Mośki, Joski i Srule - Janusz Korczak - ebook

Mośki, Joski i Srule ebook

Janusz Korczak

5,0

Opis

Mośki, Joski i Srule” to utwór Janusza Korczaka, polsko-żydowskiego lekarza, pedagoga, pisarza i publicysty, który był prekursorem działań na rzecz praw dziecka.


Jest to faktyczny debiut Janusza Korczaka jako twórcy literatury dla dzieci.Takiego sposobu pisania dla dzieci polska literatura do tej pory nie znała. Nic dziwnego zatem, że powieść zrobiła na odbiorcach piorunujące wrażenie. Żadnego podziału na dzieci grzeczne, niegrzeczne, dobre i złe, żadnego pouczania, moralizowania. Dzieci ją pokochały, zaczęły naśladować zabawy bohaterów oraz ich pogląd na sprawiedliwość i słuszność.

 

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 90

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
5,0 (1 ocena)
1
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



Janusz Korczak

Wydawnictwo Avia Artis

2021

ISBN: 978-83-8226-458-6
Ta książka elektroniczna została przygotowana dzięki StreetLib Write (https://writeapp.io).

Bardzo krótki wstęp

Na ulicy Świętokrzyzkiej w Warszawie jest nizki, stary dom z dużem podwórkiem. Na podwórku zbierają się dzieci, które mają wyjechać na wieś, a w starym domu mieści się biuro towarzystwa kolonii letnich.Dzieci wyjeżdżają pod opieką dozorców do różnych wsi, i o każdej możnaby całą książkę napisać.Opowiem wam teraz, co robili na kolonii w „Michałówce“ chłopcy żydowscy. Byłem ich dozorcą, nic z głowy wymyślać nie będę, — powtórzę tylko, com widział i słyszał.Opowieść będzie ciekawa.

I

Przed dworcem dozorcy ustawiają chłopców w pary i prowadzą do wagonów.

Pociąg odchodzi dopiero za godzinę, a już dziesiątki kolonistów kręcą się po dworcu, bujają swymi płóciennymi workami i niecierpliwie oczekują, kiedy zaczniemy ustawiać ich w pary i odprowadzimy do wagonu.  Kto się spóźni, ten nie pojedzie na wieś, więc się pilnują i rodzice i dzieci.  Wczoraj ustawialiśmy się parami na podwórku na Świętokrzyzkiej, więc wiadomo, kto w grupie którego dozorcy będzie wywołany z kajetu.  I przyglądają mu się uważnie: jaki on, dobry czy zły, wolno czy niewolno będzie drapać się na drzewa, kamieniami ciskać w wiewiórki i wieczorem hałasować na sali? Tak myślą, rozumie się, ci tylko, którzy już byli na kolonii.  Niewiadomo jeszcze, dlaczego jedni chłopcy są czysto umyci i ubrani, a drudzy brudni i zaniedbani, dlaczego jedni rozmawiają głośno, rozglądają się wesoło i śmiało, a drudzy lękliwie tulą się do matki lub usuwają na stronę. Niewiadomo, dlaczego jednych odprowadza matka i ojciec i rodzeństwo, dają na drogę pierniki, a drugich nikt nie odprowadza i nic na drogę nie daje.  Za dwa — trzy dni, gdy się poznamy, o wszystkiem już wiedzieć będziemy.  A tymczasem ustawiajmy się powoli.  — Pierwsza para: Gurkiewicz i Krause.  Nikt się nie odzywa.  — Niema — odpowiadają z tłumu.  I już ktoś prosi, aby na miejsce tego, który się nie stawił, zabrać na wieś jego dziecko, takie słabe i biedne. Bo nie wszystkie dzieci są wysyłane, bo słabych i biednych jest o wiele więcej, niż miejsc na kolonii. Słońca i lasu by dla nich nie zbrakło, tylko brak towarzystwu pieniędzy na zakup mleka i chleba.  — Druga para: Soból i Rechtleben.  — Jestem — woła Soból i pcha się przez tłum energicznie, zarumieniony z wzruszenia, staje uśmiechnięty, i pytająco patrzy w oczy.  — Zuch Soból!... Powiedz prawdę: łobuz jesteś czy nie?  — Łobuz jestem — odpowiada ze śmiechem, i zwracając się do siostry, która go odprowadziła, wydaje rozkaz: „Już dobrze, możesz iść do domu“.  Ośmioletni chłopiec, który pierwszy raz wyjeżdża sam na wieś, który potrafi się przepchać przez tłum dorosłych i staje umyty czysto, uśmiechnięty, gotów do drogi, musi być zuchem i miłym łobuzem. Tak też było. On najprędzej nauczył się słać łóżko, grać w domino, — nigdy nie było mu zimno, — na nikogo się nie skarżył, budził się uśmiechnięty i z uśmiechem zasypiał.  — Fiszbin i Miller starszy, — trzecia para.  — Jest — odpowiedział ojciec Fiszbina prędko, jakby się przestraszył.  Stali obaj blizko, musieli się bardzo pilnować, musiało ojcu bardzo na tem zależeć, by dziecko wyjechało na wieś.  — Mały Miller i Ejno. Elwing i Płocki.  Tymczasem przychodzą spóźnieni.  Gurkiewicz chciał całą noc nie spać, aby się nie spóźnić, a rano ledwo go matka dobudziła i nawpół jeszcze śpiącego przyprowadziła na dworzec. On jeden z całej grupy zasnął w pociągu w drodze.  — Ósma, dziewiąta, dziesiąta para.  Rozpoczyna się tłok, prośby, pożegnania.  — Nie rozchodzić się, bo zaraz idziemy.  I dzwonek.  Para za parą, grupa za grupą, przechodzimy przez dworzec, siadamy do wagonów. Kto zaradny i energiczny, ten zajmuje najlepsze miejsce przy oknie i jeszcze uśmiechnie się do rodziców na pożegnanie.  Dzwonek drugi i trzeci. Starsi śpiewają piosnkę kolonijną o lesie, wesołych chwilach, które tak mile płyną na wsi. I pociąg rusza.  — Czapki trzymać mocno!  Zawsze któryś czapkę gubi w drodze. Taki już zwyczaj podróżowania na kolonie.

II

Chłopcy oddają w wagonie pieniądze i pocztówki do schowania. Na wsi przebierają się w kolonijne białe ubrania.

Nie wychylać się! — Nie pchać się!— Nie śmiecić na podłogę!  W ciągu pierwszych paru dni chłopcy często słyszą przykre: „nie“, dopóki nie dowiedzą się, czego i dlaczego nie wolno. Potem coraz mniej zakazów, coraz więcej swobody. Choćby chciał nawet dozorca, nie może tak przeszkadzać dobrze się bawić, jak mama, ojciec, babcia, ciocia, a jeszcze nauczycielka lub guwerner w domu dzieci bogatych, czasu mu zabraknie na uwagi, rady i napomnienia. To też dzieciom weselej na kolonii, niż ich bogatym rówieśnikom w pięknych badach, gdzie każdemu małemu dziecku tylu dorosłych przeszkadza wesoło się bawić.  Tymczasem pociąg z hukiem przeleciał po sąsiedniej linii. Przestraszyli się, odskoczyli od okien, a potem śmiech, uciecha.  Jednemu bułka z masłem spadła na podłogę, — znów radość.  — O, jaki mały koń — wołają, i wszyscy tłoczą się do okien, by spojrzeć na niezwykłe zjawisko.  Jest to zwyczajny duży koń, tylko stoi daleko na łące i dlatego wydaje się małym. Poznali swój błąd, gdy het w polu zobaczyli małych ludzi i małe domy.  Przystanek. Znów śpiewają i powiewają chustkami.  I rozdzwania się śmiech kolonijny — czarodziejski śmiech, który leczy pewniej, niż najdroższe lekarstwa i wychowuje lepiej, niż najmądrzejszy nauczyciel.  — Chłopcy, pocztówki i pieniądze oddawać. — Pierwszy w kajecie — Górkiewicz. Ile masz pocztówek?  Oddaje do schowania dziesięć groszy i cztery karty pocztowe: będzie na nich co tydzień donosił rodzicom, że jest zdrów i dobrze się bawi.  Bracia Kruki mają razem dwadzieścia groszy. Każdy z braci otrzymał po cztery grosze od rodziców na drogę i po sześć od dziadka.  — Proszę pana, prawda, że kartofle w ziemi rosną?  — A no, prawda. Bo co?  — Bo on przez okno pokazał jakieś liście i mówi, że to kartofle. A przecież kartofle w ziemi rosną, więc nie można ich widzieć.  — Później sami zobaczycie, jak rosną kartofle — teraz niema czasu... Frydman, ile masz pocztówek?  — Tylko dwie: rodzice powiedzieli, że dwie dosyć. Pieniędzy niema wcale.  Frydman skłamał: ukrył posiadanego czworaka, którego mu starszy brat dał przy pożegnaniu.  Ojciec Frydmana wiele podróżował: był w Paryżu i Londynie — nawet do Ameryki miał jechać. Ale nigdzie nie znalazł szczęścia dla rodziny i wrócił znów do kraju, by wiele bułek upiec dla innych, zanim na bochenek chleba dla własnych dzieci zarobi. — I nie wiadomo, w którem z wielkich miast nauczył się mały syn piekarza nie dowierzać ludziom i nie powierzać im miedzianych czworaków. — Dopiero w parę dni później oddał na przechowanie swój niewielki majątek — i często zapytywał dla pewności: „prawda, że pan ma moje cztery grosze?“  — Czy jeszcze daleko? — pytają się dzieci, bo spieszno im do lasu, do rzeki, do łąki, o których opowiadają tyle dziwów ci, którzy już w zeszłym roku byli na kolonii.  Na kolonii jest ogromna weranda; cóż to być może takiego — weranda? — Dla wszystkich stu pięćdziesięciu są tylko cztery pokoje — cóż to za wielkie sale być muszą?  Przejeżdżamy przez most. Most jest zupełnie inny, niż ten, który łączy Pragę z Warszawą. Ale ładniejszy, o — ładniejszy znacznie.  — Chłopcy, wysiadamy. Wszyscy macie worki i czapki?  — Mamy — odpowiadają chórem.  Na dworcu oczekuje już dwanaście wozów drabiniastych, wysłanych słomą i sianem.  — Ostrożnie na wozach, żeby któremu noga nie dostała się między koła.  — Ja będę pilnował, proszę pana.  — Dobrze, pilnuj. — Jazda!  Słońce wita bladą gromadkę. — Dziękujemy ci, dobre słońce i lesie zielony i łąko wesoła. Dziękujemy wam, dzieci wiejskie, że wybiegacie z chat i uśmiechem pozdrawiacie nasze wozy, wysłane sianem.  — Czy daleko jeszcze, proszę pana?  — O, tam czernieje nasz las, o, już widać i polankę, — o, już i młyn — i czworaki dworskie, i wreszcie — nasza kolonia.  — Vivat! Niech żyje kolonia Michałówka! — A więc tak wygląda weranda?  Wypijają po kubku mleka, i do roboty.  Myją się po podróży, ubierają w białe kolonijne ubrania, a najbardziej śmieszą ich płócienne czapki. Zabawne czapki, podobne do tych, jakie noszą kucharze. — Teraz wszyscy wyglądają jednakowo. A malcy dumni są z otrzymanych szelek.  — Proszę pana, kiedy dostaniemy chustki do nosa?  — Chustki jutro, a teraz pakować własne ubrania do worków, worki na plecy — i marsz — do pakamery! — Raz, dwa, — raz, dwa. — Tam schowa się worki na cztery tygodnie.

III

Lewek Rechtleben tęskni — Lewek Rechtleben płacze.

Takie wszystko dziwne i nowe, tak niepodobne ani do Gęsiej, Krochmalnej, ani Smoczej ulicy.  Dom parterowy w lesie, ani podwórka, ani rynsztoka. Drzewa jakieś dziwne z kolcami. Łóżka stoją nie przy ścianie, a rzędami, nie w małym pokoju, a w dużej sali, jak ta, gdzie wesela się odbywają. Na obiad była dziwna zielona zupa, a później mleko. Czapki z płótna i szelki do spodni. Wieczorem nogi się myje w długiem blaszanem korycie. Trzeba spać samemu w łóżku, poduszka słomą wypchana. I jeszcze okna pootwierane: złodziej wejść przecież może. A mama i tata daleko.  I Lewek Rechtleben pierwszego zaraz wieczora się rozpłakał.  Niedługo trwał płacz, bo jakże nie zasnąć po dniu, tak pełnym nadzwyczajnych przygód?  Ale i nazajutrz, gdy po śniadaniu było trochę wolnego czasu, Lewek znów zaczął płakać.  — Do domu!  Dlaczego chce jechać do domu? — Może głodny? — Nie, nie jest głodny. — Może mu zimno? — Nie, nie jest mu zimno. — Może sam spać się boi? — Też nie. — Może w domu ma więcej zabawek? — Nie, wcale nie ma zabawek.  Lewek wie, że tu jest dobrze, bo mu kuzyn i chłopcy na podwórzu opowiedzieli, ale w domu jest mama.  A więc dobrze: Lewek pojedzie do domu, ale dopiero jutro, bo dzisiaj jest sobota, a w sobotę jeździć nie wolno.  I w niedzielę nie mógł pojechać, bo nie było bryczki. Ale jutro już napewno pojedzie.  W poniedziałek Lewek nie płakał, ale chciał jeszcze jechać do domu.  — Dobrze, po obiedzie pojedziesz, ale mama się zmartwi, gdy wrócisz.  — Dlaczego mama się zmartwi?  — Bo za drogę będzie musiała zapłacić.  A ojciec akurat nie robi, bo majster wyjechał, — i mama chora, bo się mała siostra urodziła i doktór dużo kosztował.  Lewek westchnął ciężko i zgodził się grać w domino.  A potem, wieczorem, znów zaczął trochę płakać, bo przypomniał sobie, że miał na stacyi nowy kapelusz, który ojciec chciał zabrać do domu. Ale ojciec pewnie zgubił nowy kapelusz, a kapelusz pół rubla kosztował.  I podyktował list do ojca, że nie płacze, że nie chce wrócić do domu, że wcale nie tęskni, bo chce być zdrów, żeby tatuś nie miał zmartwienia. I co się stało z kapeluszem?  Ojciec odpisał, że kapelusza nie zgubił i przyniesie go na stacyę.  Lewek dużo razy brał list i oddawał znów do schowania, i przestał zupełnie wybierać się do domu — i coraz mu lepiej wieś się podobała.  Raz jeszcze miał Lewek zmartwienie: zgubił chustkę do nosa. Jakże jej nie miał zgubić, kiedy tyle szyszek i kamieni nosił w kieszeni? Chustka się prędko znalazła.  I jeszcze raz jeden strapiony był, ale teraz już z własnej winy: gwizdał i psztykał palcami wieczorem na sali. Kiedy nazajutrz przy śniadaniu pytano, kto wczoraj gwizdał na sali, Lewek pierwszy się przyznał.  — I psztykałem palcami — dodał, i pokazał jak psztykał.  Lewek opalił się na