Jak kochać dziecko - Janusz Korczak - ebook + audiobook

Jak kochać dziecko ebook i audiobook

Janusz Korczak

4,0

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!
Opis

Jak kochać dziecko” to jedno z najważniejszych dzieł w spuściźnie pedagogicznej Korczaka. Dotyczy najprostszych i najbardziej uniwersalnych wymiarów ludzkiego życia. Korczak pisze tu o porodzie, pielęgnowaniu i wychowaniu dzieci, a także o mądrej miłości do dzieci. Uczy takiego patrzenia na dziecko, by dostrzec i zrozumieć jego potrzeby.

Mimo, że publikacja została napisana już wiele lat temu, zawarte w niej treści są nadal aktualne. Jest to zdecydowanie obowiązkowa lektura dla młodych rodziców, opiekunów i wszystkich, którym dobro dziecka nie jest obojętne.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 167

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 4 godz. 35 min

Lektor: Miasto Ksiazek

Oceny
4,0 (16 ocen)
9
1
3
3
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Wstęp do II wydania

 

 

Upłynęło lat piętnaście, przybyło wiele pytań, przypuszczeń i wątpliwości, wzrosła nieufność ku stwierdzonym prawdom.

Prawdy wychowawcy są subiektywną oceną doświadczeń, jednym tylko, ostatnim momentem rozważań i odczuwań. Bogactwem jego – ilość i waga niepokojących zagadnień.

Zamiast poprawiać i uzupełniać, słuszniej zaznaczyć (drobnym drukiem), co się zmieniło wokoło i we mnie.

 

Wszak rodzić się nie jest to, co zmartwychwstać;

trumna nas odda, lecz nie spojrzy na nas jak matka.

Anhelli

 

 

1.

Jak, kiedy, ile – dlaczego?

Przeczuwam wiele pytań oczekujących odpowiedzi, wątpliwości poszukujących wyjaśnienia.

I odpowiadam:

– Nie wiem.

Ilekroć, odłożywszy książkę, snuć zaczniesz nić własnych myśli, tylekroć książka cel zamierzony osiąga. Jeśli szybko przerzucając karty – odszukiwać będziesz przepisy i recepty, dąsając się, że ich mało – wiedz, że jeśli są rady i wskazówki, stało się tak nie pomimo, a wbrew woli autora.

Nie wiem i wiedzieć nie mogę, jak nieznani mi rodzice mogą w nieznanych warunkach wychowywać nieznane mi dziecko – podkreślam – mogą, a nie – pragną, a nie – powinni.

„Nie wiem” – w nauce jest mgławicą stawania się, wyłaniania nowych myśli coraz bliższych prawdy. „Nie wiem” dla umysłu niewdrożonego w naukowe myślenie jest dręczącą pustką.

Chcę nauczyć rozumieć i kochać cudowne, pełne życia i olśniewających niespodzianek – twórcze „nie wiem” współczesnej wiedzy w stosunku do dziecka.

Chcę, by zrozumiano, że żadna książka, żaden lekarz nie zastąpią własnej czujnej myśli, własnego uważnego spostrzegania.

Często spotkać się można ze zdaniem, że macierzyństwo uszlachetnia kobietę, że dopiero jako matka dojrzewa duchowo. Tak, macierzyństwo nasuwa płomiennymi zgłoskami zagadnienia obejmujące wszystkie dziedziny życia zewnętrznego i duchowego, ale ich można nie dostrzec, tchórzliwie odsunąć na odległą przyszłość lub obruszać się, że ich rozwiązania kupić nie można.

Kazać komuś dać gotowe myśli to polecić obcej kobiecie, by urodziła własne twe dziecko. Są myśli, które w bólu samemu rodzić trzeba, i te są najcenniejsze. One decydują, czy podasz, matko, pierś czy wymię, czy wychowywać je będziesz jak człowiek czy jak samica, czy kierować nim będziesz, czy wlec na rzemieniu przymusu, czy tylko, póki małe, bawić się będziesz, znajdując w pieszczocie z nim dopełnienie skąpych lub niemiłych pieszczot małżonka, a później, gdy nieco podrośnie, puścisz samopas lub zwalczać zapragniesz.

2.

Powiadasz: „Moje dziecko”.

Kiedy, jeśli nie w okresie ciąży, masz do tego największe prawo? Bicie małego jak pestka brzoskwini serca jest echem twego tętna. Twój oddech daje i jemu tlen powietrza. Wspólna krew przebiega w nim i w tobie, a żadna czerwona krwi kropla nie wie jeszcze, czy pozostanie twoją lub jego, czy wylana będzie i umrze jako danina, którą pobiera tajemnica poczęcia i porodu. Kęs chleba, który żujesz, to dla niego materiał do budowy nóg, na których biegać będzie, skóry, która je będzie okrywać, oczu, którymi patrzeć będzie, mózgu, w którym myśl zapłonie, rąk, które do ciebie wyciągnie, uśmiechu, z którym zawoła: „mamo".

Razem macie przeżyć stanowczą chwilę: wspólnie wspólnym bólem cierpieć będziecie. Uderzy dzwon – hasło:

– Gotowe.

I jednocześnie ono powie: „Chcę żyć własnym życiem”; ty powiesz: „Żyj teraz własnym życiem”.

Silnymi skurczami trzewi wyrzucać je będziesz, nie dbając o jego ból; mocno i stanowczo przedzierać się ono będzie, nie dbając o twój ból.

Brutalny akt. Nie – i ty, i dziecko – wykonacie sto tysięcy drgnień niedostrzegalnych, subtelnych, cudownie zręcznych, by zabierając swój dział życia, nie zabrało więcej, niż się z prawa należy – powszechnego, odwiecznego.

„Moje dziecko”.

Nie, nawet w ciągu miesięcy ciąży ani w godzinach porodu dziecko nie jest twoje.

3.

Dziecko, które urodziłaś, waży dziesięć funtów1.

Jest w nim osiem funtów wody i garść węgla, wapnia, azotu, siarki, fosforu, potasu, żelaza. Urodziłaś osiem funtów wody i dwa popiołu. A każda kropla tego twojego dziecka była parą chmury, kryształem śniegu, mgłą, rosą, zdrojem, mętem kanału miejskiego. Każdy atom węgla czy azotu wiązał się w miliony połączeń.

Tyś tylko zebrała to wszystko, co było...

Ziemia zawieszona w nieskończoności.

Bliski towarzysz – Słońce – 50 milionów mil.

Średnica drobnej Ziemi naszej to tylko 3000 mil ognia z cienką na 10 mil skorupą ostygłą.

Na cienkiej skorupie, wypełnionej ogniem, wśród oceanów – rzucona garść lądu.

Na lądzie, wśród drzew i krzewów, owadów, ptactwa, zwierząt – mrowią się ludzie.

Wśród milionów ludzi urodziłaś jeszcze jedno – co? – źdźbło, pyłek – nic.

Takie to kruche, że je zabić może bakteria, która tysiąc razy powiększona jest dopiero punktem w polu widzenia...

Ale to nic jest bratem z krwi i kości fali morskiej, wichru, błyskawicy, Słońca, Drogi Mlecznej. Ten pyłek jest bratem kłosu, trawy, dębu, palmy – pisklęcia, lwiątka, źrebaka, szczenięcia.

Jest w nim, co czuje, bada – cierpi, pragnie, raduje się, kocha, ufa, nienawidzi – wierzy, wątpi, przygarnia i odtrąca.

Ten pyłek ogarnie myślą wszystko: gwiazdy i oceany, góry i przepaście. A czym jest treść duszy, jeśli nie wszechświatem, jeno bez wymiarów?

Oto sprzeczność w istocie człowieczej, powstałej z prochu, w której Bóg zamieszkał.

4.

Powiadasz: „Moje dziecko”.

Nie, to dziecko wspólne, matki i ojca, dziadów i prapradziadów.

Czyjeś odległe ja, które spało w szeregu przodków, głos spróchniałej, dawno zapomnianej trumny, nagle przemawia w twym dziecku.

Trzysta lat temu, wśród wojny czy pokoju, ktoś kimś zawładnął, w kalejdoskopie krzyżujących się ras, narodów, klas – za zgodą czy przemocą, w momencie przerażenia czy miłosnego upojenia – zdradził czy uwiódł, nikt nie wie, kto, kiedy, ale Bóg zapisał w księdze przeznaczeń, antropolog odgadnąć pragnie z kształtu czaszki i barwy włosów.

Niekiedy dziecko wrażliwe fantazjuje, że jest podrzutkiem w domu rodziców. Tak bywa: jego rodzic umarł przed wiekiem.

Dziecko jest pergaminem szczelnie zapisanym drobnymi hieroglifami, których część tylko zdołasz odczytać, a niektóre potrafisz wytrzeć lub tylko zakreślić i własną zapełnisz treścią.

Straszne prawo. Nie, piękne. Ono w każdym twym dziecku daje pierwsze ogniwo w nieśmiertelnym łańcuchu pokoleń. Poszukaj uśpionej w twym cudzym dziecku własnej cząstki. Może dostrzeżesz, może nawet rozwiniesz.

Dziecko i bezmiar.

Dziecko i wieczność.

Dziecko – pyłek w przestrzeni.

Dziecko – moment w czasie.

5.

Mówisz: „Ono powinno... Chcę, by ono...”.

I szukasz wzoru, jakim być ma, szukasz życia, jakiego dlań pragniesz.

Nic to, że wokół miernota i przeciętność. Nic, że wokoło szarzyzna.

Ludzie drepcą, krzątają się, zabiegają – drobne troski, nikłe dążenia, poziome cele...

Niespełnione nadzieje, gryzący żal, wieczysta tęsknota...

Krzywda panuje.

Oschła obojętność lodem ścina, obłuda dech tłoczy.

Co ma kły i pazury, napastuje, co ciche, wtula się w siebie.

I nie tylko cierpią, ale się szargają...

Kim ma być?

Bojownikiem czy tylko pracownikiem, wodzem czy szeregowcem? Czy tylko szczęśliwe?

Gdzie szczęście, czym – szczęście? Czy znasz drogę? Czy są, którzy by znali?

Czy podołasz?...

Jak przewidzieć, jak osłonić?

Motyl nad spienionym potokiem życia. Jak dać trwałość, a nie obciążyć lotu, hartować, a nie nużyć skrzydeł?

Więc przykładem własnym, pomocą, radą, słowem?

A jeśli odrzuci?

Za lat piętnaście – ono wpatrzone w przyszłość, ty – w przeszłość. W tobie wspomnienia i przyzwyczajenia, w nim zmienność i harda nadzieja. Ty wątpisz, ono oczekuje i ufa, ty się lękasz, ono bez trwogi. Młodość, jeśli nie drwi, nie wyklina, nie pogardza, zawsze pragnie zmienić wadliwą przeszłość. Tak być winno. A jednak...

Niech poszukuje, byle nie błądziło, niech się wspina, byle nie upadło, niech karczuje, byle rąk nie pokrwawiło, niech się zmaga, byle ostrożnie – ostrożnie.

Ono powie:

„Ja mam inne zdanie. Dość opieki”.

Więc nie ufasz?

Więc niepotrzebna ci jestem?

Cięży ci moja miłość?

Dziecko nieopatrzne, które nie znasz życia, dziecko biedne, dziecko niewdzięczne.

6.

Niewdzięczne.

Czy ziemia wdzięczna słońcu, że świeci? Czy drzewo wdzięczne ziarnu, że z niego wyrosło? Czy słowik matce śpiewa, że go piersią grzała?

Czy oddajesz dziecku, co od rodziców wzięłaś, czy tylko pożyczasz, by odebrać, zapisując skrzętnie i obliczając procenty?

Czy miłość jest zasługą, za którą żądasz zapłaty?

„Matka-wrona miota się jak obłąkana, siada niemal na ramionach chłopca, czepia się dziobem jego kija, zwisa tuż nad nim i bije głową jak młotem w pień, odgryza małe gałązki – i kracze zachrypłym, wysilonym, suchym głosem rozpaczy. Gdy chłopak wyrzuci pisklę, rzuca się na ziemię z wlokącymi się skrzydłami, otwiera dziób, chce krakać – głosu nie ma, bije więc skrzydłami i skacze oszalała, śmieszna, do nóg chłopaka. Gdy zabiją wszystkie jej dzieci, wylatuje na drzewo, odwiedza puste gniazdo i kręcąc się na nim wkoło, myśli nad czymś” (Żeromski)2.

Miłość macierzyńska to żywioł. Ludzie ją po swojemu zmienili. Cały świat cywilizowany, wyłączając nietknięte kulturą jego masy, uprawia dzieciobójstwo. Małżeństwo, które ma dwoje dzieci, gdy mogło mieć dwanaścioro, to zabójcy dziesięciorga, które się nie urodziły, między którymi było jedno, właśnie to – „ich dziecko”. Między nieurodzonymi zabili może najcenniejsze.

Więc co czynić?

Należy wychowywać nie te dzieci, które się nie urodziły, a te, które się rodzą i żyć będą.

 

Niedojrzałe nadąsanie.

Długo nie chciałem rozumieć, że musi istnieć rachunek i troska o dzieci, które się rodzą. W niewoli zaboru, poddany, nie obywatel, obojętnie nie pamiętałem, że wraz z dziećmi rodzić trzeba szkoły, warsztaty pracy, szpitale, kulturalne warunki bytu. Nierozważną płodność odczuwam dziś jako krzywdę i lekkomyślny występek.

Jesteśmy może w przededniu nowych praw dyktowanych przez eugenikę3 i politykę populacyjną.

7.

Czy zdrowe?

Jeszcze dziwno, że ono nie jest już nią samą. Jeszcze niedawno w zdwojonym życiu obawa o dziecko była częścią obawy o siebie. Tak bardzo pragnęła, aby się już skończyło, tak bardzo chciała mieć już tę chwilę poza sobą. Sądziła, że się uwolni od trosk i obaw.

A teraz?

Rzecz dziwna: dawniej dziecko było jej bliższe, bardziej własne, którego bezpieczeństwa była pewniejsza, które lepiej rozumiała. Sądziła, że wie, że będzie umiała. Z chwilą, gdy obce ręce – doświadczone, płatne, pewne siebie, wzięły je w opiekę, sama, odsunięta na drugi plan, czuje niepokój.

Świat je już zabiera.

I w długie godziny przymusowej bezczynności zjawia się szereg pytań: co mu dałam, jak wyposażyłam, jak zabezpieczyłam?

Zdrowe, więc czemu płacze?

Czemu chude, źle ssie, nie śpi, śpi tak wiele, dlaczego główkę ma dużą, nóżki pokurczone, piąstki zaciśnięte, skórę czerwoną, białe pryszczyki na nosie, dlaczego zezuje, czka, kichnęło, krztusi się, ochrypło?

Tak być powinno? A może kłamią?

Patrzy na to małe, nieradne, niepodobne do żadnego z równie małych i bezzębnych, które widywała na ulicy, w ogrodzie. Czy być może, aby i ono za trzy, cztery miesiące?

A może się mylą?

Może lekceważą?

Matka nieufnie słucha głosu lekarza, śledzi go wzrokiem, pragnie wyczytać z oczu, wzruszenia ramion, wzniesienia brwi, zmarszczki na czole: czy mówi prawdę, czy się nie waha, czy dostatecznie skupiony.

8.

Ładne? Nie zależy mi na tym. Tak mówią nieszczerze matki, które chcą podkreślić swój poważny pogląd na zadania wychowawcze.

Uroda, wdzięk, postawa, mile brzmiący głos to kapitał, który dałaś dziecku, jak zdrowie, jak rozum, ułatwia drogę życia. Nie należy przeceniać wartości urody, niewsparta innymi, może przynieść szkodę. Tym bardziej wymaga czujnej myśli.

Inaczej wychowywać należy dziecko ładne, inaczej brzydkie. A że nie ma wychowania bez udziału dziecka, więc nie należy ukrywać wstydliwie zagadnienia urody przed nim, gdyż to właśnie psuje.

Ta niby pogarda dla urody jest przeżytkiem średniowiecza. Człowiek wrażliwy na piękno kwiatu, motyla, pejzażu miałby być obojętny na piękno człowieka?

Chcesz ukryć przed dzieckiem, że ładne? Jeśli tego nie powie żadna z licznych osób, które je otaczają w domu, powiedzą to obcy ludzie na ulicy, w sklepie, w ogrodzie, wszędzie – okrzykiem, uśmiechem, spojrzeniem, dorośli czy rówieśnicy.

Powie upośledzenie dzieci brzydkich i szpetnych. Ono zrozumie, że uroda daje przywileje, jak rozumie, że ręka jest jego ręką, którą się może posługiwać.

Jak słabe dziecko może się rozwijać pomyślnie, a zdrowe ulec katastrofie, tak ładne może być nieszczęśliwe, a uzbrojone w pancerz brzydoty – niewyróżniane, niedostrzegane, może żyć szczęśliwie. Bo musisz, musisz pamiętać, że życie każdą wartość dodatnią dostrzegłszy, że cenna, zapragnie kupić, wyłudzić lub ukraść. Na tej równowadze tysiącznych drgnień wyłaniają się niespodzianki, które wychowawcę zdumiewają w bolesnym częstokroć: dlaczego?

– Nie zależy mi na urodzie!

Rozpoczynasz od błędu i fałszu.

9.

Czy mądre?

Jeśli matka zrazu zapytuje trwożnie, niezadługo będzie żądała.

Jedz, choć syty jesteś, choćby z obrzydzeniem, idź spać bodaj ze łzami, choć godzinę czekać będziesz na sen. Bo musisz, bo żądam, abyś było zdrowe.

Nie baw się piaskiem, noś obcisłe spodenki, nie targaj włosków, bo żądam, byś było ładne.

– Ono jeszcze nie mówi... Ono jest starsze od... a pomimo to jeszcze... Ono się źle uczy...

Zamiast patrzeć, by poznać i wiedzieć, bierze się pierwszy z brzegu przykład „udanego dziecka” – i stawia żądanie własnemu: oto wzór, do którego masz być podobne.

Nie wolno, by zamożnych rodziców dziecko zostało rzemieślnikiem. Niech raczej będzie nieszczęśliwym i zdemoralizowanym człowiekiem. Nie miłość dziecka, a egoizm rodziców, nie dobro jednostki, a ambicja gromady, nie szukanie dróg, a pęta szablonu. Są umysłowości czynne i bierne, żywe i apatyczne, wytrwałe i kapryśne, uległe i przekorne, twórcze i naśladowcze, błyskotliwe i rzetelne, konkretne i abstrakcyjne, realne i literackie; pamięć wybitna i mierna; spryt w posługiwaniu się zdobytą wiadomością i uczciwość wahań, wrodzony despotyzm i refleksyjność, i krytycyzm; jest rozwój przedwczesny i opóźniony, jedno- lub różnostronność zainteresowań.

Ale co to kogo obchodzi?

„Niech skończy przynajmniej cztery klasy” – mówi rodzicielska rezygnacja. Przeczuwając świetny renesans pracy fizycznej, widzę do niej kandydatów ze wszystkich klas społecznych. Tymczasem walka rodziców i szkoły z każdą wyjątkową, nietypową, słabą czy niezrównoważoną inteligencją.

Nie – czy mądre, raczej – jak mądre.

 

Naiwny apel do rodziny, by dobrowolnie poniosła ciężką ofiarę. Badania inteligencji i próby psychotechniczne skutecznie hamować będą samolubne ambicje. Rozumie się, pieśń przyszłości odległej.

10.

Dobre dziecko.

Strzec się należy, by nie mieszać dobre z – wygodne.

Mało płacze, w nocy nas nie budzi, ufne, pogodne – dobre.

Złe, kapryśne, krzykliwe, bez widomego powodu daje matce więcej przykrych wzruszeń niż miłych.

Niezależnie od samopoczucia, są noworodki dziedzicznie mniej i więcej cierpliwe. Tu wystarcza jednostka dolegliwości, by dać reakcję dziesięciu jednostek krzyku, tam inne na dziesięć jednostek niedomagania reaguje jednostką płaczu.

Jedno ospałe – ruchy leniwe, ssanie powolne, krzyk bez żywego napięcia, wyraźnego afektu.

Drugie pobudliwe, ruchy żywe, sen czujny, ssanie zapalczywe, krzyk aż do sinicy.

Zaniesie się, oddech traci, cucić je trzeba, niekiedy z trudem powraca do życia. Wiem: choroba, leczymy ją tranem, fosforem, bezmleczną dietą. Ale ta choroba pozwala niemowlęciu wyrosnąć na dojrzałego człowieka o potężnej woli, żywiołowym parciu i genialnym umyśle. Napoleon zanosił się w niemowlęctwie.

Całe wychowanie współczesne pragnie, by dziecko było wygodne, konsekwentnie krok za krokiem dąży, by uśpić, stłumić, zniszczyć wszystko, co jest wolą i wolnością dziecka, hartem jego ducha, siłą jego żądań i zamierzeń.

Grzeczne, posłuszne, dobre, wygodne, a bez myśli o tym, że będzie bezwolne wewnętrznie i niedołężne życiowo.

11.

Bolesną niespodzianką, z którą spotyka się młoda matka, jest krzyk dziecka.

Wiedziała, że dzieci płaczą, ale myśląc o własnym, przeoczyła, oczekiwała tylko czarownych uśmiechów.

Będzie przestrzegała jego potrzeb, wychowywać będzie rozumnie, współcześnie, pod kierunkiem doświadczonego lekarza. Jej dziecko nie powinno płakać.

Ale przychodzi noc, gdy oszołomiona, z żywym echem przeżytych ciężkich godzin, które wieki trwały. Ledwie poczuła słodycz znużenia bez troski, rozleniwienia bez wyrzutu, spoczynku po dokonanej pracy, rozpaczliwym wysiłku, pierwszym w wydelikaconym życiu. Ledwo uległa złudzeniu, że się skończyło, bo ono – to drugie – samo już oddycha. Pogrążona w ciche wzruszenia, zdolna zadawać tylko pełne tajemniczych szeptów pytania naturze, nie żądając nawet odpowiedzi.

Gdy nagle...

Krzyk despotyczny dziecka, które czegoś żąda, na coś się skarży, pomocy się domaga, a ona nie rozumie.

Czuwaj!

– Kiedy nie mogę, nie chcę, nie wiem.

Ten pierwszy krzyk przy świetle nocnej lampki jest zapowiedzią zdwojonego życia: jedno życie dojrzałe, zmuszane do ustępstw, zrzeczeń, ofiar, broni się; drugie nowe, młode, które wywalcza – własne – dla siebie prawa.

Dziś nie oskarżasz go, ono nie rozumie, cierpi. Ale jest na tarczy czasu godzina, gdy powiesz w przyszłości: i ja czuję, i ja cierpię.

12.

Są noworodki i niemowlęta, które mało płaczą, tym lepiej. Ale są i takie, którym w krzyku na czole nabrzmiewają żyły, wypina się ciemiączko, szkarłatny kolor zalewa twarz i głowę, sinieją wargi, drży bezzębna szczęka, brzuch się wzdyma, pięści kurczowo ściskają, nogi biją powietrze. Nagle milknie bezsilnie, z wyrazem zupełnego poddania, „z wyrzutem” spogląda na matkę, mruży oczy z błaganiem o sen i po paru szybkich oddechach znów podobny, a może silniejszy atak krzyku.

Czy być może, aby to wytrzymały drobne płuca, małe serce, młody mózg?

Ratunku, lekarza!

Wieki mijają, nim przyszedł, wysłuchał z pobłażliwym uśmiechem jej obaw, taki obcy, nieprzystępny, zawodowiec, dla którego to dziecko jest jednym z tysiąca. Przyszedł, by za chwilę odejść do innych cierpień, słuchać innych skarg, przyszedł teraz, kiedy jest dzień, wszystko zdaje się być weselsze: bo słońce, bo ludzie chodzą po ulicy, przyszedł, gdy dziecko akurat śpi, zapewne wyczerpane po bezsennych godzinach, kiedy ledwo znać ślady nikłe upiornej nocy.

Matka słucha, niekiedy nieuważnie słucha. Jej marzenie o lekarzu przyjacielu, kierowniku pracy, przewodniku mozolnej podróży bezpowrotnie pierzcha.

Wręcza honorarium i pozostaje znów sama z gorzkim przeświadczeniem, że lekarz jest obojętny, obcy człowiek, który nie zrozumie. A zresztą sam się waha, nic stanowczego nie orzekł.

13.

Gdyby młoda matka wiedziała, jak decydujące są te pierwsze dni i tygodnie, nie tyle dla zdrowia dziecka dziś, ile dla przyszłości obojga.

A jak je łatwo zmarnować!

Zamiast stwierdziwszy, pogodzić się z myślą, że jak dla lekarza jej dziecko o tyle jest przedmiotem zainteresowania, o ile przynosi dochód lub zadowala ambicje, tak samo dla świata ono jest niczym, tylko dla niej cenne...

Zamiast pogodzić się ze współczesnym stanem wiedzy, która domyśla się, usiłuje wiedzieć, bada i kroczy naprzód – wie, ale nie ma pewności, przynosi pomoc, ale nie daje gwarancji...

Zamiast mężnie stwierdzić: wychowanie dziecka to nie miła zabawa, a zadanie, w które trzeba włożyć wysiłek bezsennych nocy, kapitał ciężkich przeżyć i wiele myśli...

Zamiast przetopić to w ogniu uczucia na rzetelną świadomość, bez złudzeń, bez dziecinnego zadąsania i samolubnej goryczy, ona może dziecko wraz z piastunką przenieść do odległego pokoju, bo „niezdolna patrzeć” na cierpienie maleństwa, „niezdolna słuchać” bolesnego wzywania, może znów i znów zwoływać lekarza i lekarzy, nie zdobywszy żadnego z doświadczeń, tylko zmaltretowana, oszołomiona, ogłupiała.

Jak naiwna jest radość matki, że rozumie pierwszą niewyraźną mowę dziecka, zgaduje przekręcone i niedomówione wyrazy.

Dopiero teraz?... Tylko tyle?... Nie więcej?

A mowa płaczu i śmiechu, mowa spojrzenia i skrzywienia ust, mowa ruchów i ssania?...

Nie zrzekaj się tych nocy. One dają to, czego nie da książka, niczyja rada. Bo tu wartość nie tylko w wiedzy, ale w głębokim przewrocie duchowym, który nie pozwala powracać do jałowych rozmyślań: co być by mogło, co być powinno, co byłoby dobre, gdyby... ale uczy działać w warunkach, które są.

Podczas tych nocy urodzić się może cudowny sprzymierzeniec, anioł stróż dziecka – intuicja macierzyńskiego serca, jasnowidzenie, na które się składają: badawcza wola, czujna myśl, niezaćmione uczucie.

14.

Bywało tak niekiedy: wzywa mnie matka.

– Właściwie dziecko jest zdrowe, nic mu nie jest. Tylko chciałabym, żeby je pan zobaczył.

Oglądam, daję kilka wskazówek, odpowiadam na pytania. Ależ zdrowe, miłe, wesołe.

– Do zobaczenia.

I tego wieczora lub nazajutrz:

– Panie doktorze, dziecko ma gorączkę.

Matka dostrzegła to, czego ja, lekarz, nie umiałem wyczytać w powierzchownym badaniu w ciągu krótkiej wizyty.

Godzinami pochylona nad małym, nie mając metody obserwacji, nie wie, co dostrzegła, nie ufając sobie, nie odważa się przyznać do poczynionych subtelnych spostrzeżeń.

A zauważyła, że dziecko, które nie ma chrypki, ma jednak głos cokolwiek matowy. Gaworzy cokolwiek mniej lub ciszej. Raz drgnęło we śnie silniej niż zwykle. Roześmiało się po obudzeniu, ale słabiej. Ssało cokolwiek wolniej, może z dłuższymi pauzami, jakby roztargnione. Czy podczas śmiechu się skrzywiło, a może się tylko zdawało? Ulubioną zabawkę rzuciło z gniewem – dlaczego?

Stu objawami, które dostrzegło jej oko, ucho, brodawka piersi, stu mikroskargami powiedziało:

„Jestem niedysponowane. Nietęgo się dziś czuję”.

Matka nie wierzyła, że widzi to, co widziała, bo o żadnym z podobnych objawów nie czytała w książce.

15.

Na bezpłatny ambulans szpitalny przynosi matka-wyrobnica kilkutygodniowe niemowlę:

– Nie chce ssać. Ledwo chwyci brodawkę, puszcza z krzykiem. Z łyżeczki pije chciwie. Czasem przez sen albo w ciągu czuwania krzyknie nagle.

Oglądam usta, gardło – nie widzę nic.

– Proszę mu dać pierś.

Dziecko liże brodawkę wargami, nie chce ssać.

– Ono się zrobiło takie nieufne.

Wreszcie chwyta pierś, szybko, jakby z rozpaczą pociąga kilkakrotnie, puszcza ją z krzykiem.

– Niech pan zobaczy: ono ma coś na dziąsełku.

Patrzę po raz drugi, zaczerwienienie, ale dziwne, tylko na jednym dziąśle.

– O, tu, coś czarnego, ząb czy co?

Widzę: twarde, żółte, owalne, z czarną kreską na obwodzie. Podważam, porusza się, unoszę, pod nim małe wgłębienie czerwone z krwawymi brzegami.

Wreszcie mam owo „coś” w ręce: jest to łuska siemienia.

Nad kołyską dziecka wisi klatka z kanarkiem. Kanarek rzucił łuskę, spadła na wargę, prześlizgnęła do ust, wpiła w dziąsło.

Bieg mojej myśli: stomatitis catarrhalis, soor, stomatitis aphtosa, gingivitis4, angina itd.

Ona: ból, coś w ustach.

Ja dwa razy czyniłem poszukiwania... A ona?

16.

Jeśli niekiedy zdumiewa lekarza ścisłość i drobiazgowość obserwacji, z drugiej strony stwierdza z równym zdumieniem, że matka częstokroć nie umie już nie rozumieć, ale dojrzeć najprostszego objawu.

Dziecko od urodzenia płacze, nic więcej nie widziała. Ciągle płacze!

Czy płacz wybucha nagle i od razu dosięga szczytu, czy zawodzenie żałosne stopniowo przechodzi w krzyk? Czy szybko się uspokaja, natychmiast po oddaniu stolca lub uryny, lub wymiotach (czy splunięciu pokarmu), czy krzyknie nagle i gwałtownie przy kąpieli, ubieraniu, podnoszeniu? Czy żali się, płacząc przeciągle, bez wybuchów nagłych? Jakie przy tym wykonywa ruchy? Czy trze głową o poduszkę, czy wargami wykonywa ruchy ssania? Czy uspokaja się, gdy je nosić, gdy się je rozwinie, położy na brzuchu, często zmienia pozycję? Czy po płaczu zasypia głęboko i na długo, czy budzi się za lada szmerem? Płacze przed czy po ssaniu, więcej z rana, wieczorem i w nocy?

Czy uspokaja się podczas ssania? Na jak długo? Czy ssać nie chce? Jak nie chce? Czy wypuszcza brodawkę, ledwie do ust wzięło, czy przy połykaniu, nagle, czy po pewnym czasie? Czy nie chce stanowczo, czy je można nakłonić do ssania? Jak ssie? Dlaczego nie ssie?

Jeśli zakatarzone, jak ssać będzie? Chciwie i mocno, bo spragnione, potem szybko i powierzchownie, nierówno, z pauzami, bo tchu brak. Dalej bolesność przy łykaniu, co będzie?

Płacz bywa nie tylko z głodu i bólu „brzuszka”, ale bólu warg, dziąseł, języka, gardła, nosa, palca, ucha, kości, bólu zadrapanego przez lewatywę otworu stolcowego, bolesnego urynowania, mdłości, pragnienia, przegrzania, swędzenia skóry, na której jeszcze nie ma wysypki, ale będzie za parę miesięcy, płacz z powodu szorstkiej tasiemki, fałdy pieluchy, źdźbła waty, która utkwiła w gardle, łuski siemienia z klatki kanarka.

Wezwij lekarza na dziesięć minut, ale i sama patrz dwadzieścia godzin.

17.

Książka z jej gotowymi formułami przytępiła wzrok i rozleniwiła myśl. Żyjąc cudzym doświadczeniem, badaniem, poglądem, tak dalece zatracono ufność w siebie, że nie chcą sami patrzeć. Jak gdyby to, co zawiera drukowana bibuła, było objawieniem, a nie produktem badania – tylko czyjegoś, nie mojego, gdzieś nad kimś, a nie dziś, nad moim dzieckiem.

A szkoła wyrobiła tchórzostwo, obawę, by nie zdradzić się, że nie wiem.

Ile razy matka, spisawszy na kartce pytania, które chce zadać lekarzowi, nie zdobywa się, by je wypowiedzieć. A jak wyjątkowo rzadko da mu kartkę – bo tam – „popisała głupstwa”.

Sama ukrywając, że nie wie, ile razy zmusza lekarza, by skrył wątpliwości, wahania – by orzekł stanowczo. Jak niechętnie przyjmuje szeroki ogół odpowiedzi warunkowe, jak nie lubi, gdy lekarz głośno myśli nad kołyską, jak często lekarz zmuszony, by był prorokiem – staje się szarlatanem.

Niekiedy rodzice nie chcą wiedzieć tego, co wiedzą – i widzieć tego, co widzą.

Poród w sferze, gdzie panuje fanatyzm wygody, jest czymś tak jedynym i złośliwie wyjątkowym, że matka kategorycznie żąda od natury sowitej nagrody. Jeśli zgodziła się na zrzeczenia, przykrości, dolegliwości ciąży i cierpienia porodu – dziecko powinno być takie, jakiego pragnęła.

Gorzej: przywykłszy, że za pieniądze wszystko kupić można, nie chce pogodzić się z faktem, że istnieje coś, co może otrzymać nędzarz, czego nie wyżebrze magnat.

Ileż razy w poszukiwaniu tego, co opatrzono na rynku handlowym wspólną etykietą „zdrowie”, rodzice kupują falsyfikaty, które bądź nie pomogą, bądź przyniosą szkodę.

18.

Dla niemowlęcia pierś matki, bez względu na to, czy urodziło się, bo Bóg błogosławił małżeństwo, czy – że dziewczyna straciła wstyd, czy matka szepce: „Mój skarbie”, czy wzdycha: „Co ja pocznę nieboga”, czy jaśnie oświeconej pokornie winszują, czy rzucą wiejskiej dziewusze: „Tfuj, ścierka”.

Prostytucja, która służy na użytek mężczyzny, znajduje swe dopełnienie społeczne w mamczarstwie na użytek kobiety.

Należy mieć pełną świadomość uświęconej krwawej zbrodni na biednym dziecku – nawet nie dla dobra bogatego. Bo mamka może karmić dwoje dzieci: własne i cudze. Gruczoł mleczny daje tyle mleka, ile od niego żądają. A mamka właśnie wówczas traci pokarm, gdy dziecko mniej wypija, niż go pierś daje.

Formuła: obfita pierś, drobne dziecko – utrata pokarmu.

Rzecz dziwna, w mniej ważnych przypadkach skłonni jesteśmy zasięgać rad wielu lekarzy, w tak ważnym, czy matka może karmić, poprzestajemy na jednej, niekiedy nieszczerej, podszepniętej przez kogoś z otoczenia radzie.

Każda matka może karmić, każda ma dostateczną ilość pokarmu, tylko nieznajomość techniki karmienia pozbawia ją przyrodzonej zdolności.

Bóle w piersiach, nadżarcia brodawek stanowią pewną przeszkodę, ale tu cierpienie okupuje świadomość, że matka całą ciążę przetrwała, nie zrzucając żadnego z ciężarów na barki kupionej niewolnicy. Bo karmienie jest dalszym ciągiem ciąży, „Jeno dziecko z wewnątrz przeniosło się na zewnątrz, odcięte od łożyska, pochwyciło pierś, nie czerwoną, a białą krew pije”.

Pije krew? Tak, matki, bo to prawo natury, nie zgładzonego brata mlecznego, co jest prawem ludzi.

 

Echo żywej walki o prawo dziecka do piersi. Dziś na czoło zagadnień wysunęła się sprawa mieszkaniowa. Co będzie jutro? Tak proporcja zainteresowań autora zależna jest od przeżywanej chwili.

19.

Może bym i ja napisał sennik egipski higieny dla użytku matek.

„Trzy i pół kilo wagi przy urodzeniu, znaczy: zdrowie, pomyślność”.

„Stołeczki zielone, flegmiste: niepokój, przykra wiadomość”.

Może bym i ja ułożył skarbczyk miłosny rad i wskazówek.

Ale przekonałem się, że nie ma przepisu, którego by nie doprowadziła do absurdu bezkrytyczna krańcowość.

Stary system:

Pierś trzydzieści razy na dobę, na przemian z „rycynką”. Niemowlę przechodzi z rąk do rąk, kołysane i bujane przez wszystkie zakatarzone ciotki. Niosą do okna, do lustra, klaszczą, grzechocą, śpiewają – jarmark.

Nowy system:

Co trzy godziny pierś. Dziecko, widząc przygotowania do uczty, niecierpliwi się, gniewa, płacze. Matka patrzy na zegar: jeszcze cztery minuty. Dziecko śpi, matka budzi, bo godzina wybiła, głodne odrywa od piersi, bo upłynęły minuty. Leży – nie wolno poruszyć. Nie przyzwyczajać do noszenia! Wykąpane, suche, syte, powinno spać. Nie śpi. Trzeba chodzić na palcach, okna zasłonić. Sala szpitalna, kostnica.

Nie – myśl pracuje, a przepis nakazuje.

20.

Nie: jak często karmić, a: ile razy na dobę.

Tak postawione pytanie daje matce swobodę: niech sama rozłoży godziny, jak lepiej dla niej i dla dziecka.

Ile razy dziecko ssać powinno na dobę?

Od czterech do piętnastu.

Jak długo leżeć przy piersi?

Od czterech minut do trzech kwadransów i dłużej.

Spotykamy łatwo i trudno idące piersi, z ubogim i obfitym pokarmem, z brodawką dobrą i złą, wytrwałą i uraźliwą. Spotykamy dzieci mocno, kapryśnie i leniwie ssące. Więc nie ma ogólnego przepisu.

Brodawka źle rozwinięta, ale wytrzymała, noworodek ochoczy. Niech często i długo ssie, by „wyrobić” pierś.

Pierś bogata, niemowlę słabe. Może lepiej przed ssaniem odstrzyknąć część pokarmu, by zmusić dziecko do wysiłku. Nie może podołać? Więc dać pierś, a pozostałość odstrzyknąć.

Pierś nieco trudna, dziecko ospałe. Po dziesięciu minutach dopiero pić zaczyna.

Jeden ruch łykania może przypadać na jeden, dwa, pięć ruchów ssania. Ilość mleka w łyku może być mniejsza i większa.

Liże pierś, pociąga, ale nie łyka, rzadko, często łyka.

„Po brodzie mu leci”. Może dlatego, że wiele pokarmu, może dlatego, że pokarmu mało, że wygłodzone mocno pociąga i zachłyśnie się, ale tylko pierwszymi paru łykami.

Jak można bez matki i dziecka dawać przepisy?

„Pięć racji na dobę po dziesięć minut każda” to schemat.

21.

Bez wagi nie ma techniki karmienia piersią. Wszystko, co czynimy, będzie grą w ślepą babkę.

Prócz wagi nie ma sposobu, by dowiedzieć się, czy dziecko wyssało trzy czy dziesięć łyżek mleka.

A od tego zależy, jak często, jak długo, z obu czy jednej piersi ssać powinno.

Waga może być nieomylnym doradcą, gdy mówi, co jest, może stać się tyranem, gdy zechcemy otrzymać schemat „normalnego” wzrostu dziecka. Obyśmy z przesądu o „zielonych stołeczkach” nie wpadli w przesądy o „idealnych krzywych”.

Jak ważyć?

Rzecz godna zaznaczenia: są matki, które wiele godzin strawiły na gamy i etiudy, a trud poznania się z wagą uważają za zbyt uciążliwy. Ważyć przed i po ssaniu? Aż tyle zachodu! Są inne, które nie troskliwością, ale czułością otaczają wagę, tego ukochanego, domowego lekarza.

Tanie wagi dla niemowląt, takie ich rozpowszechnienie, by zabłądziły pod strzechy, to zagadnienie społeczne. Kto je podejmie?

22.

Czemu tak się dzieje, że jedno pokolenie dzieci wyrosło pod hasłem: mleko, jaja, mięso, drugie otrzymuje kasze, jarzyny i owoce?

Mógłbym odpowiedzieć: postępy chemii, badania nad przemianą materii.

Nie, istota zmiany sięga głębiej.

Nowa dieta jest wyrazem zaufania nauki do żywego ustroju, tolerancji dla jego woli.

Gdy podawano białka i tłuszcze, chciano zmusić ustrój do rozwoju specjalnie dobraną dietą, dziś dajemy wszystko: niech żywy organizm sam wybiera, co potrzebne, co przyniesie pożytek, niech sam zarządza w zakresie posiadanych sił, aktywów otrzymanego zdrowia, potencjalnej energii rozwoju.

Nie, co dajemy dziecku, a co ono przyswaja. Bo każdy gwałt i nadmiar to balast, każda jednostronność to możliwy błąd.

Nawet bliscy prawdy, możemy popełnić jednostkę błędu, a powtarzając ją konsekwentnie w ciągu szeregu miesięcy, szkodzimy bądź utrudniamy pracę.

Kiedy, jak, czym dokarmiać?

Wówczas gdy dziecku nie wystarcza wyssany litr mleka, stopniowo, czekając zawsze na reakcję ustroju, dokarmiać wszystkim, zależnie od dziecka, od jego odpowiedzi.

23.

A mączki?

Należy odróżniać naukę o zdrowiu od handlu zdrowiem.

Płyn na porost włosów, eliksir do zębów, puder odmładzający cerę, mączki ułatwiające ząbkowanie to częstokroć hańba nauki, a nigdy jej duma, porywy i dążenia.

Fabrykant zapewni mączką i normalne stolce, i efektowną wagę, da to, co matkę cieszy, a dziecku smakuje. Ale nie da tkankom sprawności w przyswajaniu, może je rozleniwi, nie da żywotności, może otłuszczając, obniży nawet, nie da odporności przeciw zarazie.

A zawsze dyskredytuje pierś, wprawdzie oględnie, budząc wątpliwości, ubocznie, podkopując się z wolna, kusząc i dogadzając słabostkom tłumu.

Powie ktoś: nazwiska o wszechświatowej sławie wyrażają uznanie. Ależ uczeni są ludźmi, są między nimi mniej i więcej przenikliwi, ostrożni i lekkomyślni, uczciwi i fałszerze. Iluż jest generałów nauki nie geniuszem, a sprytem lub przywilejem majątku i urodzenia! Nauka wymaga kosztownych warsztatów, które nie tylko daje istotna wartość, ale i układność, i uległość, i intryga.

Byłem obecny na posiedzeniu, gdzie bezczelny tupet rabował pracę dwunastoletniego sumiennego badania. Znam odkrycie, które spreparowano na głośny zjazd międzynarodowy. Odżywczy preparat, którego wartość potwierdziło kilkadziesiąt „gwiazd”, okazał się falsyfikatem, był proces, szybko zatuszowano skandal.

Nie: kto pochwalił mączkę, a kto nie chciał jej chwalić mimo zabiegów agentów. A oni umieją silnie nalegać. Milionowe przedsiębiorstwa mają wpływy, to siła, której nie każdy się oprze.

 

Wiele momentów tych rozdziałów – oddźwięk mego procesu rozwodowego z medycyną. Widziałem brak opieki i partactwo pomocy. (Obok niedocenionego Kamieńskiego5, pierwszy Brudziński6 upomniał się i zdobył równouprawnienie dla pediatrii). Na nędzy i opuszczeniu począł natrętnie żerować zagraniczny przemysł specyfików. Dziś mamy stacje opieki, żłobki fabryczne, kolonie, uzdrowiska, dozór szkolny, kasę chorych. Jeszcze nieład i braki, ale dożyliśmy, że widzimy początek. Dziś wolno wierzyć w mączki i lekarstwa, zadaniem ich wspomagać, nie zastępować higienę i opiekę społeczną nad dzieckiem.

24.

Dziecko gorączkuje. Katar.

Czy mu nic nie grozi? Kiedy będzie zdrowe?

Nasza odpowiedź jest wypadkową szeregu rozumowań opartych na tym, co wiemy i co zdołaliśmy dostrzec.

A więc: silne dziecko zwalczy słabą zarazę w dzień lub dwa. Jeśli zaraza silniejsza lub dziecko słabsze, niedomaganie potrwa tydzień. Zobaczymy.

Albo: cierpienie drobne, ale dziecko młode. Zakatarzenie u niemowląt często przechodzi ze śluzówki nosa na gardło, tchawicę, oskrzela. Przekonamy się.

Wreszcie: na sto podobnych przypadków, dziewięćdziesiąt kończy się rychłym powrotem do zdrowia, w siedmiu przeciąga się niedomaganie, w trzech rozwija się choroba, może nastąpić śmierć.

Zastrzeżenie: a może lekkie zakatarzenie maskuje inne cierpienie?... Ale matka chce mieć pewność, a nie przypuszczenia.

Można rozpoznanie dopełnić przez badanie wydzieliny nosa, uryny, krwi, płynu mózgowo-rdzeniowego, można prześwietlić, przywołać specjalistów. Wzrośnie odsetka prawdopodobieństwa w rozpoznaniu i rokowaniu, nawet w leczeniu. Ale czy ten plus nie zrównoważy się szkodą wielokrotnych badań, obecnością wielu lekarzy, z których każdy może przynieść groźniejszą zarazę we włosach, fałdach odzieży, w oddechu.

Gdzie ono mogło się zakatarzyć?

Można było uniknąć.

A czy ta drobna zaraza nie uodpornia dziecka przeciw silniejszej, z którą się spotka za tydzień, za miesiąc, czy nie doskonali mechanizmu obrony: w ośrodku termicznym mózgu, gruczołach, częściach składowych krwi? Czy możemy izolować dziecko od powietrza, którym oddycha, a które w jednym centymetrze sześciennym zawiera tysiące bakterii...

Czy nowe starcie między tym, czegośmy pragnęli, a czemu ulegać musimy, nie będzie jeszcze jedną próbą uzbrojenia matki nie w wykształcenie, ale rozum, bez którego dobrze dziecka nie wychowa.

25.