Oferta wyłącznie dla osób z aktywnym abonamentem Legimi. Uzyskujesz dostęp do książki na czas opłacania subskrypcji.
29,98 zł
14,99 zł
Najniższa cena z 30 dni przed obniżką: 29,98 zł
Autor, najmłodszy syn generalnego gubernatora okupowanych ziem polskich, Hansa Franka, jest wyjątkiem wśród potomków nazistowskich dygnitarzy. Nie przemilcza mrocznych dziejów swoich przodków, ale od lat bezkompromisowo próbuje się z nimi rozliczyć. W książce Moja rodzina i jej kat dokumentuje studium upadku swojego ojca, opisując kolejne etapy kariery w szeregach narodowych socjalistów, a po zakończeniu wojny uwięzienie, proces norymberski, wyrok i egzekucję Franka w październiku 1946 roku.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 382
Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Czas: 11 godz. 5 min
Lektor: Marcin Procki
Z drżącym sercem
dedykuję
mojej matce
i nieżyjącemu już rodzeństwu
Moja cela, do której po krótkiej przemowie wprowadził mnie osobiście wyższy rangą komendant obozu, jest stosunkowo duża i jasna. Bawarskie, ojczyste powietrze wpada tu dniem i nocą przez uchylony przeze mnie świetlik, a wysokie sklepienie pomieszczenia przypomina kaplicę. Gdy wczoraj dostarczono mi przez klapę w drzwiach pierwsze śniadanie (kawa zbożowa), byłem wręcz szczęśliwy. Do świeżego rodzimego powietrza otrzymałem jeszcze ciemny bawarski chleb i naszą wiejską kiełbasę. Pierwszy kawałek chleba ucałowałem wczoraj ze wzruszenia. Był on dla mnie niczym dobry zwiastun Bawarii, mojej ojczyzny, mojego rdzennie niemieckiego kraju. Smakiem przypominał ten „wojskowy”, ale czyż nie jedzą go teraz wszyscy moi rodacy w naszej zrujnowanej ojczyźnie? I z tego powodu byłem też szczęśliwy, dzieląc niejako ich los, bo znów poczułem się równy między nimi.
Oto siedzi zatem w celi numer piętnaście Hans Frank, a raczej doktor Hans Frank, doktor prawa, Reichsleiter (komisarz Rzeszy) odwołany przez Führera, ale pozostający do końca wojny w gabinecie ministrów Rzeszy na stanowisku ministra bez teki i krwawego gubernatora na okupowanych terenach Polski. Ma czterdzieści pięć lat. Zeszczuplał i częściowo wyłysiał. Jego lewa ręka trzęsie się mimowolnie od czasu dwóch prób samobójczych podjętych zaraz po schwytaniu w maju 1945 roku. Uzębienie bez zmian. Przy wzroście sto siedemdziesiąt sześć centymetrów waży osiemdziesiąt trzy kilogramy i czterdzieści cztery gramy. Zgodnie z internetowymi kalkulatorami jego BMI (wskaźnik masy ciała) wynosił wtedy 27,1 i zważywszy na jego wiek, nie był w normie. Ale jak Frank sam pisze w listach, „dzięki zdrowej, zrównoważonej diecie i regularnym ćwiczeniom” planuje „stopniowo zredukować wagę”.
Trudne to zadanie dla lokatora celi więziennej.
Po aresztowaniu okazało się, że nie tylko wskaźnik masy ciała jest nie do końca w porządku, ale także mózg Franka nie funkcjonuje jak należy. Otóż dwa lata wcześniej ten miłośnik przeżuwania bawarskiego chleba, szydząc, przepowiadał przyszłość swojemu przyjacielowi z młodości: „Ty będziesz profesorem, a ja skończę na szubienicy”. I teraz nasz ojciec musi walczyć o własną głowę. Z tych jego zamków, pałaców, willi, opancerzonego, wypasionego mercedesa, obrazów, takich jak Dama z łasiczką Leonarda da Vinci, dwóch dzieł Rembrandta i Portretu młodzieńca Rafaela oraz pedantycznie gromadzonych zbiorów bibliotecznych – Bavarica ‒ niewiele już pozostało:
Mój cały majątek mieści się teraz w jednym niewielkim pudle, gdzie przechowuję bieliznę podarowaną mi przez Amerykanów. Ale jakie to ma znaczenie. Nie tylko w odniesieniu do mojej egzystencji, ale szczególnie do sytuacji, w jakiej się znalazłem. Moje koszule, chustki, skarpety i slipy ciągle muszę prać i suszyć, a to jest prawdziwy problem.
Hans Frank po pierwszej próbie samobójczej. Maj 1945
Od czasu jego aresztowania czwartego maja 1945 roku, a więc cztery dni przed oficjalnym zakończeniem wojny, nie miał żadnych kontaktów z rodziną.
Ale czy były mu potrzebne?
Z tą przeklętą, wyrafinowaną żoną Brigitte, która ma nad nim przewagę i zamieniła jego życie intymne w koszmar?
Z tą próżną, znaną z lenistwa i zarozumiałą najstarszą córką Sigrid?
Z wiecznie przygnębionym najstarszym synem Normanem, który wkuwa bezmyślnie łacinę?
Z tą drugą córką, Gitti, przesadnie ckliwą, która go uwielbia?
Czy z drugim synem, Michelem, który urodził się z paskudną zajęczą wargą, a może z najmłodszym, Nikim, który wiecznie milczał i wytrzeszczał oczy, a jeszcze w lutym połamał mu zauszniki w okularach do czytania, patrząc na niego spode łba tępym wzrokiem? W dodatku nigdy nie był do końca pewien, czy to rude brzydactwo jest w ogóle jego synem.
Brigitte Frank w roku 1946. W tle portret jej męża namalowany w 1939 roku przez Hermanna Barrenscheena
Albo chociażby z własną matką, córką monachijskiego kupca, handlującego towarami kolonialnymi w obskurnym sklepie? Pojawiła się ponownie w życiu syna, gdy już zrobił karierę i w jego pałacu w Krzeszowicach (Kressendorf) czy na Wawelu w Krakowie udawała dumnie matkę króla.
A może ze swoją wiecznie znerwicowaną, okropnie wyglądającą siostrą Lilli? Ileż miał przez nią nieprzyjemności! Kazała się kiedyś zawieźć do obozu koncentracyjnego w Płaszowie, do Amona Götha1, i tam od bliskich śmierci Żydów wyłudzała kosztowności, mamiąc, że jest siostrą potężnego generalnego gubernatora i możliwe, że będzie mogła pomóc. A może z ojcem prawnikiem, oszustem matrymonialnym wyrzuconym z izby adwokackiej, który piętnastego marca 1942 roku prosił go o przesłanie piętnastu gramów złota na „naprawę protezy”, kończąc list zawołaniem „Heil Hitler!”? Brigitte mogła faktycznie przesłać mu jeden z wielu klejnotów, które zagrabiła w Polsce, o czym już plotkowano w Berlinie.
O Boże, cóż za rodzina mnie otacza!
Nawet z największą miłością swojego życia, Elisabeth Karoline Sophie, nazywaną Lilly ‒ w której podkochiwał się już jako dziecko i która znów pojawiła się w jego życiu w 1942 roku ‒ nie mógł współżyć w ostatnich miesiącach na wolności, by dać upust swemu pożądaniu, ani zaplanować z kochanką wspólnej przyszłości, chociażby na złość Brigitte.
Przez trzy miesiące urzędował jeszcze wraz z ostatnimi oddanymi przyjaciółmi w swojej nowej siedzibie w Neuhaus am Schliersee. Został mu przydzielony pensjonat Bergfrieden, wcześniej będący kawiarnią. Cóż za żałosny substytut jego biura na Wawelu w Krakowie!
A teraz ta najgorsza przeprowadzka do celi w więziennym skrzydle norymberskiego Pałacu Sprawiedliwości.
Został sam.
Gdy miesiącami przygotowywałem się do napisania tej książki, coraz bardziej wczuwałem się w tę jego narastającą klaustrofobię. Amerykańscy strażnicy dniem i nocą obserwowali go przez wizjer w drzwiach celi, nie spuszczając z oczu. Tylko w toalecie po prawej stronie od wejścia mógł liczyć na chwilę intymności. Musiał spać na plecach, zawsze z widocznymi na wierzchu koca rękami. Światło w nocy było jedynie przyciemnione, nigdy zgaszone. Raz dziennie pozwalano mu na godzinny spacer po dziedzińcu więziennym. Posiłki jadł wspólnie z innymi więźniami. W celi mogli go odwiedzać jedynie psychologowie, psychiatrzy wojskowi, czyli Douglas M. Kelley, Gustave M. Gilbert i Leon Goldensohn. Raz na tydzień kąpiel, a codziennie rano zimny prysznic.
Proces nie rozpoczął się jeszcze, ale ojciec już miał obrońcę. Był nim doktor Alfred Seidl z Monachium, człowiek tak mizernego wzrostu, że współwięzień Hermann Göring2 kpił sobie z niego: „Ten ledwie sięga nad pulpit mównicy!”.
Mój ojciec lubił doktora Seidla, ale on ojca mniej. Gdy po latach robiłem z nim wywiad, chętniej mówił o swoim innym kliencie, którym był Rudolf Hess3. Przypuszczam, że Seidl źle znosił narastającą u ojca bigoterię.
Dzieci Franków: Norman, Michel, Niklas (Niki), Sigrid, Gitti. Schoberhof, 1941
Pensjonat Bergfrieden, w którym ojciec miał swoje biuro przed aresztowaniem, znajduje się w Neuhaus, w dzielnicy Josefsthal. Tam też właściwie mieszkał. W ciągu trzech miesięcy między ucieczką a aresztowaniem tylko od czasu do czasu odwiedzał Schoberhof – przebudowaną chłopską zagrodę, gdzie mieszkała jego żona z pięciorgiem dzieci. Trójka najstarszych ‒ Sigrid, Norman i Gitti ‒ bardzo przeżywała rozstanie rodziców. Najbardziej chyba Gitti, która miała wtedy dziesięć lat, choć Michel i ja z pewnością też, bo rozłąka bez wątpienia miała na nas wpływ, ale najcięższy czas zaczął się dla nas obu dopiero z chwilą upadku Trzeciej Rzeszy.
Ponieważ w czasach reżimu nazistowskiego rodzice spędzali większość życia poza domem, oddając się z upodobaniem zachłannym zakupom i planowaniu kolejnych zbrodni, nasze wychowanie pozostawało w rękach niani Hilde, wspaniałej, wesołej, pełnej ciepła kobiety po dwudziestce. To ona zaszczepiła w nas, dzieciach Franków, wszystko to, co było dobre ‒ poczucie humoru, radość, empatię, ludzkie odruchy współczucia.
Kiedy odwiedziłem ją przy okazji pisania mojej pierwszej książki, by pomogła wyjaśnić mi kontekst tych wszystkich dziwnych przebłysków wspomnień, które noszę w sobie, była już bardzo chora na raka, ale nadal uśmiechała się serdecznie, a pod koniec spotkania wyznała mi, jak to kiedyś nasz kucharz w Schoberhofie ze złości na panią nadminister (Frau Reichsminister)4, która po raz kolejny zbyt obcesowo potraktowała swój personel, wspiął się na stołek w kuchni i nasikał do wazy z zupą, po czym podano ją do stołu.
„A czy ty wiesz, Niki, co powiedziała twoja mama kelnerce, gdy ta sprzątała już talerze? »Proszę przekazać kucharzowi, że zupa była wyborna, absolutnie wyborna!«”.
Ojca nie było na tej wytwornej kolacji wydanej przez matkę dla miejscowych dygnitarzy nazistowskich. Dlatego ta scena nie mogłaby go rozbawić tak jak mnie, jego najmłodszego syna, który zdążył się już od tamtego czasu zestarzeć. Dwudziestego szóstego sierpnia 1945 roku ojciec nadal opisywał swoje życie w celi.
Patrzę na reprodukcję głowy Świętego Floriana autorstwa naszego słynnego Mistrza z Kefermarkt5, na doskonale wyrzeźbioną w brązie twarz statecznego mężczyzny, którego spojrzenie skierowane do wewnątrz sprawia wrażenie, jakby był świadomy swojego bolesnego przeznaczenia. Jest to jedyny artystyczny akcent celi norymberskiego więzienia, które stanowi teraz wyłączną, dostępną dla mnie strefę ziemską. Przywiozłem ze sobą tę kartkę z niemieckiego ozdobnego kalendarza, który otrzymaliśmy w luksemburskim Palace-Hotel w Mondorf-les-Bains, abyśmy mogli w nim, gdy zechcemy, odnotowywać przebieg internowania. Przebywałem w tym miejscu odosobnienia przez ponad trzy miesiące w gronie tych wszystkich ludzi znanych mi z czasów Adolfa Hitlera, których zwycięzca uwięził teraz za kratami. Zapewniono nam znośne warunki bytowania, ponad czterdziestu mężczyzn traktowano przyzwoicie i otoczono opieką. Hotel w Mondorf sprawiał nieco przygnębiające wrażenie, pełniąc obecnie funkcję miejsca internowania polityków, nazywanych teraz przez zwycięskich wrogów przestępcami.
W lipcu 1945 roku niemiecki dziennikarz i pisarz Walter Hasenclever odwiedził internowanych w Mondorf i odniósł wrażenie, że spotyka zupełnie innego Hansa Franka niż ten, którego zachowanie miałoby przynosić wstyd obcym, a w moim przypadku wstyd rodzinie: „Gubernator generalny Hans Frank miał w Mondorf swoją oddzielną strefę. Nie musiał stykać się z innymi. Od rana do wieczora, kiedy nie spożywał posiłków i nie był przesłuchiwany, poruszał się tam i z powrotem po tarasie przed hotelem, chwiejnym krokiem, z modlitewnikiem, robiąc rachunek sumienia. Szeptał modlitwy, odmawiał różaniec i każdą wolną chwilę poświęcał na pokutę. Jednocześnie starał się, aby podczas tych praktyk wszyscy go widzieli. Wprawdzie było to irytujące dla współwięźniów, ale w rozmowach nie brakowało im jego towarzystwa, bo mogli do woli kpić sobie ze świeżo upieczonego pokutnika, co jednak nie zbijało go z tropu w tej nowej roli”.
To jego manifestowanie nowo odkrytej religijności zawsze przypomina mi książkę Die fromme Helene (Pobożna Helene) Wilhelma Buscha6 i ciarki mnie przechodzą.
Hasenclever przedstawia druzgocące, „formalne” oświadczenie: „Frank był właściwie przystojnym mężczyzną. Miał mądrą, można nawet rzec subtelną twarz ze zmysłowymi, bardzo miękkimi ustami, które sugerowały, że być może potrafi powiedzieć coś więcej poza wyświechtanymi frazesami. Frank był właściwie usposobiony artystycznie. Ale jednocześnie, co można było wyczytać z jego ust, był sadystą. Miękkość tych ust zdradzała wyraźne okrucieństwo, któremu niepohamowanie dawał upust także w Polsce”.
Pod zdjęciem grupy więźniów internowanych w Mondorf „Time” napisał:
Ten niezwykły portret grupowy, który na pierwszy rzut oka wygląda jak zgromadzenie członków elitarnego klubu, jest nim faktycznie: większość z nich to byli przywódcy nazistowskich Niemiec. Neurotyczny Göring, przechodzący kurację morfiną, stracił piętnaście ze swoich ponad stu dwudziestu kilogramów wagi, ale wyglądał całkiem nieźle pośrodku grupy, gdy zajął swoje miejsce w pierwszym rzędzie. Największy żydożerca Streicher płakał i bił się w piersi ze wstydu, ponieważ sierżant amerykański żydowskiego pochodzenia dał mu w prezencie kakao i krakersy. „Rzeźnik Polski” Frank przybył rozhisteryzowany i ubrany jedynie w bieliznę.
Zatem „rzeźnik Polski” został przywieziony do Mondorf w samej tylko bieliźnie. On, który zawsze był ubrany perfekcyjnie, uwielbiał siebie oglądać w każdym ze swoich stu dziesięciu mundurów, poruszał się teraz chwiejnym krokiem, chodząc w samych tylko gaciach po korytarzach wytwornego Palace-Hotel w Mondorf-les-Bains w Luksemburgu, który został przekształcony w więzienie! Być może dyrektor więzienia Burton C. Andrus celowo z początku pozostawił Franka bez spodni, aby okazać pogardę Amerykanów i upokorzyć „rzeźnika Polski”, który na długo przed zakończeniem wojny znalazł się na pierwszym miejscu listy zbrodniarzy wojennych „New York Timesa”.
Teraz w Norymberdze Hans Frank pisał:
Stanowimy znacznie pomniejszoną grupę i żyjemy tu w trudniejszych warunkach. Styl życia jak to w więzieniu, różnica polega jedynie na szczególnym charakterze więzionych i nadzorze wojskowych. Oprócz ryciny z placem i rzeźbą Świętego Floriana nie rozstaję się z trzema książkami: Biblią w tłumaczeniu Marcina Lutra przekazaną mi przez organizację pomocy dla jeńców wojennych; tomem Wprowadzenie do filozofii doktora Maxa Apela i wreszcie uroczą książką autorstwa Angielki Esther Meynell – Mała Kronika Anny Magdaleny Bach, żony Johanna Sebastiana. Ten ostatni tomik cenzor więzienny był zobowiązany ostemplować na czerwono z adnotacją „dopuszczone przez cenzurę”, a to potwierdzało tylko, że współczesne armie wszystkie są umuzykalnione.
W powyższym tekście pobrzmiewają ironia i rozgoryczenie: bo jakże można tak traktować wysoko postawione osobistości Rzeszy!
W kolejnym podobnie:
W żelaznej ramie mojego łóżka znajduje się materac, na którym starannie ułożono pięć wełnianych koców. Dopełnieniem wyposażenia celi są stół i krzesło. Gdybym mógł przewidzieć, jako bawarski minister sprawiedliwości, któremu w latach 1933–1938 podlegały wszystkie więzienia w tym kraju, że pewnego dnia znajdę się w jednym z nich, wyposażyłbym je bardziej komfortowo.
O fakcie, że bawarskim ministrem sprawiedliwości został dopiero w wyniku niedemokratycznego przejęcia rządu przez nazistów dziesiątego marca 1933 roku, nie warto jego zdaniem wspominać. Nie wspomina też, że zamiast modernizować cele więzienne, zakazał występowania w sądach żydowskim prawnikom, co było jedną z jego pierwszych oficjalnych decyzji.
Przebywam w niewoli ponad trzy miesiące. Już nie jestem panem swojego życia, a jedynie obiektem w planach innych. Los tak zrządził.
To tutaj po raz pierwszy pojawia się słowo „los”. Będzie mu towarzyszyć, podobnie jak jego żonie, przez cały czas trwania procesu: niezliczoną ilość razy będą zapewniać się nawzajem, że to jedynie zrządzenie losu, że on znalazł się w więzieniu, a ona została doprowadzona na skraj całkowitego ubóstwa. Żadne z nich nie miało na to wpływu. Ani on, choć według Reichsgesetzblatt (Dziennika Ustaw Rzeszy) jako zastępca Hitlera był politycznie odpowiedzialny za każde morderstwo w Generalnym Gubernatorstwie, ani ona, choć bez skrupułów pławiła się u jego boku w luksusach. Nigdy wtedy nie wpadła na to, by powiedzieć: „Hans, jak możesz! Wycofaj się natychmiast! Służysz zbrodniczemu reżimowi! Poza tym Hitlerowi śmierdzi z ust!”. A on nie zapytał jej: „Jak możesz robić zakupy w moich gettach po cenach, które sama dyktujesz?”. Poza tym sam mógł podjąć decyzję, mówiąc: „Mam dość, poddaję się! Każę teraz lekarzowi wystawić zaświadczenie stwierdzające, że nie jestem już fizycznie ani psychicznie zdolny do służenia mojemu ukochanemu Führerowi!”.
Zamiast tego Hans Frank, siedząc w celi, nadal filozofuje, dowodząc swojej niewinności:
Jeśli nie można racjonalnie zrozumieć potęgi powstawania i przemijania, życia i śmierci, pozostaje jedynie pełna przeczucia wiara, którą otacza nieprzystępna tajemnicza mgła: koniec zależy od początku, ale nie od nas. Podobnie jak działanie słońca, które wpływa na całą aktywność ziemi, ale jest niedostępne. Minęły trzy miesiące – już! – Dopiero! Kto wie?
Jeśli zaszyłbym się z nim w jego celi, usiadłbym przed tą samą kartką i pisałbym tym samym ołówkiem, to czułbym zapewne w sobie to przerażające wahanie między nadzieją a strachem przed śmiercią. Ten chaos emocji widać także w następujących zdaniach:
Myślenie zawodzi. Masz w sobie coś w rodzaju automatycznej policji myśli, która zapobiega generowaniu przez ciebie lekko już zatartych barwnych obrazów – które rozczulają cię do łez, bo nie ma już powrotu do tego wszystkiego, co było twoje, do tych wszystkich, którzy są i byli twoi.
„Jego” była kiedyś Brigitte, kiedy Hans ją jeszcze kochał, co widać w jego liście z dwudziestego lutego 1930 roku. „Droga Weibelen” – oboje zawsze używają w listach formy „Weibelen” zamiast „Weibilein” (kobietka), przypuszczalnie ten błąd ortograficzny popełniła matka we wczesnych, szczęśliwych latach ich znajomości i tak już pozostało, jako rodzaj dowcipu na prywatny użytek:
Droga Weibelen. Spójrz, jak bardzo Cię kocham, a cierpię tylko wtedy, gdy jesteś taka prusko oschła, zimna i często wręcz bez serca. Potrzebuję dużo miłości i chciałbym też odwzajemniać tę miłość. Jestem taki szczęśliwy, gdy myślę, że mam Ciebie i tylko Ciebie, moja piękna, kochana żono, i chciałbym mieć z Tobą jeszcze szesnaścioro dzieci.
Nasz związek powinien zacieśniać się, bo powstał właśnie z woli wyrwania się z nizin naszej obecnej gorszej egzystencji. Kocham Cię tak głęboko, tak wiecznie, tak prosto i prawdziwie.
Na zawsze Twój Hans.
Brigitte Frank około roku 1942
Gdyby wtedy wysilił umysł zamiast podbrzusza, uciekłby przed tą „oschłą, zimną” Prusaczką Brigitte!
Hans Frank dalej rozmyśla w swojej celi:
Więzień zostaje pozbawiony nie tylko wolności, a tym samym zasadniczej podstawy życia. Dlatego jego myśli są tak natrętne, tak oderwane, burzliwe i zagmatwane, ponieważ jest bezradny wobec całej tej tęsknoty i kołatania serca, co skłania do kontemplacji, tęsknoty, żalu, beznadziei.
Czy kiedy odczuwał „tęsknotę”, pomyślał o liście z 1942 roku do wielkiej miłości swojego życia, Lilly G., którą ponownie odnalazł?
Moja Lilly!
Jestem tak promiennie świeży, radosny, silny, szczęśliwy, podekscytowany i pełen błogości, bo wiem, że wszystko pójdzie dobrze z Bożą pomocą. Kocham Cię, moja Lilly – i przysięgam Ci wierność, oddanie aż do ostatniego pianissimo mojego życia. Promienieję z radości – zaczyna się nowe życie. Niech Bóg błogosławi moją Lilly i mnie!
Do widzenia.
Z głębi serca,
Twój Hans.
A przecież w domu czekała żona i gromadka dzieci!
Czyżby miał wyrzuty sumienia, wysyłając swój ostatni telegram do Hitlera z dwudziestego czwartego grudnia 1944 roku?
Mój Wodzu,
Niemcy z Krakowa ze wszystkich rejonów i departamentów zebrali się w przeddzień Bożego Narodzenia na wiecu, na którym w burzliwym entuzjazmie wyrazili lojalność i oddanie w służbie dla Ciebie, mój Wodzu, i Twojego wspaniałego dzieła; modlimy się do Boga wszechmogącego, który w tym roku w tak cudowny sposób uchronił cię przed zdradą pospolitych przestępców, aby w nadchodzącym roku zapewnić zwycięstwo Twoim wojskom.
Bądź pozdrowiony, heil, mój Wodzu.
Frank.
Tak, być może Hans Frank naprawdę miał wyrzuty sumienia i chciał wyrazić skruchę, ale oczywiście jego „wewnętrzna policja myśli” zawsze natychmiast mu tego zabraniała.
A co przyjdzie mu na myśl, gdy „straci nadzieję”? Nie musi przewidywać: doświadcza tego właśnie teraz. Sekunda po sekundzie. Dzień po dniu. Miesiąc po miesiącu.
Przy swoim rozklekotanym stoliku w celi pisze dalej:
A jednak! Gdyby nie te myśli, wszystko byłoby stracone. Poza tym tylko one odróżniają jeszcze niewolę od śmierci, pomijając czysto zwierzęco-organiczne wegetowanie. Ach, ta idea wszechświata, która łączy pierwotną tajemnicę z ostatnią chwilą świadomości – to ona jest duchowym fundamentem wewnętrznej suwerenności, która pozostanie nawet wtedy, gdy zabraknie już zewnętrznej osobowości!
Mój ojciec i osobowość? To musiałoby mieć jednak coś wspólnego z powagą, uczciwością, empatią i zdolnością do działania.
Podobnie widzi to psycholog Kelley: „Im ważniejsze stanowisko piastował Frank, tym bardziej arogancko się zachowywał. Miał wielu przeciwników na swoim polu działania, gdyż był narzędziem niszczenia tradycyjnego prawa w państwie narodowosocjalistycznym. To Frank najbardziej przyczynił się do tego, by utrwalić tezę, że »prawo niemieckie« nie musi chronić jednostki, tylko ma służyć narodowi, czyli Hitlerowi i jego partii”.
A przecież studiował prawo w Republice Weimarskiej, prawo niemieckie, które wyrosło z prawa rzymskiego.
Zamiast pisać o tym, jak sprzeniewierzał się prawu, w dalszym ciągu filozofuje, użalając się nad samym sobą:
Więzień to antyteza Boga, który jako Stwórca jest najbardziej wolny ze wszystkich. Niewola nigdy nie jest dziełem Boga, tylko człowieka. Nie wiem, co jeszcze zarzucą nam wrogowie. Jako że czuję się i jestem niewinny, stawię czoła wszystkiemu z Bożą pomocą. W Essen znajduje się pomnik poświęcony robotnikom Zagłębia Ruhry, którzy zginęli w wydarzeniach roku 1923, a pod nim widnieje napis: „Ojczyzno niemiecka! Biada tym, którzy cię miłują!”.
I tak jest.
Z nim pewnie tak jest: nie ma jeszcze procesu, nie przedstawiono jeszcze żadnych dowodów jego zbrodni, ale końcowy wyrok już zapadł – niewinny, bo kocha Niemcy.
Moje ubranie, co ciekawe, świadczy o poczciwości niektórych Amerykanów, którzy dbali o mnie w ciągu tych miesięcy. Mam na sobie amerykańską kurtkę wojskową, spodnie wojskowe i solidne niemieckie oficerki, które w pogodne letnie dni zamieniam na amerykańskie buty wojskowe na gumowej podeszwie.
Dzięki temu moje życie stało się miłe i spokojne. Bo kto jest tak zadbany, otoczony opieką i tak strzeżony jak my? Przychodzi mi tu na myśl Fidelio Beethovena. Czy jesteś naprawdę złym przestępcą, czy masz potężnych wrogów – wychodzi na to samo.
Nie uskarżam się. Czekam.
I kiedy pozwalam, aby te potoki myśli powoli przepływały przez moją świadomość, jestem spokojny i bezpieczny, jak u Pana Boga za piecem. Jeśli wierzysz w Boga, to dobrze, bo staje się nagle Twoim współlokatorem! Jesteś mu bliski! Tak jak dobry przyjaciel, który zrobi dla ciebie wszystko, a intuicyjne przeświadczenie o jego obecności będzie tak intensywne, jakby ściany miały runąć.
Z Bogiem przez ścianę! Przywiózł go z Mondorf do celi w Norymberdze. „Bóg”, podobnie jak „los”, ma wymazywać jego winy.
Zamiast podpierać się Bogiem i losem, mógłby zadać sobie pytanie: co ja tak naprawdę zrobiłem? I dlaczego, na litość boską?
Norman, mój najstarszy brat, tak kiedyś powiedział o narastającej religijności ojca: „On szukał po prostu nowego Boga po samobójstwie Hitlera”.
Gdy wczuwam się w sytuację ojca w celi, zaczynam rozumieć: czy jest jeszcze ktoś, kto nie uznałby cię od razu za winnego? Pozostał tylko dobry Bóg, jeśli nie chcesz stawić czoła samemu sobie.
Na próżno rozważa dalej w celi norymberskiego więzienia:
Poznać siebie samego można tylko w niewoli. Ale natychmiast się poddajesz: w zasadzie nie rozumiesz niczego, co cię otacza, a iluzoryczność, niepojęte urojenia senne, wydają się rzeczywistością więzienną. Znikają wszystkie iluzje i pomysły. Nachodzą cię myśli o dzieciach, domu, twojej młodości, drodze życiowej, stajesz się wtedy małym, płaczącym, zmęczonym, nerwowym, zagubionym i ściganym stworzeniem, staczasz się w otchłań nędzy i rozpaczy, by znaleźć ukojenie we śnie, tym miłosiernym przerywaczu świadomości. Tak, tak tu jest. Jesteś samotnym człowiekiem, który klęczy, korząc się przed Bogiem.
Potrafię wczuć się w jego uczucia, w tę otchłań nędzy i rozpaczy. Niejednokrotnie bowiem odwiedzałem więzienie w Norymberdze i celę, która była bliźniaczo podobna do jego celi numer piętnaście. Pierwotne skrzydło Pałacu Sprawiedliwości, z więzieniem dla nazistowskich zbrodniarzy, rozebrano wkrótce po zakończeniu procesu, ale pozostałe korytarze z identycznymi celami istnieją do dziś. Przebywanie w takiej celi, wyobrażanie sobie samotności ojca, sprawiało, że zamiast współczucia na nowo wzbierał we mnie gniew: dlaczego on uczestniczył w tym wszystkim? Wiedział przecież, że pomaga popełniać przestępstwo za przestępstwem! Kiedy ryczał, wyrzucając z siebie takie zdania: „Z tymi Żydami, chcę to powiedzieć wam bardzo wyraźnie, trzeba w ten czy inny sposób skończyć”. Albo: „Gdybym chciał z powodu kolejnych siedmiu Polaków, których kazałem rozstrzelać, drukować obwieszczenia, to nie starczyłoby polskich lasów na wyprodukowanie takiej ilości papieru”.
Tłumił w sobie to, co bolesne, bez refleksji nad samym sobą. Zamiast tego pisze:
Wieczorem czwartego maja zostałem aresztowany przez Amerykanów w biurze, gdzie sprawowałem mój ostatni urząd, w Neuhaus am Schliersee, w Górnej Bawarii. Moja rodzina przebywała w naszym Schoberhofie, który znajduje się w Fischhausen am Schliersee, zaledwie dwa kilometry od miejsca, skąd mnie zabierano. Odkąd opuściłem Kraków, a było to 17 stycznia 1945 roku, przebywałem najczęściej z rodziną, a tego popołudnia zawiozłem jeszcze na rowerze chleb do naszego domu Schoberhof.
Cóż za wierutne kłamstwo, po raz kolejny. Na pewno nie mieszkał z nami! Dla kogo spisuje te swoje przemyślenia i przeżycia? Prawdopodobnie dla przychylnej mu publiczności.
Ojciec tylko czasami pojawiał się u nas w Schoberhofie. Z utęsknieniem wyczekiwany zresztą przez czwórkę dzieci. Ja, piąty i najmłodszy, pamiętam tylko z tego okresu przed jego aresztowaniem, że kiedyś bez powodu zabrałem mu okulary do czytania z komody w naszym salonie, który był wcześniej oborą niejakiego Schobera, i wyłamałem w nich oba zauszniki. Spojrzałem wtedy na niego spode łba. Do dziś widzę przerażoną twarz ojca, bo nawet jemu, dygnitarzowi nazistowskiemu, trudno było w schyłkowym okresie Rzeszy oddać okulary do naprawy. Uderzył mnie w twarz. Nie zabolało. Nie był zresztą za bardzo sprawny fizycznie i nie miał pojęcia o pożytecznej przy zadawaniu ciosów zasadzie dźwigni.
W tamtym okresie, gdy otępiały czekał na nieuchronne aresztowanie, od czasu do czasu odwiedzał swoją Lilly w Bad Aibling. Brigitte i Hans dzwonią do siebie, besztając się wzajemnie, a w najlepszym razie piszą do siebie potajemnie listy lub przesyłają oficjalną korespondencję. Dlatego Brigitte odczuwała z pewnością nieskrywaną radość, gdy informowała ojca o konieczności przekazania mu naszego psa:
Drogi Hansie! Przez Petera wysyłam Ci Tommiego. Tam u Ciebie znajdzie się dla niego zapewne o wiele więcej pożywienia. Ponadto wczoraj wrócił do Normana jego pies Götz, który jest do niego wzruszająco przywiązany. Oba psy nie tolerują się niestety. A tak naprawdę nie mamy już czym ich karmić.
Bez regularnego, wybornego zaopatrzenia z Generalnego Gubernatorstwa trudno było nakarmić własne potomstwo, a co dopiero psa!
I tak oto w biurze u pana gubernatora generalnego pojawił się nagle kundel Tommi!
Dawniej był tam opancerzony mercedes, byli adiutanci, sekretarze stanu, kochanki, polska hrabina, która mogła przed nim tańczyć nawet nago, a teraz tylko ten psi bydlak!
„W końcu zszedłeś na psy”, pomyślała zapewne matka, wysyłając mu tę futrzaną przesyłkę.
Bawi mnie to jeszcze dziś.
Ojciec w swojej celi nieustannie zapisuje:
W ogólnym podekscytowaniu i niepokoju poszedłem sam do swojego gabinetu na poddaszu Schoberhofu w przeczuciu tego, co ma nadejść – bo inwazja amerykańska na dolinę Schliersee była nieunikniona – by pożegnać się, tak, pożegnać się na całe życie ze wszystkim, co tam było, co było dla mnie tak cenne i wartościowe. Usiadłem tam na górze w moim małym składziku, naprzeciwko fisharmonii, i unosząc wzrok ponad wysokie drewniane krzesło Fausta, jak je nazwałem, oraz długie biurko pośrodku wnętrza, spojrzałem na mały kościółek w Fischhausen, a następnie uroczyście dokonałem obchodu biblioteki, zwłaszcza tych najcenniejszych dla mnie książek z kolekcji Bavarica Monacensia. Jakiekolwiek imperia byśmy zbudowali, my Niemcy, przez ponad tysiąc lat, wciąż je traciliśmy. Co się z nami dzieje? Nie jesteśmy stworzeni do polityki, łatwo ulegając złudzeniom. I znów straciliśmy Rzeszę – bezpowrotnie, przegraliśmy wojnę, utraciliśmy jedność, straciliśmy ideowość i wyobraźnię, Führer martwy, armia zniknęła, miasta w ruinie, młodzi ludzie wyginęli w wojnie. Trudno sobie wyobrazić, co dzieje się w duszy, gdy z przerażeniem myślisz o Niemczech. Ja tak rozmyślałem i mam dość życia. Po co mam dalej żyć? Przywołałem wszystkie wspomnienia z mojego życia, a potem poszedłem do żony i dzieci. Wszyscy byli bardzo poruszeni, bo ciągle jeszcze strzelano, więc bez większego pożegnania wróciłem wieczorem do biura, żeby tam wszystko podomykać.
Wtedy, w Schoberhofie – w obecności Normana – wetknął naszej matce zwitek banknotów o wartości pięciu tysięcy marek niemieckich. „Zapłacił jej, jak płaci się dziwkom!” – dodał gorzko Norman kilkadziesiąt lat później.
Dlaczego nie przekazał tych pieniędzy na osobności, bez świadków? Czy to miała być zemsta za wysłanego kundla? Zemsta za spartaczenie przez Brigitte jego życia miłosnego? A może rzeczywiście chciał wywrzeć na Normanie wrażenie, że płaci dziwce? Ponieważ Norman wiedział o różnych romansach Brigitte.
Norman cierpiał z powodu takiego przekazania pieniędzy matce przez całe życie.
Około godziny ósmej rano – pisze ojciec – Sigrid i Norman przybyli tam (do jego biura w Josefsthal) i zatrzymali się na chwilę, by zdać mi relację z wkroczenia Amerykanów. Dzieci były zachwycone postawą, zachowaniem, wyglądem oraz uzbrojeniem amerykańskich żołnierzy. Trochę porozmawialiśmy, potem dzieci się pożegnały, a ja powiedziałem, że przyjdę później.
Po godzinie doszło do mojego zatrzymania przez dwóch oficerów, którzy przyjechali jeepem i byli najwyraźniej zaskoczeni, że mnie zastali. Oddałem im całą broń, jaką posiadałem, zwracając także ich uwagę na dzieła sztuki i akta. Wtedy jeden z nich powiedział: „Nie musi pan zabierać ze sobą dużo ubrań, bo jutro tu pan wróci. Nie musi się pan teraz żegnać z rodziną, bo można to zrobić jutro”. Zdałem się na ich zapewnienia i pojechałem z nimi.
Trudno w to uwierzyć, że obaj oficerowie byli jakoby zaskoczeni, odnajdując ojca w jego „delegaturze Generalnego Gubernatorstwa”, ponieważ kilkadziesiąt lat później skontaktował się ze mną wnuk jednego z nich i wyznał coś zadziwiającego: jedynym adresem poszukiwanego „rzeźnika Polski”, jakim dysponował jego dziadek i kolega, był Schoberhof. Więc najpierw pojechali tam i zastali „elegancko ubraną damę”. To była Brigitte Frank. Po grzecznym powitaniu zapytali, czy małżonek jest obecny.
Matka miała w zwyczaju opierać się o blat kuchenny i chłodno się uśmiechając, trzymać przed sobą długi nóż do chleba – zawsze przybierała taką pozę, gdy chciała mnie bądź nas upomnieć lub ostro skarcić. Życzyłbym sobie, aby podobną postawę przyjęła, reagując na pytanie Amerykanów o obecność ojca, i żeby, co byłoby w jej stylu, odpowiedziała: „Och, ja też chciałabym wiedzieć, gdzie jest! Wiem tylko, że zamierzał jechać do Włoch przez Austrię. Ale to było jeszcze w lutym. Proszę mnie powiadomić, jeśli go odnajdziecie”.
Mogła także zasugerować jeszcze bardziej przebiegle: „Podążajcie śladem psa. Wabi się Tommi”.
Ale nie, Brigitte, chcąc odnieść ostateczne zwycięstwo nad swoim Hansem, musiała powiedzieć: „Mojego męża znajdziecie w jego biurze, w Josefsthal, w Café Bergfrieden”. Następnie opisała dokładnie, jak się tam dostać.
Prawdę mówiąc, moja matka go zdradziła. Tak jak przedtem mój ojciec zdradzał ją wiele razy. Na przykład kiedy powiadomił Hitlera, że chce się rozwieść z Brigitte, ponieważ nie przejawia ona poglądów narodowosocjalistycznych i dlatego nie jest jego godna.
Obaj funkcjonariusze podziękowali, wsiedli do jeepa i podjechali pod Café Bergfrieden, gdzie skierowali się wprost do dużej jadalni, w której zebrała się grupa ostatnich oddanych współpracowników, i jeden z oficerów zapytał: „Który to Frank?”.
Dowiedziałem się tego od Helene Kraffczyk, która od 1939 roku była oddaną prywatną sekretarką mojego ojca, a czasami także jego kochanką. Została później aresztowana, by zeznawała podczas procesu jako świadek i w przeciwieństwie do Lilly, wielkiej miłości ojca, pozostała mu wierna i z tego szalonego oddania kłamała. Major Kelley opisuje to również w ten sposób, aczkolwiek w szorstkiej manierze macho:
Sekretarka Franka, wyczerpany, podstarzały już babsztyl, dokładała wszelkich starań, by pomóc mu w jego obronie, i stanowczo podkreślała, że jego nominacja w Polsce nie była żadnym awansem, a dzięki naciskom jego partyjnych przeciwników oznaczała raczej degradację. Frank był częściowo tego samego zdania. Aby w pełni odzyskać przychylność Hitlera, całą swą energię skoncentrował w Polsce na prześladowaniach i eksterminacji ludności żydowskiej.
Nawet po wspólnej ucieczce z Krakowa, zamiast odciąć się od Hansa Franka, Helene Kraffczyk napisała już ze swojego rodzinnego miasta Amberg ostatni list pochwalny do szefa (2 lutego 1945 roku), który prawdopodobnie Hans Frank otrzymał:
Szanowny Panie Generalny Gubernatorze!
Do dziś nie mogę uwierzyć, że kochany Kraków, z którego uczyniłeś naszą ojczyznę, nie jest już pod Pana panowaniem. Ale to, co z Pańskiej inicjatywy zostało zbudowane, opracowane i stworzone w Generalnym Gubernatorstwie, będzie stanowić szczytowe osiągnięcie nie tylko w historii narodu niemieckiego, ale także narodu polskiego.
Do najmniejszego szczegółu i na zawsze zapamiętam te piękne chwile, które mogłam przeżyć na zamku wawelskim, często w Pana obecności. Chyba nie ma na świecie nikogo, kto wie, jak nie tylko przeżywać tak intensywnie wszystko, co piękne, ale także jak zapewnić wszystkim bliźnim niezapomniane doznania z uroczystości. Dziękuję Panu z całego serca za wszystko, czym obdarowałeś mnie hojnie przez te wszystkie lata.
Sigrid i Brigitte Frank w sali muzycznej Zamku Królewskiego na Wawelu
Ostatnie zdanie nie jest pozbawione dwuznaczności, co mój ojciec pełen pożądania zrozumiał dosłownie i jednoznacznie: natychmiast przywrócił na stanowisko tę młodą damę, która oddała się w liście błogim wspomnieniom. W jego oczach Helene była chyba jedyną osobą, która doceniła jego dobroczynną działalność na stanowisku gubernatora generalnego. Udała się zatem prosto do Josefsthal i tam padła mu w ramiona.
Dwudziestego piątego września 1946 roku napisał do niej list, w którym podziękował jej za oddanie i po raz kolejny podkreślił, co wynikało chyba z jego próżności, jak ważne jest dla niego życie wewnętrzne:
Brigitte Frank wraz z dziećmi w czasie trwającego procesu. Wiosna 1946
Moje jesienne myśli są jasne jak złote wino i rozkoszuję się ostatnimi godzinami mojego życia niczym dojrzałymi owocami cudownego ogrodu istnienia. I otaczają mnie wszystkie te dobre, wielkie duchy wspaniałych stuleci naszego narodu – och, jakże cudowne, niezniszczalne bogactwa zawarliśmy w muzyce, literaturze i intelekcie. Pozostań w tym królestwie, moja kochana panno! Wtedy zobaczysz, że spotkasz mnie tam raz jeszcze – o zmierzchu dnia.
Jego kochana panna Helene opowiedziała mi po latach wszystko z detalami o aresztowaniu ojca, także o tym, jak zaklinała go, by nie przekazywał dobrowolnie oficerom swoich służbowych dzienników z czasów Generalnego Gubernatorstwa. Następnie wspomniała o sprawnym jeszcze pozłacanym pistolecie, który obu oficerom przypadł najwyraźniej do gustu jako pamiątka, skoro w przeciwieństwie do skradzionych przez Franka dzieł sztuki i dzienników Amerykanie nigdzie go nie odnotowali.
Zapytałem ją: „Dlaczego nie zastrzelił się z tego pistoletu?”. Uśmiechnęła się do mnie z wdziękiem właściwym tylko kobietom, które chociaż kochają, to potrafią poddać swoich partnerów bezlitosnej analizie. Odpowiedziała: „Niklas, twój ojciec był zbyt tchórzliwy”.
Ale jako czołowy nazista na pewno dysponował pigułką z trucizną – i miał jeszcze paszport na nazwisko Fischer. Nie skorzystał z tego. Tak, zapewne z tchórzostwa.
Obaj Amerykanie, obładowani czterdziestoma tomami dzienników służbowych, pojechali z Hansem Frankiem prosto do Tegernsee. Stacjonujący tam żołnierze amerykańscy wyzwalali niedawno Dachau i byli zszokowani niemieckimi zbrodniami. Gdy tylko usłyszeli, że przywieziono „rzeźnika Polski”, zgotowali mu na powitanie „ścieżkę zdrowia”: wpędzili go pomiędzy dwa szpalery i bezlitośnie młócili szpicrutami, oszczędzając tylko jego twarz. Pobili go tak dotkliwie, że kilka godzin później Frank po raz pierwszy próbował popełnić samobójstwo.
Potem w celi norymberskiej zapisze tylko: „Niech to, co się działo w Tegernsee, skryje mgła tajemnicy”.
O szczegółach dotyczących „ścieżki zdrowia” dowiedziałem się dopiero później od jego obrońcy, Seidla.
Mój brat Norman przez dziesięciolecia mieszkał w Schliersee – zawsze z nieodłącznym papierosem w dłoni, aż do swojej śmierci w 2009 roku. Wtedy, czwartego maja, wpatrywał się z uporem w dół ulicy, którą nasz ojciec odjechał otwartym jeepem. Porównywał potem podróż naszego ojca do Tegernsee z drogą krzyżową, którą przebył niewinny Jezus, idąc na Golgotę.
A ojciec pisał tak:
Och, moje dobre, kochane dzieci! Jakie jeszcze nieszczęścia przyniesie Wam los! Kiedy widzę dziarskich amerykańskich żołnierzy, myślę o dwójce moich najstarszych dzieci. O, oby w końcu zapanował pokój na świecie. Moja dobra, dzielna żona musi teraz znosić wszelkie trudy. I sprosta im.
Boże, miej nas w swojej opiece, oświeć nas.
Amen!
Po raz pierwszy pojawia się tęsknota za rodziną! Potwierdza ją w swoim liście z 24 sierpnia 1945 roku:
Moja najdroższa Brigitte!
Mam się dobrze. Ale martwię się o Was dniem i nocą. Jak się macie? Gdzie jesteście? Z czego żyjecie? Bardzo za Wami tęsknię i gorąco pozdrawiam Was z całego serca. Los jest potężny, ale potężniejsi są ludzie, którzy go znoszą. Z Bożą pomocą podołamy wszystkiemu. Czy wszyscy jesteście zdrowi?
Znowu to samo, ale tym razem „los jest potężny”!
Tymczasem gorąco pozdrawiana rodzina wiele przeżyła. Najpierw Schoberhof został splądrowany przez wyzwolonych w końcu dipisów7 z Polski i Ukrainy, a ochoczo dołączyli do nich podchmieleni żołnierze amerykańscy. Jeszcze dziś widzę przed sobą jednego z nich, obładowanego częścią kolekcji lalek matki, jak idzie chwiejnym krokiem wzdłuż ogrodowej ścieżki w kierunku jeepa. Tymczasem mama z nami, trojgiem najmłodszych dzieci, znajdowała się na podwórku naszego domu, bo inny podpity żołnierz, który był pod wpływem dobrego wina z piwnicy ojca, chciał nas zastrzelić. Najwidoczniej nie spodziewał się odwagi mojej nieustraszonej matki. Zbeształa go głośno lodowatym głosem nieznoszącym sprzeciwu, ale bez histerii i do tego stopnia skutecznie, że z szoku upuścił karabin i został wyprowadzony przez innego, nieco trzeźwiejszego żołnierza. Podczas gdy Gitti i Michel płakali u boku matki, ja byłem dziwnie spokojny, bo myślałem, że Amerykanin z bronią miał w pewnym sensie prawo nas rozstrzelać.
Oczywiście brzmi to niewiarygodnie, bo miałem wtedy zaledwie sześć lat. Nie zdawałem sobie nawet sprawy z tego, że nasz ojciec był masowym mordercą. Z pewnością nie rozumiałem jeszcze, czym jest umieranie i śmierć. Ale mogło być i tak, że domyślałem się takiej przyczyny: mieli nas rozstrzelać z powodu taty, bo ja połamałem mu przecież okulary, a on mnie uderzył. Teraz będzie musiał odpokutować, gdy zobaczy, że już nie żyję!
Kilka tygodni później jakiś żołnierz amerykański zażądał od mojej matki kluczyków do samochodu, bo chciał zabrać naszego maybacha. Matka broniła się jak zwykle głosem nieznoszącym sprzeciwu, ale została szybko spacyfikowana jeszcze bardziej stanowczym i rozkazującym tonem. Poszedłem z Amerykaninem do naszego garażu i po raz ostatni widziałem wtedy, jak ta wspaniała, zaczarowana, ciemnozielona karoseria maybacha prześlizguje się przed moimi oczami, tuż obok mnie.
Pozostał jeszcze tylko niebieski rower mamy, ale polski robotnik przymusowy też chciał go zabrać z podwórka, gdzie stał oparty o ścianę. Byłem z mamą w naszej kuchni. Otworzyła wtedy okno i tym samym stanowczym głosem, który wcześniej zniechęcił Amerykanina do oddania strzału, odniosła pożądany skutek. Wydawało się, jakby matka miała jeszcze pełnię władzy potężnej żony generalnego gubernatora, bo przestraszony Polak posłusznie odstawił rower pod ścianę domu i odszedł.
Po tym jak matka zapobiegła naszemu rozstrzelaniu, ale grabieże się nasiliły, popędziła z trójką małych dzieci do domu pani von Langsdorf, która mieszkała około trzystu metrów od nas, tuż nad jeziorem Schliersee.
– Pani von Langsdorf, czy możemy u pani przenocować? Schoberhof jest plądrowany – powiedziała matka.
– Tak, wiem. Moja ukraińska pokojówka też plądruje – odrzekła chłodno żona miejscowego lekarza, który sześć lat później usuwał mi wyrostek robaczkowy, pozostawiając na brzuchu dwudziestocentymetrową bliznę, co mój brat Norman, aby mnie pocieszyć, wyjaśnił w następujący sposób: „Langsdorf zawsze potrzebuje dużo miejsca, by znaleźć maleńki wyrostek”.
Teraz jednak matka przekazała żonie lekarza dużą, wypchaną torebkę i poprosiła, by przechowała ją przez kilka tygodni. Pani von Langsdorf zgodziła się, po czym powiedziała: „Pani Frank, możecie schować się na strychu, ale musicie tam siedzieć bardzo cicho, żeby moja Ukrainka was nie zauważyła”.
Cóż za nagła przemiana rasy panów! Jeszcze nie tak dawno ojciec – „złoty bażant”8 – był dumny jak paw, że deportował do Rzeszy ponad milion robotników przymusowych, a teraz paniczny strach ogarnął Niemców przed tymi, których traktowano do niedawna jak podludzi!
Przenocowaliśmy na strychu cichutko, jak myszy pod miotłą, a rano wymknęliśmy się niepostrzeżenie z domu lekarza. Najwyraźniej była robotnica przymusowa, zmęczona plądrowaniem Schoberhofu, jeszcze spała.
Kilka tygodni później matka poprosiła o zwrot torby. Pani von Langsdorf zgodziła się, ale była na tyle ciekawska, by szybko rzucić okiem na zawartość: dzięki Bogu było tam pełno biżuterii!
Ta biżuteria stała się ratunkiem dla matki, która miała jednak na tyle sprytu, by ten skarb, który z pewnością został skradziony Polakom i Żydom, wykorzystać dopiero po ponad dwóch latach od powrotu do zbombardowanego kraju, gdzie jej mąż został stracony. Dopiero wtedy odważyła się pojechać na swoim niebieskim rowerze z jednym lub dwoma pierścionkami czy bransoletkami do domu dla dipisów pomiędzy Schliersee a Neuhaus, aby wymienić u Żydów biżuterię na żywność. Dwóch z nich pamiętało ją z łupieżczych wypraw do getta w Krakowie i w dalszym ciągu zwracali się do niej z ironią „pani minister”. Oni zrobili na tym niewielki interes, a my nie musieliśmy już głodować.
Ojciec nic o tym nie wiedział. A my nie wiedzieliśmy, gdzie się zapodział. „Tata” nie zapadł mi w pamięci tak bardzo, jak starszemu rodzeństwu. Ale Michel i ja korzystaliśmy z nowej wolności. Nasza jakże odważna i czysta armia niemiecka stała się teraz gromadą włóczęgów, którzy w ostatnich dniach kwietnia 1945 roku, gdy ojciec jeszcze uparcie rezydował w Josefsthal, zakwaterowali się w Schoberhofie. Próbowali zamienić mundury na cywilne ubrania i jak najprędzej pozbyć się broni. Dzięki temu Michel i ja oprócz pistoletów mieliśmy także granaty ręczne, karabiny i mnóstwo amunicji. Jednak nie strzelaliśmy. Zamiast tego tak mocno uderzyłem kuzyna sztachetą w kark, że pobiegł z płaczem do swojej matki. Jeszcze dziś widzę okrągłą dziurę w jego szyi, bo z końca sztachety wystawał zardzewiały gwóźdź. Czyżby to była moja reakcja na degradację, upadek zewnętrzny, zniknięcie mojego ojca, naszych służących z zagranicy i stratę maybacha?
Czy to był również powód, dla którego Michel i ja wsadziliśmy naszą kuzynkę, która w niczym nie zawiniła, na konia porzuconego przez Wehrmacht, i tak uderzyliśmy go w boki, że pogalopował jak szalony i zrzucił kuzynkę do rowu tuż przed Schoberhofem? Leżała nieprzytomna. Zaraz przybiegła jej matka z krzykiem.
Michel i ja ulotniliśmy się natychmiast, ale nie analizowaliśmy bynajmniej, dlaczego ujawniła się w nas nagle potrzeba agresji, tylko odetchnęliśmy z ulgą, że nie zostaliśmy za karę zamknięci w schowku na miotły. Także o kolejnym incydencie ojciec się nie dowiedział, kiedy Michel i ja, wyrzucając w górę prawe ramię w rzymskim salucie, wrzeszczeliśmy na cały głos Heil Hitler, by przestraszyć panią Hosp, dyrektorkę szkoły podstawowej, pozdrawiając ją tak przez furtkę ogrodu. Zauważyliśmy, że odkąd wkroczyli Amerykanie, nikt już więcej nie wypowiadał tych dwóch słów ani nie podnosił ręki w powitalnym geście. Pani Hosp nie zamierzała podarować nam tego wyszydzania, otworzyła furtkę, za którą wbiegliśmy, i poskarżyła się mamie. Teraz już na dobre wylądowaliśmy w ciemnym, dusznym schowku na miotły. Pedagogika matki była może prosta, ale skuteczna.
Po zakończeniu wojny zmieniło się nie do poznania zachowanie mieszkańców Neuhaus. Okazywanie szacunku wysoko postawionej rodzinie nazistowskiej stało się już niemodne. Kiedyś sąsiadująca z nami wieśniaczka wyładowała na mnie całą swoją wściekłość w na nowo pojmowanej demokracji, nazywając mnie małym, zakłamanym pyszałkiem, który był teraz nikim. To zabolało. Kilka dni później, gdy jakiś jeep zatrzymał się, a kierowca zapytał mnie, gdzie kupić jajka, zaprowadziłem go pod stóg siana, gdzie ta wieśniaczka miała schowek z jajkami. Żołnierz bez płacenia mógł zaopatrzyć się w nabiał do woli. W zamian za moją zdradę dał mi jedną z upragnionych przez nas amerykańskich czekolad. Czułem, że miałem prawo się zemścić.
Kiedyś w szkole koleżanka z klasy krzyknęła za mną: „Minister, minister, z benzyną kanister!”.
To zdanie wyrażające pogardę trwale wyryło mi się w pamięci.
Chłopiec z farmy, z którym kilka miesięcy wcześniej mój brat Norman z radością ćwiczył skoki narciarskie na samodzielnie zbudowanej skoczni za naszym domem, wykrzyczał mu nagle prosto w twarz: „Czym ty jesteś? Jesteś niczym! Po prostu głupim minister-bankertem!”. Bankert to po bawarsku „bękart” – nieślubne dziecko, którym Norman nie był na pewno. To bardziej mogło dotyczyć mnie.
Najlepszą przyjaciółką Gitti była jej rówieśnica, dziesięcioletnia Inge, z którą najczęściej się bawiła. Kiedyś przyszedł nasz sąsiad Lössel z Dürnbachstrasse i powiedział ojcu Inge: „To nie jest właściwe towarzystwo dla twojej córki!”.
Jej ojciec zachował się wspaniale i odparował: „Dzieci są zawsze niewinne!”.
Najwyraźniej był to pierwszy demokrata w dolinie Schliersee wykazujący empatię.
Brat Inge, Wolfgang Hahn, który opowiedział mi tę historyjkę, dodał: „Pan Lössel był trochę zirytowany tą krótką odpowiedzią ojca”.
Ja też bywałem podejrzany. Chodziło o to, kto nabazgrał kredą wielką swastykę na jeszcze większej zielonej szkolnej tablicy. Nauczyciel, który stwierdził, że odkrył we mnie winowajcę, kazał dozorcy zaprowadzić mnie nad jezioro, do dyrektorki szkoły, pani Hosp. Zanosiłem się płaczem, gdy szliśmy ulicą. Na moje szczęście i ku zaskoczeniu dozorcy Deckerta Schorscha dokładnie w tym samym momencie wracała z zakupów moja mama uginająca się lekko pod ich ciężarem. Gdy zobaczyła, że jej najmłodszy syn płacze prowadzony w żelaznym uścisku przez dozorcę, natychmiast tak bardzo zrugała zszokowanego faceta tym swoim głosem nieznoszącym sprzeciwu, że czym prędzej zaprowadził mnie z powrotem na lekcje. Zresztą faktycznie nie miałem nic wspólnego z tą swastyką.
Hans i Brigitte Frankowie na oficjalnym przyjęciu
W przeciwieństwie do mnie Michel nabroił, ponieważ u Schnapperwirta, gdzie odbywały się lekcje jego klasy, namalował tuszem na koszuli chłopca siedzącego w ławce przed nim zakazany wówczas symbol swastyki z godłem państwowym. Matka musiała zapłacić za nową koszulę, a potem sprawiła Michelowi niezłe manto. Do wykonywania takiej kary służyła matce trzepaczka do dywanów, a w zasadzie jej tylna część, gdzie blaszana zatyczka spajała poszczególne pasma łyka.
Kilka tygodni po aresztowaniu Hansa Franka aresztowano także Normana. Najukochańsze dziecko mamy i naszego najlepszego przyjaciela, który zimą zawsze bawił się z nami w bitwę o Stalingrad. Michel i ja budowaliśmy wtedy zamki warowne ze śniegu i okopywaliśmy się w nich, a Norman robił ogromne bomby śniegowe, które służyły mu do rozbicia naszego schronu. Norman był o wiele starszy od nas, ale najwyraźniej nie chciał wydorośleć, co było zadziwiające. Zabrano go do obozu jenieckiego koło Rottach nad jeziorem Tegern. Pełnili tam straż Amerykanie, ale sam obóz nie był nawet ogrodzony. Zwycięzcy dobrze znali lizusowski charakter niemieckich żołnierzy, którzy okazywali bezwarunkowe posłuszeństwo niemieckim władzom obozowym. Zgodnie z poleceniem Norman udał się do kierownika obozu, niemieckiego oficera, który w dość opryskliwy sposób zapoznawał go z prawem obowiązującym w obozie. W pewnym momencie mojemu bratu puściły nerwy i wypalił: „Czy tak traktuje się syna człowieka, który jeszcze niedawno miał władzę, a gdy został aresztowany, wieziono go jeepem w eskorcie Amerykanów?”. Przy okazji rozejrzał się i odkrył, że tylna część obozu bez drutu kolczastego przechodzi w łąkę. Namówił więc innego równie młodego więźnia i obaj spokojnie poszli na tyły obozu i trasą przez Bodenschneid zawędrowali z powrotem do Schoberhofu.
Bawiłem się właśnie w ogrodzie, gdy zobaczyłem idącego Normana, i czym prędzej pobiegłem do domu, wykrzykując: „Mamo, mamo, Norman przyszedł!”.
Nigdy wcześniej nie widziałem mojej matki tak uszczęśliwionej. Podbiegła do niego i przytuliła go. To mnie bardzo zdziwiło, bo nie byliśmy przyzwyczajeni do jej wylewności. Był naprawdę jej ukochanym synem, ale nie mieliśmy nic przeciwko temu, bo też go kochaliśmy. Mimo że potrafił być także wrednym typem. Zachowałem tabliczkę czekolady z jakiejś imprezy i siedząc sobie w naszej izbie na farmie, miałem zamiar ją spałaszować. Wtedy pojawił się Norman, schowany pod kocem zarzuconym na ramiona, ukląkł przede mną i zaczął lamentować: „Jestem takim biednym żebrakiem i jestem bardzo głodny. Nic nie jadłem od wielu dni”. Następnie wyciągnął drżącą rękę, a ja, idiota, rozpłakałem się i oddałem mu czekoladę. A przecież wiedziałem, że to Norman!
Że też to wszystko wryło się w pamięć dziecka. Ale na przykład Michel nigdy już w późniejszych latach nie będzie dzielił się ze mną swoimi wspomnieniami z czasów, gdy Frankowie przestali być kimś. Wtedy Sigrid, najstarsza z naszej piątki, zaczęła się spotykać z Hansim Seitzem. Był to młodszy syn Franza Seitza, bawarskiego reżysera, który nakręcił nazistowski film propagandowy pod tytułem SA Mann Brandt, tak odrażająco lizusowski, że nawet sama NSDAP się od niego odżegnała. Niesłychane! Hansi był zakochany w Sigrid już w czasach świetności Franków, a ponieważ generalny gubernator sprzeciwiał się temu związkowi, chłopak namówił nawet moją siostrę do wspólnego samobójstwa – i podciął jej żyły w nadgarstkach, ale jemu samemu zabrakło już odwagi, pewnie nóż był zbyt tępy. Sigrid została odratowana, ale omal się nie wykrwawiła. Kiedy wróciła do domu, przynajmniej fizycznie zdrowa, wydawała się z siebie zadowolona: „Mamo, czy nie uważasz, że znów jestem taka jak wcześniej, zanim poznałam Hansiego? Wydawało mi się, jakby ktoś coraz mocniej i mocniej zaciskał sznur wokół mnie. Poczułam nagle, że brak mi powietrza i nie ma już szans na dalsze życie”.
Jednak teraz, gdy jej rodzina została zdegradowana, zdała sobie sprawę, że sznur Hansiego nie był czymś najgorszym, bo przynajmniej nie musi martwić się teraz o chleb powszedni. Więc zaufała Hansiemu, oddając mu swoją rękę, chociaż pisemnie szantażował jej własną, czyli naszą matkę, i odgrażał się, że jeśli nie da mu pięćdziesięciu tysięcy reichsmarek, zdradzi Amerykanom, gdzie ukryła biżuterię. Matka pozostała niewzruszona. Tymczasem Sigrid zachodzi w ciążę, wyrzeka się podupadłej rodziny i kontynuuje swoje pasożytnicze, leniwe życie. Skończy się ono w Republice Południowej Afryki, gdzie emigruje z drugim mężem, ponieważ bardzo ceni apartheid. Przynajmniej tam może znów patrzeć z góry na podludzi.
Dwudziestego piątego sierpnia 1946 roku Brigitte próbuje napisać do swojego Hansa coś mądrego o nas:
Sigrid stała się ostatnio ofiarą tych nieszczęsnych okoliczności. Wszyscy przeżyliśmy szok z powodu nagłych zmian, które doprowadziły do tej katastrofy. Ale trzeba wrócić do realiów życia, do samych siebie i prawdziwych wartości życiowych. Norman, który teraz jakby odmłodniał, odnalazł swą drogę, a był całkowicie oderwany od świata i życia. Być może głębiej uświadomił sobie nędzę gry pozorów. Ale Norman musiał obejść się bez przewodnictwa ojca w czasie, gdy Cię najpilniej potrzebował i nadal potrzebuje.
Ja też przeżyłem szok. Nigdy nie chciałem się do tego przyznać, gdy dorastałem – z powodu narastającej we mnie złości i niechęci do ojca. Ale po upływie ponad sześćdziesięciu lat od mojego dzieciństwa ponownie odkryłem moje kolorowe rysunki, które można zobaczyć na obwolucie tej książki. Jako nastolatek w wieku szesnastu–osiemnastu lat otworzyłem swoją duszę. Wcześniej, jako dziecko, podobnie jak Michel, zamieniałem szok w agresję. Strzeliłem raz z wiatrówki przez żywopłot do oswojonego jeża chłopca z sąsiedztwa. W jakiś sposób ten chłopak lub jeż musieli mnie zirytować. A może to była zemsta na ojcu, bo już wtedy wiedziałem, że w wieku czternastu lat miał jeża. Napisał o tym w swoich prywatnych wspomnieniach tego dnia, kiedy dowiedział się o morderstwie austriackiej pary książęcej w Serbii:
Było dla mnie wprost nie do pomyślenia, aby na pięknym Bożym świecie dochodziło do takich morderczych zamachów. Tego dnia złapałem jeża, którego szczęśliwie doniosłem do domu, jednak nie sprawiłem tym sobie zbyt wiele radości.
Innym razem w napadzie złości na łące za Kościołem Świętego Leonarda wybiłem koledze ze szkoły mleczny ząb. Chłopiec zaczął płakać i chciał poskarżyć się swojemu ojcu. To też utkwiło mi w pamięci.
Któregoś razu Michel i ja postanowiliśmy w ramach zemsty wysadzić w powietrze grubego jamnika pewnej właścicielki willi w Neuhaus, pani Judith, bo wcześniej przyłapała nas na kradzieży owoców z sadu i powiedziała o tym naszej matce. Pod żadnym pozorem nie należy naśladować tego, co zgotowaliśmy temu biednemu jamnikowi. Na oczach właścicielki rozerwało mu brzuch, gdy czekał na panią przywiązany przez nią przy stacji kolejowej w Neuhaus. Nikt nas nie nakrył. Za szkodniki warte wytępienia uznaliśmy także sikorki, wróble, jaskółki i wrony, więc polowaliśmy na nie za pomocą proc lub wiatrówek. Pewnego razu Michelowi udało się nawet zrzucić kamieniem wronę ze słupa energetycznego. Nie oszczędziliśmy też żadnego mrowiska, które okładaliśmy przyniesioną suchą trawą lub papierem i podpalaliśmy. Wsłuchiwaliśmy się wtedy z upodobaniem w cichy trzask, który wydają mrówki, gdy dosięgnie je ogień.
Piękny i straszny zarazem był ten czas, gdy nasz ojciec walczył o swoją grzeszną głowę. Tak, my również – podobnie jak on w czasach swojej świetności – byliśmy nastawieni na awantury i zabijanie. Michel, moim zdaniem najlepszy miotacz kamieni w dolinie Schliersee, dokonał bohaterskiego czynu w ramach naszej nienawiści do dipisów, którą podsycali miejscowi dorośli. Na głównej linii bitwy koło Dürnbach, w pobliżu mostu prowadzącego na Waldschmidtstrasse, zebrała się cała zgraja młodych uchodźców, a my, miejscowi, po stronie skierowanej na Dürnbachstrasse. Michel rozglądał się długo, aż w grupie uchodźców dostrzegł chłopca wyłaniającego się śmiało zza krzaków, po czym rzucił ostrym kamieniem z taką precyzją, że trafił prosto w kolano przeciwnika, który wyjąc z bólu, skakał wokół krzaków z obficie krwawiącą nogą. Dostało mu się za tchórzliwą ucieczkę do naszej ojczyzny!
Z kolei Gerhard był właściwie naszym przyjacielem. Ale pewnego razu tak brutalnie zaatakował Michela, że aby go ratować, wyrwałem z płotu obluzowaną sztachetę i pamiętając, jak uderzyłem kiedyś w kark naszego kuzyna, walnąłem z całej siły w gołą nogę dręczyciela mojego brata. Napastnik wrzeszczał jak ten uchodźca w dolinie, a my odnieśliśmy kolejne zwycięstwo na placu boju.
Matka dawała nam wolną rękę, nie zdając sobie sprawy z naszych wyczynów, ale zawsze występowała w naszej obronie. Nigdy nie zapomnę, jak kiedyś tym swoim stanowczym głosem utarła nosa pewnej kobiecie, która wyzywała nas od dzieci przestępcy, sugerując, że ja i Michel odziedziczyliśmy najwidoczniej charakter po ojcu. A my byliśmy politycznie neutralni – wysypaliśmy jedynie worek drobnego pyłu ulicznego na jej płaszcz z wysokości drzewa, które rosło na Dürnbachstrasse, tuż przed naszym nowym, wynajmowanym mieszkaniem w Neuhaus. Kiedy moja mama usłyszała te wyzwiska, wyszła z domu i twardo stanęła w obronie swoich dwóch smarkaczy.
Z naszej piątki prawdopodobnie najbardziej ucierpiała psychicznie Gitti. Zaczęło się od tego, że nasz ojciec po ucieczce z Krakowa przybył do Schoberhofu, promieniejąc radością ze spotkania z nami. Witając się, zamiast Gitti wziął w ramiona jej przyjaciółkę Annelies i obcałowując ją raz po raz, krzyczał jak szalony: „Moja Gitti, moja słodka”. Na próżno Annelies wzbraniała się rozpaczliwie i chcąc uwolnić się z jego uścisków, krzyczała: „Ależ ja jestem Annelies!”.
Wtedy ojciec odsunął Annelies i zaśmiał się, tłumacząc się niezręcznie: „Bo ty jesteś do niej taka podobna!”.
Innym razem Gitti i jej przyjaciółka odgrywały bogate damy w przedstawieniu katolickiej grupy młodzieżowej i obie miały na sobie stylowe futrzane kurtki. W przerwie widzowie wymieniali się uwagami o występie i podziwiali wytworne kostiumy. Jedna z uczestniczek tej dyskusji powiedziała na cały głos: „Te kostiumy dała pani Frank! Ukradła je Żydom w Polsce. Oni tam przecież opływali w bogactwo”.
Michelowi też się dostało, kiedy został mocno zwymyślany przez kierowniczkę internatu w Fischbachau, o czym matka nie omieszkała napisać do Hansa siedzącego w norymberskiej celi:
Michel jest wiecznie głodny, a kiedy napisał do mnie list, skarżąc się na to, wtedy dyżurna siostra zakonna podarła mu list i powiedziała: „Och, ty przecież przyzwyczaiłeś się do czegoś lepszego! Tak sądzę, po tym wszystkim, co twój ojciec ukradł w Polsce!”.
Później Michel płacząc, opowiedział o tym naszej matce, która 15 marca 1946 roku informowała ojca o wynikach swojej wizyty w tej placówce:
Rozmawiałam z tą siostrą, która powiedziała tak okropne rzeczy. Dobrze, że mnie poznała. Nie sądzę, żeby pozwoliła sobie raz jeszcze na coś takiego, bo odniosła się do mnie z szacunkiem.
Widocznie matka musiała użyć jeszcze innej broni, kiedy mówiąc przez wąskie, mocno zaciśnięte usta, wydobywała z siebie bardzo niskie, przerażające wręcz dźwięki. Tego głosu bał się przez całe życie nawet jej Hans. Ja też się bałem, dopóki nie zmarła dokładnie w moje dwudzieste urodziny. Dobra robota, mamo! Pierwsza żona Normana, Ellen, poszła w jej ślady. Dokładnie w urodziny Normana udała się do hotelu przy głównym dworcu Monachium, założyła ładną sukienkę, starannie ustawiła buty przed łóżkiem, rozpuściła ogromną ilość tabletek w szklance wody, a potem po wypiciu jej zawartości położyła się. Tymczasem Norman świętował w najlepsze swoje urodziny z przyjaciółmi w barze.
Nie umiał okazywać swoich uczuć, podobnie jak pozostała czwórka rodzeństwa. Przypuszczalnie było to pokłosie przeżyć spowodowanych przez egzekucję ojca – kata straconego na szubienicy. Cała piątka dostała wprawdzie przez niego za swoje, ale z drugiej strony ta szubienica potrafiła zbliżyć, zacieśnić rodzinne więzi.
Michel zamieszkał w domu dziecka w Aurach, a Gitti u koleżanki mamy w Monachium, gdzie chodziła do szkoły. Stało się tak, ponieważ nasza mama była całkowicie wyczerpana i została zabrana do monachijskiego szpitala, ja zaś leżałem w szpitalu dziecięcym w Achatswies koło Fischbachau z zapaleniem węzłów chłonnych. Tylko raz poczułem się tam źle, kiedy zwymiotowałem z przejedzenia, a potem musiałem zjeść własne wymiociny. Chyba była to zemsta pielęgniarki, być może okropnie traktowanej przez Trzecią Rzeszę, bo stała obok mnie niewzruszenie, aż do momentu, gdy znów wszystko połknąłem. Wciąż widzę przede mną ten talerz z wymiocinami.
Oczywiście czułem się pokrzywdzony jako pięciolatek, ale gdy skonfrontuję swoje życie ze złymi doświadczeniami innych dzieci: to co to jest w porównaniu z cierpieniem milionów ofiar Holokaustu? My, dzieci Franka, nigdy nie doświadczyliśmy ich beznadziejnej desperacji, sytuacji bez wyjścia. A ja mogę żyć, a nawet się zestarzeć. Co za dar losu.
Norman powiedział mi pod koniec swojego życia, które trwało prawie osiemdziesiąt jeden lat do 2009 roku: „Doświadczyłem wiele szczęścia i wiele łaski”.
Ja też.
Wtedy jeszcze tego nie rozumiałem. Dla Michela i dla mnie ważne było na przykład, by o świcie w Niedzielę Wielkanocną 1946 roku wstać tak cicho, by matka niczego nie zauważyła. Przekradliśmy się do ogrodu dwóch chłopców z sąsiedztwa, Schuppiego i Hansiego. Jak co roku pod dwoma ogromnymi świerkami zbudowali każdy z osobna po jednym ślicznym wielkanocnym gnieździe z mchu, kolorowych girland i złotych gwiazdek, a białymi kamyczkami obramowali ścieżkę dla wielkanocnego zajączka. Gdy wstawali, w każdą Wielkanoc gniazda były wypełnione jajkami i słodyczami. Ale nie tym razem. Przez dwa dni Michel i ja nie załatwialiśmy się, celowo wstrzymując defekację. Więc teraz z ulgą wypróżniliśmy się do obu gniazd. I dopiero mieli niespodziankę!
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
Amon Leopold Göth (1908‒1946), austriacki zbrodniarz wojenny, SS-Hauptsturmführer. W czasie drugiej wojny światowej komendant obozu koncentracyjnego w Płaszowie, odpowiedzialny za likwidację gett żydowskich w Krakowie i Tarnowie. Skazany przez polski Najwyższy Trybunał Narodowy na karę śmierci przez powieszenie. Wyrok wykonano w krakowskim więzieniu przy Montelupich, a ostatnie słowa Götha brzmiały: „Heil Hitler!”. [wróć]
Hermann Göring (1893–1946) – niemiecki zbrodniarz wojenny, minister lotnictwa, dowódca Luftwaffe, jedna z najważniejszych postaci Trzeciej Rzeszy. Skazany przez Międzynarodowy Trybunał Wojskowy w Norymberdze na karę śmierci. Popełnił samobójstwo. [wróć]
Rudolf Walter Richard Hess 1894–1987 – zastępca Führera, trzeci co do ważności dygnitarz Trzeciej Rzeszy po Hitlerze i Göringu. W 1941 roku samowolnie udał się do Anglii, by negocjować zawieszenie broni, przez co w Niemczech został uznany za zdrajcę. [wróć]
Brigitte Frank jako żona ministra była „panią ministrową” (Frau Ministerin). Tytułowano ją jednak Frau Minister (pani minister) lub rzadziej Frau Reichsminister (pani minister Rzeszy), co często było przejawem złośliwości wobec wyniosłego i oschłego sposobu bycia matki autora tej książki. [wróć]
Chodzi o fragment XV-wiecznego poliptyku w Kościele Świętego Wolfganga w austriackim Kefermarkt. Ponieważ nie wiadomo, kto był jego autorem, w historiografii artystycznej nazywany jest Mistrzem Ołtarza z Kefermarkt. [wróć]
Wilhelm Busch (1832–1908) – niemiecki autor ilustrowanych opowiadań, uważany za ojca komiksu. W Polsce jego twórczość można porównać z utworami Kornela Makuszyńskiego. Die fromme Helene to bardzo popularne w Niemczech opowiadanie, przedstawiające historię życia bohaterki od psotnej młodości do pobożnej starości. [wróć]
Alianci nazywali tak osoby, które wskutek wojny znalazły się poza swoim państwem, jak na przykład więźniowie wyzwolonych obozów koncentracyjnych czy robotnicy przymusowi. „Dipis” to rozwinięcie skrótu „DP’s” (displaced persons – osoby przemieszczone). [wróć]
Goldfasan – bażant złocisty, tak nazywano potocznie najwyższych dostojników NSDAP ze względu na ich żółte galowe mundury ze złotym szamerunkiem. [wróć]