Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Droga do wolności czasem prowadzi przez bagna…
Napisana w tonacji realizmu magicznego historia o Mortenie i Emilii – podobnie jak opowieść o Mariusie i wilkołaczce Liisi – charakteryzuje się przenikaniem dwóch światów, realnego i magicznego. W nich ludzie współistnieją z bohaterami z baśni i legend, a nawet z duchami, a przyroda jest wspaniała – nieokiełznana i pełna mocy. Za to problemy, z jakimi mierzą się młodzi bohaterowie, są jak najbardziej prawdziwe i uniwersalne.
Po śmierci dziadków Morten zostaje w domu sam z wujem, w chacie na skraju bagien. Jego mama pracuje za granicą, więc widują się sporadycznie. Ojca nie poznał nigdy.
Życie z wujem alkoholikiem jest nie do zniesienia, ale Morten nie dzieli się z nikim swoim cierpieniem. Gdy w domu jest bardzo źle, ucieka na bagna. Tam czuje się wolny i bezpieczny, tam też oddaje się swojej pasji – fotografii. Wszystko się zmienia, gdy podczas jednej z takich wypraw spotyka tajemniczą dziewczynę. Emilia wydaje się nieco dziwna, ale Morten dobrze się czuje w jej towarzystwie. Ma wrażenie, że Emilia rozumie go lepiej niż ktokolwiek inny. Wkrótce jednak się okazuje, że jego nowa znajoma nie może opuścić bagien…
Biały Kruk 2017
***
Książka została wydana w ramach projektu Gramy w zielone.
Wydanie książki jest współfinansowane przez Unię Europejską w ramach programu Kreatywna Europa, który powstał między innymi po to, żeby Europejczycy mogli poznawać pisarzy z innych krajów Unii Europejskiej i ich literaturę oraz kulturę.
Dofinansowano ze środków Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego pochodzących z Funduszu Promocji Kultury – państwowego funduszu celowego.
Tłumaczenie i druk książki zostały dofinansowane przez Cultural Endowment of Estonia.
Patronaty:
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 144
Rok wydania: 2024
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Purpurowa tarcza słońca wisiała nad horyzontem i barwiła niebo na delikatny, różowopomarańczowy kolor. Skarłowaciałe na torfowiskach, poskręcane sosny wyglądały z oddali jak ciemne, nieco groteskowe, ale jednocześnie złowrogie sylwetki, których cienie mieszały się z pobłyskującymi gdzieniegdzie oczkami wody.
Na krótką chwilę ten widok wypełnił go dziwną tęsknotą. Wiedział, że gdyby zamknął oczy, mógłby sobie wyobrazić, że jest w dowolnym miejscu na świecie. Wokół panowała absolutna cisza. Tylko od czasu do czasu z daleka rozlegały się przeszywające duszę okrzyki żurawi, nie milknęło też nużące brzęczenie komarów.
Dochodzące z pobliża trzaśnięcie przywróciło go do rzeczywistości. Ktoś zamknął właśnie bagażnik auta.
Morten rzucił ostatnie spojrzenie na zachodzące słońce i żwawym krokiem ruszył w kierunku samochodu.
Gdy się zbliżał do pozostałych, Juhan czubkiem buta gasił niedopałek papierosa, a Andreas siedział już za kierownicą, nieco nerwowo spoglądając na nadchodzącego Mortena.
– W porządku? – odezwał się Juhan.
Morten skinął głową.
– Wszystko okej.
– To jedźmy – powiedział Andreas, opuszczając szybę w aucie. – Zdążymy jeszcze napalić w saunie.
– Tak, tak – odparł Morten, rzucając aparat na siedzenie obok kierowcy i zamykając za sobą drzwi.
Musiał jeszcze coś zrobić. Jedną rzecz.
Otworzył bagażnik samochodu i rozsunął nieco zamek pokrowca. A potem wyciągnął dłoń i delikatnie jej dotknął.
Na mgnienie oka znów tam był. W przeszłości. Przed oczyma stanęła mu twarz dziewczyny, a do nozdrzy wtargnęła woń torfowiska. Nie tego, innego.
Tego, o którym od czasu do czasu nadal myślał.
Morten zasunął suwak i wytarł palce z ziemi.
– Dobra, możemy jechać.
1.
Morten prześlizgiwał się obiektywem aparatu po oknach bloku. W niektórych paliło się już światło i widać było poruszające się w nich sylwetki. W pozostałych oknach było jednak ciemno – może część mieszkańców nie wróciła jeszcze do domu, a może ktoś miał swoje powody, by pozostać w ciemności.
Mortena tak naprawdę nie interesowało, co robią ludzie, których akurat widział, albo dlaczego w niektórych mieszkaniach nie zapalono lamp. Przyglądał się oknom tylko z dwóch powodów. Po pierwsze, przywykł do obserwowania świata przez oko aparatu fotograficznego, a po drugie, wiele by dał, by znaleźć się teraz w którymś – obojętnie w którym – z tych mieszkań.
Po prostu dlatego, że byłoby tam ciepło. Ciepło i przyjemnie.
Morten zamknął oczy i przez chwilę próbował sobie wyobrazić, że jest w jasnym, ogrzanym pomieszczeniu. Nie udawało mu się to zbyt dobrze, bo w tym samym czasie pod cienką kurtkę wciskał się przeszywający wiatr. Morten otworzył oczy i z powrotem umieścił samego siebie w mieszkaniu należącym do obcych ludzi – a także w ich życiu, z oddali wyglądającym na tak idealne.
Gdy przy pierwszych kroplach deszczu chłopak chował do plecaka aparat fotograficzny, zauważył, jak jakiś duży, czarny i widać niedawno zagubiony pies rozpaczliwie krąży po chodniku, szukając swojego pana.
Jak daleko Morten sięgał pamięcią, od zawsze marzył, by zostać czarodziejem. Kimś, kto potrafiłby spełniać życzenia jednym ruchem magicznej różdżki. Gdyby naprawdę nim był, sprawiłby, że pies i jego właściciel zaraz by się odnaleźli. Teraz jednak nie mógł uczynić nic więcej, niż tylko po cichu współczuć psu. Mieć nadzieję, że zwierzę szczęśliwie odnajdzie drogę do domu.
Jeśli będzie w stanie. Bo właśnie w tym momencie pies dość bezmyślnie przebiegł przez ulicę, o mało nie wpadając pod koła czerwonego jeepa. Morten znów zamknął oczy, w uszach nadal słyszał jeszcze pisk hamulców. Nie chciał widzieć, co będzie dalej.
Jako mały chłopiec często bawił się w czary. Potrzebna była do tego tylko jakaś gałązka i wyciągnięta z szafy mamy jej stara spódnica, którą można było rozciąć i owinąć się nią jak peleryną. I oczywiście moc wyobraźni.
Morten czasem nadal jeszcze marzył o tym, by posiąść sztukę czarowania. Choć od dawna nie bawił się w czarodzieja. Za to wydarzeń i rzeczy, które chciałby zmienić, było w jego życiu coraz więcej.
Gdy tym razem Morten otworzył oczy, po psie nie było śladu. Chłopak spojrzał na zegarek. Do autobusu miał jeszcze pół godziny. Ziąb wdzierał się w każdą cząsteczkę jego ciała, ale przecież nie miał dokąd pójść. Nie mógł wejść do hali dworca, bo zapachy z tamtejszej kafeterii doprowadziłyby go do szaleństwa. A on musiał wytrzymać jeszcze całą drogę do domu. Po prostu musiał. Urmas na pewno jak zwykle usmażył sobie ziemniaki, ale i on da jakoś radę przeżyć ten kolejny dzień.
Z myślenia o jedzeniu nie wynikło nic dobrego. Od obiadu w szkole minęło już ponad siedem godzin i Mortenowi dokuczał pusty żołądek. Ale chłopak nie miał więcej pieniędzy niż na przejazdy autobusem do końca miesiąca. Nie mógł z nich wydać ani centa. Naprawdę ani jednego centa.
Otrząsnął się z własnych myśli, gdy raptem coś szturchnęło go w kolano. Zdumiał się, bo natknął się na spojrzenie tego samego czarnego psa, który jeszcze parę minut temu uniknął potrącenia przez samochód. Zwierzę wpatrywało się w niego swoimi wielkimi brązowymi oczami, jakby prosząc o pomoc. Morten wyciągnął rękę i dotknął ostrożnie jego łba. Pies zbliżył się o parę kroków i dość przyjaźnie obwąchał ludzką dłoń.
– Tylko mnie teraz nie ugryź – odezwał się Morten do psa i chwycił go za obrożę. Przekręcił ją trochę i zaraz znalazł to, czego szukał. Na obroży widniała metalowa tabliczka z wygrawerowanym numerem telefonu.
Dwadzieścia pięć minut później Morten siedział już w autobusie i z apetytem zjadał zapiekankę. Z początku grzecznie odmówił, gdy mężczyzna w średnim wieku, który przyszedł po psa, łysawy i z kozią bródką, chciał w podzięce wcisnąć mu do ręki pięćdziesiąt euro. Ale nieznajomy naciskał, więc chłopak w końcu wziął pieniądze. Nie był w stanie zrobić tego za pierwszym razem, choć strach, że właściciel psa drugi raz tego nie zaproponuje, niemal ściskał go za gardło.
Morten policzył, że jeśli codziennie po szkole kupi sobie jedną drożdżówkę i banana, wystarczy mu tych pieniędzy na prawie półtora miesiąca. Przełknął ostatni kęs i uśmiechnął się szeroko do swojego odbicia w szybie. Dzisiejszy dzień pokazał mu, że nawet z beznadziejnej sytuacji jest jakieś wyjście.
Przed pójściem spać Morten przekreślił kolejną kratkę w kalendarzu. Znów jeden dzień mniej. Żył tylko z dnia na dzień. Tak było prościej. Najważniejsze to przeżyć jakoś jeden dzień. A potem następny. Choć o kolejnym myślał dopiero wieczorem, gdy leżał w łóżku. A i wtedy najbardziej zadowolony był z tego, że udało mu się dotrwać do tej chwili. Że nie dał się złamać.
Zbyt daleko naprzód nie mógł wybiegać myślami, bo tracił wtedy z oczu swój cel i się rozpraszał. Mógłby wtedy łatwo wpaść w złudną sieć marzeń i chęć użalania się nad sobą – i nie byłby w stanie skupić się na tym, by przetrwać.