Moja rodzina i jej kat. Wspomnienia syna "rzeźnika Polski" - Niklas Frank - ebook + audiobook + książka

Moja rodzina i jej kat. Wspomnienia syna "rzeźnika Polski" ebook i audiobook

Niklas Frank

0,0
29,98 zł
14,99 zł
Najniższa cena z 30 dni przed obniżką: 29,98 zł

TYLKO U NAS!
Synchrobook® - 2 formaty w cenie 1

Ten tytuł znajduje się w Katalogu Klubowym. Zamów dostęp do 2 formatów, by naprzemiennie czytać i słuchać.

DO 50% TANIEJ: JUŻ OD 7,59 ZŁ!
Aktywuj abonament i zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego, aby zamówić dowolny tytuł z Katalogu Klubowego nawet za pół ceny.


Dowiedz się więcej.
Opis

Autor, najmłodszy syn generalnego gubernatora okupowanych ziem polskich, Hansa Franka, jest wyjątkiem wśród potomków nazistowskich dygnitarzy. Nie przemilcza mrocznych dziejów swoich przodków, ale od lat bezkompromisowo próbuje się z nimi rozliczyć. W książce Moja rodzina i jej kat dokumentuje studium upadku swojego ojca, opisując kolejne etapy kariery w szeregach narodowych socjalistów, a po zakończeniu wojny uwięzienie, proces norymberski, wyrok i egzekucję Franka w październiku 1946 roku.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 382

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 11 godz. 5 min

Lektor: Marcin Procki

Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



Dedykacja

Z drżą­cym ser­cem

dedy­kuję

mojej matce

i nie­ży­ją­cemu już rodzeń­stwu

Cela z judaszem

Moja cela, do któ­rej po krót­kiej prze­mo­wie wpro­wa­dził mnie oso­bi­ście wyż­szy rangą komen­dant obozu, jest sto­sun­kowo duża i jasna. Bawar­skie, ojczy­ste powie­trze wpada tu dniem i nocą przez uchy­lony przeze mnie świe­tlik, a wyso­kie skle­pie­nie pomiesz­cze­nia przy­po­mina kaplicę. Gdy wczo­raj dostar­czono mi przez klapę w drzwiach pierw­sze śnia­da­nie (kawa zbo­żowa), byłem wręcz szczę­śliwy. Do świe­żego rodzi­mego powie­trza otrzy­ma­łem jesz­cze ciemny bawar­ski chleb i naszą wiej­ską kieł­basę. Pierw­szy kawa­łek chleba uca­ło­wa­łem wczo­raj ze wzru­sze­nia. Był on dla mnie niczym dobry zwia­stun Bawa­rii, mojej ojczy­zny, mojego rdzen­nie nie­miec­kiego kraju. Sma­kiem przy­po­minał ten „woj­skowy”, ale czyż nie jedzą go teraz wszy­scy moi rodacy w naszej zruj­no­wa­nej ojczyź­nie? I z tego powodu byłem też szczę­śliwy, dzie­ląc nie­jako ich los, bo znów poczu­łem się równy mię­dzy nimi.

Oto sie­dzi zatem w celi numer pięt­na­ście Hans Frank, a raczej dok­tor Hans Frank, dok­tor prawa, Reich­sle­iter (komi­sarz Rze­szy) odwo­łany przez Führera, ale pozo­sta­jący do końca wojny w gabi­ne­cie mini­strów Rze­szy na sta­no­wi­sku mini­stra bez teki i krwa­wego guber­na­tora na oku­po­wa­nych tere­nach Pol­ski. Ma czter­dzie­ści pięć lat. Zeszczu­plał i czę­ściowo wyły­siał. Jego lewa ręka trzę­sie się mimo­wol­nie od czasu dwóch prób samo­bój­czych pod­ję­tych zaraz po schwy­ta­niu w maju 1945 roku. Uzę­bie­nie bez zmian. Przy wzro­ście sto sie­dem­dzie­siąt sześć cen­ty­me­trów waży osiem­dzie­siąt trzy kilo­gramy i czter­dzie­ści cztery gramy. Zgod­nie z inter­ne­to­wymi kal­ku­la­to­rami jego BMI (wskaź­nik masy ciała) wyno­sił wtedy 27,1 i zwa­żyw­szy na jego wiek, nie był w nor­mie. Ale jak Frank sam pisze w listach, „dzięki zdro­wej, zrów­no­wa­żo­nej die­cie i regu­lar­nym ćwi­cze­niom” pla­nuje „stop­niowo zre­du­ko­wać wagę”.

Trudne to zada­nie dla loka­tora celi wię­zien­nej.

Po aresz­to­wa­niu oka­zało się, że nie tylko wskaź­nik masy ciała jest nie do końca w porządku, ale także mózg Franka nie funk­cjo­nuje jak należy. Otóż dwa lata wcze­śniej ten miło­śnik prze­żu­wa­nia bawar­skiego chleba, szy­dząc, prze­po­wia­dał przy­szłość swo­jemu przy­ja­cie­lowi z mło­do­ści: „Ty będziesz pro­fe­so­rem, a ja skoń­czę na szu­bie­nicy”. I teraz nasz ojciec musi wal­czyć o wła­sną głowę. Z tych jego zam­ków, pała­ców, willi, opan­ce­rzo­nego, wypa­sio­nego mer­ce­desa, obra­zów, takich jak Dama z łasiczką Leonarda da Vinci, dwóch dzieł Rem­brandta i Por­tretu mło­dzieńca Rafa­ela oraz pedan­tycz­nie gro­ma­dzo­nych zbio­rów biblio­tecz­nych – Bava­rica ‒ nie­wiele już pozo­stało:

Mój cały mają­tek mie­ści się teraz w jed­nym nie­wiel­kim pudle, gdzie prze­cho­wuję bie­li­znę poda­ro­waną mi przez Ame­ry­ka­nów. Ale jakie to ma zna­cze­nie. Nie tylko w odnie­sie­niu do mojej egzy­sten­cji, ale szcze­gól­nie do sytu­acji, w jakiej się zna­la­złem. Moje koszule, chustki, skar­pety i slipy cią­gle muszę prać i suszyć, a to jest praw­dziwy pro­blem.

Hans Frank po pierw­szej pró­bie samo­bój­czej. Maj 1945

Od czasu jego aresz­to­wa­nia czwar­tego maja 1945 roku, a więc cztery dni przed ofi­cjal­nym zakoń­cze­niem wojny, nie miał żad­nych kon­tak­tów z rodziną.

Ale czy były mu potrzebne?

Z tą prze­klętą, wyra­fi­no­waną żoną Bri­gitte, która ma nad nim prze­wagę i zamie­niła jego życie intymne w kosz­mar?

Z tą próżną, znaną z leni­stwa i zaro­zu­miałą naj­star­szą córką Sigrid?

Z wiecz­nie przy­gnę­bio­nym naj­star­szym synem Nor­ma­nem, który wkuwa bez­myśl­nie łacinę?

Z tą drugą córką, Gitti, prze­sad­nie ckliwą, która go uwiel­bia?

Czy z dru­gim synem, Miche­lem, który uro­dził się z paskudną zaję­czą wargą, a może z naj­młod­szym, Nikim, który wiecz­nie mil­czał i wytrzesz­czał oczy, a jesz­cze w lutym poła­mał mu zausz­niki w oku­la­rach do czy­ta­nia, patrząc na niego spode łba tępym wzro­kiem? W dodatku ni­gdy nie był do końca pewien, czy to rude brzy­dac­two jest w ogóle jego synem.

Bri­gitte Frank w roku 1946. W tle por­tret jej męża nama­lo­wany w 1939 roku przez Her­manna Bar­ren­sche­ena

Albo cho­ciażby z wła­sną matką, córką mona­chij­skiego kupca, han­dlu­ją­cego towa­rami kolo­nial­nymi w obskur­nym skle­pie? Poja­wiła się ponow­nie w życiu syna, gdy już zro­bił karierę i w jego pałacu w Krze­szo­wi­cach (Kres­sen­dorf) czy na Wawelu w Kra­ko­wie uda­wała dum­nie matkę króla.

A może ze swoją wiecz­nie zner­wi­co­waną, okrop­nie wyglą­da­jącą sio­strą Lilli? Ileż miał przez nią nie­przy­jem­no­ści! Kazała się kie­dyś zawieźć do obozu kon­cen­tra­cyj­nego w Pła­szo­wie, do Amona Götha1, i tam od bli­skich śmierci Żydów wyłu­dzała kosz­tow­no­ści, mamiąc, że jest sio­strą potęż­nego gene­ral­nego guber­na­tora i moż­liwe, że będzie mogła pomóc. A może z ojcem praw­ni­kiem, oszu­stem matry­mo­nial­nym wyrzu­co­nym z izby adwo­kac­kiej, który pięt­na­stego marca 1942 roku pro­sił go o prze­sła­nie pięt­na­stu gra­mów złota na „naprawę pro­tezy”, koń­cząc list zawo­ła­niem „Heil Hitler!”? Bri­gitte mogła fak­tycz­nie prze­słać mu jeden z wielu klej­no­tów, które zagra­biła w Pol­sce, o czym już plot­ko­wano w Ber­li­nie.

O Boże, cóż za rodzina mnie ota­cza!

Nawet z naj­więk­szą miło­ścią swo­jego życia, Eli­sa­beth Karo­line Sophie, nazy­waną Lilly ‒ w któ­rej pod­ko­chi­wał się już jako dziecko i która znów poja­wiła się w jego życiu w 1942 roku ‒ nie mógł współ­żyć w ostat­nich mie­sią­cach na wol­no­ści, by dać upust swemu pożą­da­niu, ani zapla­no­wać z kochanką wspól­nej przy­szło­ści, cho­ciażby na złość Bri­gitte.

Przez trzy mie­siące urzę­do­wał jesz­cze wraz z ostat­nimi odda­nymi przy­ja­ciółmi w swo­jej nowej sie­dzi­bie w Neu­haus am Schlier­see. Został mu przy­dzie­lony pen­sjo­nat Berg­frie­den, wcze­śniej będący kawiar­nią. Cóż za żało­sny sub­sty­tut jego biura na Wawelu w Kra­ko­wie!

A teraz ta naj­gor­sza prze­pro­wadzka do celi w wię­zien­nym skrzy­dle norym­ber­skiego Pałacu Spra­wie­dli­wo­ści.

Został sam.

Gdy mie­sią­cami przy­go­to­wy­wa­łem się do napi­sa­nia tej książki, coraz bar­dziej wczu­wa­łem się w tę jego nara­sta­jącą klau­stro­fo­bię. Ame­ry­kań­scy straż­nicy dniem i nocą obser­wo­wali go przez wizjer w drzwiach celi, nie spusz­cza­jąc z oczu. Tylko w toa­le­cie po pra­wej stro­nie od wej­ścia mógł liczyć na chwilę intym­no­ści. Musiał spać na ple­cach, zawsze z widocz­nymi na wierz­chu koca rękami. Świa­tło w nocy było jedy­nie przy­ciem­nione, ni­gdy zga­szone. Raz dzien­nie pozwa­lano mu na godzinny spa­cer po dzie­dzińcu wię­zien­nym. Posiłki jadł wspól­nie z innymi więź­niami. W celi mogli go odwie­dzać jedy­nie psy­cho­lo­go­wie, psy­chia­trzy woj­skowi, czyli Douglas M. Kel­ley, Gustave M. Gil­bert i Leon Gol­den­sohn. Raz na tydzień kąpiel, a codzien­nie rano zimny prysz­nic.

Pro­ces nie roz­po­czął się jesz­cze, ale ojciec już miał obrońcę. Był nim dok­tor Alfred Seidl z Mona­chium, czło­wiek tak mizer­nego wzro­stu, że współ­wię­zień Her­mann Göring2 kpił sobie z niego: „Ten led­wie sięga nad pul­pit mów­nicy!”.

Mój ojciec lubił dok­tora Seidla, ale on ojca mniej. Gdy po latach robi­łem z nim wywiad, chęt­niej mówił o swoim innym klien­cie, któ­rym był Rudolf Hess3. Przy­pusz­czam, że Seidl źle zno­sił nara­sta­jącą u ojca bigo­te­rię.

Dzieci Fran­ków: Nor­man, Michel, Niklas (Niki), Sigrid, Gitti. Scho­ber­hof, 1941

Pen­sjo­nat Berg­frie­den, w któ­rym ojciec miał swoje biuro przed aresz­to­wa­niem, znaj­duje się w Neu­haus, w dziel­nicy Jose­fsthal. Tam też wła­ści­wie miesz­kał. W ciągu trzech mie­sięcy mię­dzy ucieczką a aresz­to­wa­niem tylko od czasu do czasu odwie­dzał Scho­ber­hof – prze­bu­do­waną chłop­ską zagrodę, gdzie miesz­kała jego żona z pię­cior­giem dzieci. Trójka naj­star­szych ‒ Sigrid, Nor­man i Gitti ‒ bar­dzo prze­ży­wała roz­sta­nie rodzi­ców. Naj­bar­dziej chyba Gitti, która miała wtedy dzie­sięć lat, choć Michel i ja z pew­no­ścią też, bo roz­łąka bez wąt­pie­nia miała na nas wpływ, ale naj­cięż­szy czas zaczął się dla nas obu dopiero z chwilą upadku Trze­ciej Rze­szy.

Ponie­waż w cza­sach reżimu nazi­stow­skiego rodzice spę­dzali więk­szość życia poza domem, odda­jąc się z upodo­ba­niem zachłan­nym zaku­pom i pla­no­wa­niu kolej­nych zbrodni, nasze wycho­wa­nie pozo­sta­wało w rękach niani Hilde, wspa­nia­łej, weso­łej, peł­nej cie­pła kobiety po dwu­dzie­stce. To ona zaszcze­piła w nas, dzie­ciach Fran­ków, wszystko to, co było dobre ‒ poczu­cie humoru, radość, empa­tię, ludz­kie odru­chy współ­czu­cia.

Kiedy odwie­dzi­łem ją przy oka­zji pisa­nia mojej pierw­szej książki, by pomo­gła wyja­śnić mi kon­tekst tych wszyst­kich dziw­nych prze­bły­sków wspo­mnień, które noszę w sobie, była już bar­dzo chora na raka, ale na­dal uśmie­chała się ser­decz­nie, a pod koniec spo­tka­nia wyznała mi, jak to kie­dyś nasz kucharz w Scho­ber­ho­fie ze zło­ści na panią nad­mi­ni­ster (Frau Reich­smi­ni­ster)4, która po raz kolejny zbyt obce­sowo potrak­to­wała swój per­so­nel, wspiął się na sto­łek w kuchni i nasi­kał do wazy z zupą, po czym podano ją do stołu.

„A czy ty wiesz, Niki, co powie­działa twoja mama kel­nerce, gdy ta sprzą­tała już tale­rze? »Pro­szę prze­ka­zać kucha­rzowi, że zupa była wyborna, abso­lut­nie wyborna!«”.

Ojca nie było na tej wytwor­nej kola­cji wyda­nej przez matkę dla miej­sco­wych dygni­ta­rzy nazi­stow­skich. Dla­tego ta scena nie mogłaby go roz­ba­wić tak jak mnie, jego naj­młod­szego syna, który zdą­żył się już od tam­tego czasu zesta­rzeć. Dwu­dzie­stego szó­stego sierp­nia 1945 roku ojciec na­dal opi­sy­wał swoje życie w celi.

Patrzę na repro­duk­cję głowy Świę­tego Flo­riana autor­stwa naszego słyn­nego Mistrza z Kefer­markt5, na dosko­nale wyrzeź­bioną w brą­zie twarz sta­tecz­nego męż­czy­zny, któ­rego spoj­rze­nie skie­ro­wane do wewnątrz spra­wia wra­że­nie, jakby był świa­domy swo­jego bole­snego prze­zna­cze­nia. Jest to jedyny arty­styczny akcent celi norym­ber­skiego wię­zie­nia, które sta­nowi teraz wyłączną, dostępną dla mnie strefę ziem­ską. Przy­wio­złem ze sobą tę kartkę z nie­miec­kiego ozdob­nego kalen­da­rza, który otrzy­ma­li­śmy w luk­sem­bur­skim Palace-Hotel w Mon­dorf-les-Bains, aby­śmy mogli w nim, gdy zechcemy, odno­to­wy­wać prze­bieg inter­no­wa­nia. Prze­by­wa­łem w tym miej­scu odosob­nie­nia przez ponad trzy mie­siące w gro­nie tych wszyst­kich ludzi zna­nych mi z cza­sów Adolfa Hitlera, któ­rych zwy­cięzca uwię­ził teraz za kra­tami. Zapew­niono nam zno­śne warunki byto­wa­nia, ponad czter­dzie­stu męż­czyzn trak­to­wano przy­zwo­icie i oto­czono opieką. Hotel w Mon­dorf spra­wiał nieco przy­gnę­bia­jące wra­że­nie, peł­niąc obec­nie funk­cję miej­sca inter­no­wa­nia poli­ty­ków, nazy­wa­nych teraz przez zwy­cię­skich wro­gów prze­stęp­cami.

W lipcu 1945 roku nie­miecki dzien­ni­karz i pisarz Wal­ter Hasenc­le­ver odwie­dził inter­no­wa­nych w Mon­dorf i odniósł wra­że­nie, że spo­tyka zupeł­nie innego Hansa Franka niż ten, któ­rego zacho­wa­nie mia­łoby przy­no­sić wstyd obcym, a w moim przy­padku wstyd rodzi­nie: „Guber­na­tor gene­ralny Hans Frank miał w Mon­dorf swoją oddzielną strefę. Nie musiał sty­kać się z innymi. Od rana do wie­czora, kiedy nie spo­ży­wał posił­ków i nie był prze­słu­chi­wany, poru­szał się tam i z powro­tem po tara­sie przed hote­lem, chwiej­nym kro­kiem, z modli­tew­ni­kiem, robiąc rachu­nek sumie­nia. Szep­tał modli­twy, odma­wiał róża­niec i każdą wolną chwilę poświę­cał na pokutę. Jed­no­cze­śnie sta­rał się, aby pod­czas tych prak­tyk wszy­scy go widzieli. Wpraw­dzie było to iry­tu­jące dla współ­więź­niów, ale w roz­mo­wach nie bra­ko­wało im jego towa­rzy­stwa, bo mogli do woli kpić sobie ze świeżo upie­czo­nego pokut­nika, co jed­nak nie zbi­jało go z tropu w tej nowej roli”.

Sadysta i pobożna Helene

To jego mani­fe­sto­wa­nie nowo odkry­tej reli­gij­no­ści zawsze przy­po­mina mi książkę Die fromme Helene (Pobożna Helene) Wil­helma Buscha6 i ciarki mnie prze­cho­dzą.

Hasenc­le­ver przed­sta­wia dru­zgo­cące, „for­malne” oświad­cze­nie: „Frank był wła­ści­wie przy­stoj­nym męż­czy­zną. Miał mądrą, można nawet rzec sub­telną twarz ze zmy­sło­wymi, bar­dzo mięk­kimi ustami, które suge­ro­wały, że być może potrafi powie­dzieć coś wię­cej poza wyświech­ta­nymi fra­ze­sami. Frank był wła­ści­wie uspo­so­biony arty­stycz­nie. Ale jed­no­cze­śnie, co można było wyczy­tać z jego ust, był sady­stą. Mięk­kość tych ust zdra­dzała wyraźne okru­cień­stwo, któ­remu nie­po­ha­mo­wa­nie dawał upust także w Pol­sce”.

Pod zdję­ciem grupy więź­niów inter­no­wa­nych w Mon­dorf „Time” napi­sał:

Ten nie­zwy­kły por­tret gru­powy, który na pierw­szy rzut oka wygląda jak zgro­ma­dze­nie człon­ków eli­tar­nego klubu, jest nim fak­tycz­nie: więk­szość z nich to byli przy­wódcy nazi­stow­skich Nie­miec. Neu­ro­tyczny Göring, prze­cho­dzący kura­cję mor­finą, stra­cił pięt­na­ście ze swo­ich ponad stu dwu­dzie­stu kilo­gra­mów wagi, ale wyglą­dał cał­kiem nie­źle pośrodku grupy, gdy zajął swoje miej­sce w pierw­szym rzę­dzie. Naj­więk­szy żydo­żerca Stre­icher pła­kał i bił się w piersi ze wstydu, ponie­waż sier­żant ame­ry­kań­ski żydow­skiego pocho­dze­nia dał mu w pre­zen­cie kakao i kra­kersy. „Rzeź­nik Pol­ski” Frank przy­był roz­hi­ste­ry­zo­wany i ubrany jedy­nie w bie­li­znę.

Zatem „rzeź­nik Pol­ski” został przy­wie­ziony do Mon­dorf w samej tylko bie­liź­nie. On, który zawsze był ubrany per­fek­cyj­nie, uwiel­biał sie­bie oglą­dać w każ­dym ze swo­ich stu dzie­się­ciu mun­du­rów, poru­szał się teraz chwiej­nym kro­kiem, cho­dząc w samych tylko gaciach po kory­ta­rzach wytwor­nego Palace-Hotel w Mon­dorf-les-Bains w Luk­sem­burgu, który został prze­kształ­cony w wię­zie­nie! Być może dyrek­tor wię­zie­nia Bur­ton C. Andrus celowo z początku pozo­sta­wił Franka bez spodni, aby oka­zać pogardę Ame­ry­ka­nów i upo­ko­rzyć „rzeź­nika Pol­ski”, który na długo przed zakoń­cze­niem wojny zna­lazł się na pierw­szym miej­scu listy zbrod­nia­rzy wojen­nych „New York Timesa”.

Teraz w Norym­ber­dze Hans Frank pisał:

Sta­no­wimy znacz­nie pomniej­szoną grupę i żyjemy tu w trud­niej­szych warun­kach. Styl życia jak to w wię­zie­niu, róż­nica polega jedy­nie na szcze­gól­nym cha­rak­te­rze wię­zio­nych i nad­zo­rze woj­sko­wych. Oprócz ryciny z pla­cem i rzeźbą Świę­tego Flo­riana nie roz­staję się z trzema książ­kami: Biblią w tłu­ma­cze­niu Mar­cina Lutra prze­ka­zaną mi przez orga­ni­za­cję pomocy dla jeń­ców wojen­nych; tomem Wpro­wa­dze­nie do filo­zo­fii dok­tora Maxa Apela i wresz­cie uro­czą książką autor­stwa Angielki Esther Mey­nell – Mała Kro­nika Anny Mag­da­leny Bach, żony Johanna Seba­stiana. Ten ostatni tomik cen­zor wię­zienny był zobo­wią­zany ostem­plo­wać na czer­wono z adno­ta­cją „dopusz­czone przez cen­zurę”, a to potwier­dzało tylko, że współ­cze­sne armie wszyst­kie są umu­zy­kal­nione.

W powyż­szym tek­ście pobrzmie­wają iro­nia i roz­go­ry­cze­nie: bo jakże można tak trak­to­wać wysoko posta­wione oso­bi­sto­ści Rze­szy!

W kolej­nym podob­nie:

W żela­znej ramie mojego łóżka znaj­duje się mate­rac, na któ­rym sta­ran­nie uło­żono pięć weł­nia­nych koców. Dopeł­nie­niem wypo­sa­że­nia celi są stół i krze­sło. Gdy­bym mógł prze­wi­dzieć, jako bawar­ski mini­ster spra­wie­dli­wo­ści, któ­remu w latach 1933–1938 pod­le­gały wszyst­kie wię­zie­nia w tym kraju, że pew­nego dnia znajdę się w jed­nym z nich, wypo­sa­żył­bym je bar­dziej kom­for­towo.

O fak­cie, że bawar­skim mini­strem spra­wie­dli­wo­ści został dopiero w wyniku nie­de­mo­kra­tycz­nego prze­ję­cia rządu przez nazi­stów dzie­sią­tego marca 1933 roku, nie warto jego zda­niem wspo­mi­nać. Nie wspo­mina też, że zamiast moder­ni­zo­wać cele wię­zienne, zaka­zał wystę­po­wa­nia w sądach żydow­skim praw­ni­kom, co było jedną z jego pierw­szych ofi­cjal­nych decy­zji.

Prze­by­wam w nie­woli ponad trzy mie­siące. Już nie jestem panem swo­jego życia, a jedy­nie obiek­tem w pla­nach innych. Los tak zrzą­dził.

To tutaj po raz pierw­szy poja­wia się słowo „los”. Będzie mu towa­rzy­szyć, podob­nie jak jego żonie, przez cały czas trwa­nia pro­cesu: nie­zli­czoną ilość razy będą zapew­niać się nawza­jem, że to jedy­nie zrzą­dze­nie losu, że on zna­lazł się w wię­zie­niu, a ona została dopro­wa­dzona na skraj cał­ko­wi­tego ubó­stwa. Żadne z nich nie miało na to wpływu. Ani on, choć według Reichs­ge­set­zblatt (Dzien­nika Ustaw Rze­szy) jako zastępca Hitlera był poli­tycz­nie odpo­wie­dzialny za każde mor­der­stwo w Gene­ral­nym Guber­na­tor­stwie, ani ona, choć bez skru­pu­łów pła­wiła się u jego boku w luk­su­sach. Ni­gdy wtedy nie wpa­dła na to, by powie­dzieć: „Hans, jak możesz! Wyco­faj się natych­miast! Słu­żysz zbrod­ni­czemu reżi­mowi! Poza tym Hitle­rowi śmier­dzi z ust!”. A on nie zapy­tał jej: „Jak możesz robić zakupy w moich get­tach po cenach, które sama dyk­tu­jesz?”. Poza tym sam mógł pod­jąć decy­zję, mówiąc: „Mam dość, pod­daję się! Każę teraz leka­rzowi wysta­wić zaświad­cze­nie stwier­dza­jące, że nie jestem już fizycz­nie ani psy­chicz­nie zdolny do słu­że­nia mojemu uko­cha­nemu Führerowi!”.

Zamiast tego Hans Frank, sie­dząc w celi, na­dal filo­zo­fuje, dowo­dząc swo­jej nie­win­no­ści:

Jeśli nie można racjo­nal­nie zro­zu­mieć potęgi powsta­wa­nia i prze­mi­ja­nia, życia i śmierci, pozo­staje jedy­nie pełna prze­czu­cia wiara, którą ota­cza nie­przy­stępna tajem­ni­cza mgła: koniec zależy od początku, ale nie od nas. Podob­nie jak dzia­ła­nie słońca, które wpływa na całą aktyw­ność ziemi, ale jest nie­do­stępne. Minęły trzy mie­siące – już! – Dopiero! Kto wie?

Jeśli zaszył­bym się z nim w jego celi, usiadł­bym przed tą samą kartką i pisał­bym tym samym ołów­kiem, to czuł­bym zapewne w sobie to prze­ra­ża­jące waha­nie mię­dzy nadzieją a stra­chem przed śmier­cią. Ten chaos emo­cji widać także w nastę­pu­ją­cych zda­niach:

Myśle­nie zawo­dzi. Masz w sobie coś w rodzaju auto­ma­tycz­nej poli­cji myśli, która zapo­biega gene­ro­wa­niu przez cie­bie lekko już zatar­tych barw­nych obra­zów – które roz­czu­lają cię do łez, bo nie ma już powrotu do tego wszyst­kiego, co było twoje, do tych wszyst­kich, któ­rzy są i byli twoi.

„Jego” była kie­dyś Bri­gitte, kiedy Hans ją jesz­cze kochał, co widać w jego liście z dwu­dzie­stego lutego 1930 roku. „Droga Weibe­len” – oboje zawsze uży­wają w listach formy „Weibe­len” zamiast „Weibi­lein” (kobietka), przy­pusz­czal­nie ten błąd orto­gra­ficzny popeł­niła matka we wcze­snych, szczę­śli­wych latach ich zna­jo­mo­ści i tak już pozo­stało, jako rodzaj dow­cipu na pry­watny uży­tek:

Droga Weibe­len. Spójrz, jak bar­dzo Cię kocham, a cier­pię tylko wtedy, gdy jesteś taka pru­sko oschła, zimna i czę­sto wręcz bez serca. Potrze­buję dużo miło­ści i chciał­bym też odwza­jem­niać tę miłość. Jestem taki szczę­śliwy, gdy myślę, że mam Cie­bie i tylko Cie­bie, moja piękna, kochana żono, i chciał­bym mieć z Tobą jesz­cze szes­na­ścioro dzieci.

Nasz zwią­zek powi­nien zacie­śniać się, bo powstał wła­śnie z woli wyrwa­nia się z nizin naszej obec­nej gor­szej egzy­sten­cji. Kocham Cię tak głę­boko, tak wiecz­nie, tak pro­sto i praw­dzi­wie.

Na zawsze Twój Hans.

Bri­gitte Frank około roku 1942

Gdyby wtedy wysi­lił umysł zamiast pod­brzu­sza, uciekłby przed tą „oschłą, zimną” Pru­saczką Bri­gitte!

Hans Frank dalej roz­my­śla w swo­jej celi:

Wię­zień zostaje pozba­wiony nie tylko wol­no­ści, a tym samym zasad­ni­czej pod­stawy życia. Dla­tego jego myśli są tak natrętne, tak ode­rwane, burz­liwe i zagma­twane, ponie­waż jest bez­radny wobec całej tej tęsk­noty i koła­ta­nia serca, co skła­nia do kon­tem­pla­cji, tęsk­noty, żalu, bez­na­dziei.

Czy kiedy odczu­wał „tęsk­notę”, pomy­ślał o liście z 1942 roku do wiel­kiej miło­ści swo­jego życia, Lilly G., którą ponow­nie odna­lazł?

Moja Lilly!

Jestem tak pro­mien­nie świeży, rado­sny, silny, szczę­śliwy, pod­eks­cy­to­wany i pełen bło­go­ści, bo wiem, że wszystko pój­dzie dobrze z Bożą pomocą. Kocham Cię, moja Lilly – i przy­się­gam Ci wier­ność, odda­nie aż do ostat­niego pia­nis­simo mojego życia. Pro­mie­nieję z rado­ści – zaczyna się nowe życie. Niech Bóg bło­go­sławi moją Lilly i mnie!

Do widze­nia.

Z głębi serca,

Twój Hans.

A prze­cież w domu cze­kała żona i gro­madka dzieci!

Czyżby miał wyrzuty sumie­nia, wysy­ła­jąc swój ostatni tele­gram do Hitlera z dwu­dzie­stego czwar­tego grud­nia 1944 roku?

Mój Wodzu,

Niemcy z Kra­kowa ze wszyst­kich rejo­nów i depar­ta­men­tów zebrali się w przed­dzień Bożego Naro­dze­nia na wiecu, na któ­rym w burz­li­wym entu­zja­zmie wyra­zili lojal­ność i odda­nie w służ­bie dla Cie­bie, mój Wodzu, i Two­jego wspa­nia­łego dzieła; modlimy się do Boga wszech­mo­gą­cego, który w tym roku w tak cudowny spo­sób uchro­nił cię przed zdradą pospo­li­tych prze­stęp­ców, aby w nad­cho­dzą­cym roku zapew­nić zwy­cię­stwo Twoim woj­skom.

Bądź pozdro­wiony, heil, mój Wodzu.

Frank.

Tak, być może Hans Frank naprawdę miał wyrzuty sumie­nia i chciał wyra­zić skru­chę, ale oczy­wi­ście jego „wewnętrzna poli­cja myśli” zawsze natych­miast mu tego zabra­niała.

A co przyj­dzie mu na myśl, gdy „straci nadzieję”? Nie musi prze­wi­dy­wać: doświad­cza tego wła­śnie teraz. Sekunda po sekun­dzie. Dzień po dniu. Mie­siąc po mie­siącu.

Przy swoim roz­kle­ko­ta­nym sto­liku w celi pisze dalej:

A jed­nak! Gdyby nie te myśli, wszystko byłoby stra­cone. Poza tym tylko one odróż­niają jesz­cze nie­wolę od śmierci, pomi­ja­jąc czy­sto zwie­rzęco-orga­niczne wege­to­wa­nie. Ach, ta idea wszech­świata, która łączy pier­wotną tajem­nicę z ostat­nią chwilą świa­do­mo­ści – to ona jest ducho­wym fun­da­men­tem wewnętrz­nej suwe­ren­no­ści, która pozo­sta­nie nawet wtedy, gdy zabrak­nie już zewnętrz­nej oso­bo­wo­ści!

Mój ojciec i oso­bo­wość? To musia­łoby mieć jed­nak coś wspól­nego z powagą, uczci­wo­ścią, empa­tią i zdol­no­ścią do dzia­ła­nia.

Podob­nie widzi to psy­cho­log Kel­ley: „Im waż­niej­sze sta­no­wi­sko pia­sto­wał Frank, tym bar­dziej aro­gancko się zacho­wy­wał. Miał wielu prze­ciw­ni­ków na swoim polu dzia­ła­nia, gdyż był narzę­dziem nisz­cze­nia tra­dy­cyj­nego prawa w pań­stwie naro­do­wo­so­cja­li­stycz­nym. To Frank najbar­dziej przy­czy­nił się do tego, by utrwa­lić tezę, że »prawo nie­miec­kie« nie musi chro­nić jed­nostki, tylko ma słu­żyć naro­dowi, czyli Hitle­rowi i jego par­tii”.

A prze­cież stu­dio­wał prawo w Repu­blice Weimar­skiej, prawo nie­miec­kie, które wyro­sło z prawa rzym­skiego.

„Nie uskarżam się, czekam”

Zamiast pisać o tym, jak sprze­nie­wie­rzał się prawu, w dal­szym ciągu filo­zo­fuje, uża­la­jąc się nad samym sobą:

Wię­zień to anty­teza Boga, który jako Stwórca jest naj­bar­dziej wolny ze wszyst­kich. Nie­wola ni­gdy nie jest dzie­łem Boga, tylko czło­wieka. Nie wiem, co jesz­cze zarzucą nam wro­go­wie. Jako że czuję się i jestem nie­winny, sta­wię czoła wszyst­kiemu z Bożą pomocą. W Essen znaj­duje się pomnik poświę­cony robot­ni­kom Zagłę­bia Ruhry, któ­rzy zgi­nęli w wyda­rze­niach roku 1923, a pod nim wid­nieje napis: „Ojczy­zno nie­miecka! Biada tym, któ­rzy cię miłują!”.

I tak jest.

Z nim pew­nie tak jest: nie ma jesz­cze pro­cesu, nie przed­sta­wiono jesz­cze żad­nych dowo­dów jego zbrodni, ale koń­cowy wyrok już zapadł – nie­winny, bo kocha Niemcy.

Moje ubra­nie, co cie­kawe, świad­czy o poczci­wo­ści nie­któ­rych Ame­ry­ka­nów, któ­rzy dbali o mnie w ciągu tych mie­sięcy. Mam na sobie ame­ry­kań­ską kurtkę woj­skową, spodnie woj­skowe i solidne nie­miec­kie ofi­cerki, które w pogodne let­nie dni zamie­niam na ame­ry­kań­skie buty woj­skowe na gumo­wej pode­szwie.

Dzięki temu moje życie stało się miłe i spo­kojne. Bo kto jest tak zadbany, oto­czony opieką i tak strze­żony jak my? Przy­cho­dzi mi tu na myśl Fide­lio Beetho­vena. Czy jesteś naprawdę złym prze­stępcą, czy masz potęż­nych wro­gów – wycho­dzi na to samo.

Nie uskar­żam się. Cze­kam.

I kiedy pozwa­lam, aby te potoki myśli powoli prze­pły­wały przez moją świa­do­mość, jestem spo­kojny i bez­pieczny, jak u Pana Boga za pie­cem. Jeśli wie­rzysz w Boga, to dobrze, bo staje się nagle Twoim współ­lo­ka­to­rem! Jesteś mu bli­ski! Tak jak dobry przy­ja­ciel, który zrobi dla cie­bie wszystko, a intu­icyjne prze­świad­cze­nie o jego obec­no­ści będzie tak inten­sywne, jakby ściany miały runąć.

Z Bogiem przez ścianę! Przy­wiózł go z Mon­dorf do celi w Norym­ber­dze. „Bóg”, podob­nie jak „los”, ma wyma­zy­wać jego winy.

Zamiast pod­pie­rać się Bogiem i losem, mógłby zadać sobie pyta­nie: co ja tak naprawdę zro­bi­łem? I dla­czego, na litość boską?

Nor­man, mój naj­star­szy brat, tak kie­dyś powie­dział o nara­sta­ją­cej reli­gij­no­ści ojca: „On szu­kał po pro­stu nowego Boga po samo­bój­stwie Hitlera”.

Gdy wczu­wam się w sytu­ację ojca w celi, zaczy­nam rozu­mieć: czy jest jesz­cze ktoś, kto nie uznałby cię od razu za win­nego? Pozo­stał tylko dobry Bóg, jeśli nie chcesz sta­wić czoła samemu sobie.

Na próżno roz­waża dalej w celi norym­ber­skiego wię­zie­nia:

Poznać sie­bie samego można tylko w nie­woli. Ale natych­miast się pod­da­jesz: w zasa­dzie nie rozu­miesz niczego, co cię ota­cza, a ilu­zo­rycz­ność, nie­po­jęte uro­je­nia senne, wydają się rze­czy­wi­sto­ścią wię­zienną. Zni­kają wszyst­kie ilu­zje i pomy­sły. Nacho­dzą cię myśli o dzie­ciach, domu, two­jej mło­do­ści, dro­dze życio­wej, sta­jesz się wtedy małym, pła­czą­cym, zmę­czo­nym, ner­wo­wym, zagu­bio­nym i ści­ga­nym stwo­rze­niem, sta­czasz się w otchłań nędzy i roz­pa­czy, by zna­leźć uko­je­nie we śnie, tym miło­sier­nym prze­ry­wa­czu świa­do­mo­ści. Tak, tak tu jest. Jesteś samot­nym czło­wie­kiem, który klę­czy, korząc się przed Bogiem.

Potra­fię wczuć się w jego uczu­cia, w tę otchłań nędzy i roz­pa­czy. Nie­jed­no­krot­nie bowiem odwie­dza­łem wię­zie­nie w Norym­ber­dze i celę, która była bliź­nia­czo podobna do jego celi numer pięt­na­ście. Pier­wotne skrzy­dło Pałacu Spra­wie­dli­wo­ści, z wię­zie­niem dla nazi­stow­skich zbrod­nia­rzy, roze­brano wkrótce po zakoń­cze­niu pro­cesu, ale pozo­stałe kory­ta­rze z iden­tycz­nymi celami ist­nieją do dziś. Prze­by­wa­nie w takiej celi, wyobra­ża­nie sobie samot­no­ści ojca, spra­wiało, że zamiast współ­czu­cia na nowo wzbie­rał we mnie gniew: dla­czego on uczest­ni­czył w tym wszyst­kim? Wie­dział prze­cież, że pomaga popeł­niać prze­stęp­stwo za prze­stęp­stwem! Kiedy ryczał, wyrzu­ca­jąc z sie­bie takie zda­nia: „Z tymi Żydami, chcę to powie­dzieć wam bar­dzo wyraź­nie, trzeba w ten czy inny spo­sób skoń­czyć”. Albo: „Gdy­bym chciał z powodu kolej­nych sied­miu Pola­ków, któ­rych kaza­łem roz­strze­lać, dru­ko­wać obwiesz­cze­nia, to nie star­czy­łoby pol­skich lasów na wypro­du­ko­wa­nie takiej ilo­ści papieru”.

Tłu­mił w sobie to, co bole­sne, bez reflek­sji nad samym sobą. Zamiast tego pisze:

Wie­czo­rem czwar­tego maja zosta­łem aresz­to­wany przez Ame­ry­ka­nów w biu­rze, gdzie spra­wo­wa­łem mój ostatni urząd, w Neu­haus am Schlier­see, w Gór­nej Bawa­rii. Moja rodzina prze­by­wała w naszym Scho­ber­ho­fie, który znaj­duje się w Fisch­hau­sen am Schlier­see, zale­d­wie dwa kilo­me­try od miej­sca, skąd mnie zabie­rano. Odkąd opu­ści­łem Kra­ków, a było to 17 stycz­nia 1945 roku, prze­by­wa­łem naj­czę­ściej z rodziną, a tego popo­łu­dnia zawio­złem jesz­cze na rowe­rze chleb do naszego domu Scho­ber­hof.

Cóż za wie­rutne kłam­stwo, po raz kolejny. Na pewno nie miesz­kał z nami! Dla kogo spi­suje te swoje prze­my­śle­nia i prze­ży­cia? Praw­do­po­dob­nie dla przy­chyl­nej mu publicz­no­ści.

Ojciec tylko cza­sami poja­wiał się u nas w Scho­ber­ho­fie. Z utę­sk­nie­niem wycze­ki­wany zresztą przez czwórkę dzieci. Ja, piąty i naj­młod­szy, pamię­tam tylko z tego okresu przed jego aresz­to­wa­niem, że kie­dyś bez powodu zabra­łem mu oku­lary do czy­ta­nia z komody w naszym salo­nie, który był wcze­śniej oborą nie­ja­kiego Scho­bera, i wyła­ma­łem w nich oba zausz­niki. Spoj­rza­łem wtedy na niego spode łba. Do dziś widzę prze­ra­żoną twarz ojca, bo nawet jemu, dygni­ta­rzowi nazi­stow­skiemu, trudno było w schył­ko­wym okre­sie Rze­szy oddać oku­lary do naprawy. Ude­rzył mnie w twarz. Nie zabo­lało. Nie był zresztą za bar­dzo sprawny fizycz­nie i nie miał poję­cia o poży­tecz­nej przy zada­wa­niu cio­sów zasa­dzie dźwi­gni.

W tam­tym okre­sie, gdy otę­piały cze­kał na nie­uchronne aresz­to­wa­nie, od czasu do czasu odwie­dzał swoją Lilly w Bad Aibling. Bri­gitte i Hans dzwo­nią do sie­bie, besz­ta­jąc się wza­jem­nie, a w naj­lep­szym razie piszą do sie­bie pota­jem­nie listy lub prze­sy­łają ofi­cjalną kore­spon­den­cję. Dla­tego Bri­gitte odczu­wała z pew­no­ścią nie­skry­waną radość, gdy infor­mo­wała ojca o koniecz­no­ści prze­ka­za­nia mu naszego psa:

Drogi Han­sie! Przez Petera wysy­łam Ci Tom­miego. Tam u Cie­bie znaj­dzie się dla niego zapewne o wiele wię­cej poży­wie­nia. Ponadto wczo­raj wró­cił do Nor­mana jego pies Götz, który jest do niego wzru­sza­jąco przy­wią­zany. Oba psy nie tole­rują się nie­stety. A tak naprawdę nie mamy już czym ich kar­mić.

Bez regu­lar­nego, wybor­nego zaopa­trze­nia z Gene­ral­nego Guber­na­tor­stwa trudno było nakar­mić wła­sne potom­stwo, a co dopiero psa!

I tak oto w biu­rze u pana guber­na­tora gene­ral­nego poja­wił się nagle kun­del Tommi!

Daw­niej był tam opan­ce­rzony mer­ce­des, byli adiu­tanci, sekre­ta­rze stanu, kochanki, pol­ska hra­bina, która mogła przed nim tań­czyć nawet nago, a teraz tylko ten psi bydlak!

„W końcu zsze­dłeś na psy”, pomy­ślała zapewne matka, wysy­ła­jąc mu tę futrzaną prze­syłkę.

Bawi mnie to jesz­cze dziś.

Ojciec w swo­jej celi nie­ustan­nie zapi­suje:

W ogól­nym pod­eks­cy­to­wa­niu i nie­po­koju posze­dłem sam do swo­jego gabi­netu na pod­da­szu Scho­ber­hofu w prze­czu­ciu tego, co ma nadejść – bo inwa­zja ame­ry­kań­ska na dolinę Schlier­see była nie­unik­niona – by poże­gnać się, tak, poże­gnać się na całe życie ze wszyst­kim, co tam było, co było dla mnie tak cenne i war­to­ściowe. Usia­dłem tam na górze w moim małym skła­dziku, naprze­ciwko fis­har­mo­nii, i uno­sząc wzrok ponad wyso­kie drew­niane krze­sło Fau­sta, jak je nazwa­łem, oraz dłu­gie biurko pośrodku wnę­trza, spoj­rza­łem na mały kośció­łek w Fisch­hau­sen, a następ­nie uro­czy­ście doko­na­łem obchodu biblio­teki, zwłasz­cza tych naj­cen­niej­szych dla mnie ksią­żek z kolek­cji Bava­rica Mona­cen­sia. Jakie­kol­wiek impe­ria byśmy zbu­do­wali, my Niemcy, przez ponad tysiąc lat, wciąż je tra­ci­li­śmy. Co się z nami dzieje? Nie jeste­śmy stwo­rzeni do poli­tyki, łatwo ule­ga­jąc złu­dze­niom. I znów stra­ci­li­śmy Rze­szę – bez­pow­rot­nie, prze­gra­li­śmy wojnę, utra­ci­li­śmy jed­ność, stra­ci­li­śmy ide­owość i wyobraź­nię, Führer mar­twy, armia znik­nęła, mia­sta w ruinie, mło­dzi ludzie wygi­nęli w woj­nie. Trudno sobie wyobra­zić, co dzieje się w duszy, gdy z prze­ra­że­niem myślisz o Niem­czech. Ja tak roz­my­śla­łem i mam dość życia. Po co mam dalej żyć? Przy­wo­ła­łem wszyst­kie wspo­mnie­nia z mojego życia, a potem posze­dłem do żony i dzieci. Wszy­scy byli bar­dzo poru­szeni, bo cią­gle jesz­cze strze­lano, więc bez więk­szego poże­gna­nia wró­ci­łem wie­czo­rem do biura, żeby tam wszystko podo­my­kać.

Wtedy, w Scho­ber­ho­fie – w obec­no­ści Nor­mana – wetknął naszej matce zwi­tek bank­no­tów o war­to­ści pię­ciu tysięcy marek nie­miec­kich. „Zapła­cił jej, jak płaci się dziw­kom!” – dodał gorzko Nor­man kil­ka­dzie­siąt lat póź­niej.

Dla­czego nie prze­ka­zał tych pie­nię­dzy na osob­no­ści, bez świad­ków? Czy to miała być zemsta za wysła­nego kun­dla? Zemsta za spar­ta­cze­nie przez Bri­gitte jego życia miło­snego? A może rze­czy­wi­ście chciał wywrzeć na Nor­ma­nie wra­że­nie, że płaci dziwce? Ponie­waż Nor­man wie­dział o róż­nych roman­sach Bri­gitte.

Nor­man cier­piał z powodu takiego prze­ka­za­nia pie­nię­dzy matce przez całe życie.

Około godziny ósmej rano – pisze ojciec – Sigrid i Nor­man przy­byli tam (do jego biura w Jose­fsthal) i zatrzy­mali się na chwilę, by zdać mi rela­cję z wkro­cze­nia Ame­ry­ka­nów. Dzieci były zachwy­cone postawą, zacho­wa­niem, wyglą­dem oraz uzbro­je­niem ame­ry­kań­skich żoł­nie­rzy. Tro­chę poroz­ma­wia­li­śmy, potem dzieci się poże­gnały, a ja powie­dzia­łem, że przyjdę póź­niej.

Po godzi­nie doszło do mojego zatrzy­ma­nia przez dwóch ofi­ce­rów, któ­rzy przy­je­chali jeepem i byli naj­wy­raź­niej zasko­czeni, że mnie zastali. Odda­łem im całą broń, jaką posia­da­łem, zwra­ca­jąc także ich uwagę na dzieła sztuki i akta. Wtedy jeden z nich powie­dział: „Nie musi pan zabie­rać ze sobą dużo ubrań, bo jutro tu pan wróci. Nie musi się pan teraz żegnać z rodziną, bo można to zro­bić jutro”. Zda­łem się na ich zapew­nie­nia i poje­cha­łem z nimi.

Zdrada Brigitte

Trudno w to uwie­rzyć, że obaj ofi­ce­ro­wie byli jakoby zasko­czeni, odnaj­du­jąc ojca w jego „dele­ga­tu­rze Gene­ral­nego Guber­na­tor­stwa”, ponie­waż kil­ka­dzie­siąt lat póź­niej skon­tak­to­wał się ze mną wnuk jed­nego z nich i wyznał coś zadzi­wia­ją­cego: jedy­nym adre­sem poszu­ki­wa­nego „rzeź­nika Pol­ski”, jakim dys­po­no­wał jego dzia­dek i kolega, był Scho­ber­hof. Więc naj­pierw poje­chali tam i zastali „ele­gancko ubraną damę”. To była Bri­gitte Frank. Po grzecz­nym powi­ta­niu zapy­tali, czy mał­żo­nek jest obecny.

Matka miała w zwy­czaju opie­rać się o blat kuchenny i chłodno się uśmie­cha­jąc, trzy­mać przed sobą długi nóż do chleba – zawsze przy­bie­rała taką pozę, gdy chciała mnie bądź nas upo­mnieć lub ostro skar­cić. Życzył­bym sobie, aby podobną postawę przy­jęła, reagu­jąc na pyta­nie Ame­ry­ka­nów o obec­ność ojca, i żeby, co byłoby w jej stylu, odpo­wie­działa: „Och, ja też chcia­ła­bym wie­dzieć, gdzie jest! Wiem tylko, że zamie­rzał jechać do Włoch przez Austrię. Ale to było jesz­cze w lutym. Pro­szę mnie powia­do­mić, jeśli go odnaj­dzie­cie”.

Mogła także zasu­ge­ro­wać jesz­cze bar­dziej prze­bie­gle: „Podą­żaj­cie śla­dem psa. Wabi się Tommi”.

Ale nie, Bri­gitte, chcąc odnieść osta­teczne zwy­cię­stwo nad swoim Han­sem, musiała powie­dzieć: „Mojego męża znaj­dzie­cie w jego biu­rze, w Jose­fsthal, w Café Berg­frie­den”. Następ­nie opi­sała dokład­nie, jak się tam dostać.

Prawdę mówiąc, moja matka go zdra­dziła. Tak jak przed­tem mój ojciec zdra­dzał ją wiele razy. Na przy­kład kiedy powia­do­mił Hitlera, że chce się roz­wieść z Bri­gitte, ponie­waż nie prze­ja­wia ona poglą­dów naro­do­wo­so­cja­li­stycz­nych i dla­tego nie jest jego godna.

Obaj funk­cjo­na­riu­sze podzię­ko­wali, wsie­dli do jeepa i pod­je­chali pod Café Berg­frie­den, gdzie skie­ro­wali się wprost do dużej jadalni, w któ­rej zebrała się grupa ostat­nich odda­nych współ­pra­cow­ni­ków, i jeden z ofi­ce­rów zapy­tał: „Który to Frank?”.

Dowie­dzia­łem się tego od Helene Kraf­f­czyk, która od 1939 roku była oddaną pry­watną sekre­tarką mojego ojca, a cza­sami także jego kochanką. Została póź­niej aresz­to­wana, by zezna­wała pod­czas pro­cesu jako świa­dek i w prze­ci­wień­stwie do Lilly, wiel­kiej miło­ści ojca, pozo­stała mu wierna i z tego sza­lo­nego odda­nia kła­mała. Major Kel­ley opi­suje to rów­nież w ten spo­sób, acz­kol­wiek w szorst­kiej manie­rze macho:

Sekre­tarka Franka, wyczer­pany, pod­sta­rzały już babsz­tyl, dokła­dała wszel­kich sta­rań, by pomóc mu w jego obro­nie, i sta­now­czo pod­kre­ślała, że jego nomi­na­cja w Pol­sce nie była żad­nym awan­sem, a dzięki naci­skom jego par­tyj­nych prze­ciw­ni­ków ozna­czała raczej degra­da­cję. Frank był czę­ściowo tego samego zda­nia. Aby w pełni odzy­skać przy­chyl­ność Hitlera, całą swą ener­gię skon­cen­tro­wał w Pol­sce na prze­śla­do­wa­niach i eks­ter­mi­na­cji lud­no­ści żydow­skiej.

Nawet po wspól­nej ucieczce z Kra­kowa, zamiast odciąć się od Hansa Franka, Helene Kraf­f­czyk napi­sała już ze swo­jego rodzin­nego mia­sta Amberg ostatni list pochwalny do szefa (2 lutego 1945 roku), który praw­do­po­dob­nie Hans Frank otrzy­mał:

Sza­nowny Panie Gene­ralny Guber­na­to­rze!

Do dziś nie mogę uwie­rzyć, że kochany Kra­ków, z któ­rego uczy­ni­łeś naszą ojczy­znę, nie jest już pod Pana pano­wa­niem. Ale to, co z Pań­skiej ini­cja­tywy zostało zbu­do­wane, opra­co­wane i stwo­rzone w Gene­ral­nym Guber­na­tor­stwie, będzie sta­no­wić szczy­towe osią­gnię­cie nie tylko w histo­rii narodu nie­miec­kiego, ale także narodu pol­skiego.

Do naj­mniej­szego szcze­gółu i na zawsze zapa­mię­tam te piękne chwile, które mogłam prze­żyć na zamku wawel­skim, czę­sto w Pana obec­no­ści. Chyba nie ma na świe­cie nikogo, kto wie, jak nie tylko prze­ży­wać tak inten­syw­nie wszystko, co piękne, ale także jak zapew­nić wszyst­kim bliź­nim nie­za­po­mniane dozna­nia z uro­czy­sto­ści. Dzię­kuję Panu z całego serca za wszystko, czym obda­ro­wa­łeś mnie hoj­nie przez te wszyst­kie lata.

Sigrid i Bri­gitte Frank w sali muzycz­nej Zamku Kró­lew­skiego na Wawelu

Ostat­nie zda­nie nie jest pozba­wione dwu­znacz­no­ści, co mój ojciec pełen pożą­da­nia zro­zu­miał dosłow­nie i jed­no­znacz­nie: natych­miast przy­wró­cił na sta­no­wi­sko tę młodą damę, która oddała się w liście bło­gim wspo­mnie­niom. W jego oczach Helene była chyba jedyną osobą, która doce­niła jego dobro­czynną dzia­łal­ność na sta­no­wi­sku guber­na­tora gene­ral­nego. Udała się zatem pro­sto do Jose­fsthal i tam padła mu w ramiona.

Dwu­dzie­stego pią­tego wrze­śnia 1946 roku napi­sał do niej list, w któ­rym podzię­ko­wał jej za odda­nie i po raz kolejny pod­kre­ślił, co wyni­kało chyba z jego próż­no­ści, jak ważne jest dla niego życie wewnętrzne:

Bri­gitte Frank wraz z dziećmi w cza­sie trwa­ją­cego pro­cesu. Wio­sna 1946

Moje jesienne myśli są jasne jak złote wino i roz­ko­szuję się ostat­nimi godzi­nami mojego życia niczym doj­rza­łymi owo­cami cudow­nego ogrodu ist­nie­nia. I ota­czają mnie wszyst­kie te dobre, wiel­kie duchy wspa­nia­łych stu­leci naszego narodu – och, jakże cudowne, nie­znisz­czalne bogac­twa zawar­li­śmy w muzyce, lite­ra­tu­rze i inte­lek­cie. Pozo­stań w tym kró­le­stwie, moja kochana panno! Wtedy zoba­czysz, że spo­tkasz mnie tam raz jesz­cze – o zmierz­chu dnia.

Jego kochana panna Helene opo­wie­działa mi po latach wszystko z deta­lami o aresz­to­wa­niu ojca, także o tym, jak zakli­nała go, by nie prze­ka­zy­wał dobro­wol­nie ofi­ce­rom swo­ich służ­bo­wych dzien­ni­ków z cza­sów Gene­ral­nego Guber­na­tor­stwa. Następ­nie wspo­mniała o spraw­nym jesz­cze pozła­ca­nym pisto­le­cie, który obu ofi­ce­rom przy­padł naj­wy­raź­niej do gustu jako pamiątka, skoro w prze­ci­wień­stwie do skra­dzio­nych przez Franka dzieł sztuki i dzien­ni­ków Ame­ry­ka­nie ni­gdzie go nie odno­to­wali.

Zapy­ta­łem ją: „Dla­czego nie zastrze­lił się z tego pisto­letu?”. Uśmiech­nęła się do mnie z wdzię­kiem wła­ści­wym tylko kobie­tom, które cho­ciaż kochają, to potra­fią pod­dać swo­ich part­ne­rów bez­li­to­snej ana­li­zie. Odpo­wie­działa: „Niklas, twój ojciec był zbyt tchórz­liwy”.

Ale jako czo­łowy nazi­sta na pewno dys­po­no­wał pigułką z tru­ci­zną – i miał jesz­cze pasz­port na nazwi­sko Fischer. Nie sko­rzy­stał z tego. Tak, zapewne z tchó­rzo­stwa.

Obaj Ame­ry­ka­nie, obła­do­wani czter­dzie­stoma tomami dzien­ni­ków służ­bo­wych, poje­chali z Han­sem Fran­kiem pro­sto do Tegern­see. Sta­cjo­nu­jący tam żoł­nie­rze ame­ry­kań­scy wyzwa­lali nie­dawno Dachau i byli zszo­ko­wani nie­miec­kimi zbrod­niami. Gdy tylko usły­szeli, że przy­wie­ziono „rzeź­nika Pol­ski”, zgo­to­wali mu na powi­ta­nie „ścieżkę zdro­wia”: wpę­dzili go pomię­dzy dwa szpa­lery i bez­li­to­śnie młó­cili szpi­cru­tami, oszczę­dza­jąc tylko jego twarz. Pobili go tak dotkli­wie, że kilka godzin póź­niej Frank po raz pierw­szy pró­bo­wał popeł­nić samo­bój­stwo.

Potem w celi norym­ber­skiej zapi­sze tylko: „Niech to, co się działo w Tegern­see, skryje mgła tajem­nicy”.

O szcze­gó­łach doty­czą­cych „ścieżki zdro­wia” dowie­dzia­łem się dopiero póź­niej od jego obrońcy, Seidla.

Mój brat Nor­man przez dzie­się­cio­le­cia miesz­kał w Schlier­see – zawsze z nie­od­łącz­nym papie­ro­sem w dłoni, aż do swo­jej śmierci w 2009 roku. Wtedy, czwar­tego maja, wpa­try­wał się z upo­rem w dół ulicy, którą nasz ojciec odje­chał otwar­tym jeepem. Porów­ny­wał potem podróż naszego ojca do Tegern­see z drogą krzy­żową, którą prze­był nie­winny Jezus, idąc na Gol­gotę.

A ojciec pisał tak:

Och, moje dobre, kochane dzieci! Jakie jesz­cze nie­szczę­ścia przy­nie­sie Wam los! Kiedy widzę dziar­skich ame­ry­kań­skich żoł­nie­rzy, myślę o dwójce moich naj­star­szych dzieci. O, oby w końcu zapa­no­wał pokój na świe­cie. Moja dobra, dzielna żona musi teraz zno­sić wszel­kie trudy. I spro­sta im.

Boże, miej nas w swo­jej opiece, oświeć nas.

Amen!

Po raz pierw­szy poja­wia się tęsk­nota za rodziną! Potwier­dza ją w swoim liście z 24 sierp­nia 1945 roku:

Moja naj­droż­sza Bri­gitte!

Mam się dobrze. Ale mar­twię się o Was dniem i nocą. Jak się macie? Gdzie jeste­ście? Z czego żyje­cie? Bar­dzo za Wami tęsk­nię i gorąco pozdra­wiam Was z całego serca. Los jest potężny, ale potęż­niejsi są ludzie, któ­rzy go zno­szą. Z Bożą pomocą podo­łamy wszyst­kiemu. Czy wszy­scy jeste­ście zdrowi?

Znowu to samo, ale tym razem „los jest potężny”!

Tym­cza­sem gorąco pozdra­wiana rodzina wiele prze­żyła. Naj­pierw Scho­ber­hof został splą­dro­wany przez wyzwo­lo­nych w końcu dipi­sów7 z Pol­ski i Ukra­iny, a ocho­czo dołą­czyli do nich pod­chmie­leni żoł­nie­rze ame­ry­kań­scy. Jesz­cze dziś widzę przed sobą jed­nego z nich, obła­do­wa­nego czę­ścią kolek­cji lalek matki, jak idzie chwiej­nym kro­kiem wzdłuż ogro­do­wej ścieżki w kie­runku jeepa. Tym­cza­sem mama z nami, troj­giem naj­młod­szych dzieci, znaj­do­wała się na podwórku naszego domu, bo inny pod­pity żoł­nierz, który był pod wpły­wem dobrego wina z piw­nicy ojca, chciał nas zastrze­lić. Naj­wi­docz­niej nie spo­dzie­wał się odwagi mojej nie­ustra­szo­nej matki. Zbesz­tała go gło­śno lodo­wa­tym gło­sem nie­zno­szą­cym sprze­ciwu, ale bez histe­rii i do tego stop­nia sku­tecz­nie, że z szoku upu­ścił kara­bin i został wypro­wa­dzony przez innego, nieco trzeź­wiej­szego żoł­nierza. Pod­czas gdy Gitti i Michel pła­kali u boku matki, ja byłem dziw­nie spo­kojny, bo myśla­łem, że Ame­ry­ka­nin z bro­nią miał w pew­nym sen­sie prawo nas roz­strze­lać.

Oczy­wi­ście brzmi to nie­wia­ry­god­nie, bo mia­łem wtedy zale­d­wie sześć lat. Nie zda­wa­łem sobie nawet sprawy z tego, że nasz ojciec był maso­wym mor­dercą. Z pew­no­ścią nie rozumia­łem jesz­cze, czym jest umie­ra­nie i śmierć. Ale mogło być i tak, że domy­śla­łem się takiej przy­czyny: mieli nas roz­strze­lać z powodu taty, bo ja poła­ma­łem mu prze­cież oku­lary, a on mnie ude­rzył. Teraz będzie musiał odpo­ku­to­wać, gdy zoba­czy, że już nie żyję!

Kilka tygo­dni póź­niej jakiś żoł­nierz ame­ry­kań­ski zażą­dał od mojej matki klu­czy­ków do samo­chodu, bo chciał zabrać naszego may­ba­cha. Matka bro­niła się jak zwy­kle gło­sem nie­zno­szą­cym sprze­ciwu, ale została szybko spa­cy­fi­ko­wana jesz­cze bar­dziej sta­now­czym i roz­ka­zu­ją­cym tonem. Posze­dłem z Ame­ry­ka­ni­nem do naszego garażu i po raz ostatni widzia­łem wtedy, jak ta wspa­niała, zacza­ro­wana, ciem­no­zie­lona karo­se­ria may­ba­cha prze­śli­zguje się przed moimi oczami, tuż obok mnie.

Pozo­stał jesz­cze tylko nie­bie­ski rower mamy, ale pol­ski robot­nik przy­mu­sowy też chciał go zabrać z podwórka, gdzie stał oparty o ścianę. Byłem z mamą w naszej kuchni. Otwo­rzyła wtedy okno i tym samym sta­now­czym gło­sem, który wcze­śniej znie­chę­cił Ame­ry­ka­nina do odda­nia strzału, odnio­sła pożą­dany sku­tek. Wyda­wało się, jakby matka miała jesz­cze peł­nię wła­dzy potęż­nej żony gene­ral­nego guber­na­tora, bo prze­stra­szony Polak posłusz­nie odsta­wił rower pod ścianę domu i odszedł.

Po tym jak matka zapo­bie­gła naszemu roz­strze­la­niu, ale gra­bieże się nasi­liły, popę­dziła z trójką małych dzieci do domu pani von Langs­dorf, która miesz­kała około trzy­stu metrów od nas, tuż nad jezio­rem Schlier­see.

– Pani von Langs­dorf, czy możemy u pani prze­no­co­wać? Scho­ber­hof jest plą­dro­wany – powie­działa matka.

– Tak, wiem. Moja ukra­iń­ska poko­jówka też plą­druje – odrze­kła chłodno żona miej­sco­wego leka­rza, który sześć lat póź­niej usu­wał mi wyro­stek robacz­kowy, pozo­sta­wia­jąc na brzu­chu dwu­dzie­sto­cen­ty­me­trową bli­znę, co mój brat Nor­man, aby mnie pocie­szyć, wyja­śnił w nastę­pu­jący spo­sób: „Langs­dorf zawsze potrze­buje dużo miej­sca, by zna­leźć maleńki wyro­stek”.

Teraz jed­nak matka prze­ka­zała żonie leka­rza dużą, wypchaną torebkę i popro­siła, by prze­cho­wała ją przez kilka tygo­dni. Pani von Langs­dorf zgo­dziła się, po czym powie­działa: „Pani Frank, może­cie scho­wać się na stry­chu, ale musi­cie tam sie­dzieć bar­dzo cicho, żeby moja Ukra­inka was nie zauwa­żyła”.

Cóż za nagła prze­miana rasy panów! Jesz­cze nie tak dawno ojciec – „złoty bażant”8 – był dumny jak paw, że depor­to­wał do Rze­szy ponad milion robot­ni­ków przy­mu­so­wych, a teraz paniczny strach ogar­nął Niem­ców przed tymi, któ­rych trak­to­wano do nie­dawna jak pod­lu­dzi!

Prze­no­co­wa­li­śmy na stry­chu cichutko, jak myszy pod mio­tłą, a rano wymknę­li­śmy się nie­po­strze­że­nie z domu leka­rza. Naj­wy­raź­niej była robot­nica przy­mu­sowa, zmę­czona plą­dro­wa­niem Scho­ber­hofu, jesz­cze spała.

Kilka tygo­dni póź­niej matka popro­siła o zwrot torby. Pani von Langs­dorf zgo­dziła się, ale była na tyle cie­kaw­ska, by szybko rzu­cić okiem na zawar­tość: dzięki Bogu było tam pełno biżu­te­rii!

Ta biżu­te­ria stała się ratun­kiem dla matki, która miała jed­nak na tyle sprytu, by ten skarb, który z pew­no­ścią został skra­dziony Pola­kom i Żydom, wyko­rzy­stać dopiero po ponad dwóch latach od powrotu do zbom­bar­do­wa­nego kraju, gdzie jej mąż został stra­cony. Dopiero wtedy odwa­żyła się poje­chać na swoim nie­bie­skim rowe­rze z jed­nym lub dwoma pier­ścion­kami czy bran­so­let­kami do domu dla dipi­sów pomię­dzy Schlier­see a Neu­haus, aby wymie­nić u Żydów biżu­te­rię na żyw­ność. Dwóch z nich pamię­tało ją z łupież­czych wypraw do getta w Kra­ko­wie i w dal­szym ciągu zwra­cali się do niej z iro­nią „pani mini­ster”. Oni zro­bili na tym nie­wielki inte­res, a my nie musie­li­śmy już gło­do­wać.

Ojciec nic o tym nie wie­dział. A my nie wie­dzie­li­śmy, gdzie się zapo­dział. „Tata” nie zapadł mi w pamięci tak bar­dzo, jak star­szemu rodzeń­stwu. Ale Michel i ja korzy­sta­li­śmy z nowej wol­no­ści. Nasza jakże odważna i czy­sta armia nie­miecka stała się teraz gro­madą włó­czę­gów, któ­rzy w ostat­nich dniach kwiet­nia 1945 roku, gdy ojciec jesz­cze upar­cie rezy­do­wał w Jose­fsthal, zakwa­te­ro­wali się w Scho­ber­ho­fie. Pró­bo­wali zamie­nić mun­dury na cywilne ubra­nia i jak naj­prę­dzej pozbyć się broni. Dzięki temu Michel i ja oprócz pisto­le­tów mie­li­śmy także gra­naty ręczne, kara­biny i mnó­stwo amu­ni­cji. Jed­nak nie strze­la­li­śmy. Zamiast tego tak mocno ude­rzy­łem kuzyna szta­chetą w kark, że pobiegł z pła­czem do swo­jej matki. Jesz­cze dziś widzę okrą­głą dziurę w jego szyi, bo z końca szta­chety wysta­wał zardze­wiały gwóźdź. Czyżby to była moja reak­cja na degra­da­cję, upa­dek zewnętrzny, znik­nię­cie mojego ojca, naszych słu­żą­cych z zagra­nicy i stratę may­ba­cha?

„Heil Hitler” na złość

Czy to był rów­nież powód, dla któ­rego Michel i ja wsa­dzi­li­śmy naszą kuzynkę, która w niczym nie zawi­niła, na konia porzu­co­nego przez Wehr­macht, i tak ude­rzy­li­śmy go w boki, że poga­lo­po­wał jak sza­lony i zrzu­cił kuzynkę do rowu tuż przed Scho­ber­ho­fem? Leżała nie­przy­tomna. Zaraz przy­bie­gła jej matka z krzy­kiem.

Michel i ja ulot­ni­li­śmy się natych­miast, ale nie ana­li­zo­wa­li­śmy by­naj­mniej, dla­czego ujaw­niła się w nas nagle potrzeba agre­sji, tylko ode­tchnę­li­śmy z ulgą, że nie zosta­li­śmy za karę zamknięci w schowku na mio­tły. Także o kolej­nym incy­den­cie ojciec się nie dowie­dział, kiedy Michel i ja, wyrzu­ca­jąc w górę prawe ramię w rzym­skim salu­cie, wrzesz­cze­li­śmy na cały głos Heil Hitler, by prze­stra­szyć panią Hosp, dyrek­torkę szkoły pod­sta­wo­wej, pozdra­wia­jąc ją tak przez furtkę ogrodu. Zauwa­ży­li­śmy, że odkąd wkro­czyli Ame­ry­ka­nie, nikt już wię­cej nie wypo­wia­dał tych dwóch słów ani nie pod­no­sił ręki w powi­tal­nym geście. Pani Hosp nie zamie­rzała poda­ro­wać nam tego wyszy­dza­nia, otwo­rzyła furtkę, za którą wbie­gli­śmy, i poskar­żyła się mamie. Teraz już na dobre wylą­do­wa­li­śmy w ciem­nym, dusz­nym schowku na mio­tły. Peda­go­gika matki była może pro­sta, ale sku­teczna.

Po zakoń­cze­niu wojny zmie­niło się nie do pozna­nia zacho­wa­nie miesz­kań­ców Neu­haus. Oka­zy­wa­nie sza­cunku wysoko posta­wio­nej rodzi­nie nazi­stow­skiej stało się już nie­modne. Kie­dyś sąsia­du­jąca z nami wie­śniaczka wyła­do­wała na mnie całą swoją wście­kłość w na nowo poj­mo­wa­nej demo­kra­cji, nazy­wa­jąc mnie małym, zakła­ma­nym pyszał­kiem, który był teraz nikim. To zabo­lało. Kilka dni póź­niej, gdy jakiś jeep zatrzy­mał się, a kie­rowca zapy­tał mnie, gdzie kupić jajka, zapro­wa­dzi­łem go pod stóg siana, gdzie ta wie­śniaczka miała scho­wek z jaj­kami. Żoł­nierz bez pła­ce­nia mógł zaopa­trzyć się w nabiał do woli. W zamian za moją zdradę dał mi jedną z upra­gnio­nych przez nas ame­ry­kań­skich cze­ko­lad. Czu­łem, że mia­łem prawo się zemścić.

Kie­dyś w szkole kole­żanka z klasy krzyk­nęła za mną: „Mini­ster, mini­ster, z ben­zyną kani­ster!”.

To zda­nie wyra­ża­jące pogardę trwale wyryło mi się w pamięci.

Chło­piec z farmy, z któ­rym kilka mie­sięcy wcze­śniej mój brat Nor­man z rado­ścią ćwi­czył skoki nar­ciar­skie na samo­dziel­nie zbu­do­wa­nej skoczni za naszym domem, wykrzy­czał mu nagle pro­sto w twarz: „Czym ty jesteś? Jesteś niczym! Po pro­stu głu­pim mini­ster-ban­ker­tem!”. Ban­kert to po bawar­sku „bękart” – nie­ślubne dziecko, któ­rym Nor­man nie był na pewno. To bar­dziej mogło doty­czyć mnie.

Naj­lep­szą przy­ja­ciółką Gitti była jej rówie­śnica, dzie­się­cio­let­nia Inge, z którą naj­czę­ściej się bawiła. Kie­dyś przy­szedł nasz sąsiad Lössel z Dürnbachstrasse i powie­dział ojcu Inge: „To nie jest wła­ściwe towa­rzy­stwo dla two­jej córki!”.

Jej ojciec zacho­wał się wspa­niale i odpa­ro­wał: „Dzieci są zawsze nie­winne!”.

Naj­wy­raź­niej był to pierw­szy demo­krata w doli­nie Schlier­see wyka­zu­jący empa­tię.

Brat Inge, Wol­fgang Hahn, który opo­wie­dział mi tę histo­ryjkę, dodał: „Pan Lössel był tro­chę ziry­to­wany tą krótką odpo­wie­dzią ojca”.

Ja też bywa­łem podej­rzany. Cho­dziło o to, kto naba­zgrał kredą wielką swa­stykę na jesz­cze więk­szej zie­lo­nej szkol­nej tablicy. Nauczy­ciel, który stwier­dził, że odkrył we mnie wino­wajcę, kazał dozorcy zapro­wa­dzić mnie nad jezioro, do dyrek­torki szkoły, pani Hosp. Zano­si­łem się pła­czem, gdy szli­śmy ulicą. Na moje szczę­ście i ku zasko­cze­niu dozorcy Dec­kerta Schor­scha dokład­nie w tym samym momen­cie wra­cała z zaku­pów moja mama ugi­na­jąca się lekko pod ich cię­ża­rem. Gdy zoba­czyła, że jej naj­młod­szy syn pła­cze pro­wa­dzony w żela­znym uści­sku przez dozorcę, natych­miast tak bar­dzo zru­gała zszo­ko­wa­nego faceta tym swoim gło­sem nie­zno­szą­cym sprze­ciwu, że czym prę­dzej zapro­wa­dził mnie z powro­tem na lek­cje. Zresztą fak­tycz­nie nie mia­łem nic wspól­nego z tą swa­styką.

Hans i Bri­gitte Fran­ko­wie na ofi­cjal­nym przy­ję­ciu

W prze­ci­wień­stwie do mnie Michel nabroił, ponie­waż u Schnap­per­wirta, gdzie odby­wały się lek­cje jego klasy, nama­lo­wał tuszem na koszuli chłopca sie­dzą­cego w ławce przed nim zaka­zany wów­czas sym­bol swa­styki z godłem pań­stwo­wym. Matka musiała zapła­cić za nową koszulę, a potem spra­wiła Miche­lowi nie­złe manto. Do wyko­ny­wa­nia takiej kary słu­żyła matce trze­paczka do dywa­nów, a w zasa­dzie jej tylna część, gdzie bla­szana zatyczka spa­jała poszcze­gólne pasma łyka.

Kilka tygo­dni po aresz­to­wa­niu Hansa Franka aresz­to­wano także Nor­mana. Naj­uko­chań­sze dziecko mamy i naszego naj­lep­szego przy­ja­ciela, który zimą zawsze bawił się z nami w bitwę o Sta­lin­grad. Michel i ja budo­wa­li­śmy wtedy zamki warowne ze śniegu i oko­py­wa­li­śmy się w nich, a Nor­man robił ogromne bomby śnie­gowe, które słu­żyły mu do roz­bi­cia naszego schronu. Nor­man był o wiele star­szy od nas, ale naj­wy­raź­niej nie chciał wydo­ro­śleć, co było zadzi­wia­jące. Zabrano go do obozu jeniec­kiego koło Rot­tach nad jezio­rem Tegern. Peł­nili tam straż Ame­ry­ka­nie, ale sam obóz nie był nawet ogro­dzony. Zwy­cięzcy dobrze znali lizu­sow­ski cha­rak­ter nie­miec­kich żoł­nie­rzy, któ­rzy oka­zy­wali bez­wa­run­kowe posłu­szeń­stwo nie­miec­kim wła­dzom obo­zo­wym. Zgod­nie z pole­ce­niem Nor­man udał się do kie­row­nika obozu, nie­miec­kiego ofi­cera, który w dość opry­skliwy spo­sób zapo­zna­wał go z pra­wem obo­wią­zu­ją­cym w obo­zie. W pew­nym momen­cie mojemu bratu puściły nerwy i wypa­lił: „Czy tak trak­tuje się syna czło­wieka, który jesz­cze nie­dawno miał wła­dzę, a gdy został aresz­to­wany, wie­ziono go jeepem w eskor­cie Ame­ry­ka­nów?”. Przy oka­zji rozej­rzał się i odkrył, że tylna część obozu bez drutu kol­cza­stego prze­cho­dzi w łąkę. Namó­wił więc innego rów­nie mło­dego więź­nia i obaj spo­koj­nie poszli na tyły obozu i trasą przez Boden­sch­neid zawę­dro­wali z powro­tem do Scho­ber­hofu.

Bawi­łem się wła­śnie w ogro­dzie, gdy zoba­czy­łem idą­cego Nor­mana, i czym prę­dzej pobie­głem do domu, wykrzy­ku­jąc: „Mamo, mamo, Nor­man przy­szedł!”.

Ni­gdy wcze­śniej nie widzia­łem mojej matki tak uszczę­śli­wio­nej. Pod­bie­gła do niego i przy­tu­liła go. To mnie bar­dzo zdzi­wiło, bo nie byli­śmy przy­zwy­cza­jeni do jej wylew­no­ści. Był naprawdę jej uko­cha­nym synem, ale nie mie­li­śmy nic prze­ciwko temu, bo też go kocha­li­śmy. Mimo że potra­fił być także wred­nym typem. Zacho­wa­łem tabliczkę cze­ko­lady z jakiejś imprezy i sie­dząc sobie w naszej izbie na far­mie, mia­łem zamiar ją spa­ła­szo­wać. Wtedy poja­wił się Nor­man, scho­wany pod kocem zarzu­co­nym na ramiona, ukląkł przede mną i zaczął lamen­to­wać: „Jestem takim bied­nym żebra­kiem i jestem bar­dzo głodny. Nic nie jadłem od wielu dni”. Następ­nie wycią­gnął drżącą rękę, a ja, idiota, roz­pła­ka­łem się i odda­łem mu cze­ko­ladę. A prze­cież wie­dzia­łem, że to Nor­man!

Że też to wszystko wryło się w pamięć dziecka. Ale na przy­kład Michel ni­gdy już w póź­niej­szych latach nie będzie dzie­lił się ze mną swo­imi wspo­mnie­niami z cza­sów, gdy Fran­ko­wie prze­stali być kimś. Wtedy Sigrid, naj­star­sza z naszej piątki, zaczęła się spo­ty­kać z Han­sim Seit­zem. Był to młod­szy syn Franza Seitza, bawar­skiego reży­sera, który nakrę­cił nazi­stow­ski film pro­pa­gan­dowy pod tytu­łem SA Mann Brandt, tak odra­ża­jąco lizu­sow­ski, że nawet sama NSDAP się od niego odże­gnała. Nie­sły­chane! Hansi był zako­chany w Sigrid już w cza­sach świet­no­ści Fran­ków, a ponie­waż gene­ralny guber­na­tor sprze­ci­wiał się temu związ­kowi, chło­pak namó­wił nawet moją sio­strę do wspól­nego samo­bój­stwa – i pod­ciął jej żyły w nad­garst­kach, ale jemu samemu zabra­kło już odwagi, pew­nie nóż był zbyt tępy. Sigrid została odra­to­wana, ale omal się nie wykrwa­wiła. Kiedy wró­ciła do domu, przy­naj­mniej fizycz­nie zdrowa, wyda­wała się z sie­bie zado­wo­lona: „Mamo, czy nie uwa­żasz, że znów jestem taka jak wcze­śniej, zanim pozna­łam Han­siego? Wyda­wało mi się, jakby ktoś coraz moc­niej i moc­niej zaci­skał sznur wokół mnie. Poczu­łam nagle, że brak mi powie­trza i nie ma już szans na dal­sze życie”.

Jed­nak teraz, gdy jej rodzina została zde­gra­do­wana, zdała sobie sprawę, że sznur Han­siego nie był czymś naj­gor­szym, bo przy­naj­mniej nie musi mar­twić się teraz o chleb powsze­dni. Więc zaufała Han­siemu, odda­jąc mu swoją rękę, cho­ciaż pisem­nie szan­ta­żo­wał jej wła­sną, czyli naszą matkę, i odgra­żał się, że jeśli nie da mu pięć­dzie­się­ciu tysięcy reich­sma­rek, zdra­dzi Ame­ry­ka­nom, gdzie ukryła biżu­te­rię. Matka pozo­stała nie­wzru­szona. Tym­cza­sem Sigrid zacho­dzi w ciążę, wyrzeka się pod­upa­dłej rodziny i kon­ty­nu­uje swoje paso­żyt­ni­cze, leniwe życie. Skoń­czy się ono w Repu­blice Połu­dnio­wej Afryki, gdzie emi­gruje z dru­gim mężem, ponie­waż bar­dzo ceni apar­theid. Przy­naj­mniej tam może znów patrzeć z góry na pod­lu­dzi.

Dwu­dzie­stego pią­tego sierp­nia 1946 roku Bri­gitte pró­buje napi­sać do swo­jego Hansa coś mądrego o nas:

Sigrid stała się ostat­nio ofiarą tych nie­szczę­snych oko­licz­no­ści. Wszy­scy prze­ży­li­śmy szok z powodu nagłych zmian, które dopro­wa­dziły do tej kata­strofy. Ale trzeba wró­cić do realiów życia, do samych sie­bie i praw­dzi­wych war­to­ści życio­wych. Nor­man, który teraz jakby odmłod­niał, odna­lazł swą drogę, a był cał­ko­wi­cie ode­rwany od świata i życia. Być może głę­biej uświa­do­mił sobie nędzę gry pozo­rów. Ale Nor­man musiał obejść się bez prze­wod­nic­twa ojca w cza­sie, gdy Cię naj­pil­niej potrze­bo­wał i na­dal potrze­buje.

Ja też prze­ży­łem szok. Ni­gdy nie chcia­łem się do tego przy­znać, gdy dora­sta­łem – z powodu nara­sta­ją­cej we mnie zło­ści i nie­chęci do ojca. Ale po upły­wie ponad sześć­dzie­się­ciu lat od mojego dzie­ciń­stwa ponow­nie odkry­łem moje kolo­rowe rysunki, które można zoba­czyć na obwo­lu­cie tej książki. Jako nasto­la­tek w wieku szes­na­stu–osiem­na­stu lat otwo­rzy­łem swoją duszę. Wcze­śniej, jako dziecko, podob­nie jak Michel, zamie­nia­łem szok w agre­sję. Strze­li­łem raz z wia­trówki przez żywo­płot do oswo­jo­nego jeża chłopca z sąsiedz­twa. W jakiś spo­sób ten chło­pak lub jeż musieli mnie ziry­to­wać. A może to była zemsta na ojcu, bo już wtedy wie­dzia­łem, że w wieku czter­na­stu lat miał jeża. Napi­sał o tym w swo­ich pry­wat­nych wspo­mnie­niach tego dnia, kiedy dowie­dział się o mor­der­stwie austriac­kiej pary ksią­żę­cej w Ser­bii:

Było dla mnie wprost nie do pomy­śle­nia, aby na pięk­nym Bożym świe­cie docho­dziło do takich mor­der­czych zama­chów. Tego dnia zła­pa­łem jeża, któ­rego szczę­śli­wie donio­słem do domu, jed­nak nie spra­wi­łem tym sobie zbyt wiele rado­ści.

Innym razem w napa­dzie zło­ści na łące za Kościo­łem Świę­tego Leonarda wybi­łem kole­dze ze szkoły mleczny ząb. Chło­piec zaczął pła­kać i chciał poskar­żyć się swo­jemu ojcu. To też utkwiło mi w pamięci.

Któ­re­goś razu Michel i ja posta­no­wi­li­śmy w ramach zemsty wysa­dzić w powie­trze gru­bego jam­nika pew­nej wła­ści­cielki willi w Neu­haus, pani Judith, bo wcze­śniej przy­ła­pała nas na kra­dzieży owo­ców z sadu i powie­działa o tym naszej matce. Pod żad­nym pozo­rem nie należy naśla­do­wać tego, co zgo­to­wa­li­śmy temu bied­nemu jam­ni­kowi. Na oczach wła­ści­cielki roze­rwało mu brzuch, gdy cze­kał na panią przy­wią­zany przez nią przy sta­cji kole­jo­wej w Neu­haus. Nikt nas nie nakrył. Za szkod­niki warte wytę­pie­nia uzna­li­śmy także sikorki, wró­ble, jaskółki i wrony, więc polo­wa­li­śmy na nie za pomocą proc lub wia­tró­wek. Pew­nego razu Miche­lowi udało się nawet zrzu­cić kamie­niem wronę ze słupa ener­ge­tycz­nego. Nie oszczę­dzi­li­śmy też żad­nego mro­wi­ska, które okła­da­li­śmy przy­nie­sioną suchą trawą lub papie­rem i pod­pa­la­li­śmy. Wsłu­chi­wa­li­śmy się wtedy z upodo­ba­niem w cichy trzask, który wydają mrówki, gdy dosię­gnie je ogień.

Drobny pył i pomyłka z Gitti

Piękny i straszny zara­zem był ten czas, gdy nasz ojciec wal­czył o swoją grzeszną głowę. Tak, my rów­nież – podob­nie jak on w cza­sach swo­jej świet­no­ści – byli­śmy nasta­wieni na awan­tury i zabi­ja­nie. Michel, moim zda­niem naj­lep­szy mio­tacz kamieni w doli­nie Schlier­see, doko­nał boha­ter­skiego czynu w ramach naszej nie­na­wi­ści do dipi­sów, którą pod­sy­cali miej­scowi doro­śli. Na głów­nej linii bitwy koło Dürnbach, w pobliżu mostu pro­wa­dzą­cego na Wald­sch­midt­strasse, zebrała się cała zgraja mło­dych uchodź­ców, a my, miej­scowi, po stro­nie skie­ro­wa­nej na Dürnbachstrasse. Michel roz­glą­dał się długo, aż w gru­pie uchodź­ców dostrzegł chłopca wyła­nia­ją­cego się śmiało zza krza­ków, po czym rzu­cił ostrym kamie­niem z taką pre­cy­zją, że tra­fił pro­sto w kolano prze­ciw­nika, który wyjąc z bólu, ska­kał wokół krza­ków z obfi­cie krwa­wiącą nogą. Dostało mu się za tchórz­liwą ucieczkę do naszej ojczy­zny!

Z kolei Ger­hard był wła­ści­wie naszym przy­ja­cie­lem. Ale pew­nego razu tak bru­tal­nie zaata­ko­wał Michela, że aby go rato­wać, wyrwa­łem z płotu oblu­zo­waną szta­chetę i pamię­ta­jąc, jak ude­rzy­łem kie­dyś w kark naszego kuzyna, wal­ną­łem z całej siły w gołą nogę drę­czy­ciela mojego brata. Napast­nik wrzesz­czał jak ten uchodźca w doli­nie, a my odnie­śli­śmy kolejne zwy­cię­stwo na placu boju.

Matka dawała nam wolną rękę, nie zda­jąc sobie sprawy z naszych wyczy­nów, ale zawsze wystę­po­wała w naszej obro­nie. Ni­gdy nie zapo­mnę, jak kie­dyś tym swoim sta­now­czym gło­sem utarła nosa pew­nej kobie­cie, która wyzy­wała nas od dzieci prze­stępcy, suge­ru­jąc, że ja i Michel odzie­dzi­czy­li­śmy naj­wi­docz­niej cha­rak­ter po ojcu. A my byli­śmy poli­tycz­nie neu­tralni – wysy­pa­li­śmy jedy­nie worek drob­nego pyłu ulicz­nego na jej płaszcz z wyso­ko­ści drzewa, które rosło na Dürnbachstrasse, tuż przed naszym nowym, wynaj­mo­wa­nym miesz­ka­niem w Neu­haus. Kiedy moja mama usły­szała te wyzwi­ska, wyszła z domu i twardo sta­nęła w obro­nie swo­ich dwóch smar­ka­czy.

Z naszej piątki praw­do­po­dob­nie naj­bar­dziej ucier­piała psy­chicz­nie Gitti. Zaczęło się od tego, że nasz ojciec po ucieczce z Kra­kowa przy­był do Scho­ber­hofu, pro­mie­nie­jąc rado­ścią ze spo­tka­nia z nami. Wita­jąc się, zamiast Gitti wziął w ramiona jej przy­ja­ciółkę Anne­lies i obca­ło­wu­jąc ją raz po raz, krzy­czał jak sza­lony: „Moja Gitti, moja słodka”. Na próżno Anne­lies wzbra­niała się roz­pacz­li­wie i chcąc uwol­nić się z jego uści­sków, krzy­czała: „Ależ ja jestem Anne­lies!”.

Wtedy ojciec odsu­nął Anne­lies i zaśmiał się, tłu­ma­cząc się nie­zręcz­nie: „Bo ty jesteś do niej taka podobna!”.

Innym razem Gitti i jej przy­ja­ciółka odgry­wały bogate damy w przed­sta­wie­niu kato­lic­kiej grupy mło­dzie­żo­wej i obie miały na sobie sty­lowe futrzane kurtki. W prze­rwie widzo­wie wymie­niali się uwa­gami o wystę­pie i podzi­wiali wytworne kostiumy. Jedna z uczest­ni­czek tej dys­ku­sji powie­działa na cały głos: „Te kostiumy dała pani Frank! Ukra­dła je Żydom w Pol­sce. Oni tam prze­cież opły­wali w bogac­two”.

Miche­lowi też się dostało, kiedy został mocno zwy­my­ślany przez kie­row­niczkę inter­natu w Fisch­ba­chau, o czym matka nie omiesz­kała napi­sać do Hansa sie­dzą­cego w norym­ber­skiej celi:

Michel jest wiecz­nie głodny, a kiedy napi­sał do mnie list, skar­żąc się na to, wtedy dyżurna sio­stra zakonna podarła mu list i powie­działa: „Och, ty prze­cież przy­zwy­cza­iłeś się do cze­goś lep­szego! Tak sądzę, po tym wszyst­kim, co twój ojciec ukradł w Pol­sce!”.

Póź­niej Michel pła­cząc, opo­wie­dział o tym naszej matce, która 15 marca 1946 roku infor­mo­wała ojca o wyni­kach swo­jej wizyty w tej pla­cówce:

Roz­ma­wia­łam z tą sio­strą, która powie­działa tak okropne rze­czy. Dobrze, że mnie poznała. Nie sądzę, żeby pozwo­liła sobie raz jesz­cze na coś takiego, bo odnio­sła się do mnie z sza­cun­kiem.

Widocz­nie matka musiała użyć jesz­cze innej broni, kiedy mówiąc przez wąskie, mocno zaci­śnięte usta, wydo­by­wała z sie­bie bar­dzo niskie, prze­ra­ża­jące wręcz dźwięki. Tego głosu bał się przez całe życie nawet jej Hans. Ja też się bałem, dopóki nie zmarła dokład­nie w moje dwu­dzie­ste uro­dziny. Dobra robota, mamo! Pierw­sza żona Nor­mana, Ellen, poszła w jej ślady. Dokład­nie w uro­dziny Nor­mana udała się do hotelu przy głów­nym dworcu Mona­chium, zało­żyła ładną sukienkę, sta­ran­nie usta­wiła buty przed łóż­kiem, roz­pu­ściła ogromną ilość table­tek w szklance wody, a potem po wypi­ciu jej zawar­to­ści poło­żyła się. Tym­cza­sem Nor­man świę­to­wał w naj­lep­sze swoje uro­dziny z przy­ja­ciółmi w barze.

Nie umiał oka­zy­wać swo­ich uczuć, podob­nie jak pozo­stała czwórka rodzeń­stwa. Przy­pusz­czal­nie było to pokło­sie prze­żyć spo­wo­do­wa­nych przez egze­ku­cję ojca – kata stra­co­nego na szu­bie­nicy. Cała piątka dostała wpraw­dzie przez niego za swoje, ale z dru­giej strony ta szu­bie­nica potra­fiła zbli­żyć, zacie­śnić rodzinne więzi.

Michel zamiesz­kał w domu dziecka w Aurach, a Gitti u kole­żanki mamy w Mona­chium, gdzie cho­dziła do szkoły. Stało się tak, ponie­waż nasza mama była cał­ko­wi­cie wyczer­pana i została zabrana do mona­chij­skiego szpi­tala, ja zaś leża­łem w szpi­talu dzie­cię­cym w Achat­swies koło Fisch­ba­chau z zapa­le­niem węzłów chłon­nych. Tylko raz poczu­łem się tam źle, kiedy zwy­mio­to­wa­łem z prze­je­dze­nia, a potem musia­łem zjeść wła­sne wymio­ciny. Chyba była to zemsta pie­lę­gniarki, być może okrop­nie trak­to­wa­nej przez Trze­cią Rze­szę, bo stała obok mnie nie­wzru­sze­nie, aż do momentu, gdy znów wszystko połkną­łem. Wciąż widzę przede mną ten talerz z wymio­ci­nami.

Oczy­wi­ście czu­łem się pokrzyw­dzony jako pię­cio­la­tek, ale gdy skon­fron­tuję swoje życie ze złymi doświad­cze­niami innych dzieci: to co to jest w porów­na­niu z cier­pie­niem milio­nów ofiar Holo­kau­stu? My, dzieci Franka, ni­gdy nie doświad­czy­li­śmy ich bez­na­dziej­nej despe­ra­cji, sytu­acji bez wyj­ścia. A ja mogę żyć, a nawet się zesta­rzeć. Co za dar losu.

Nor­man powie­dział mi pod koniec swo­jego życia, które trwało pra­wie osiem­dzie­siąt jeden lat do 2009 roku: „Doświad­czy­łem wiele szczę­ścia i wiele łaski”.

Ja też.

Wtedy jesz­cze tego nie rozu­mia­łem. Dla Michela i dla mnie ważne było na przy­kład, by o świ­cie w Nie­dzielę Wiel­ka­nocną 1946 roku wstać tak cicho, by matka niczego nie zauwa­żyła. Prze­kra­dli­śmy się do ogrodu dwóch chłop­ców z sąsiedz­twa, Schup­piego i Han­siego. Jak co roku pod dwoma ogrom­nymi świer­kami zbu­do­wali każdy z osobna po jed­nym ślicz­nym wiel­ka­noc­nym gnieź­dzie z mchu, kolo­ro­wych gir­land i zło­tych gwiaz­dek, a bia­łymi kamycz­kami obra­mo­wali ścieżkę dla wiel­ka­noc­nego zajączka. Gdy wsta­wali, w każdą Wiel­ka­noc gniazda były wypeł­nione jaj­kami i sło­dy­czami. Ale nie tym razem. Przez dwa dni Michel i ja nie zała­twia­li­śmy się, celowo wstrzy­mu­jąc defe­ka­cję. Więc teraz z ulgą wypróż­ni­li­śmy się do obu gniazd. I dopiero mieli nie­spo­dziankę!

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki

Amon Leopold Göth (1908‒1946), austriacki zbrod­niarz wojenny, SS-Hauptsturmführer. W cza­sie dru­giej wojny świa­to­wej komen­dant obozu kon­cen­tra­cyj­nego w Pła­szo­wie, odpo­wie­dzialny za likwi­da­cję gett żydow­skich w Kra­ko­wie i Tar­no­wie. Ska­zany przez pol­ski Naj­wyż­szy Try­bu­nał Naro­dowy na karę śmierci przez powie­sze­nie. Wyrok wyko­nano w kra­kow­skim wię­zie­niu przy Mon­te­lu­pich, a ostat­nie słowa Götha brzmiały: „Heil Hitler!”. [wróć]

Her­mann Göring (1893–1946) – nie­miecki zbrod­niarz wojenny, mini­ster lot­nic­twa, dowódca Luft­waffe, jedna z naj­waż­niej­szych postaci Trze­ciej Rze­szy. Ska­zany przez Mię­dzy­na­ro­dowy Try­bu­nał Woj­skowy w Norym­ber­dze na karę śmierci. Popeł­nił samo­bój­stwo. [wróć]

Rudolf Wal­ter Richard Hess 1894–1987 – zastępca Führera, trzeci co do waż­no­ści dygni­tarz Trze­ciej Rze­szy po Hitle­rze i Göringu. W 1941 roku samo­wol­nie udał się do Anglii, by nego­cjo­wać zawie­sze­nie broni, przez co w Niem­czech został uznany za zdrajcę. [wróć]

Bri­gitte Frank jako żona mini­stra była „panią mini­strową” (Frau Mini­ste­rin). Tytu­ło­wano ją jed­nak Frau Mini­ster (pani mini­ster) lub rza­dziej Frau Reich­smi­ni­ster (pani mini­ster Rze­szy), co czę­sto było prze­ja­wem zło­śli­wo­ści wobec wynio­słego i oschłego spo­sobu bycia matki autora tej książki. [wróć]

Cho­dzi o frag­ment XV-wiecz­nego polip­tyku w Kościele Świę­tego Wol­fganga w austriac­kim Kefer­markt. Ponie­waż nie wia­domo, kto był jego auto­rem, w histo­rio­gra­fii arty­stycz­nej nazy­wany jest Mistrzem Ołta­rza z Kefer­markt. [wróć]

Wil­helm Busch (1832–1908) – nie­miecki autor ilu­stro­wa­nych opo­wia­dań, uwa­żany za ojca komiksu. W Pol­sce jego twór­czość można porów­nać z utwo­rami Kor­nela Maku­szyń­skiego. Die fromme Helene to bar­dzo popu­larne w Niem­czech opo­wia­da­nie, przed­sta­wia­jące histo­rię życia boha­terki od psot­nej mło­do­ści do poboż­nej sta­ro­ści. [wróć]

Alianci nazy­wali tak osoby, które wsku­tek wojny zna­la­zły się poza swoim pań­stwem, jak na przy­kład więź­nio­wie wyzwo­lo­nych obo­zów kon­cen­tra­cyj­nych czy robot­nicy przy­mu­sowi. „Dipis” to roz­wi­nię­cie skrótu „DP’s” (displa­ced per­sons – osoby prze­miesz­czone). [wróć]

Gold­fa­san – bażant zło­ci­sty, tak nazy­wano potocz­nie naj­wyż­szych dostoj­ni­ków NSDAP ze względu na ich żółte galowe mun­dury ze zło­tym sza­me­run­kiem. [wróć]