głową za­wsty­dzona. – Czy do­sta­niemy wy­na­gro­dze­nie?

– Och, ja­sne, wy­na­gro­dze­nie – po­wie­dział pan Yao, jakby mu to w ogóle nie przy­szło do głowy. – Co po­wie­cie na pięć do­la­rów od go­ścia?

Zer­k­nę­łam na mamę. Wi­dzia­łam, że li­czy w gło­wie, bo za­wsze wtedy miała taki roz­ma­rzony wy­raz twa­rzy.

– Trzy­dzie­ści po­koi, pięć do­la­rów za po­kój, to sto pięć­dzie­siąt do­la­rów za noc – po­wie­działa mama z sze­roko otwar­tymi oczami. Po­pa­trzyła na tatę. – To dużo pie­nię­dzy!

To rze­czy­wi­ście była ogromna suma. Mo­gli­by­śmy ku­po­wać ham­bur­gery co­dzien­nie, po jed­nym dla każ­dego z nas – na­wet nie mu­sie­li­by­śmy się nimi dzie­lić!

– Kiedy mo­że­cie za­cząć? – za­py­tał pan Yao.

– Ju­tro – po­wie­dzieli mama z tatą rów­no­cze­śnie.

Pan Yao się za­śmiał.

Gdy ro­dzice wstali, by uści­snąć mu dłoń, wy­mam­ro­tał:

– Mu­szę was ostrzec. To nie jest naj­ład­niej­szy mo­tel na świe­cie.

Ro­dzice po­ki­wali gło­wami. Wi­dzia­łam, że nie robi to im żad­nej róż­nicy, jak ten mo­tel wy­gląda. Mógł przy­po­mi­nać wnę­trze to­a­lety au­to­karu, je­śli o nas cho­dziło; sto pięć­dzie­siąt do­la­rów dniówki i dar­mowe miesz­ka­nie – wcho­dzi­li­śmy w to.

Mo­tel Ca­li­vi­sta mie­ścił się na rogu Co­ast Bo­ule­vard i Me­adow Lane. Był to nie­wielki mo­tel, pierw­szy z trzech sto­ją­cych w rzę­dzie. Za­jazd To­paz oraz Mo­tel La­guna znaj­do­wały się tuż obok i były więk­sze, ale od razu uzna­łam, że nasz mo­te­lik jest naj­lep­szy. Z kre­mo­wymi ścia­nami i czer­wo­nymi drzwiami, wy­glą­dał cie­pło i za­chę­ca­jąco. Pod­nio­słam wzrok na szyld i prze­czy­ta­łam: NI­SKIE CENY. TE­LE­WI­ZJA KA­BLOWA. DO DI­SNEY­LANDU – TYLKO 10 KI­LO­ME­TRÓW. Pod­eks­cy­to­wana za­py­ta­łam ro­dzi­ców, czy to ozna­cza, że mo­gli­by­śmy tam po­je­chać.

– Pew­nie mo­gli­by­śmy – stwier­dziła mama.

Uśmiech­nę­łam się, de­lek­tu­jąc się tą chwilą. Na­sze ży­cie się zmie­niało. Zo­sta­niemy ludźmi by­wa­ją­cymi w Di­sney­lan­dzie.

A żeby było jesz­cze le­piej – w Ca­li­vi­ście był ba­sen! Znaj­do­wał się tuż przed bu­dyn­kiem. Woda mi­go­tała w zło­tym słońcu. Za­mknę­łam oczy i wy­obra­zi­łam so­bie, jak la­tem ska­czę na bombę do ba­senu. Bę­dzie su­per!

Tuż za nim znaj­do­wała się re­cep­cja. W sa­mo­cho­dzie spy­ta­łam ro­dzi­ców, czy mo­gła­bym po­ma­gać w przyj­mo­wa­niu go­ści, a tata za­śmiał się krótko i po­wie­dział: „Zo­ba­czymy”.

Pan Yao cze­kał na nas w re­cep­cji. Wpu­ścił nas i pod­niósł prze­grodę, że­by­śmy wszy­scy mo­gli wejść za ladę.

Re­cep­cję sta­no­wił długi drew­niany kon­tuar, roz­cią­ga­jący się nie­mal na całą sze­ro­kość po­miesz­cze­nia. Na­stęp­nie pan Yao za­pro­wa­dził nas do miesz­ka­nia służ­bo­wego, które znaj­do­wało się tuż za nią. Naj­pierw po­ka­zał sa­lon z wsta­wio­nym do niego łóż­kiem.

– Bę­dzie­cie spać tu­taj – po­wie­dział ro­dzi­com, wska­zu­jąc na nie. – Że­by­ście sły­szeli go­ści w środku nocy.

– Przy­jeż­dżają też w środku nocy? – za­py­tał tata.

– Oczy­wi­ście. To jest mo­tel – przy­tak­nął pan Yao.

– Ale czy to nie obu­dzi ro­dzi­ców? – za­py­ta­łam.

Pan Yao prze­wró­cił oczami.

– O to wła­śnie cho­dzi.

Póź­niej za­pro­wa­dził nas do nie­wiel­kiej sy­pialni znaj­du­ją­cej się na prawo od sa­lonu i kuchni.

– Dziew­czynka może spać tu­taj – stwier­dził pan Yao. Z ja­kie­goś po­wodu wciąż na­zy­wał mnie „dziew­czynką”, choć już kilka razy mó­wi­łam mu, jak mam na imię.

Zo­sta­wi­łam moje rze­czy w sy­pialni, a na­stęp­nie do­łą­czy­łam do ro­dzi­ców i pana Yao w re­cep­cji. Aku­rat tłu­ma­czył im dzia­ła­nie brzę­czyka.

– Jedno złe na­ci­śnię­cie i ko­niec! – po­wie­dział. – Wi­dzi­cie tę szybę?

Wska­zał na grubą szybę ota­cza­jącą po­miesz­cze­nie.

– Ta szyba jest ku­lo­od­porna. Wi­dzi­cie, że zbliża się ja­kiś zły czło­wiek, to nie mu­si­cie się mar­twić. Nie może was skrzyw­dzić. Ale je­śli na­ci­śnie­cie brzę­czyk…

Przy­ło­żył palce do przy­ci­sku znaj­du­ją­cego się pod kon­tu­arem i roz­le­gło się gło­śnie bu­cze­nie.

– …drzwi się otwie­rają – po­wie­dział pan Yao.

– I wtedy co? – spy­ta­łam.

– I wtedy on wej­dzie do środka.

Ro­zej­rza­łam się, by spraw­dzić, czy w biu­rze znaj­dują się ja­kieś inne ma­giczne gu­ziki czy ku­lo­od­porne szyby – ale ich nie było. Za­py­ta­łam pana Yao, jak roz­po­znamy, że ktoś jest złym czło­wie­kiem.

– Po wy­glą­dzie, oczy­wi­ście – po­wie­dział, co spra­wiło, że za­czę­łam się za­sta­na­wiać, bo prze­cież to nie jest tak, że źli lu­dzie cho­dzą so­bie z przy­le­pioną do czoła kar­teczką mó­wiącą „Je­stem zły”.

– Naj­waż­niej­sze to nie wpusz­czać żad­nych złych lu­dzi! – ostrzegł pan Yao. Jego źre­nice roz­sze­rzyły się, gdy wy­ma­wiał słowo zły.

* * *

Pod­czas gdy pan Yao po­ka­zy­wał ro­dzi­com znaj­du­jącą się z tyłu pral­nię i środki czysz­czące, ja zo­sta­łam w re­cep­cji. Wspię­łam się na sto­łek za kon­tu­arem. De­li­kat­nie się­gnę­łam w dół i do­tknę­łam brzę­czyka pal­cem. Był tłu­sty, jakby na­ci­skano na niego ty­siące razy. Po­woli przy­ci­snę­łam i usły­sza­łam, jak pik­nął. Na­ci­snę­łam po­now­nie. Bzzz. Bzzz. Bzzz. Prąd po­pły­nął przez opuszki mo­ich pal­ców.

Za­mknę­łam oczy i wy­obra­zi­łam so­bie, jak mel­duję go­ści. „Ależ tak, pani Con­nolly, z przy­jem­no­ścią za­pro­wa­dzę pa­nią do po­koju. Tędy!”, po­wie­dzia­ła­bym. „Oczy­wi­ście, że mogę po­móc z ba­ga­żem. Cała przy­jem­ność po mo­jej stro­nie”.

By­łam tak po­grą­żona w wy­my­ślo­nych roz­mo­wach z go­śćmi, że pra­wie nie usły­sza­łam, kiedy praw­dziwy gość pod­szedł i za­pu­kał w szybę. Pod­nio­słam wzrok i zo­ba­czy­łam szczu­płego czar­nego męż­czy­znę około pięć­dzie­siątki, uśmie­cha­ją­cego się i ma­cha­ją­cego do mnie. Zro­bił gest ręką, że­bym go wpu­ściła.

– Och, ja­sne – po­wie­dzia­łam i na­ci­snę­łam brzę­czyk. Bzzz.

Po­pchnął drzwi i wszedł do środka.

– Wła­śnie zo­ba­czy­łem pana Yao na par­kingu. Mu­si­cie być no­wymi me­na­dże­rami – po­wie­dział i wy­cią­gnął rękę nad kon­tu­arem. – Mam na imię Hank.

Uśmiech­nę­łam się i uści­snę­łam mu dłoń.

– Je­stem Mia. Miło pana po­znać.

– Ile masz lat, Mia?

– Dzie­sięć.

– Po­wiedz no, nie je­steś zbyt młoda, żeby pro­wa­dzić to miej­sce? – prze­ko­ma­rzał się ze mną.

Ro­ze­śmia­łam się. Od razu po­lu­bi­łam Hanka.

– Po­ma­gam ro­dzi­com – wy­ja­śni­łam. – A pan? Mieszka pan tu­taj?

– Pew­nie – po­wie­dział i wska­zał na je­den z po­koi. – To mój po­kój. Nu­mer dwa­na­ście.

Hank po­wie­dział, że nie jest ta­kim ty­po­wym go­ściem, który zo­staje tylko na dzień czy dwa. Był ty­go­dnio­wym. Ty­go­dniowy to ktoś, kto płaci za ty­dzień. Było pięć ta­kich osób w mo­telu – pani Q, pan T, Hank, Billy Bob i Fred.

– Po­znasz ich. Wszy­scy są bar­dzo mili. Może mów mi po imie­niu?

Uśmiech­nę­łam się.

– Do­brze! Lu­bi­cie tu miesz­kać? – za­py­ta­łam.

– O, tak. Cóż, je­dy­nym mi­nu­sem jest pan Yao. Wszy­scy go nie­na­wi­dzą.

– Na­prawdę? Wy­daje się w po­rządku.

Wy­ma­ga­jący, ale w po­rządku.

Hank prych­nął.

– Uwierz mi, wszystko o nim można po­wie­dzieć, ale nie to, że jest w po­rządku.

Za­nim zdo­ła­łam za­py­tać Hanka, co ma na my­śli, otwo­rzyły się tylne drzwi i wró­cili moi ro­dzice z pa­nem Yao. Gdy się od­wró­ci­łam, Hanka już nie było.

– Pod­pisz­cie tu, na prze­ry­wa­nej li­nii – po­wie­dział pan Yao, pod­su­wa­jąc moim ro­dzi­com umowę długą na sześć stron.

Ro­dzice roz­pro­mie­nili się, gdy z dumą pi­sali swoje na­zwi­ska. Pan Yao wziął pod­pi­sany do­ku­ment i scho­wał do torby.

– Bar­dzo panu dzię­kuję, pa­nie Yao, za da­nie nam tej szansy – po­wie­dział mój oj­ciec. – Na­wet pan nie wie, jak wiele to dla nas zna­czy.

Głos mu się za­ła­mał.

– Obie­cu­jemy, że do­brze zaj­miemy się pań­skim mo­te­lem – do­dała mama. – Nie za­wie­dziemy pana.

Pan Yao po­ki­wał głową i pod­niósł klu­cze do mo­telu. Gdy ro­dzice po nie się­gnęli, cof­nął rękę tak, żeby jesz­cze na chwilę zna­la­zły się poza ich za­się­giem.

– Je­ste­ście od­po­wie­dzialni za wszystko, co się dzieje w tym mo­telu, ro­zu­mie­cie? – za­py­tał. – Coś się po­psuje, wy za to pła­ci­cie.

Moi ro­dzice przy­tak­nęli.

– Pod żad­nym po­zo­rem nie mo­że­cie zo­sta­wić mo­telu bez opieki. Ni­gdy. Jedno z was za­wsze musi być na miej­scu.

Ro­dzice po­now­nie przy­tak­nęli ener­gicz­nie, choć ja po­my­śla­łam: Za­raz – co? Nie mogę wyjść jed­no­cze­śnie z oboj­giem ro­dziców? A co z Di­sney­lan­dem?

Ale tak na­prawdę to trzeci wa­ru­nek spra­wił, że szczęka mi opa­dła.

Pan Yao od­wró­cił się do mnie.

– Nie mo­żesz ko­rzy­stać z ba­senu, dzie­ciaku.

– Dla­czego nie? – za­py­ta­łam.

– Je­śli sko­rzy­stasz z ba­senu, wtedy wszy­scy go­ście będą chcieli z niego sko­rzy­stać.

– I?

– Po­myśl tylko o ca­łej tej wo­dzie i ręcz­ni­kach, które zmar­nują. To nie jest do­bre dla śro­do­wi­ska.

Zmarsz­czy­łam brwi. Ja­koś nie mia­łam po­czu­cia, że cho­dzi mu o śro­do­wi­sko.

– Ona to ro­zu­mie. Nie bę­dziesz ko­rzy­stać z ba­senu, prawda, Mia? – Mama po­trzą­snęła głową.

Spoj­rza­łam na nią, wi­dzia­łam de­spe­ra­cję w jej oczach.

– Okej – od­par­łam.

– Do­brze. – Pan Yao uśmiech­nął się, za­do­wo­lony. Rzu­cił moim ro­dzi­com klu­cze.

* * *

Tej nocy re­cep­cję wy­peł­nił słodki za­pach ja­śmi­no­wej her­baty. Moi ro­dzice za­pa­rzali ją tylko na spe­cjalne oka­zje. Przed wy­jaz­dem z Chin spa­ko­wa­li­śmy jej nie­wielką puszkę i za każ­dym ra­zem, gdy zda­rzyło się coś do­brego, mama wy­cią­gała parę list­ków i ro­biła her­batę.

Chyba nie wy­da­rzyło się zbyt dużo do­brych rze­czy, bo wciąż sporo jej zo­stało. Ale wszystko miało się zmie­nić. Tego wie­czoru moi ro­dzice hoj­nie za­czerp­nęli z puszki.

Uspo­ka­ja­jący aro­mat prze­niósł mnie z po­wro­tem do domu babci, do chwil, kiedy wszy­scy zbie­ra­li­śmy się wo­kół stołu. Pod­czas tych wiel­kich ro­dzin­nych spę­dów mój ku­zyn Shen i ja za­wsze chi­cho­ta­li­śmy i ga­da­li­śmy jedno przez dru­gie.

Na samą myśl o She­nie po­czu­łam ból brzu­cha, ostry jak brzy­twa. Wciąż pa­mię­tam dzień mo­jego wy­jazdu. Wi­dzia­łam twarz Shena przy­ci­śniętą do szyby przy bramce bez­pie­czeń­stwa na lot­ni­sku; mru­gał z wście­kło­ścią, jakby pró­bo­wał po­wstrzy­mać łzy. Ro­bi­łam to samo.

Pod­czas lotu do­sta­li­śmy małe opa­ko­wa­nia ma­sła do chleba. W Chi­nach ma­sło było bar­dzo dro­gie, więc po­pro­si­łam o do­dat­kowe i scho­wa­łam do kie­szeni. Mie­sią­cami prze­cho­wy­wa­łam je dla Shena w lo­dówce, aż w końcu do­tarło do mnie, że nie wra­camy. Więc je zja­dłam.

Głos mamy przy­wró­cił mnie do rze­czy­wi­sto­ści.

– Hej, Mia! Po­patrz tu! Po­patrz na mnie! – po­wie­działa z uśmie­chem.

– Co? – za­py­ta­łam.

Pod­nio­słam wzrok i zo­ba­czy­łam mamę ku­ca­jącą przed kon­tu­arem, trzy­ma­jącą w gó­rze ręce, jakby za­mie­rzała zro­bić zdję­cie. Taki ma zwy­czaj. Ma­wia, że na­leży ro­bić zdję­cia mi­łym chwi­lom w ży­ciu, na­wet je­śli mia­łyby to być tylko uda­wane zdję­cia.

Gdy mama na­ci­skała spust swo­jego wy­my­ślo­nego apa­ratu, tata i ja wy­pro­sto­wa­li­śmy się i uśmiech­nę­li­śmy na­szymi naj­ład­niej­szymi uśmie­chami.

– Ba­kła­żan! – po­wie­działa po chiń­sku, a ja za­chi­cho­ta­łam, bo choć to wła­śnie mó­wili lu­dzie w Chi­nach, kiedy ktoś ro­bił zdję­cie, śmiesz­nie było to usły­szeć w Ame­ryce.

* * *

Gdy ro­dzice się roz­pa­ko­wy­wali, ja wy­mknę­łam się, by zna­leźć Hanka. Za­bra­łam dla niego fi­li­żankę ja­śmi­no­wej her­baty – te­raz, gdy bę­dziemy za­ra­biać sto pięć­dzie­siąt do­la­rów dzien­nie, z pew­no­ścią bę­dziemy mo­gli ku­pić jej wię­cej. Kiedy tu je­cha­li­śmy, wi­dzia­łam po dro­dze chiń­ski su­per­mar­ket.

Po­kój Hanka mie­ścił się z tyłu, za pral­nią. Przed wej­ściem stała do­niczka z sa­dzon­kami po­mi­do­rów kok­taj­lo­wych. Za­pu­ka­łam do drzwi.

Otwo­rzył od razu. Uniósł brwi na wi­dok her­baty.

– To dla mnie? – wy­krzyk­nął.

Uśmiech­nę­łam się i po­da­łam mu fi­li­żankę.

– Jest z Chin – po­wie­dzia­łam.

– Nie ga­daj!

Fa­cet z po­koju obok otwo­rzył drzwi, żeby zo­ba­czyć, co się dzieje. Był to biały męż­czy­zna w po­dob­nym wieku co Hank. Miał na so­bie ha­waj­ską ko­szulę, a na ra­mie­niu mały ta­tuaż przed­sta­wia­jący ża­glówkę. Z jego po­koju do­la­ty­wał za­pach po­pcornu.

– Billy Bob! Po­znaj Mię. To nowa me­na­dżerka. I po­patrz, przy­nio­sła mi her­batę z Chin! – ode­zwał się Hank.

– Miło cię po­znać, Mia – po­wie­dział Billy Bob, wy­cią­ga­jąc rękę.

Po­trzą­snę­łam nią.

– Cała przy­jem­ność po mo­jej stro­nie.

Billy Bob się uśmiech­nął.

– Trzeba po­wie­dzieć, że je­steś dużo mil­sza niż po­przedni me­na­dżer!

– On trak­to­wał nas jak oby­wa­teli dru­giej ka­te­go­rii – do­dał Hank.

– Na­prawdę? – za­py­ta­łam.

Hank po­ki­wał głową. Ostroż­nie pod­niósł fi­li­żankę do ust i na­pił się.

– Och, to jest na­prawdę do­bre. – Od­wró­cił się do Billy’ego Boba. – Mu­sisz tego spró­bo­wać.

Otwo­rzyło się wię­cej drzwi i wkrótce wszy­scy ty­go­dniowi zna­leźli się na ze­wnątrz. Roz­ma­wiali i po­pi­jali her­batę pod błysz­czą­cym pół­księ­ży­cem. Po­dob­nie jak Billy Bob, oni też byli biali. Pani Q miała dłu­gie, fa­lu­jące włosy, które opa­dały jej na plecy. Fred – duży brzuch, który trząsł się, gdy się śmiał. A pani T – bro­ka­towe, ko­cie oprawki oku­la­rów, które no­siła na czubku nosa. Hank miał ra­cję: wszy­scy byli bar­dzo mili.

Ty­go­dniowi za­py­tali, czy chcę za­grać z nimi w Mo­no­poly, ale ro­biło się późno i mu­sia­łam po­móc ro­dzi­com w roz­pa­ko­wy­wa­niu ba­gaży. Ży­czy­łam wszyst­kim do­brej nocy i już mia­łam wra­cać do służ­bo­wego miesz­ka­nia, kiedy na­gle so­bie przy­po­mnia­łam.

– Hej, Hank, co mia­łeś na my­śli, mó­wiąc wcze­śniej o panu Yao? – za­py­ta­łam. – Że można dużo o nim po­wie­dzieć, ale nie to, że jest w po­rządku?

Hank za­ci­snął szczęki.

– Wkrótce się do­wiesz, młoda. Ten czło­wiek ma ka­mień za­miast serca.

Wciąż roz­brzmie­wały we mnie słowa Hanka. Pan Yao był su­rowy, pew­nie, może na­wet tro­chę dra­ma­ty­zo­wał, ale żeby miał ka­mień za­miast serca? Hank z pew­no­ścią nie miał ra­cji. Prze­cież to czło­wiek, który po­wie­rzył nam swój mo­tel, po­zwo­lił tu miesz­kać za darmo i pła­cił nam sto pięć­dzie­siąt do­la­rów za dzień!

Pierw­szą rze­czą, jaką za­mie­rza­łam zro­bić na­stęp­nego dnia, było wy­ja­śnie­nie, co Hank miał na my­śli, ale mama za­pla­no­wała coś in­nego.

– Chodźmy zo­ba­czyć dzi­siaj twoją nową szkołę! – oznaj­miła.

Jęk­nę­łam. Ko­lejna klasa, ko­lejny rok jako ta nowa. Kiedy się czło­wiek prze­pro­wa­dza tak czę­sto jak ja, spraw­dza­nie szkół jest ni­czym te­sto­wa­nie pa­sty do bu­tów. Jak do­tąd by­łam w czte­rech róż­nych szko­łach i pię­ciu róż­nych kla­sach.

Szkoła pod­sta­wowa Dale znaj­do­wała się pięć prze­cznic od mo­telu i była znacz­nie więk­sza od mo­jej sta­rej pod­sta­wówki. Zbli­żał się ko­niec sierp­nia, lek­cje miały się za­cząć do­piero za kilka dni. Gdy prze­cho­dzi­łam z mamą przez duży, pu­sty par­king, roz­my­śla­łam nad tym, ja­kie dzieci się tu uczyły. Mia­łam na­dzieję, że miłe.

Pchnę­ły­śmy drzwi do se­kre­ta­riatu. Se­kre­tarka, pani z bu­rzą blond lo­ków, które pod­ska­ki­wały za każ­dym ra­zem, gdy po­ru­szyła głową, wy­glą­dała na bar­dzo za­sko­czoną na­szym wi­do­kiem.

– W czym mogę po­móc? – za­py­tała.

– Dzień do­bry. Chcia­ła­bym za­pi­sać córkę do szkoły. Wła­śnie się tu prze­pro­wa­dzi­li­śmy – od­po­wie­działa mama.

Se­kre­tarka prze­su­nęła po mnie wzro­kiem. Wier­ci­łam się w mo­ich po­strzę­pio­nych spodniach i sta­rym, za du­żym T-shir­cie z lum­peksu Go­odwill.

– Ro­zu­miem – po­wie­działa. Na­ci­snęła gu­zik na te­le­fo­nie sto­ją­cym na biurku. – Pani dy­rek­tor? Nowa uczen­nica do pani.

* * *

Dy­rek­torka, pani Evans, miała na so­bie ma­ry­narkę, choć na ze­wnątrz było po­nad trzy­dzie­ści stopni. Mama mó­wiła o tak wy­glą­da­ją­cych oso­bach „wład­cze białe ko­biety”. Na­le­gała, żeby po­ka­zać nam szkołę, choć mama za­pew­niała, że nie jest to ko­nieczne. Wi­dzia­łam, że chcia­łaby już wró­cić do mo­telu.

– To zaj­mie tylko dzie­sięć mi­nut – po­wie­działa dy­rek­torka, pro­wa­dząc nas w stronę sali gim­na­stycz­nej. – Mia, opo­wiedz mi o so­bie.

Otwo­rzy­łam usta, ale za­nim zdo­ła­łam co­kol­wiek po­wie­dzieć, mama wy­pa­liła:

– Wła­śnie prze­pro­wa­dziła się tu­taj z Chin.

Uch. Dla­czego za­wsze mu­siała mó­wić lu­dziom ta­kie rze­czy? To na­wet nie była prawda. Prze­by­wa­li­śmy tu od dwóch lat!

Oczy­wi­ście gdy tylko mama to po­wie­działa, dy­rek­torka za­częła mó­wić do mnie, jak­bym była ja­kimś in­dy­kiem.

– Na­aapra­aaw­dęęę? Wo­ooow. Ja­aak ciii się pooo­do­ooba­aaa tu­uuta­aaj? – za­py­tała.

– Bar­dzo mi się po­doba – od­po­wie­dzia­łam szybko.

Dy­rek­tor Evans przy­ło­żyła dłoń do piersi i ode­tchnęła z ulgą.

– Znasz an­giel­ski! Och, to świet­nie. Mu­szę przy­znać, że nie mamy tu wielu chiń­skich dzieci. W pią­tej kla­sie jest tylko jedno.

Uśmiech­nęła się do mnie i do­dała:

– Je­stem pewna, że bę­dzie za­chwy­cony, że do­łą­czysz do klasy.

* * *

W dro­dze do domu mama i ja gra­ły­śmy w na­szą zwy­kłą grę – pa­trzy­ły­śmy na duże ame­ry­kań­skie domy i pró­bo­wa­ły­śmy od­gad­nąć, kto w nich mieszka.

– Ro­dzina z dwiema cór­kami – po­wie­działa mama, wska­zu­jąc na ró­żowe za­słony w oknach na pię­trze.

– I ko­tem – do­da­łam. W drzwiach wej­ścio­wych znaj­do­wała się mała klapka.

Od­wró­ci­łam się do niej.

– Czemu mu­sia­łaś po­wie­dzieć dy­rek­torce, że do­piero przy­je­cha­łam z Chin?

– Żeby ci tro­chę od­pu­ściła.

Prze­sta­łam wpa­try­wać się w domy i spoj­rza­łam na mamę.

– Co masz na my­śli?

– Sły­sza­łaś, co mó­wiła, w two­jej kla­sie bę­dzie te­raz tylko dwójka chiń­skich dzieci.

– I?

– I to praw­do­po­dob­nie ozna­cza, że po­zo­stałe dzieci są białe.

– I?

– Więc będą znacz­nie lep­sze od cie­bie z an­giel­skiego – po­wie­działa rze­czowo mama.

Spoj­rza­łam na zie­mię.

– Nie je­stem tego taka pewna – od­par­łam. Może an­giel­ski nie był moim pierw­szym ję­zy­kiem, jak Ja­sona, ale był znacz­nie lep­szy niż wtedy, kiedy tu przy­je­cha­łam. Tak my­ślę. Poza tym lu­bi­łam an­giel­ski. Po­do­bało mi się, że można po­wie­dzieć „zgu­bić wą­tek” czy „śnieżny puch”, czego nie można wy­ra­zić po chiń­sku.

Ale nie­ważne, jak bar­dzo lu­bi­łam an­giel­ski. Mama już za­de­cy­do­wała.

– A ja je­stem pewna – po­wie­działa.

Z za­sko­cze­niem za­uwa­ży­ły­śmy, że wó­zek do sprzą­ta­nia stoi w tym sa­mym miej­scu, w któ­rym był, gdy wy­cho­dzi­ły­śmy. Nie prze­su­nął się na­wet o cen­ty­metr. W cza­sie kiedy nas nie było, ta­cie udało się sprząt­nąć tylko dwa po­koje.

– Nie wiem, jak się upo­rać z tymi wszyst­kimi po­miesz­cze­niami – po­wie­dział, ocie­ra­jąc pot z czoła.

– Po­mogę ci – za­ofe­ro­wa­łam, pod­cią­ga­jąc rę­kawy. W Chi­nach cza­sami po­ma­ga­łam babci myć pod­łogę w kuchni.

– Nie. Nie chcę, że­byś się zbli­żała do tych rze­czy – za­pro­te­sto­wała mama.

Wska­zała na wó­zek z naj­róż­niej­szymi ko­lo­ro­wymi bu­tel­kami peł­nymi środ­ków czysz­czą­cych.

– To będę ob­słu­gi­wać re­cep­cję! Za­wo­łam was, gdy­bym cze­goś po­trze­bo­wała.

Wy­pa­dłam z po­koju i zbie­głam po scho­dach, za­nim zdą­żyli po­wie­dzieć „nie”.

* * *

Dam radę, po­wie­dzia­łam so­bie, idąc do re­cep­cji. Nie bę­dzie tak jak w re­stau­ra­cji. Tym ra­zem nie za­wiodę. Je­dyne, co mam ro­bić, to po­da­wać klu­cze i przyj­mo­wać pie­nią­dze. Jak trudne to może być?

Za­ję­łam po­zy­cję, wspiąw­szy się na re­cep­cyjny sto­łek i krzy­żu­jąc ręce na biurku.

Nie mi­nęło wiele czasu, za­nim go­ście za­częli przy­cho­dzić. Nie­stety, jak tylko mnie zo­ba­czyli, od razu pro­sili o roz­mowę z me­na­dże­rem.

A wtedy mu­sia­łam iść po mamę. Bie­ga­łam po scho­dach w górę i w dół. Za każ­dym ra­zem mama mu­siała prze­rwać to, co wła­śnie ro­biła, i zbiec ze mną po stop­niach do re­cep­cji, tylko po to, żeby wrę­czyć klucz i wziąć pie­nią­dze. Za pią­tym ra­zem po­my­śla­łam: Do­syć tego.

Zro­bi­łam nie­wielką wi­zy­tówkę i po­sta­wi­łam ją na biurku. Na­pi­sa­łam na niej:

Mia Tang

me­na­dżerka

Na­stęp­nym ra­zem, gdy przy­szedł gość i chciał, że­bym za­wo­łała me­na­dżera, wska­za­łam na tę kartkę. I wpa­try­wa­łam się w niego bar­dzo in­ten­syw­nie.

Na lek­cji przy­rody w mo­jej po­przed­niej szkole do­wie­dzia­łam się, że je­śli chcesz, aby ssak coś zro­bił, mu­sisz się w niego wpa­try­wać. A to dla­tego, że ssaki są stwo­rze­niami spo­łecz­nymi i hie­rar­chicz­nymi. Na szczy­cie tej hie­rar­chii znaj­duje się alfa (li­der), a po­ni­żej bety i omegi. Róż­nica mię­dzy alfą a betą jest taka, że alfa wy­grywa każdy taki kon­kurs na wpa­try­wa­nie się.

Więc pa­trzy­łam i pa­trzy­łam, aż oczy za­szły mi mgłą i za­czę­łam wi­dzieć po­dwój­nie, ale na­wet wtedy nie po­zwo­li­łam so­bie na mru­gnię­cie. W końcu męż­czy­zna się zła­mał i po­wie­dział:

– Okej, okej, w po­rządku. Po­trze­buję po­koju tylko na jedną noc.

Tak! Za­dzia­łało!

– To bę­dzie dwa­dzie­ścia do­la­rów plus po­da­tek.

Zo­ba­czy­łam, jak sięga do kie­szeni, wy­ciąga dwa­dzie­ścia pięć do­la­rów i prze­suwa po biurku w moją stronę. Wy­da­łam mu resztę i po­da­łam klucz. Przez cały czas nie mo­głam uwie­rzyć, że to się na­prawdę dzieje. By­łam tylko dziec­kiem, ale po­pro­si­łam osobę do­ro­słą o pie­nią­dze i do­sta­łam je!

Za­sto­so­wa­łam tę stra­te­gię wo­bec wszyst­kich, któ­rzy tego dnia prze­kro­czyli próg re­cep­cji. Wska­zy­wa­łam, pa­trzy­łam. Wska­zy­wa­łam, pa­trzy­łam. W końcu na­wet nie mu­sia­łam się wpa­try­wać, lu­dzie po pro­stu da­wali mi pie­nią­dze. By­łam taka szczę­śliwa, że ze­sko­czy­łam ze stołka, otwo­rzy­łam au­to­mat z na­po­jami i po­czę­sto­wa­łam się wa­ni­lio­wym.

Wzię­łam też puszkę dla Hanka. Nie­stety nie było go w po­koju. Fred, je­den z po­zo­sta­łych ty­go­dnio­wych, po­wie­dział, że pra­cuje i wróci późno.

Gdy znów zna­la­złam się w re­cep­cji, roz­dzwo­nił się te­le­fon.

W Ca­li­vi­ście mie­li­śmy sta­ro­modny, po­ma­rań­czowy te­le­fon, ale przy­ci­sków było na nim znacz­nie wię­cej niż na zwy­kłych apa­ra­tach. Nie wie­dzia­łam, do czego służą te do­dat­kowe gu­ziki, i przez chwilę wy­obra­ża­łam so­bie, że je­śli na­ci­snę zły, mo­tel za­cznie la­tać.

– Halo? – po­wie­dzia­łam, pod­no­sząc słu­chawkę.

– Czy to re­cep­cja? – za­py­tał głos.

Po­pa­trzy­łam na świe­cący przy­cisk i zo­ba­czy­łam, że dzwo­niono z po­koju nu­mer sześć, który wła­śnie wy­na­ję­łam panu Ste­inowi.

Od­chrząk­nę­łam.

– Jak mogę panu po­móc, pa­nie Stein? – za­py­ta­łam naj­uprzej­miej, jak po­tra­fi­łam.

– Po­trze­buję bu­dze­nia ju­tro o pią­tej rano.

– Bu­dze­nie. Piąta rano – po­wtó­rzy­łam. – Za­ła­twione.

– Tylko nie za­po­mnij! Mu­szę wy­je­chać na bar­dzo ważne spo­tka­nie!

Obie­ca­łam, że nie za­po­mnę, i odło­ży­łam słu­chawkę. Przez na­stępne pół go­dziny stu­dio­wa­łam skom­pli­ko­wany sys­tem te­le­fo­niczny. W szu­fla­dzie zna­la­złam in­struk­cję ob­sługi, ale była to jedna z tych, któ­rych nie dało się czy­tać. Jak ta in­struk­cja do wal­kie-tal­kie, które moja mama ro­biła w fa­bryce w Chi­nach. Jej krótko­fa­lówki były świetne, ale gdy wy­sy­łali je do Ame­ryki, nikt nie był w sta­nie zro­zu­mieć, jak dzia­łają, bo in­struk­cje były pełne li­te­ró­wek i in­nych błę­dów.

Za­chi­cho­ta­łam i za­sta­no­wi­łam się, czy sys­tem tele­fo­niczny Ca­li­vi­sty też po­cho­dzi z Chin, tak jak ja. Po­czu­łam, że jest mi do niego za­dzi­wia­jąco bli­sko.

– No do­bra, stary przy­ja­cielu – po­wie­dzia­łam do te­le­fonu. – Do dzieła.

Wpi­sa­łam kod ozna­cza­jący bu­dze­nie i wpro­wa­dzi­łam nu­mer po­koju oraz go­dzinę. Ku mo­jemu za­sko­cze­niu sys­tem wy­dał z sie­bie pik­nię­cie. Za­dzia­łało!

Roz­pie­rała mnie duma, gdy za­sy­pia­łam tego wie­czoru. To był wspa­niały pierw­szy dzień. Wy­na­ję­łam dwa­na­ście po­koi, z tego sie­dem zu­peł­nie sama. Co wię­cej, udało mi się uru­cho­mić sys­tem te­le­fo­niczny. Nie mu­sia­łam mar­twić się po­ran­nym wcze­snym ­wsta­wa­niem, żeby obu­dzić pana Ste­ina. Mo­głam spać spo­koj­nie, wie­dząc, że wspa­niały sys­tem te­le­fo­niczny zrobi to za mnie.

I wtedy nad­szedł po­ra­nek.

O świ­cie pani Cli­fton z po­koju nu­mer pięć przy­bie­gła do re­cep­cji w pi­ża­mie. Za­częła wa­lić w szybę.

– Otwie­rać! Mu­szę po­roz­ma­wiać z me­na­dże­rem.

Ro­dzice i ja wy­sko­czy­li­śmy z łó­żek i wpu­ści­li­śmy ją do środka.

– Co się stało?

– Obu­dzono mnie o szó­stej rano, bez po­wodu, to się stało!

Prze­klęty sys­tem te­le­fo­niczny. Mu­siał po­my­lić bu­dze­nie pana Ste­ina w po­koju nu­mer sześć o pią­tej rano z pa­nią Cli­fton w po­koju nu­mer pięć o szó­stej!

Za­mar­łam na myśl o panu Ste­inie.

Spoj­rza­łam na ze­gar wi­szący na ścia­nie. 6.10! Spóźni się na swoje bar­dzo ważne spo­tka­nie!

Tak jak sta­łam, wy­bie­głam przez tylne drzwi, pę­dzi­łam wzdłuż mo­telu i pra­wie zde­rzy­łam się z pa­nem ­Ste­inem, gdy jego drzwi się otwo­rzyły. Pan Stein wy­szedł z po­koju w szla­froku, mru­żąc oczy w pro­mie­niach po­ran­nego słońca.

– Która go­dzina? – za­py­tał.

Gło­śno prze­łknę­łam ślinę.

* * *

Tego dnia mu­sie­li­śmy zwró­cić pie­nią­dze za­równo panu Ste­inowi, jak i pani Cli­fton. Gdy od­da­wa­łam bank­noty, na które tak ciężko za­pra­co­wa­łam, tata po­ło­żył mi rękę na ple­cach, a ja wal­czy­łam z na­pły­wa­ją­cymi do oczu łzami. Od razu przy­po­mniały mi się lek­cje z pa­nią Flet­cher w ze­szłym roku.

Pani Flet­cher uczyła mnie w czwar­tej kla­sie w mo­jej ostat­niej szkole i co ty­dzień ro­biła nam test z or­to­gra­fii. Ten, kto po­praw­nie za­pi­sał wszyst­kie słowa, otrzy­my­wał na cały dzień spe­cjalny no­tes. Miał gu­mową okładkę, wy­glą­dał i pach­niał jak wielka ta­bliczka cze­ko­lady. A po­nie­waż do­sta­wało się go na cały dzień, można było wdy­chać ten wspa­niały cze­ko­la­dowy za­pach, kiedy tylko się chciało. Wszy­scy zwy­cięzcy wpi­sy­wali do no­tesu różne krót­kie wia­do­mo­ści i żarty, któ­rych my nie mo­gli­śmy prze­czy­tać. Jakby na­le­żeli do wy­jąt­ko­wego klubu.

Każdy chciał być w tym klu­bie, ja rów­nież. Ale kiedy za­czę­łam do­sta­wać moje te­sty po spraw­dze­niu przez na­uczy­cielkę i zo­ba­czy­łam wszyst­kie po­peł­nione przeze mnie błędy, zro­zu­mia­łam, że cze­ko­la­dowy no­tes jest dla mnie rów­nie osią­galny co księ­życ.

Prze­sta­łam na niego pa­trzeć, prze­sta­łam na­wet o nim my­śleć, aż pew­nego dnia, pod ko­niec roku, pani Flet­cher wy­wo­łała moje imię.

– A dzi­siej­szą zwy­cięż­czy­nią jest… Mia! – ogło­siła.

Cała klasa od­wró­ciła się, żeby na mnie spoj­rzeć. Nie mo­gli uwie­rzyć, że ja­kieś dziecko z Chin, które na­dal do­piero uczyło się an­giel­skiego, mo­gło wy­grać; ja też nie by­łam w sta­nie. To mu­siał być ja­kiś błąd. Ale nie – pani Flet­cher już pod­cho­dziła do mnie z no­te­sem. Po­ło­żyła go w mo­ich drżą­cych dło­niach, a ja pod­nio­słam go do nosa i zro­bi­łam głę­boki wdech. Kiedy bo­gaty, cze­ko­la­dowy za­pach wy­peł­nił mi noz­drza, za­chciało mi się pła­kać, taka by­łam szczę­śliwa.

A po­tem pod­nio­słam wzrok i zo­ba­czy­łam twarz pani Flet­cher. Wró­ciła do swo­jego biurka i znowu wpa­try­wała się w te­sty. Coś było nie tak.

– Za­cze­kaj­cie chwilę. Tu jest błąd. – Zmarsz­czyła brwi. – Mia, będę po­trze­bo­wała tego no­tesu z ­po­wro­tem.

Po­trzą­snę­łam głową i moc­niej za­ci­snę­łam na nim palce. Nie. Nie może pani tego zro­bić! Nie może mi go pani za­brać – do­piero mi go pani dała!

Ale zro­biła to. Wstała, po­de­szła do mnie i wy­rwała mi go z rąk, rów­nie szybko, jak go w nich po­ło­żyła. Ak­sa­mitny cze­ko­la­dowy za­pach znik­nął – wraz z od­czu­waną dumą.

Tak wła­śnie się czu­łam, od­da­jąc pie­nią­dze panu Ste­inowi i pani Cli­fton tam­tego dnia. Gdy pa­trzy­łam, jak prze­pa­dają pie­nią­dze, na które tak ciężko pra­co­wa­łam pierw­szego dnia w re­cep­cji, za­sta­na­wia­łam się, co jest lep­sze: mieć coś tylko po to, żeby po chwili zo­stało ci to ode­brane, czy ni­gdy tego nie mieć.

* * *

Póź­niej tego dnia przy­szedł do nas pan Yao ze swoim sy­nem, Ja­so­nem. Nie spo­dzie­wa­li­śmy się go, ale jako że to był jego mo­tel, mógł wpa­dać, kiedy chciał.

Ja­son i ja sie­dzie­li­śmy w re­cep­cji, a nasi ro­dzice roz­ma­wiali w sa­lo­nie. Gdy ba­wił się klu­czami, pró­bo­wa­łam do niego za­ga­dać.

– Za­mel­do­wa­łam wczo­raj kilku go­ści – po­wie­dzia­łam.

Le­dwo pod­niósł wzrok. Nie był zbyt roz­mowny.

– Su­per mi po­szło – do­da­łam ra­do­śnie. Prze­mil­cza­łam tę część o panu Ste­inie i pani Cli­fton. Nie mu­siał o tym wie­dzieć.

Do­cho­dzące z po­koju obok głosy na­szych ro­dzi­ców sta­wały się co­raz gło­śniej­sze.

– Nie na to się uma­wia­li­śmy – usły­sza­łam mamę.

– Tak stoi tu­taj w umo­wie, od czasu do czasu wa­runki mogą się zmie­nić – od­parł pan Yao.

Ja­son i ja po­pa­trzy­li­śmy na sie­bie i po­bie­gli­śmy do sa­lonu.

– Ale mi­nęły tylko dwa dni! Po­wie­dział pan, że mo­żemy mieć pięć do­la­rów od go­ścia. Ta­kie były pań­skie słowa – stwier­dziła mama.

– Po­wie­dzia­łem pięć do­la­rów, nie li­cząc pierw­szych dzie­się­ciu i ty­go­dnio­wych.

Ze­rwa­łam się do obrony mamy.

– Nie po­wie­dział pan tak. Mó­wił pan: pięć do­la­rów od go­ścia! Ni­gdy nie mó­wił pan nic o pierw­szych dzie­się­ciu czy ty­go­dnio­wych.

– A wła­śnie że tak! Sły­sza­łem, jak to mó­wił – upie­rał się Ja­son.

Po­pa­trzy­łam na niego zmru­żo­nymi oczami.

– Na­wet cię tam nie było! Po­sze­dłeś do swo­jego po­koju – ucię­łam.

– Dość! – wrza­snął pan Yao. – Taka jest umowa, zga­dza­cie się albo nie.

Po­pa­trzy­łam na mamę. Wi­dzia­łam, że ob­li­cza, jak dużo pie­nię­dzy stra­cimy na tym no­wym ukła­dzie. Sporo, jak można było wy­wnio­sko­wać z tego, że przy­gry­zała po­li­czek.

Od­wró­ci­łam się do pana Yao i spró­bo­wa­łam po­now­nie.

– Pro­szę, na­prawdę ciężko pra­cu­jemy. Ro­dzice skoń­czyli sprzą­ta­nie do­piero o ósmej wie­czo­rem. Go­ście też nie są tacy ła­twi w ob­słu­dze. Mu­sie­li­śmy zro­bić dwa zwroty dzi­siaj rano!

Pan Yao wy­ba­łu­szył oczy. Po­czu­łam, jak się kur­czę z alfy do omegi.

– Mu­sie­li­ście zro­bić dwa zwroty?

Przy­gry­złam wargę i po­ki­wa­łam głową.

– Za­pła­ci­cie za te zwroty! – wściekł się.

Tata otwo­rzył usta, żeby za­pro­te­sto­wać, ale za­raz je za­mknął.

– No da­lej – rzu­cił pan Yao. – Po­wiedz choćby słowo. Dzie­sięć ty­sięcy in­nych imi­gran­tów znaj­dzie się na wa­sze miej­sce.

Krew od­pły­nęła z twa­rzy taty.

– Pro­szę, pa­nie Yao. Chcemy tej pracy – za­pew­nił szybko. – Na­dal chcemy tej pracy, pro­szę.

Ką­ciki ust pana Yao się unio­sły.

Wy­cho­dząc, Ja­son na­chy­lił się w moją stronę. Wy­glą­dał na za­do­wo­lo­nego z sie­bie.

– Dwa zwroty, co? Wy­da­wało mi się, że mó­wi­łaś, że wczo­raj wszystko po­szło su­per.

Po­czu­łam, jak pieką mnie uszy.