Pedagogika żartobliwa - Janusz Korczak - ebook

Pedagogika żartobliwa ebook

Janusz Korczak

0,0

Opis

Pedagogika żartobliwa” to utwór Janusza Korczaka, polsko-żydowskiego lekarza, pedagoga, pisarza i publicysty, który był prekursorem działań na rzecz praw dziecka.


Jest to jeden z najciekawszych utworów Janusza Korczaka który skupia się na najważniejszych kwestiach związanych z wychowaniem dzieci.

 

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 106

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Janusz Korczak

PEDAGOGIKA ŻARTOBLIWA

Wydawnictwo Avia Artis

2021

ISBN: 978-83-8226-460-9
Ta książka elektroniczna została przygotowana dzięki StreetLib Write (https://writeapp.io).

Wstęp

W „Prawidłach życia“ zwróciłem się bezpośrednio do dzieci.

 Streszczając cykl wykładów w krótkiej broszurze, dałem nagłówek: „ Prawo dziecka do szacunku“.  Myśl przewodnia: dziecko jest równo nam wartościowym człowiekiem.  W tych gadaninkach radiowych jeszcze jedna próba: żartobliwie.  (Jużci tłumik — ostrożnie z falami).  Powiedział Witkiewicz: „W gruncie rzeczy, im bliżej poznaje się chłopa, tym mniej go się widzi, tym mniej go jest“.  Powiedział Amiel: „Pozwólmy swobodnie rozwijać się życiu. Trzeba odrzucić na bok troski, niepokoje, pedanterię; stać się młodym, dziecinnym, być wdzięcznym i ufnym“.  Bez pedanterii, życzliwie i ufnie widzieć w dziecku człowieka. Nie ważyć lekce.

Wieś — miasto

W zimie mieszkańcy miast duszą się w zaduchu dusznego miejskiego powietrza. Ich zadymiony miejski organizm, wyczerpany kurzem i wyczerpującą miejską pracą, tęskni za łonem natury. Zima składa się z długich miejskich wieczorów, z czterech ścian i czterech pór roku: radosnej wiosny, skwarnego lata, śnieżnej zimy i słotnej jesieni.....

 Fu. Co ja tu za banialuki popisałem. Zima składa się z zimy, czterech ścian i czterech pór roku. — Zaduch zadymionej duszności...  Nigdy wypracowania szkolne nie udawały mi się. Zresztą początek trudny i trzeba inaczej...  Już wiem. Zacznę tak.  Wakacje i młodzież. Nie — Wakacje! — Młodzież i dziatwa szkolna wyruszają, — gwarnie wyruszają, — za mury, na kolonie, obozy, z murów, oo, w góry, morza, sporty, jeziora, wycieczki. Zadymiona i wyczerpana książka szkolna...  Iii... Znów bez sensu...  Byłem młody, — jeździłem z dziećmi na kolonie. A teraz sam... Tak... Tempora cavant lapidem. Więc sam, zdezelowany. — Teraz zaciszny dworek wiejski, — pensjonat, — mleczko zsiadłe, książka, jajko prosto od krowy na miękko.  Pragnę, też pragnę w góry. — Na przyszły rok? — Kupiłem dwa tomy mineralogii, żeby się przygotować. — Geologia, — nie narty. Skały, granity, formacje, monolity... Nie narty. — Bo co?  Nawet młodzi też. — Sporty: Idę do nich w zimie (do znajomych) w odwiedziny. Dzwonię. Służąca otwiera drzwi. — „Zastałem pana?“ — „Nie: jest w szpitalu chirurgii urazowej, bo samochód zarzucił“. — „A pani jest?“ — „Nie wróciła jeszcze, — leży w górach, — nogę złamała“. — „A dziecko?“ — „Poszedł z boną do doktora, zwichnął na saneczkach staw żebrowy“.  Zapewne. Nęcą góry i wołają. Chciałoby się porozmawiać z kamykami, bo nie umiem z ludźmi. — Nie, żebym miał nie chcieć, ale jakiś defekt wrodzony.  Bo na przykład trzy lata temu w pensjonacie. Postanowiłem od zaraz pierwszego dnia nawiązać życzliwe kontakty. — Wychodzę na werandę. — Uśmiecham się uprzejmie, przedstawiam się — tak i tak — i mówię: „ładną mamy pogodę“. — A ona: „Proszę głośniej“. — Więc ja drugi raz — głośniej: „ładną mamy pogodę“. — A ona prosi jeszcze głośniej. — Niezręcznie jakoś trzy razy powtarzać, że — oczywiście, — pogoda. — Zapewne, drobiazg, — ale speszyło na samym wstępie. — — — A potem mówią, że odludek.  No, dobrze. — Więc dwa lata temu też w pensjonacie, jestem już ostrożniejszy. — Wychodzę dopiero na śniadanie. Ale sąsiadce przy stole spadła na ziemię łyżeczka. — Nachylam się szybko uprzejmie pod stół, podnoszę; ale stuknąłem głową w tacę Marysi, a dziewczyna widocznie niezwyczajna z tacą, więc — gibnęły się filiżanki z kawą ze śmietanką, — i sąsiadka syknęła: „niepotrzebnie się pan fatygował“. — I pobiegła zmienić białą sukienkę. — Też drobiazg, ale zniechęciło. — Bo nie moja wina, a niby niedołęga.  W zeszłym roku jeszcze mniej pochopny. — Ale przed wieczorem już same mnie zagadnęły, — pani i młoda panienka. — (Kawy nie ma, obie słyszą). — „Pogodne będzie lato, wieś nie to, co miasto“. — I pytam się, — licho skusiło, — pytam się z miłym uśmiechem tej starszej: „czy to — pani córeczka?“ — No! — Ona oczy zmrużyła, — wiatr północny — i: „czy ja wyglądam na matkę takiej dorosłej panny?“  I zaraz nazajutrz siedzę na ławeczce z córeczką mecenasowej (rozgarnięta, rozmowna dziewczynka), pokazuje ona tę panią z daleka paluszkiem i mówi: „o, — ta pani, co tam idzie, — powiedziała na pana, ale ja nie powtórzę. Bo u nas, — chłopcy ulepili też ze śniegu — bałwana. Pan kierownik pochwalił, że ładny. Udał się bałwan...“  Więc teraz tu — wybrałem pokoik na uboczu. Chociaż gospodyni odradzała, że ponury; że słoneczny na pierwszym piętrze. — Nie szkodzi. — Postawiłem walizkę. Umyłem się. — Idę poznać okolicę.  Spotkałem dziedzica-gospodarza. — Tam las. Tu rzeka. — Zacisznie.  Pytam go się: „Czy miejscowość zdrowa?“ — „Nie bardzo“. — „Dlaczego?“ — „Podobno malaryczna“. Pytam się: „kuchnia dobra?“ — A on: „jeśli żona w sezonie nie będzie miała żółciowych kamieni, to dojrzy; mnie smakuje“. Pytam się: „czy pluskwy są?“ — „Czemu nie? Są. Goście nazwozili z rzeczami“. — „A towarzystwo (wspominała małżonka) doborowe?“ — „Iii tam, zbieranina“.  Pytam się o ten swój pokój. Zdziwił się: „Dała? chyba go panu odbierze?“ — Powiadam, że nie, że zająłem. — „To nic: ten pokój zaciszny zamówiło młode małżeństwo, — da panu lepszy“. — „Ależ ja się nie zgodzę“. — „Zgodzi się pan“. — Proszę go, żeby z żoną pomówił. Żeby zostawiła. Nie chce: „to jej sprawy; ja się nie wtrącam, ja jej trochę tylko pomagam“.  Spodobaliśmy się sobie. — Zwierzyłem tajemnicę: że mam zamiar, że muszę, że chcę tu — powieść mówioną do radia. — Jak to zrobić?  — Hm. — Trudno będzie. — Choć kto wie: jeżeli pan jej się spodoba. Żona panu poradzi.  — No tak. Ale co zrobić, żeby jej się spodobać? I trzeba prędko.  — Niech pan przyjdzie do nas wieczorkiem, — niech pan ją poprosi o igłę z nitką. Zapyta się do czego. — Pan powie, że musi przyszyć. — Nic tak kobiety nie wzruszy, nie rozczuli, jak kiedy mężczyzna szyje. — Zaraz powie, że po co, że ona chętnie i zręcznie, — i wzruszona przebaczy, poradzi i zrobi. — Ma pan coś podartego, — jakiś guzik niezbędny?  — Ba.  Cisza. — Szmer drzew. — Z dala krówki pasą się. Wiejski kogut pieje.  — I to ma być powieść dla dzieci, o dzieciach. Tych tu u nas? — pyta się.  — Aha.  — A co pan o nich powie ciekawego? — zdziwił się.  — Zobaczę, pomyślę, nie wiem jeszcze.  — Panie szanowny, powiada. Ja im się, powiada, co rok przyglądam i oczom nie wierzę. — Ona tu będzie ta mała: od ziemi nie odrosła, a z pretensją do mnie, — ba, jaką: że wygód nie ma, że twardo, że ciemno, że deszcz, że płaci, więc wymaga. — Fornalowi zrobiła awanturę, że przepowiedział pogodę, a ona zmokła na wycieczce. Bo my tu na wsi powinniśmy wiedzieć, kiedy pogoda i żniwa. — Pozna ją pan: o niej powieść; jej ciocia była na Riwierze, więc wie...  — A chłopcy?  — A no: kamieniami rzucają w kury; gałęzie łamią, bo i tak wszystko tylko do jesieni. Cóż? — Niszczycielski naród. — Sami nie sadzą i nie sieją. Oni wszystko tylko kupują. My powinniśmy tu na wsi, a wam się tylko należy. — Kazała żona zrobić plac na siatkówkę. — Mało. Kupiłem siatkę. Mało. Powinny być i piłki, i rowery.  Obroniłem skutecznie.  Przyznał rozżalony, że nie wszystkie są takie, że nawet nieliczne; ale mówi się o nich i dobrze pamięta, bo te nieliczne właśnie dają się we znaki. — Nie wiedzą: trzeba, można im wytłumaczyć. — Można rodzicom...  Machnął ręką. Więc pytam się:  — A dorośli?  — Dziwię się i nie rozumiem, jak oni mi tu jeszcze wszystkiego nie spalili. Znów tuzin popielniczek kupiłem. — Co rok inwestycje: kubły do gorącej wody, leżaki, płyty gramofonowe.  — Płacą?  — Różnie próbują. Co rok żona przepowiada, że teraz już nie dołożymy.  — No tak. Ale przyzna pan, że w monotonnym życiu pewne urozmaicenie?  — Nie! Właściwie, co rok to samo. Teraz bawią mnie już tylko ich zbawienne rady. Jeden radzi, żeby bobry hodować, ten znów morwy, sadzawkę i ryby. Sery, raki i konserwy na eksport. Albo krzyżować. Na przykład skowronka ze słowikiem; po co sprowadzać kanarki z zagranicy? Konie każą karmić bawełną, a z mleka robić kilimy. — Teraz wszystko maszyna i szczepienia (Widział w kinie traktory). Na przykład szczepić melony na dębach, — to nawet pikantne — miałyby goryczkę. — Jeden znów był w Danii i widział: kury w inkubatorach składają po trzy jaja dziennie. I plantacje tytoniu dla monopolu. — Bo u nas zacofanie, szablon i marnotrawstwo. — Jakże? — łąki? po co? — Taki obszar — łąka — siać trawę i polewać. Kiedy można przecież drenować: żeby nie było komarów. — I dojazd bryczką, kiedy można samochód? (Pewien eks-poseł ze stosunkami obiecał mi nawet kolej).  Markotno mi się zrobiło. Powiadam:  — No, pewnie. Głupstwa plotą, bo nie wiedzą.  — Nie — żywo zaprzeczył. — W mieście wiedzą, wszystko wiedzą. Jak nic odróżni łubin od jęczmienia, kozę od zająca. Wiedzą, czytają gazety.  — A pan?  — Prenumeruję. W zimie czasem przejrzę, ale więcej tylko prasę popieram. — Za mądre. Wolę książki. — Tak, panie, kryzys inteligencji. Potrzebny nam jakiś taki prowizoryczny instruktorski kurs racjonalnej realizacji eksploatacji i interpretacji regestracji.  Zamilkliśmy. Zamyśliliśmy się.  — O, widzi pan. Ten chłopiec mały z kijem idzie. Matka mówi, że żywy. Powinien go pan poznać bliżej. Okaz.  — Pewnie nie ma apetytu?  — Zgadł pan. Od urodzenia. — Czy u was naprawdę trzeba dzieci namawiać do jedzenia?  Cisza. — Przystanąłem. — Zwróciliśmy się twarzą ku polu i łąkom. — Pierwszy dzień. — Wieś. — Ładnie. — Patrzę. — Cicho.  — Co to za drzewo? — Co to za ptak śpiewa? — Jak to to się nazywa? — pytam się.  A on uprzejmie, łagodnie, życzliwie:  — „Widzi pan?“ — „Gdzie?“ — „Tam na łące, ooo, to, co się tam porusza? Ma cztery nogi i rogi, i ogon?“ — „Widzę“. — „To są, uważa pan profesor — to, to — to są krowy“. — „Krowy?“ — „Taaak“. — „Wiem. Pan sądzi, że nie znam, nie widziałem?“  Uśmiechnął się i powiada:  — Tym lepiej. Bo myślałem... Może nie?

Przedszkolak

Już zaraz drugiego dnia los zderzył mnie z przedszkolakiem po raz pierwszy (To — to żywe dziecko, które nie ma apetytu).  Przedstawiła mi go mama. Powiedziała: „podaj panu rączkę, przywitaj się z panem doktorem“. On zlustrował mnie nieufnie (grymas), stanął bokiem. „No, — bądź grzeczny“. Podaje dwa końce palców lewej ręki. Mama: „prawą rączkę podaje się, całą rączkę, — bądź grzeczny: pan doktór kocha grzeczne dzieci“.  — To on jest doktór?  — Nieładnie mówić: on. Mówi się: pan.  A ja (pragnę złagodzić niemiłe wrażenie) mówię:  — Nie zna mnie; po co zmuszać, jeżeli nie chce przywitać się?  Bo, jeżeli przedszkolak przy pierwszym spotkaniu nowego człowieka stoi bokiem, podaje dwa końce palców lewej ręki, szybko cofa, jest to znak nieomylny, że nie chce, żeby go głaskać, broń Boże, pocałować, — nie zadawać pytań, — nawet nie bardzo patrzeć (nie chce).  Przed laty raz pewna mama powiedziała: „nie bój się, zaprzyjaźnisz się z panem“. Też zlustrował wtedy i mówi: „co mam się przyjaźnić; on nie dla mnie towarzystwo“.  A bardzo, bardzo dawno, — w ogrodzie raz, — bawi się koło ławki (na ławce w ogrodzie siedziałem, a na sąsiedniej jego ciocia). Spodobał mi się chłopaczek, podobny do cioci, też ładny; więc mówię: „dzień dobry, kawalerze“. — On zdziwiony odchodzi parę kroków, zmarszczył brwi, piłkę trzyma pod pachą, patrzy i nic. — A ciocia jego: „dlaczego nie odpowiadasz? Pan ci mówi dzień dobry, — brzydki jesteś“. — On wzruszył wzgardliwie ramionami i: „co mam odpowiadać, nie znam go: obcy jakiś człowiek“.  To było bardzo dawno. Już wtedy zarysował się, ale jeszcze tak nie pogłębił się rozdźwięk młodzieżowy. (No i byłem wówczas bardziej frapujący, niż dziś...).  Drugie spotkanie z przedszkolakiem koło klombu. Był sam. Oglądam bratki. On do mnie: „daj cukierek“. — Ja nic: oglądam żółte bratki. On: „co ty tu robisz, czy pan doktór ma zegarek, bo ja mogę nakręcić“. — Mówię: „nie ma głupich“. — On mówi: „nie wolno kwiatów zrywać“. — Ja: „wiem“. — A on: „no to poczęstuj cukierkiem“. — Odpowiadam niedbale: „gdybym nawet miał cukierki, też nie nosiłbym ich, tylko trzymał w pokoju“. — A on: „no to idź i przynieś, ja mogę tu poczekać“. — Mówię: „nie zrozumiałeś mnie; to był tryb warunkowy; nie mam cukierków, czekoladę mam“. — Zdziwił się, ale skłonny do zgody, mówi: „nie szkodzi, czekoladę ja też mogę zjeść“. — „Nie wątpię, że możesz, gdybym ci dał, ale nie dam“. — „Dlaczego?“ — „Bo smaczna: wolę sam zjeść“. — Długo ważył moją odpowiedź, a ja dalej oglądam żółte bratki. Odszedł kilka kroków i pyta się: „dasz?“ — Ja szorstko: „nie“. — A on: „jesteś głupi“. — Ja: „jesteś gbur“. — „Ty sam gbur“. Takeśmy się przemówili. Uderzył kijem bratki i poszedł.  Trzeci raz spotkaliśmy się w cienistej (zdaje się, grabowej) alejce. Idę, pies obok, on za mną. Zrównał się ze mną i pyta: „pan ma scyzoryk?“ — „Nie“. — „A wieczne pióro?“ — „Nie“. — Cisza.  Z lewej