39,90 zł
Wyjeżdżamy! – słyszy pewnego dnia Natalia i bardzo psuje jej to humor. W Krakowie ma swój zespół hip-hopowy Ósemka, przyjaciółki i fajną szkołę. Niestety rodzice są nieugięci. Szwecja zachwyca dziką przyrodą, ale język jest trudny, a nowi koledzy bywają złośliwi. To jednak tutaj Natalia znajdzie prawdziwych przyjaciół. Wśród nich będzie stara Selma. Połączy je miłość do tańca i Lwów. Polska-Szwecja-Ukraina - to w tym trójkącie rozgrywa się opowieść. Ta historia dzieje się jeszcze przed wybuchem wojny w Ukrainie, która zmieniła wszystko.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:
Liczba stron: 233
Barbara GawrylukMoje Bullerbyn
© by Barbara Gawryluk © by Wydawnictwo Literatura
Okładka i ilustracje: Joanna Kłos
Korekta: Lidia Kowalczyk, Joanna Pijewska
Wydanie elektroniczne I w Wydawnictwie Literatura, Łódź 2025 ISBN 978-83-8208-773-4
Wydawnictwo Literatura
91-334 Łódź, ul. Srebrna 41 [email protected] tel. (42) 630-23-81 www.wydawnictwoliteratura.pl
Plik przygotował Woblink
woblink.com
Zrobili to! Nie mogłam uwierzyć, że to zrobili!
Jeszcze niedawno wydawało mi się to niemożliwe.
Nikt się ze mną nie liczył. Nikogo nie obchodziło, co czuję. Chociaż mówili inaczej:
„Natalko, wiem, że ci ciężko, ale to minie. Zobaczysz, wszystko będzie dobrze” – to mama.
„Córeczko, czasem trzeba podejmować trudne decyzje, ale na pewno w końcu nas zrozumiesz” – to tata.
„Kiedy będzie ci źle, dzwoń albo pisz mejle. Będziesz przyjeżdżać do nas na święta i wszystkie ferie” – to dziadek.
Tylko babcia nic nie mówiła, za to z dnia na dzień była coraz bardziej zdenerwowana. Widziałam to po zakupach, które ostatnio robiła. Zawsze, kiedy się martwi, wybiera się na zakupy. Mówi, że to ją uspokaja. Nowa bluzka, krem albo nawet jogurt czy lody – to lekarstwa na jej nerwy. Lodówka się nie domykała. A w jej pokoju pełno było nikomu niepotrzebnych szalików i balsamów.
W czasie wakacji dowiedziałam się, że nie wrócę już do mojej szkoły, a kolejny rok szkolny zacznę w nowej szkole, w nowym mieście i… w nowym kraju!
Zaczęło się całkiem niewinnie. Tamtego wieczoru mama i tata ogłosili zebranie rodzinne. Takie zebrania odbywają się w naszym domu co jakiś czas. Bo kiedy mieszka się z dziadkami, rodzicami i młodszym rodzeństwem, to niektóre decyzje trzeba podejmować wspólnie. Nie przepadam za tymi zebraniami, chociaż raz podczas takiej narady udało mi się przekonać rodzinę do wakacji nad jeziorami. W tym roku nigdzie nie pojechaliśmy. Mama i tata bardzo nie lubili o tym mówić, ale słyszałam przecież nieraz, że mamy kłopoty z pieniędzmi.
– To jedna z najtrudniejszych decyzji w naszym życiu – zaczął tata i aż się przestraszyłam jego poważnego głosu. – Niestety nie udało się jej ani odłożyć, ani zmienić. Wierzcie mi, próbowaliśmy z mamą różnych sposobów, ale w końcu klamka zapadła.
– Ale o co chodzi? – czułam, że nie będzie to dobra wiadomość. Moi mali bracia, którym zwykle nie zamykają się buzie, siedzieli cicho jak trusie, a babcia i dziadek wpatrywali się w stół.
– Na jakiś czas będziemy musieli wyjechać z Krakowa i zamieszkać gdzie indziej… – tata wahał się, słychać było, jak drży mu głos.
– To znaczy kto ma wyjechać? Ty i mama? – chciałam jak najszybciej poznać prawdę. Kiedyś pojechali na wakacje do Grecji tylko we dwoje i nie było tak źle, chociaż babcia i dziadek ledwo dali sobie radę z bliźniakami.
– Nie, Natalko – mama próbowała pomóc tacie. – Jesteśmy rodziną i musimy trzymać się razem. Dostaliśmy z tatą doskonałą propozycję pracy. Długo się zastanawialiśmy, ale kiedy dowiedzieliśmy się, że w szpitalu, w którym pracujemy, zlikwidują nasz oddział, zrozumieliśmy, że los tak chciał i trzeba wyjechać. My będziemy mieć nową pracę, bliźniaki przedszkole, a ty, Natalko, nową szkołę. Wszyscy zaczniemy nowe życie…
– Nowe życie? Ale gdzie? Dokąd chcecie jechać?! – krzyczałam. – Do Warszawy? A może gdzieś na wieś? A co z moimi koleżankami? A mój pokój? Właśnie mi go pomalowaliście! Nigdzie nie jadę. Mogę zostać z dziadkami i was odwiedzać.
– Nie możesz, Natalko. To nie będzie ani żadna wioska, ani Warszawa – tata wziął głęboki oddech. – Wyjeżdżamy z Polski. Dostaliśmy propozycję pracy w szpitalu w Szwecji. Na razie na dwa lata. Potem zobaczymy. To dla nas wszystkich wielka szansa, potraktuj to jako życiową przygodę.
– Przygodę? Mam gdzieś taką przygodę! I waszą pracę! I tę całą Szwecję! Gdzie to w ogóle jest? Pewnie na końcu świata!
– No – odezwał się nieoczekiwanie Bartek. – Ja wiem. Tam mieszka Święty Mikołaj.
– I jest cały czas śnieg i ciemno – wtórował mu Franek. – Jak to na końcu świata.
– Jak tam jest, to jeszcze nieraz porozmawiamy – mama też była bardzo podenerwowana. – Chcemy, żebyście zrozumieli, że niektóre decyzje muszą podejmować dorośli. Tym razem nie chodzi o to, czy lepiej się wypoczywa w górach, czy nad morzem. O tym mogliśmy dyskutować i słuchać waszych rad. Niestety teraz chodzi o nasze poważne problemy. Przecież wy też je ostatnio odczuliście.
To fakt. Łatwo nie było. Najpierw tata sprzedał nasz śliczny domek w górach. Potem zamienił całkiem nowy samochód na psującego się grata. Wieczorami szeptali z mamą w kuchni, czasem włączali się do tych rozmów dziadkowie. Kiedyś podsłuchałam, jak mama płakała, a tata mówił podniesionym głosem. A przecież nigdy wcześniej się nie kłócili.
– To weźcie bliźniaków, oni i tak zawsze najlepiej czują się w swoim towarzystwie – stwierdziłam. – A ja zostanę z babcią i dziadkiem.
– Natalko, wiem, że babcia i dziadek zrobiliby wszystko dla ciebie, ale ja zapłakałabym się z tęsknoty – mama patrzyła na mnie smutno. – Nie wyobrażam sobie, żebyśmy miały się rozstać. Musimy trzymać się razem, szczególnie teraz, kiedy jest nam tak trudno. Babcia i dziadek dadzą sobie radę bez nas, nareszcie będą mieć trochę spokoju.
Dziadek chrząknął, a babcia udawała, że musi coś pilnie zrobić w kuchni.
– Mamy miesiąc na przygotowanie się do wyjazdu – powiedział tata. – My z mamą już od kilku tygodni uczymy się szwedzkiego. Na szczęście na początku wystarczy nasz angielski. Taki był warunek kontraktu. Zamieszkamy w miasteczku Dalvik w środkowej Szwecji. Dostaniemy piękny dom z ogrodem. Chłopcy mają przedszkole po drugiej stronie ulicy, twoja szkoła, Natalko, też jest niedaleko. Wszystko się ułoży…
– Nic się nie ułoży! Nic a nic! Dlaczego to przede mną ukrywaliście! Mam tak po prostu zniknąć z mojej klasy? Wykreślą mnie z dziennika? A co z tańcem? Miałam zacząć w nowej grupie! A co z Antosią? Z Martą? Przecież o mnie zapomną! Moje najlepsze przyjaciółki!
– Jeśli to prawdziwe przyjaciółki, to nie zapomną – odezwał się dziadek. – Szwecja nie jest tak daleko. Samolotem to tylko dwie godziny. Będziesz przecież do nas często przylatywać. Nie wyobrażam sobie, żeby było inaczej. I będziesz się z nimi widywać.
– A w nowej szkole będziesz mieć nowych kolegów – niepewnie dodała mama. – Tutaj nikt cię nie wykreśli, już wiedzą, że wyjeżdżasz na jakiś czas i że pewnie za parę lat wrócisz.
– Za parę lat? Wiecie, ile to jest parę lat? Nikt o mnie tu nie będzie pamiętać, nikt!
– Natalko, nie przesadzaj – wtrącił się tata. – Jest internet, Skype, telefon. Kiedy już wszystko sobie zorganizujemy, będziesz mogła zaprosić Antosię i Martę na ferie zimowe.
– Wszystko już zaplanowaliście, tak? – Łzy same napłynęły mi do oczu, chociaż bardzo nie chciałam płakać. – To po co ta głupia rodzinna narada? To nie jest żadna narada! To jest… to jest… zebranie informacyjne! – wykrzyczałam i poszłam do swojego pokoju.
Założyłam na uszy słuchawki, włączyłam muzykę i zwinęłam się w fotelu. Nie mogłam przestać płakać.
Potem nastąpiły trzy ciche i spokojne tygodnie. Udawałam, że wyjazd mnie nie dotyczy. Rodzice znikali na całe dnie. Już nie pracowali w szpitalu. Po kilka godzin uczyli się tego dziwnego języka. Dotarło do mnie, że ja też będę musiała się go nauczyć! Przecież mój angielski nie wystarczy! A może jednak… Właściwie to angielski był moim ulubionym przedmiotem w szkole. Ciekawe, czy Szwedzi mówią po angielsku… Nie! To wcale nie jest ciekawe! Nic nie jest ciekawe! Nie chcę jechać!
Babcia i dziadek dużo czasu spędzali z bliźniakami, bo ich przedszkole było w sierpniu zamknięte. A ja przesiadywałam u Antosi albo u Marty, albo one były u mnie. Też nigdzie nie wyjechały na wakacje.
– Nati, nie martw się – pocieszała mnie Antosia. – Pamiętasz, jak w pierwszej klasie wyjechał Sebastian? Ten, co chodził do Ic? Jego mama dostała pracę w Irlandii i najpierw sama pojechała, a on został z babcią. A po kilku miesiącach też pojechał do mamy. A teraz znowu jest w Polsce. Widzisz, jak to szybko zleciało?
– No ale jego nie było tylko rok, a poza tym – zastanowiłam się – chyba im się jest młodszym, tym łatwiej. Bliźniaki też się cieszą, że jadą. W kółko tylko gadają o tej Szwecji, sprawdzają wszystko na mapie i w internecie, a na dobranoc każą sobie czytać albo Dzieci z Bullerbyn albo Emila ze Smalandii.
– Wiesz co, Natalko? – wtrąciła się Marta. – Jeśli w tej Szwecji jest tak, jak w Bullerbyn, to chyba jest fajnie.
– No coś ty! – roześmiała się Antosia. – Przecież to staroć. Nawet moja babcia to czytała, jak była mała. Tak to tam było dawno temu.
– Ale to miasteczko, do którego jedzie Nati, też jest takie z czerwonymi domkami – broniła się Marta. – Bartek i Franek pokazywali mi na zdjęciach.
– Obiecajcie mi, że do mnie przyjedziecie. – Znowu zrobiło mi się okropnie smutno.
– Przyrzekamy – uroczyście odpowiedziały Antosia i Marta.
Jeszcze tydzień przed wyjazdem ciągle miałam nadzieję, że coś się zmieni. Że nagle rodzice zrezygnują. Albo że dyrektor szwedzkiego szpitala napisze, że jednak ich nie potrzebuje. Albo ktoś z Krakowa zadzwoni, że ma dla nich doskonałą pracę. Albo że zdecydują, żebym została z dziadkami.
Ale nic z tego. Ostatnie dni były już całkiem szalone i zrozumiałam, że nic i nikt nie powstrzyma naszej rodziny przed wielką przeprowadzką.
Moi rodzice chcieli, żebym grała na skrzypcach. Ale poddali się po dwóch latach lekcji. Trzy razy zmieniali nauczyciela. Ten trzeci powiedział im w końcu, że nic z tego nie będzie. To były najokropniejsze zajęcia, jakie mogli mi wymyślić. Straszliwie nudne i męczące. Bo ja chciałam tańczyć! Sami zresztą widzieli, że każdą wolną chwilę spędzam przed lustrem. Ćwiczyłam różne figury i układy, które podpatrzyłam w telewizji.
I bardzo dobrze się stało, bo właśnie kiedy zaczynałam pierwszą klasę, w domu kultury przyjmowali zapisy do nowej grupy tańca Junior Dance. Od pierwszych zajęć wiedziałam, że to jest to! Nie mogłam doczekać się piątku. Przez godzinę bawiliśmy się przy muzyce i poznawaliśmy różne tańce.
– Jesteście za mali, żeby od razu zdecydować się na jakiś styl – powtarzali nam instruktorzy. – Przede wszystkim macie się ruszać do muzyki.
Wszyscy się ruszali, skakali i kręcili w kółko. Potem zaczęły się już tańce i od razu wiedziałam, że najfajniejszy jest hip-hop. Sama zresztą ciągle ćwiczyłam go w domu. Dostałam nawet na urodziny płytę z kursem hip-hopu.
Kiedyś słyszałam, jak mama w kuchni mówiła do taty:
– Wolałabym chyba, żeby ona uczyła się innych tańców. Dlaczego nie ćwiczą z nimi walca albo tanga?
– Na walc i tango to ona ma jeszcze czas – tata był zupełnie innego zdania. – Ty nie wiesz, że teraz wszystkie dzieciaki chcą tańczyć tak, jak ci młodzi w telewizji? To są ich idole, tak jak naszymi byli piosenkarze.
– Wiem, wiem, ale ten hip-hop to jakiś taki… powyginany.
Tata roześmiał się głośno i zawołał mnie do kuchni.
– Natalko, czy wy się tylko tego hip-hopu uczycie w szkole tańca?
– No coś ty! – Musiałam im wszystko wytłumaczyć. – Ale hip-hop jest najlepszy, najfajniejszy. I pod koniec roku będziemy mogli zrobić jakiś układ razem i będzie występ. Przyjdziecie?
Oczywiście, że przyszli. Na koniec pierwszej klasy w domu kultury były pokazy i nasza ośmioosobowa grupa wystąpiła ze specjalnym układem. Ale się wszystkim podobało!
Po wakacjach miałam już zajęcia dwa razy w tygodniu. Hip-hopu uczył nas Radek, który nawet raz występował w telewizji. W naszej grupie był jego młodszy brat Maciek, który opowiadał nam, że Radek prawie dostał się do finału talent show. Na szczęście się nie dostał i dalej mieliśmy z nim zajęcia.
– Świetnie sobie radzą – mówił, kiedy tata odbierał mnie z domu kultury. – A siły mają więcej niż ja. Trzeba będzie w przyszłym roku podzielić ich na mniejsze grupy. Ta ósemka jest zupełnie zakręcona. Widać, że to kochają. Jak pan myśli, czy Natalia będzie mogła częściej przychodzić w przyszłym roku?
I tata powiedział, że tak! Że będę mogła ćwiczyć więcej! Że będę mogła przychodzić trzy, a może nawet cztery razy w tygodniu! I wszystkie obietnice na nic! Czy on już wtedy nie planował wyjazdu? Nie wiedział, że z hip-hopowych planów nic nie wyjdzie? A my już nawet mieliśmy nazwę dla naszej grupy. Nazwaliśmy się Ósemka. Po wakacjach mieliśmy ćwiczyć nowe układy. I co teraz? Znajdą kogoś nowego? A może zmienią nazwę na Siódemka?
Z pożegnania na lotnisku w Krakowie nie pamiętam prawie nic. Zresztą i babcia, i dziadek podejrzanie szybko nas uściskali i nie wchodzili z nami do hali odlotów. Babcia wyznała na pożegnanie:
– Zapisałam się na kurs komputerowy. Jutro zaczynam. Za kilka tygodni możecie się spodziewać pierwszych mejli ode mnie. Nie mogę być gorsza od dziadka!
To prawda. Dziadek doskonale radzi sobie z obsługą komputera. I sam się wszystkiego nauczył już na emeryturze.
– Jedyna korzyść z tego, że jedziecie, jest taka, że domowy komputer będzie teraz tylko do mojej dyspozycji – mówił. – Wam musi wystarczyć laptop.
Nie wiedział jeszcze, że teraz o miejsce przed monitorem będzie się musiał spierać nie z Frankiem i Bartkiem, a z babcią!
Z Martą i Antosią pożegnałam się kilka dni wcześniej. Dostałam od nich zdjęcie naszej trójki oprawione w ramkę.
– Masz je postawić na biurku w twoim nowym pokoju. Jak ci tylko będzie źle, popatrz na nas – powiedziała Marta, wręczając mi prezent. Rzeczywiście, miałyśmy na tym zdjęciu całkiem zwariowane miny. Zrobiła je nam pani na wycieczce klasowej w Pieninach.
Z panią też zdążyłam się zobaczyć. Przyszła do nas do domu dwa dni przed naszym odlotem. Akurat pokłóciłam się z mamą o pakowanie.
– Nie musisz brać tylu rzeczy, Natalko – mówiła. – Zaczynamy nowe życie, nasz dom ma być całkowicie urządzony. Ja właściwie pakuję tylko ubrania i trochę książek. A zabawki to już na pewno nie będą ci potrzebne, chyba już jesteś na nie za duża – popatrzyła na pudło przygotowane do wysłania, z którego wystawały moje pluszaki, lalki, a przede wszystkim ogon Batika.
– Tego też mi nie wolno? Bawić się?! – krzyczałam i na to właśnie weszła pani, której otworzył dziadek.
– Dzień dobry, Natalko, chyba nie najlepiej trafiłam, ale chciałam się z tobą pożegnać – powiedziała niepewnie pani. – Mam tu coś dla ciebie. – Wyjęła z torby zeszyt w okładce w kolorowe motyle. – Wiem, że dzisiaj mało kto pisze pamiętniki, prawie każdy zakłada w internecie blog. Ale mam dla ciebie propozycję. Chciałabym, żebyś każdego dnia zapisywała w tym zeszycie jedną ważną myśl. Coś, co ci się spodobało, coś, co cię zdenerwowało, albo coś, co chciałabyś zapamiętać. Ja robię tak od wielu lat i mam bardzo dużo takich zeszytów. Jeśli będziesz chciała, to po powrocie poczytamy razem to, co zapisałaś, i w ten sposób opowiesz mi o swoim pobycie w Szwecji. Bardzo ci zazdroszczę tej przygody, chociaż wiem, że ty nie widzisz w niej nic fajnego.
– Czego mi pani zazdrości? – Byłam nadal smutna i zła na mamę za te zabawki.
– Tego, że zobaczysz inny kraj i to nie tak, jak to się dzieje na wakacjach, kiedy tylko zwiedzamy i zaraz wyjeżdżamy. Będziesz mogła żyć trochę innym życiem, przekonać się, co robią twoi szwedzcy rówieśnicy, czym się od ciebie różnią, czy oglądają te same filmy, słuchają takiej samej muzyki, czym się interesują, jak spędzają wolny czas.
– Nic mnie to nie obchodzi – odburknęłam. – Wiem, jak chcę spędzać wolny czas. Chcę tańczyć w Junior Dance.
– Będziesz mogła rozmawiać po angielsku, pewnie też szybko nauczysz się szwedzkiego – przekonywała dalej pani. – Obiecaj mi, że z Bartkiem i Frankiem będziecie rozmawiać tylko po polsku. Nawet nie wiesz, jak szybko zapomina się swojego języka w obcym kraju.
– Jak Sebastian wrócił z Londynu, to ciągle wtrącał angielskie słówka! – przypomniałam sobie.
– Dlatego też daję ci pamiętnik. W nim obowiązuje tylko język polski! – Pani uściskała mnie na pożegnanie i popatrzyła na pudełko z zabawkami. – Mama chyba ma rację – uśmiechnęła się. – Kiedy ostatnio bawiłaś się lalkami albo pluszakami?
– Ale Batika nie zostawię – upierałam się.
– Batik to ten pasiasty kocur? – upewniła się pani. – Myślę, że jego to rodzice pozwolą ci nawet wziąć do samolotu jako bagaż podręczny. Twoi bracia na pewno mają gorzej – selekcja samochodzików, klocków i dinozaurów nie jest łatwa.
Ale w pokoju Bartka i Franka było podejrzanie cicho. Zajrzałyśmy do nich z panią. Na podłodze stały trzy pudła. Na jednym napisane było „Bartek”, na drugim „Franek”, na trzecim… „babcia i dziadek”. To było już prawie pełne.
– Babcia najbardziej lubi układać puzzle i budować zamek duchów, dziadek ścigać się na torze wyścigowym i jeździć kolejką. No to to im zostawiamy – wytłumaczył Franek.
– Dla babci jeszcze chińczyk, tyranozaur i diplodok, a dla dziadka straż pożarna i garaż – zdecydował Franek.
Zamknęłyśmy z panią drzwi do pokoju bliźniaków. Nasza pomoc nie była im potrzebna.
– Dlaczego tu są zielone autobusy?
– Po co ten znak z łosiem? To one tu chodzą po drogach?
– Czy tu wszyscy mają rowery?
– Dlaczego tu nie ma tramwajów?
– A jest metro?
Bliźniakom nie zamykały się buzie, odkąd wysiedliśmy z samolotu. Mnie przeciwnie. W ogóle nie chciało mi się gadać. Zrozumiałam, że nic już nie będzie tak samo. Że muszę się przestawić na nowe życie. Że nie wiem, jak długo to będzie trwało. Że już tęsknię do mojego błękitnego pokoju, do Antosi i Marty, do babci i dziadka, nawet do szkoły!
Na lotnisko w Sztokholmie przyjechał po nas wysłany przez szpital biały mikrobus. Kierowała nim młoda kobieta. Powiedziała do taty po angielsku, że mamy do pokonania sto kilometrów. I przedstawiła się nam wszystkim jako Lisa.
Jechaliśmy szeroką autostradą przez niekończące się lasy. Od czasu do czasu mijaliśmy małe wioski, które zupełnie nie przypominały rozrzuconych przy drogach polskich miejscowości.
– Patrz, Franek! Dom Emila! – wołał Bartek.
– Tato, czy to jest Smalandia? – pytał Franek.
– Nie, to Bullerbyn, patrz na te czerwone domki! – jeszcze głośniej krzyczał Bartek.
Lisa zapytała rodziców, o co chodzi bliźniakom. Kiedy usłyszała odpowiedź, roześmiała się głośno. I opowiedziała, że wiele domów w Szwecji przypomina domki z książek Astrid Lindgren.
– To typowa szwedzka architektura. Szczególnie na wsi i w małych miasteczkach. Każdy Szwed chciałby mieć czerwony drewniany domek z białymi okiennicami. A wasz dom najbardziej podobny jest do domu Pippi Långstrump.
– Pippi? Czy koń Pippi też tu będzie? A Pan Nilsson? – chłopcy się przekrzykiwali, a tata nie nadążał z tłumaczeniem.
Kiedy dojechaliśmy na miejsce, okazało się, że Lisa miała rację. Taki właśnie dom pamiętałam z filmu o Pippi. Duży, żółty, z wieżyczką i z wielkim ogrodem.
– To nasza willa. A w tej wieżyczce jest twój pokój, Natalko. Tak zdecydowaliśmy już w Polsce – powiedziała mama.
Lisa otworzyła drzwi i oddała klucz tacie. Pokazała nam pomieszczenia na dole, kuchnię, duży salon, pokój służbowy rodziców, a w piwnicy pralnię i spiżarnię.
– Resztę zobaczycie sami – uśmiechnęła się, pomachała nam na pożegnanie i wskoczyła do białego busa.
Na podłodze w salonie stały już pudła, które rodzice wysyłali przez cały miesiąc. Ale Batika miałam przy sobie w plecaku. Teraz powędrował ze mną do pokoju w wieżyczce.
Otworzyłam drzwi i… poczułam się jak w filmie. Pokój był jasny, z wielkimi oknami. Jedna ściana była półokrągła. I był niebieski, tak samo jak mój pokój w Krakowie! Meble też były podobne do tych, które zostały w domu. Wyjęłam z plecaka oprawione w ramkę zdjęcie naszej trójki. I już Antosia i Marta śmiały się do mnie, robiąc głupie miny.
W tym momencie do drzwi delikatnie zapukała mama.
– I jak, Natalko? Chyba nieźle, co? Przynajmniej na początek? Będziesz tu trochę jak księżniczka w zamkowej wieży. Ciekawe, czy jakiś rycerz na białym koniu kiedyś do ciebie przyjedzie? – uśmiechnęła się mama, a za nią do pokoju wepchnęły się bliźniaki.
– Ale masz super! Jakie okno! – wołał Franek.
– Jaki koń? Jaki koń do niej przyjedzie? Ten Pippi? Ten w czarne plamki? – Chłopcy trajkotali jak nakręceni.
W końcu popędzili do swojego pokoju. Rodzice nigdy ich nie rozdzielali, bo Franek i Bartek nie mogli bez siebie żyć. Wszystko robili razem. Ciekawe, jak długo tak będzie. Mieli więc wspólny pokój, a w nim stało oczywiście piętrowe łóżko, tak jak w Krakowie. I ściany, i meble też były podobne. Nawet dywan mieli taki jak w domu – mogli się na nim bawić samochodzikami, bo udawał ulice, skrzyżowania i parkingi.
Tata wnosił na górę pudła z rzeczami. Na rozpakowanie mieliśmy trzy dni. Potem wszystko miało się zacząć na nowo. Nowa praca rodziców, nowe przedszkole bliźniaków, no i moja nowa szkoła. Nasze nowe życie.
– Chyba już trochę lepiej, Natalko, prawda? – Mama objęła mnie, kiedy schodziłyśmy po schodach do salonu. – Teraz naprawdę musimy się trzymać razem. Nam też nie jest łatwo. Kiedy pomyślę sobie, że za trzy dni zaczynam pracę w zupełnie nowym miejscu, gdzie nie znam nikogo, to skóra mi cierpnie. Tak że doskonale cię rozumiem, ale mamy trochę dobrych wiadomości. Za godzinę zwołujemy naradę rodzinną. Ten zwyczaj przenosimy do nowego domu!
Czy to były dobre wiadomości? No nie wiem. Pierwsza była taka, że rodzice będą pracować o wiele mniej niż w Polsce. Czyli będą mieli więcej czasu dla nas. Na wycieczki, na czytanie, na zabawę. Druga była taka, że jutro jesteśmy zaproszeni na kolację do sąsiadów mieszkających na tej samej ulicy.
– O nie – jęknęłam. – I trzeba będzie mówić po angielsku. Mogliście dać nam jeszcze trochę czasu na przyzwyczajenie się.
– Nasi sąsiedzi to Polacy – uśmiechnęła się mama. – To właśnie ta niespodzianka. Mieszkają tu już pół roku. Ta pani pracuje w tym samym szpitalu co my. I mają córkę o rok młodszą od ciebie, Natalko. Nie może się doczekać spotkania z tobą.
– Szkoda, że nie starszą – westchnęłam. – A jak ona ma na imię?
– Nie wiemy – odpowiedział tata. – W ogóle niewiele wiemy o tej rodzinie. Zadzwonili do nas do Polski, kiedy dowiedzieli się, że będziemy razem pracować, a potem zaprosili nas na kolację. Jest jeszcze jedna dobra wiadomość. Franek i Bartek będą mieć w przedszkolu panią, która mówi po polsku. Okazało się, że jest nas, Polaków, spora grupka w tym miasteczku.
Wieczorem wyjęłam z plecaka zeszyt z motylkami. Jedna myśl – tak powiedziała pani. Mogłabym napisać kilka stron. Tyle się dzisiaj wydarzyło! Ale napisałam tylko:
Czy to będzie DOM? Nie wiem. Ale mój pokój w wieżyczce jest prześliczny.
A potem wsunęłam się pod kołdrę. Myślałam o Krakowie, o Marcie i Tosi. Nie było ich na czacie. Nie mogłam się wygadać. Przytuliłam się do Batika i łzy same mi popłynęły.
Rozpakowanie rzeczy poszło nam bardzo szybko. Nie było ich zresztą wiele. Dom był zupełnie urządzony, w kuchni mieliśmy wszystkie potrzebne sprzęty, w oknach wisiały kolorowe zasłony, nawet kwiatki stały w doniczkach na parapetach.
– Czemu nie ma firanek? – zapytałam mamę, która właśnie układała w szafie ręczniki i pościel.
– Zwróć uwagę na inne domy na naszej ulicy. Nigdzie nie ma firanek. To chyba nasza polska specjalność. Szwedom, zdaje się, wystarczają te kolorowe szmatki i rolety.
– Rolety też się nam przydadzą – wtrącił tata. – Szczególnie późną wiosną i latem. Tutaj, na północy, bardzo długo w nocy jest jasno. I żeby móc zasnąć, trzeba opuszczać rolety. Pamiętam, jak byłem tu dawno temu, jeszcze na studiach. Pierwsza moja noc w Szwecji – noc świętojańska. I było całkiem jasno, jak w dzień. Cały czerwiec i lipiec chodziłem niewyspany, bo przecież trzeba było codziennie rano wstawać na praktyki w szpitalu.
– W czerwcu i w lipcu to ja będę w Polsce – odpowiedziałam zdecydowanie. – I żadne rolety nie będą mi potrzebne. I poproszę firankę w moim pokoiku w wieżyczce.
– To się na pewno da załatwić – uśmiechnęła się mama. – Tymczasem wołaj bliźniaki, jeszcze przed kolacją wybierzemy się na spacer. Musimy poznać nasze nowe miejsce do życia. Wszyscy musicie się też nauczyć nowego adresu. Mieszkamy przy Rosgatan 30. I już wiem, że to znaczy ulica Różana. Pachnący adres!
W tym nowym miejscu do życia było trochę tak, jak się spodziewałam. Nic nadzwyczajnego. Domy trochę inne, rynek o wiele mniejszy niż nasz w Krakowie, ani się nie umywał! Dużo sklepów i wszędzie ścieżki rowerowe.
– Chyba musimy sobie sprawić rowery – stwierdził tata. – Zupełnie zapomniałem, że to tutaj ważniejszy środek lokomocji niż samochód. Tylko najpierw bliźniaki muszą nauczyć się jeździć.
– Ja umiem! – zawołał oczywiście Franek.
– Ja też! – zawtórował mu Bartek. – Tylko muszą być takie małe kółka!
– Od takich zaczniemy – przytaknął tata. – A Natalce i nam należą się prawdziwe miejskie rowery. Musimy się zorientować, czy to duży wydatek.
To wcale nie był duży wydatek. Okazało się, że na mamę i tatę rowery czekały w garażu. „Służbowe”, jak było na nich napisane. Znaleźliśmy też sklep z używanymi rowerami. I za „przyzwoitą cenę”, jak stwierdził tata, Franek i Bartek dostali swoje małe czterokołówki, a ja zielony jak żabka damski rower z koszykiem przy kierownicy. Takie koszyki rowerowe miały wszystkie dziewczyny.
Od razu pojechaliśmy na wycieczkę do lasu i nad jezioro. Woda była co prawda bardzo zimna, ale i tak się wykąpaliśmy.
– To chyba ostatnia kąpiel tego lata – westchnęła mama, wycierając bliźniaki do sucha. – Ale tu pięknie!
– I zatrzęsienie jagód! – zawołał tata, kucając na skraju lasu. – Coraz bardziej mi się tu podoba!
– Nam też! Nam też! – wołali Franek i Bartek, pędząc do taty. – Superwakacje!
– Faktycznie, jest trochę jak na wakacjach – stwierdziła mama. – Szkoda, że za dwa dni zaczynają się obowiązki.
– Jakbyśmy byli w Polsce, to mielibyśmy jeszcze dwa tygodnie wolnego. – Nie mogłam zrozumieć, dlaczego w Szwecji rok szkolny zaczyna się w połowie sierpnia.
– Tak, ale za to w czerwcu ty będziesz miała już wakacje, a twoi koledzy w Polsce jeszcze będą siedzieć w ławkach. – Tata na wszystko miał gotową odpowiedź.
– Do czerwca jeszcze bardzo daleko. – Znowu zrobiło mi się smutno. – Nie wiem, jak ja to wytrzymam.
– Wracajmy – zadecydował tata. – Czeka nas jeszcze wizyta u nowych znajomych.
Wracaliśmy inną drogą. W naszą ulicę Różaną wjechaliśmy od drugiej strony. Na rogu po prawej stał bardzo stary dom. Niebieska farba obłaziła ze ścian. Ogród był zarośnięty wysoką trawą. Dom wyglądał na niezamieszkały i bardzo się różnił od kolorowych, wesołych domków stojących wzdłuż ulicy. Ale miał dużą werandę, na której stały dwa wiklinowe fotele.
– To dom duchów. – Franek aż się zatrzymał z wrażenia przy furtce.
– No, taki jak w tym filmie, nie, Franek? – Bartek zsiadł z roweru i zaglądał do ogrodu przez szparę w wysokim ogrodzeniu.
– Ciekawe, czy ktoś tam mieszka – zastanawiał się Franek.
– No przecież duchy! Takie okropne, co latają w nocy! Buuu! – straszył wszystkich Bartek.
Przez moment wydawało mi się, że w oknie na parterze poruszyła się firanka. A właśnie! W oknach były prawdziwe białe firanki! To chyba musiał tu ktoś mieszkać! Ktoś nie bardzo szwedzki…
Długo nie mogłam zasnąć. Przewracałam się z boku na bok, przytulałam do Batika, a sen nie przychodził. Ale miałam bardzo dużo do przemyślenia. Przede wszystkim myślałam o Karinie.
Kiedy po południu zadzwoniliśmy do drzwi niewielkiego domku, tak samo żółtego jak nasz, otworzył nam wysoki uśmiechnięty pan.
– Rodzina Majewskich? Witamy na ulicy Różanej! Cieszymy się, że będziemy sąsiadami. Zapraszam do środka.
Tam właśnie poznałam Karinę. I nie wiedziałam, jak się mam zachować, bo Karina nie przybiegła na spotkanie z nami. Ona przyjechała na wózku inwalidzkim. Mama i tata też wyglądali na zaskoczonych. A Franek i Bartek tylko krzyknęli do niej „cześć” i popędzili do ogrodu za czarnym labradorem.
– Chłopcy! Nie zapytaliście, czy można! – mama zdenerwowała się na bliźniaków. – Zostawcie psa w spokoju!
– Nie, nie! – śmiała się Karina. – On bardzo lubi szaleć z dziećmi w ogrodzie. Ze mną nie bardzo może. I jest łagodny. Taro! Szukaj piłeczki!
Pies z nosem przy ziemi biegał po ogrodzie, aż w końcu znalazł niebieską piłeczkę pod drewnianym stołem, zastawionym jedzeniem. Szturchając ją pyskiem, zachęcał Bartka i Franka do zabawy.
– No to poznaliście już wszystkich członków naszej rodziny – powiedział pan Nowicki. – Taro zamieszkał z nami dopiero tutaj, w Szwecji. Jest psem Kariny, jej przyjacielem i terapeutą.
– Jak to terapeutą? – nic nie rozumiałam.
– Opowiemy wszystko przy kolacji, dobrze? – mama Kariny zaprosiła nas do stołu.
Ale właściwie wcale nie pamiętam, co jedliśmy, tak byłam przejęta historią Kariny i Taro.
Karina miała wypadek dwa lata temu. Wpadła pod samochód. Potem długo leżała w szpitalu. Na początku nie było nawet wiadomo, czy będzie mogła sama siadać.
– Uczyłam się wszystkiego od początku, jak niemowlak – kiwała głową Karina. – Nawet mówić nie umiałam. Ale już mi idzie coraz lepiej.
Rzeczywiście, Karina mówiła trochę niewyraźnie, ale wcale mi to nie przeszkadzało. Opowiadała, że ma zajęcia z logopedą.
– Teraz już tylko dwa razy w tygodniu. Raz po polsku, a raz po szwedzku. Czasem wszystko mi się miesza!
Ta Karina była taka uśmiechnięta! Nie wiem, co bym zrobiła, jakbym musiała jeździć na wózku! Przede wszystkim nie mogłabym tańczyć! Ani jeździć na rowerze. Ale za to Karina miała Taro.
– Taro mieszka z nami od trzech miesięcy – opowiadał tata Kariny. – Ciężko pracuje. Jest przygotowany do pomocy Karince. Codziennie razem ćwiczą, a że dobrze się dogadują, to fundacja, od której go dostaliśmy, zdecydowała, że może u nas zamieszkać.
Taki pies to jest czasem mądrzejszy niż człowiek. Tak mówi Karina. Kiedy zakłada mu się niebieski kubraczek, zaczyna pracować. Czyli pomagać Karinie. Pilnuje, żeby nie spadła z wózka, kiedy robi coś trudnego, podnosi jej różne przedmioty, potrafi nawet otworzyć szufladę i przynieść telefon. W nagrodę dostaje chrupki. Karina nazywa je smaczkami.
– Ale jak nie dostanie smaczka, to też jest grzeczny i też wykonuje polecenia. Bo czasem kończy mi się zapas w woreczku.
Woreczek Karina ma zawieszony na wózku, żeby Taro nie musiał zbyt długo czekać na nagrodę.
– Taro jest też normalnym, młodym psem, który lubi się wyszaleć – opowiadała pani Nowicka. – Doskonale wie, kiedy Karina jest pod opieką, i wtedy szaleje jak dzisiaj.
Bo Taro właśnie tarzał się z bliźniakami po trawniku. Z czarnego pyska zwisał długi różowy jęzor. Czasem lizał nim Franka, czasem Bartka. Ciekawe, czy ich rozróżniał?
– Ale ten pies jest super! – Po powrocie do domu chłopcy nie mówili o niczym innym. – A czemu oni powiedzieli, że on pracuje?
– No bo Taro ma zawód, to pies terapeuta – tłumaczył tata. – Na pewno nieraz zobaczycie go przy pracy, jak będzie na przykład odprowadzał Karinę do szkoły. Jest z nią na każdej lekcji.
– I kiedy pomaga Karince, nie może bawić się z innymi dziećmi. To właśnie jego praca – dodała mama. – Tata Kariny opowiadał mi, że od czasu, kiedy pojawił się u nich Taro, Karina zrobiła wielkie postępy. Jest weselsza, o wiele pewniejsza siebie i z chęcią chodzi do szkoły.
Taka jest ta Karina. Jak dobrze, że mieszka niedaleko. Zrobiłam jej i Taro zdjęcie w ogrodzie. Zaraz je wyślę do dziadków i do dziewczyn.
A w motylkowym zeszycie? To samo:
Poznałam dzisiaj Karinę i Taro. Czy będą moimi przyjaciółmi?
Dalsza część książki dostępna w wersji pełnej