Mój Iwaszkiewicz - Piotr Mitzner - ebook + książka

Mój Iwaszkiewicz ebook

Mitzner Piotr

3,8

Opis

Książka Piotra Mitznera jest pierwszą tego rodzaju syntezą biografii i pisarstwa Jarosława Iwaszkiewicza. Daje obraz całego jego życia i dotyka wszystkich gatunków uprawianej przez niego twórczości. Pisana jest z osobistej perspektywy wnikliwego czytelnika. Mitzner opowiada o tym, co w Iwaszkiewiczu ceni najbardziej, co budzi jego zdziwienie, co wywołuje zachwyt lub prowokuje do niezgody. Dotyka wielkich tematów i pojedynczych linijek wiersza. Przywołuje wiele prywatnych wspomnień o pisarzu, cytuje teksty odnalezione w archiwum.

„Może to szczerość, sprawia, że Iwaszkiewicz nieustannie przyciąga czytelników, badaczy, reżyserów. Skoro ktoś chce nam tak wiele powiedzieć, zadajemy mu kolejne pytania, ważne przede wszystkim dla nas. Pytamy go o nas. I możemy pytać, gdy mamy lat szesnaście, i czterdzieści, i sześćdziesiąt sześć, bo tych Iwaszkiewiczów jest wielu: jest młodzieniec, dojrzały mężczyzna i starzec. Książka ta jest moim widzeniem poety i jego dzieła. To nie cały Iwaszkiewicz, tylko mój”.

 

Dofinansowano ze środków Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego pochodzących z Funduszu Promocji Kultury – państwowego funduszu celowego.

 

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 260

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
3,8 (4 oceny)
1
1
2
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
wadekk

Dobrze spędzony czas

Ok.
00

Popularność




PIOTRMITZNER

MójIwaszkiewicz

 

 

 

Warszawa 2023

 

 

 

 

Mój Iwaszkiewicz. Sąsiad z Podkowy Leśnej. Gdybym umiał dokładnie określić, kim jest dla mnie jako człowiek, jak czytam jego teksty, pewnie bym się nim już nie zajmował. A robię to. Wracam do książek, do rękopisów. Próbuję zrozumieć go, skoro na to pozwolił, zostawiając tak wiele: rzeczy drukowane, listy, dzienniki, rozmaite zapiski. Jest w nich szczerość i nieszczerość, jest on sam z uwikłaniem w życie takie, jakie ono było, i z tęsknotą do świętości, i przekonaniem, że „poeta jest księżniczką na ziarnku grzechu”. Jest jego łapczywość nieposkromionej erotyki (ucieczka od zblazowania, która jednak tylko je pogłębia) – bywał w tym śmieszny i tragiczny. Jest poczucie pełni i obsesja nicości. Jest ktoś, kto czuje związek z całym żyjącym światem, a nie może się z nim porozumieć, bo jest tylko człowiekiem. Ktoś, dla kogo tradycja europejska – Zachód i Wschód, Północ i Południe – to oczywistość, w której się żyje od zawsze i na zawsze, i kto, nieraz zgrzytając zębami, układa się z władzą. Podróżuje, w drodze pisze swoje utwory, wdycha piękno świata, ale przy tym uparcie trzyma się polskości. Bywa próżny i naiwny, łasy na zaszczyty, ale skłania głowę przed naturą i zwykłą ludzką krzątaniną, tym bardziej że daremną, bo każda aktywność jest wprawdzie konieczna, ale wydana jest na żer nicości.

W zasadzie nie da się wyraźnie określić poglądów Iwaszkiewicza, jeśli już to w ambiwalencjach, w zmienności, w wahaniach. Tak, wahał się i w ten sposób odmierzał czas, choć bardzo chciał go zatrzymać. Pisał, że sam nie wie, jaki jest.

W 1917 roku, w dniu wybuchu rewolucji bolszewickiej, wygłosił w Kijowie, w teatrze Studya, odczyt o Ibsenie. Mówił wtedy o dialektyce: „Synteza nie może być nigdy udziałem ludzkiego umysłu. Musi się w niej zawierać zgrzyt, prowadzący do nowego rozszczepienia dialektycznego, zgrzyt zapładniający na nowo myśl ludzką”.

Już na początku małżeństwa Anna w liście do Jarosława stwierdzała: „Często mi się wymykasz, mówiąc swoje wieczne «a może zupełnie jest inaczej», «może jest odwrotnie» itd.”.

Niepewności, tego „a może jest inaczej”, nie ukrywał – i są wiersze, które publikował obok siebie, w wariantach (jest na przykład Kołysanka o zmroku i Kołysanka o zmroku inaczej) albo w swego rodzaju konspekcie, jak konspekt sześciu nienapisanych sonetów Skąd widzieliśmy Tatry z wyraźnym dystansem do samego procesu pisania.

Potrafił wyrażać sprzeczności, bo był wielkim pisarzem, którego spośród współczesnych mu wyróżnia to, że chyba jako jedyny postawił na tak skrajną otwartość. Niech będzie, że pisarzem XIX-wiecznym – jak z życzliwością mówił o nim Tadeusz Konwicki. I dobrze. Tamten wiek nie był zły, gdy chodzi o literaturę.

Może ta szczerość, o której będę pisał, sprawia, że Iwaszkiewicz nieustannie przyciąga czytelników, badaczy, reżyserów. Skoro ktoś chce nam tak wiele powiedzieć, zadajemy mu kolejne pytania, ważne przede wszystkim dla nas. Pytamy go o nas. O nasze sprzeczności. I możemy pytać, gdy mamy lat szesnaście i czterdzieści, i sześćdziesiąt sześć, bo tych Iwaszkiewiczów jest wielu: jest młodzieniec, dojrzały mężczyzna i starzec.

Książka ta nie jest syntezą ani też próbą określenia roli Iwaszkiewicza w literaturze. Chcę tylko pokazać różne bieguny jego świata, a przy okazji pozwalam sobie, wzorem dawnych malarzy, umieścić na skraju obrazu swój autoportret, zaznaczyć swoją obecność, bo książka ta jest moim widzeniem poety i jego dzieła. To nie cały Iwaszkiewicz, tylko mój.

MIGAWKI

Najpierw było przerażenie. Rodzice zabrali mnie do wielkiego domu w wielkim dzikim ogrodzie. Wewnątrz było mrocznie. Przy drzwiach stał wypchany niedźwiedź w pozie lokaja, trzymający w łapach tacę na wizytówki. W środku kłębili się jacyś nieznani mi ludzie. W połowie schodów wiodących na piętro niepotrzebnie uniosłem głowę. To, co zobaczyłem, było straszne. Krzyk i płacz. Ani kroku dalej. U szczytu schodów wśród innych trofeów myśliwskich wisiał wypchany łeb dzika z rozwartym ryjem. Miałem wtedy pięć lat.

Dom, w którym mieszkaliśmy, i Stawisko znajdują się na przeciwległych krańcach Podkowy Leśnej. Piechotą to niemal pięć kilometrów, a więc wielka wyprawa, zwłaszcza dla tak niechętnych piechurów jak moi rodzice. Iwaszkiewiczowie mieli samochód i szofera Szymka Piotrowskiego, który czasami przywoził ich do naszego domu. Sam też się pojawiał – z bańkami i czajnikami po wodę, ponoć lepszą wtedy u nas niż w Stawisku.

Mój ojciec poznał Iwaszkiewicza w czasie okupacji – za pośrednictwem Adama Mauersbergera – kiedy w imieniu planowanego na „po wojnie” wydawnictwa Wisła podpisał z nim kilka umów, między innymi na Książkę moich wspomnień i tom wierszy Ciemne ścieżki. Iwaszkiewicz z kolei przedstawiał ojcu kolejnych autorów, przede wszystkim młodych obiecujących poetów, opiniował teksty.

Ojciec wspominał, że wracając kiedyś kolejką EKD ze Stawiska do Warszawy, z rękopisem Książki moich wspomnień trafił na łapankę. Wysadzono go wraz z innymi na stacji w Pruszkowie i kazano podnieść ręce. Opasła teka opadła na ziemię. Żandarm podniósł ją, przerzucił i cisnął z powrotem, mruknął tylko: Scheisse. Ojcu udało się wymknąć, i to nawet z rękopisem. Opowiadał o tym później Iwaszkiewiczowi, który zapytał: „I co pan mu odpowiedział, panie Zbyszku?”.

Pycha? Myślę, że żaden pisarz nie ma prawa sądzić innego w tej kwestii.

Mama moja Larysa urodziła się w Kijowie, jej ojciec pochodził z tej samej „prowincji bałagulskiej” co Iwaszkiewiczowie, a pradziadek brał udział w powstaniu styczniowym, jak ojciec Jarosława. Kontakty między naszymi domami w Podkowie przypominały obyczaje ukraińskie, gdzie wizyty sąsiedzkie składało się ze dwa razy w roku: na Boże Narodzenie i na Wielkanoc, a każdy dom miał swoich rezydentów. Tak więc odwiedzaliśmy Stawisko drugiego dnia Świąt Bożego Narodzenia, wtedy mama przynosiła pozłocone jeże (z szyszek sosnowych) lub żółwie (z łupiny orzecha włoskiego) – własnej roboty zabawki na choinkę. Na Wielkanoc miała też zawsze schowany dla Iwaszkiewiczów słoik wiśniowych konfitur, które smażyła na mosiężnej patelni przywiezionej jeszcze z Kijowa po rewolucji. Konfitury to „promienie słońca w słoikach” – lubiła powtarzać Marysia Iwaszkiewicz, przypisując te słowa Marii Stuart.

Teraz kilka słów o wiśniach. W tomie Jutro żniwa jest wiersz, w którym ciocia Szymanowska poucza, że „wiedza mieszka w śliwkach”, ale nawet jeżeli się je rozgryzie i słodki sok spłynie po brodzie, wiedza ta pozostanie niedostępna. W naszej rodzinie coś podobnego mówiono o wiśniach. Mama napisała dwa wiersze, niejako w imieniu swojej matki, bo miała przecież dwa lata, gdy rodzice wywieźli ją z Kijowa. Wiersze anonimowo wysłała Iwaszkiewiczowi. Pierwszy, Wiśnie, zacytuję w całości:

 

Śliwki wspominasz. A ja myślę,

że także wiśni smak pamiętasz.

Pachną, bo ukraińskie wiśnie,

gdy nad łubianką pełną klękasz

jak obietnica, że się zdarzy

wszystko, co młoda głowa marzy.

Słodkie i cierpkie jak wspomnienie.

Źrenice czarne. Ust obrzmienie.

Kto jadał wiśnie te za młodu,

czuć będzie zawsze ostrze głodu

co rani – chociaż nie uśmierca,

bo to nie jelit głód, lecz serca.

Więc nocą, gdy żal gardło ściśnie,

nie śliwki temu winne. Wiśnie.

Już nie napoi, nie nakarmi

do syta nic. Prócz wiśni czarnych.

 

Wśród płowych, płaskich pól Mazowsza

nie dojrzy wzrok, gdzie Kijów, Kalnik.

Więc my, inaczej muzykalni.

Na inną nutę rozśpiewani,

na inne barwy uczuleni

– choć kochający i kochani –

pod innym niebem urodzeni

i innej ziemi przypisani,

będziemy zawsze tu – przybrani.

Zawsze odmieńcze sny się przyśnią

nam, strutym ukraińską wiśnią.

 

„Oddechem stepowym, wschodnim wyhołubiony Ukrainiec” – pisał o Iwaszkiewiczu Karol Wiktor Zawodziński. „A ja jestem z Ukrainy” – to z cyklu Wiersze z Palermo.

Nie można jednak mówić o jednoznacznej identyfikacji kulturowej młodego poety. Czuł się Polakiem, czuł się „z Ukrainy” (jak Mickiewicz z Litwy), ale kształtował się wśród młodzieży rosyjskiej, albo rosyjskojęzycznej, próbował pisać wiersze po rosyjsku. Nie on jeden, był to przecież czas wielkiego rozkwitu rosyjskiego modernizmu i uśpienia literatury polskiej. Po latach pisał: „Nie można powiedzieć, abym był podówczas zrusyfikowany, ale brak oporu ze strony rosyjskiego społeczeństwa wciągał mnie po trosze w tamtą kulturę”.

Drugi wiersz mojej mamy, Dumka, wywodzi pochodzenie ukraińskich wiśni od erotycznych szaleństw diabła z wiedźmą. Wyrosnąć miały z jej sutków, które odgryzł did’ko. Oba wiersze łączyła apostrofa:

 

Wiedza mieszka w wiśniach

wiedza mieszka w gwiazdach

w czarnym niebie.

Wiedzieć jest udręką,

pojąć – jest spokojem

– o Jarosławie, Jarosławie –

 

Podobno przez dłuższy czas w Stawisku i w redakcji „Twórczości” toczyło się dochodzenie, próbowano ustalić autora. Realia ukraińskie pozwalały zacieśnić krąg podejrzanych, przede wszystkim wskazywano na Andrzeja Kuśniewicza. Oczywiście, w końcu mama przyznała się. Pamiętam ten wieczór, kiedy przekomarzała się z Iwaszkiewiczem: „Wiśnie! Śliwki! Wiśnie! Śliwki!”.

Rozmowy mamy z panem Jarosławem rzadko dotyczyły literatury. Trochę było plotek towarzyskich, trochę podkowiańskich. Najwięcej rozmawiano o kuchni i o zwierzętach.

Kiedyś przyniosłem Iwaszkiewiczowi książki o Uniwersytecie Kijowskim, o które prosił. Był bardzo przygnębiony. Wydawało się, że nic mu już tego dnia nie poprawi humoru, ale ot tak zacząłem mu opowiadać o życiu naszego przydomowego drobiu (był taki epizod, raczej nieudany, i wszystkie ptaki umarły śmiercią naturalną), to znaczy kur, kaczek i tak zwanego kurzaja – to coś pośredniego między kurą i kogutem. Rzecz w tym, że kurzaj stał się nieodstępnym przyjacielem kaczki seniorki Zeni, zaczął nawet nieśmiało ją uwodzić. W tym momencie Iwaszkiewicz ożywił się i zdobył nawet na śmiech. Czy przypomniał sobie wtedy swoją młodzieńczą Zenobię. Palmurę?

Pamiętam, jak bardzo po ojcowsku martwił się, że perska kotka ze Stawiska źle się prowadzi, włóczy się z jakimiś dachowcami, wraca brudna. „Przecież ma na imię Persy – zauważyła moja mama – a puściła się z Kocmołuchowiczem”. Chodziło oczywiście o bohaterów Nienasycenia Witkacego.

Iwaszkiewicz nigdy nie ukrywał emocji i zmiennych nastrojów. Tak jak w dzienniku, tak też na co dzień w zabawny sposób narzekał – raz na to, że ma za dużo obowiązków, że głowę mu zawracają („Wyobraź sobie – mówił – przyszła tu do mnie cała wycieczka szkolna! Chyba ustawię na piętrze armatkę i będę walił po ścieżce”), innym razem skarżył się, że „zapomnieli o mnie, nikt nie dzwoni, nie przychodzi…”.

Przypomina mi się to, kiedy czytam Opuszczonego z pośmiertnej Muzyki wieczorem:

 

Ten ma premierę, ten ma chrzciny wnuka,

Ten gdzieś wyjechał, a tamten zapomniał,

Ten ma zebranie, tamten kogoś szuka,

Ten choć żałuje nie może przyjść do mnie.

 

Kilka razy dawałem mu do czytania swoje wiersze. Niestety, nie zapisywałem wszystkich jego rad, ale zapamiętałem jedną. „Dla poety najważniejsze – powiedział i zawiesił głos, a ja maksymalnie skupiłem uwagę, czekając na najważniejsze przesłanie – to bogato się ożenić”.

Pani Anna uważała, że w rozmowach dorosłych nie powinienem brać udziału. Pamiętam jej uwagę: „Czy nie lepiej, by Piotruś poszedł pobawić się z młodzieżą?”. Ale kiedy spotykałem ją w Zakopanem, w Astorii, chętnie ze mną rozmawiała, najczęściej – jak pamiętam – o Witkacym, próbowała mi wyjaśnić, na czym polegało w jego widzeniu świata „rozgłębianie się pępitów” i „rozpępianie głębitów”. Czuła do niego wielką sympatię i tylko ani jej, ani mężowi zdecydowanie nie podobał się namalowany przez Witkacego ich portret podwójny, toteż schowali dzieło za szafą, gdzie wyśledziła je dopiero Krystyna Zachwatowicz.

To także pani Anna dała mi ważny klucz do pytań o Polskę, a była to wydana już pośmiertnie gorzka książka eseistyczna Jerzego Zawieyskiego Pomiędzy plewą i manną. Myślę, że w pytaniu o historyczną wagę królewskich starań i wagę gestu Rejtana mogło być ukryte inne – o ocenę działań jej męża.

W Zakopanem mogłem podziwiać dwie starsze panie – Annę Iwaszkiewiczową i Alicję Sternową – jak co rano wychodziły w góry, i to nieraz powyżej drogi pod reglami. W Astorii mówiono o nich: kozice. Pani Anna prawie zawsze zabierała ze sobą składane krzesełko wędkarskie, na wypadek, gdyby się jednak zmęczyła i chciała odpocząć na szlaku.

Chodziła bardzo szybko, jakby się wiecznie spieszyła, jakby nie nadążała. Taką ją pamiętam, kiedy w dziwnych chustach i zawojach biegła co dzień do kościoła w Podkowie Leśnej. Psy towarzyszyły jej do granic Stawiska.

Na drugi dzień po śmierci mojego ojca przyjechał pan Jarosław i to, co przywiózł, to nie były zwykłe kondolencje, tylko uważność, zapewnienie, że zawsze mogę na niego liczyć. Sam niepocieszony, umiał pocieszać. Tadeusz Różewicz w poemacie tempus fugit zapisał opowieść Piotra Lachmanna. Rzecz działa się w paryskiej kawiarni, przy jednym ze stolików siedziała kobieta i płakała:

 

Jarosław wstał

podszedł do kobiety

pochylił się nad nią

mówił coś szeptem do ucha

objął ramieniem mówił dalej

 

kobieta przestała płakać

otarła łzy wyszła

Jarosław wrócił na swoje miejsce

i powiedział (do Piotra)

 

„kiedy ktoś płacze

trzeba go czasem dotknąć

objąć”.

 

Ze złotego wesela w Stawisku we wrześniu 1972 roku zapamiętałem przede wszystkim, jak dwoje ludzi najpotężniejszej postury w tym towarzystwie – Iwaszkiewicz i Wanda Telakowska – tańczyło polkę, do której przygrywała wiejska kapela. (Był to jedyny taniec, którego się nauczył). Patrzyłem to na panią Annę, to na pana Jarosława i pytałem o to samo, o co pytało pewnie wielu innych. Pół wieku małżeństwa – jak to możliwe? Podobno wiedziała, że wychodzi za mąż za geja, rodzina wiedziała. Dziwne były wtedy poglądy na te sprawy. Byli razem. Może trzeba to nazwać nie tyle małżeństwem, co – używając współczesnej terminologii – związkiem, bardzo silnym związkiem. Była to pewnego rodzaju gra w transpłciowość – on cieszył się, że przycięła na krótko włosy i przypomina chłopca, podkreślał, że w ogóle nie jest zbyt kobieca. Co ona na to? Tajemnicą pozostanie, jaką cenę chciała, a jaką musiała płacić za to, wiedząc o wszystkich jego romansach i miłościach, wyciągając go ze śmiertelnej rozpaczy po śmierci Jurka Błeszyńskiego, troszcząc się o chuligana Rytarda. Z drugiej strony to mąż ją wyciągał z choroby psychicznej, która dopadła ją w 1935 roku. Uważała, że jest opętana i jego także pogrąża w ciemności. Kiedy była w szpitalu w Tworkach, odwiedzał ją codziennie, bo przyjmowała jedzenie tylko z jego ręki.

Do najcenniejszych książek, które ze mną wędrują, należą dwie od niego otrzymane. Jedna to jego Wiersze zebrane z dedykacją z 15 sierpnia 1971 roku, podpisaną: „sąsiad Jarosław Iwaszkiewicz”. Druga to Albo-albo Kierkegaarda w Bibliotece Klasyków Filozofii, częściowo w jego przekładzie. Wręczył mi ją 12 września 1976 roku na gazonie przed wejściem, gdzie siedząc w fotelu, wygrzewał się we wrześniowym słońcu. „A co? – powiedział, widząc moje zdziwienie – to żebyś wiedział, że Iwaszkiewicz pisze nie tylko wierszyki”.

Poznając później jego sprzeczności, myślałem sobie, że można przytknąć do nich zdanie z tej książki: „Prawdziwa wieczność nie leży w «albo – albo», ale poza wyborem”. To ważne, że do polskiego czytelnika Kierkegaard mówi słowami Iwaszkiewicza.

Przykładów jego wahań i sprzeczności daję w tej książce niemało. Tu chcę tylko przypomnieć wiersz z tomu Powrót do Europy (1931). Nosi on tytuł Do przyjaciela wroga, a jego adresatem jest niemiecki młodzieniec Karl Schefold. Niemiecka fascynacja Iwaszkiewicza (w latach dwudziestych) wiązała się z utopijną organizacją, jaką była Unia Intelektualna rysująca perspektywę duchowego zjednoczenia Europy. Gdzieś w tle był też krąg poetycki Stefana Georgego, wieszcza przyszłej Germanii. Oto ten wiersz, który powstał w apogeum zachwytu i w przeczuciu klęski szlachetnej idei. Zaczyna się tak:

 

Siedzimy dziś wspólnie przy stole,

Dzielimy się chlebem i winem,

I wielkich imiona mówimy

Głosem ściszonym, wzruszonym.

Schodzi pomiędzy nas pokój

Wielkiej i świętej wiary,

Jesteśmy ludźmi, przyjaciółmi,

Jesteśmy poetami.

 

Potem narasta groza w perspektywie kolejnej wojny, aż do kulminacji:

 

W zderzeniu piorunowym

Miłość się nasza ziści –

Pamiętaj – większa siła

Jest może w nienawiści.

 

Ten ostatni wers ma dwie wersje. Początkowo brzmiał: „Jest zawsze w nienawiści”. Pod naciskiem pani Anny w pierwodruku pojawiło się „może”, by w powojennych przedrukach wróciło „zawsze”. A przecież w dramatycznej rozterce wersje się nie wykluczają. Nota bene, Schefold po dojściu Hitlera do władzy emigrował do Szwajcarii. Poezję zarzucił, został wybitnym archeologiem starożytnikiem.

Pamiętam, jak przyniosłem Iwaszkiewiczowi dwie kartki nut znalezione przez moich kolegów na strychu starej podkowiańskiej Aidy, gdzie Anna i Jarosław pomieszkiwali, zanim zbudowano dom w Stawisku. Bywali tam często skamandryci i Karol Szymanowski. Iwaszkiewicz uważnie obejrzał rękopis, uznał, że niewykluczone, że jest to zapis (może nawet autorski) Karola, że może to materiały muzyczne dla wojska z 1920 roku. Wstał, zeszliśmy na dół, usiadł przy fortepianie i zagrał mi, nucąc cicho:

 

Hej, hej, ojcze atamanie,

Ukraina śpi w najlepsze

I wiatr ustał na kurhanie,

I usnęła woda w Dnieprze.

 

Tu czas na drugą dygresję ukraińską. Kiedyś w Stawisku wczytywałem się w maszynopis Książki moich wspomnień i porównując z wersją drukowaną, zobaczyłem, jak ważny fragment uległ w druku cenzurze (lub autocenzurze). Dotyczy on wędrownego bandurzysty, który odwiedzał dom w Kalniku.

„Usiadłszy gdzieś w kuchni, pośpiewywał mętnym głosem stare legendy ukraińskie, dumy i pieśni, wpatrzony w przestrzeń – jak gdyby jego pokryte bielmem oczy widziały opiewane postaci. Pamiętam jedną pieśń o «Seritce Marusi», na pół ludową, na pół szewczenkowską – potem też jakąś dumę o wędrówkach Panny Najświętszej… Brzęczenie jego liry, cichutkie i tęskne – Słowacki przyrównuje dźwięk ten do brzęku pszczół w ulu – przynosiło z oddali wspomnienia zamierzchłych czasów i marzenia budziło o wolnej Ukrainie, o zmarnowanych siłach jej synów. Ze ściśniętym sercem słuchałem wspólnych wyrzekań na Moskali – i z opowiadań tych, śpiewów i kontaktów rodziła się moja sympatia do narodu ukraińskiego, która przetrwała wiele prób”.

W wolnej już Ukrainie usłyszałem tę pieśń w wykonaniu Mykoły Budnyka, byłem w jego szkole bandurzystów w Irpieniu pod Kijowem i żeby dać próbkę tego, czego słuchał w kuchni w Kalniku młody Jarosław, pozwalam sobie tu na przekład części słów tej długiej Dumy o Marusi popadiance z Bogusława w jasyr wziętej:

 

Ej, na Czarnym Morzu, na bielutkiej skale,

Tam ciemnica kamienna stała.

Ej, w tej ciemnicy siedmiuset Kozaków przebywało,

Biednych niewolników.

I oni już lat trzydzieści w tej niewoli przebywają,

Świata Bożego, słońca nie widzą.

I do nich dziewka-branka Marusia z Bogusława przychodzi

I tymi słowy przemawia:

Hej, Kozacy, biedni niewolnicy!

A wiecie wy, jaki dzień dziś w naszym chrześcijańskim kraju?

Wtedy biedni niewolnicy słuchają,

Dziewkę-brankę Marusię popadiankę z Bogusława

Z przemowy rozpoznają,

A w te słowa przemawiają:

Hej, dziewko-branko Marusiu popadianko z Bogusława…

 

I Marusia potajemnie otwiera ciemnicę, Kozaków wypuszcza na wolność, prosi, by przekazali ojcu, że nie trzeba wykupywać jej z niewoli, bo ona już „sturczona i zbisurmaniona”.

Od pewnego czasu ten brzęk pszczół w ulu słyszę w Mitach Karola Szymanowskiego.

 

Pisząc, że nie rozmawiało się o literaturze, powinienem był dodać – „w zasadzie” oraz że dorastając, ja jednak takie tematy wymuszałem. Rozmawialiśmy na przykład o młodych poetach poległych w czasie powstania warszawskiego, których rękopisy ocalił częściowo Iwaszkiewicz, częściowo mój ojciec, przede wszystkim o Juliuszu Krzyżewskim i Stanisławie Kowalczyku. Dorobek tego pierwszego udało mi się scalić i wydać, a pan Jarosław opatrzył książkę wstępem. Wiersze Kowalczyka długo czekały na edycję. O nich obu mówił: „Moi przyjaciele intymni”.

Rozmowy nad wierszami były ważne i dotykały spraw serio. Znaleźliśmy kiedyś w domu rękopis ukraińskiego poety Pawła Tyczyny, nie był to wprawdzie jego słynny wiersz: „Traktor w polie dyr-dyr-dyr. My za myr, my za myr”, ale jakiś równie idiotyczny utworek socrealistyczny. Iwaszkiewicza wiersz jakoś nie rozśmieszył, tylko smutno pokiwał głową. „Biedny Tyczyna”. Dopiero za jakiś czas zrozumiałem, o upadku jak wielkiego poety wtedy myślał, autora cudownych Słonecznych klarnetów, na które trafiłem dużo później. A swoją drogą hymn ku czci traktora powstał pod presją i w zasadzie, jak twierdził brat Tyczyny, był świadomie do bólu absurdalny.

Druga scena rozegrała się w naszym domu, gdzie na owalnym stole rozłożyliśmy rękopisy z wojennego archiwum mojego ojca. „A to to jakieś wiersze dla dzieci, taka Konopnicka” – powiedziałem, podsuwając mu niewielki plik, który wcześniej pobieżnie przejrzałem. „To jeden z największych polskich poematów XX wieku” – burknął Iwaszkiewicz i, jak pamiętam, wyszedł do toalety, a gdy wrócił, dokończył: „Miłosz”. Spojrzałem na pierwszą stronę rękopisu, pod pseudonimem B. B. Kózka widniał akwarelą wypisany tytuł: Świat. Poema naiwne. I tak już ponad pół wieku wczytuję się w Świat, w poetycki orbis pictus, i odsłaniają mi się jego kolejne nieoczekiwane znaczenia.

Jazda na Stawisko odbywała się na ogół taksówką wydzwonioną z postoju w pobliskim Brwinowie, przy lepszej pogodzie – kolejką WKD. Wtedy wsiadaliśmy na stacji Podkowa Wschodnia, mijaliśmy przystanek Podkowa Główna i wysiadali w Podkowie Zachodniej. Dalej szło się ulicą do starego transformatora. Tu rozwalona brama wyznaczała granicę Stawiska. Przez sosnowy lasek zachodziło się dom z boku. Ten moment wyjścia z ciemności ku otwartej przestrzeni otaczającej dom udało mi się zatrzymać na zdjęciu zrobionym w 1971 roku, które niedawno odnalazłem.

Jeden raz tylko szedłem w Stawisko inaczej. Zostawiłem panu Jarosławowi do oceny wiersze. Zatelefonował Szymek. Powiedział, że wprawdzie szef wyjechał do Włoch, ale zostawił dla mnie list. Następnego dnia po szkole (chodziłem wtedy do liceum w Pruszkowie) przyjechałem pociągiem do Brwinowa i stamtąd poszedłem w Stawisko. Drogą, którą przebywałem wielokrotnie, ale na zawsze skojarzyła się dla mnie z tym dniem, tą pogodą. To ta sama droga (choć od dawna asfaltowa i obudowana), którą Karol Szymanowski nazwał najbardziej polską z polskich dróg. Było bardzo ciepłe wrześniowe popołudnie. Wszedłem bramą od szosy grodziskiej.

List brzmi tak:

 

Stawisko dn. 29 sierpnia 71

Kochany Piotrze!

z zainteresowaniem przeczytałem twoje wiersze, okazały się nad wszelkie spodziewanie dojrzałe formalnie i że tak powiem „ładne”. Aż dziwno, że w tak młodym wieku już tyle umiesz i wiesz, jak się to robi. Oczywiście jeszcze mało przeżyłeś i to się odbija na treści wierszy, są zewnętrznie ładne, ale jakieś puste, ma się uczucie niedosytu po przeczytaniu całego wyboru.

W każdym razie tak jak są, mogą być drukowane. Ale myślę, że lepiej byłoby jeszcze poczekać, może nawet twój własny stosunek do nich się zmieni, może się jakoś rozwiniesz inaczej.

Ja w tych dniach wyjeżdżam na dłużej. Po powrocie chciałbym z tobą jeszcze pogadać na ten temat.

Matkę pozdrów.

Ściskam twą dłoń

Jarosław Iwaszkiewicz

 

Decyzję „mogą być drukowane” zakwestionował jednak Ziemowit Fedecki, no i wiersze nie ukazały się w „Twórczości”. Może to i dobrze, trzeba było nauczyć się czekać.

Po raz ostatni widziałem Iwaszkiewiczów razem na kilka miesięcy przed śmiercią pani Anny. Wszedłem do holu w Stawisku, nieobszczekany przez psy, niezauważony przez domowników.

W bibliotece (po prawej stronie od wejścia), u szczytu długiego stołu, oparty na lasce, tyłem do drzwi siedział pan Jarosław. Wyglądał na śpiącego. Ostre słońce (chyba już jesienne) oświetlało jego głowę.

Po schodach z piętra Szymek Piotrowski sprowadzał panią Annę. Wydaje mi się, że była w czerni. Trochę stawiała opór, trochę trzepotała się jak kawka.

Na moje powitanie nikt nie odpowiedział – ani z lewej, ani z prawej strony. Szymek spojrzał na mnie z bólem i rozdrażnieniem. Stałem przez chwilę między nimi i wyszedłem.

Pogrzeb Iwaszkiewicza odbył się 5 marca 1980 roku w Brwinowie. Było szaro. Rozdeptany, topniejący śnieg. Wiatr. Stałem na rynku. Delegacja rządowa przeczekiwała mszę ukryta za kioskiem Ruchu. Wszyscy liczyli na to, że zjawi się Gierek, ale nie przyjechał i najwyższy rangą pozostał przewodniczący Rady Państwa Henryk Jabłoński w wianuszku jakichś mniej ważnych aparatczyków. Obserwowałem gęsty, ponury i milczący tłum gapiów. To nie byli jego wielbiciele.

Zimą z 1984 na 1985 zatrudniłem się w powstającym właśnie w Stawisku muzeum. Przez dwa lata przemierzałem codziennie drogę z domu do pracy, idąc koło podkowiańskiego cmentarza, przez pagórkowaty i mało zabudowany jeszcze teren Podkowy Zachodniej, przecinałem Parów Sójek i wchodziłem w Stawisko jeszcze innym, nowym wejściem – bramą od ulicy Gołębiej. Powtarzalność tych wędrówek zatarła ich szczegóły w pamięci. Jeden tylko dzień utrwalił się odmiennie: widzę, jak idę po śniegu, niosę drewnianą lampę. W jednym z pokojów na parterze brakowało oświetlenia, chyba w sklepach nie mogliśmy dostać niczego stosownego. Zabrałem więc ze strychu lampę z jasnego drewna, wytwór lat pięćdziesiątych, która kiedyś świeciła w moim dziecinnym pokoju. Zamontowaliśmy ją w Stawisku, w dawnym pokoju gościnnym (tym, w którym za okupacji pomieszkiwał Baczyński), gdzie świeciła wiele lat, udając autentyk.

Przez pierwsze miesiące w muzeum zajmowaliśmy się przejmowaniem, teczka po teczce, archiwum Iwaszkiewiczów z rąk Szymka Piotrowskiego. Patrzył na wszystkich spode łba i traktował nas jak intruzów. Do mnie zwrócił się tylko raz: „Co ty tu robisz z tymi ludźmi?”.

Minęło prawie pięć lat od śmierci gospodarzy, ale oczywiście – zwłaszcza gdy się dotykało ich rzeczy, rękopisów, zdjęć – czuło się ich obecność. Nieraz zdawało mi się, że ktoś kładzie mi ciężką rękę na ramieniu.

Pewnego dnia Mietek Mieczkowski zajmujący się gospodarstwem okołomuzealnym oznajmił: „Skosiłem łąkę i usłyszałem «dziękuję», rozejrzałem się, ale nikogo nie było”. Mietkowi zresztą tak jak mnie śnił się często Iwaszkiewicz.

Latem 1999 roku bywałem często w Stawisku. Pisałem książkę o małżeństwie gospodarzy tego domu. W ciszy zupełnej siedziałem w pokoju na poddaszu, czytając rękopisy listów Anny i Jarosława, ich zapiski. Bywa, że jedno słowo otwiera szersze pole skojarzeń niż dłuższe wspomnienie. W notesie pana Jarosława w rubryce non dimenticare! znalazłem dużymi literami zapisane: „Mitznerowa”, a w dzienniku lapidarną notatkę: „au fond1 lubię tę babę”. A na ofiarowanym jej egzemplarzu Podróży do Polski podpisał się: „stary przyjaciel”.

Zwykle, gdy opuszczałem Stawisko, nie było już nikogo oprócz mieszkającej tam na stałe dawnej gospodyni, pani Zosi Dzięcioł, i ochroniarza. Odjeżdżając, zawsze spoglądałem na ganek, na którym kiedyś w wiklinowych fotelach jak strażniczki domu siedziały siostry pana Jarosława i matka pani Anny.

Książki Hania i Jarosław Iwaszkiewiczowie. Esej o małżeństwie nie napisałbym, gdyby nie życzliwość Marysi, starszej córki Anny i Jarosława. Najpierw zapytałem, czy nie ma nic przeciw temu, żebym się tego podjął. To oznaczało przecież wejście w życie prywatne jej rodziców, zmarłych zaledwie dwadzieścia lat wcześniej. Zgodziła się, a nie wyobrażam sobie tej pracy bez jej zgody. Zaakceptowała moje pisanie, choć tam po raz pierwszy została opowiedziana historia choroby psychicznej pani Anny (w latach trzydziestych i po nawrocie – pod koniec życia) i dramatyczne okoliczności aborcji trzeciego dziecka. Tam wreszcie naszkicowane zostało zderzenie miłości małżeńskiej z męskimi romansami Jarosława. Wszystko to na tyle, na ile znajdowało potwierdzenie w listach i dziennikach. Zdarzało się, że czytelnicy byli zawiedzeni brakiem pikantnych detali, podejrzewali mnie o cenzurowanie biografii. A ja przecież opisałem to, co się przede mną odsłoniło. Z kolei Tomasz Burek był zbulwersowany nadmierną ekspresją opisanych emocji i porównywał mnie z Przybyszewskim. Mnie to nie przeszkadzało.

Później pojawił się pomysł, żebym nagrywał wspomnienia Marysi. Z początku szło gładko. Problemy zaczęły się przed oddaniem ich do druku. Nie miała gotowych anegdot, więc ciągle się jej coś przypominało, wypływały na powierzchnię jakieś ciekawe i barwne epizody. Na szczęście po mnie przyszła Agnieszka Papieska i wydobyła z pamięci Marysi kolejne obrazy ludzi i zdarzeń. Urok jej wspomnień polega między innymi na gawędziarskiej niefrasobliwości, kiedy na przykład jakieś powiedzonka czy zdarzenia przypisuje raz tej, a raz innej osobie.

Zasłynęła jako autorka książek, które można określić jako „eseistykę kulinarną”, ojciec, początkowo sceptyczny wobec pisarstwa córki, w końcu je docenił, choć powątpiewał, czy na podstawie tych przepisów da się coś przygotować. Był w tych sprawach autorytetem i można by ułożyć obszerną antologię zatytułowaną „Iwaszkiewicz o jedzeniu” – w tych opisach jest smak potraw, których nigdy nie próbowaliśmy, kolor, zapach. Nie musiały to jednak być wymyślne potrawy egzotyczne. Oto obiad u rodziny Burków w Sandomierzu: „Były najprzód kanapki, potem kura w galarecie. Potem świetny barszcz na rosole w filiżankach i paszteciki (ja zjadłem siedem pasztecików!), potem cielęcina duszona w śmietanie i do tego fettuccine [makaron z sosem – P. M.] jak u Alfreda. Sałata i mizeria, wszystko obficie w śmietanie, potem był wspaniały kwadratowy tort orzechowy, potem świetna czarna kawa i do tego jeszcze sernik tak smakowity, jak dawno nie jadłem, a na zakończenie czereśnie”.

Pamiętam wielką kuchnię w Stawisku. Później została zlikwidowana i przeznaczona na pomieszczenia muzealne. Szkoda, że wycięto temu domowi tak ważny organ.

Marysia odegrała wielką rolę w publikacji spuścizny swojego ojca. Zawdzięczamy jej powiedzenie: „Iwaszkiewicza nie udało się schować do szuflady, nie mieścił się w niej, był za duży”. Sama przygotowywała do druku teksty, zawsze służyła radą, pomagała formułować komentarze i przypisy. Przyjmowała u siebie magistrantów i doktorantów – można powiedzieć, że to ona wielu z nich wypromowała.

Ale do Marysi przychodziło się nie tylko po wiedzę. Także po mądrość, słusznie zwaną życiową. Można było się jej wyspowiadać z osobistych zawirowań emocjonalnych. Można też było usłyszeć sentencje i przypowieści. Pamiętam, jak Joanna Walcowa, mając dość życia w świecie intelektu, uznała, że zostanie bufetową. Marysia: „Nie nadajesz się. Masz za mały biust. Bufetowa musi mieć wydatny biust, żeby klient mógł się na nim wypłakać”. Wiedziała, co mówi, prowadziła przecież kiedyś kawiarnię w Czytelniku.

Wielu opowieści Marysi nie da się zapisać, bo były to anegdoty teatralizowane, które bez jej głosu, bez gestu są papierowe jak zanotowany dowcip. Były i takie, których z racji mimo wszystko zachowanej powściągliwości nie chciała włączać do publikowanych wspomnień.

Mam nadzieję, że wybaczy mi teraz z zaświatów, gdy przytoczę jej refleksje na temat Zofii Nałkowskiej, zaprzyjaźnionej z Iwaszkiewiczem, kobiety niewątpliwie mądrej i wybitnej. „Dlaczego – zastanawiała się Marysia – Nałkowskiej tak nie układało się z mężczyznami? Chyba po prostu, kiedy szła z nimi do łóżka, nigdy nie zapominała, że jest Zofią Nałkowską”. Kiedy indziej dodała taką interpretację: „Ona miała zimnom dupe”. (Właśnie tak to brzmiało i tak mawiał lokaj Stanisława Lilpopa, Jan Brodacki).

Ile trzeba przeżyć i zrozumieć, by tak to nazwać!

Warto pamiętać, że w Stawisku wyrażano się soczyście i dosadnie. Celowała w tym Marysia i jej ojciec. Tworzyli frakcję, bo pani Anna pewnych słów nie używała, a frakcja lubiła ją prowokować. Wtedy Iwaszkiewiczowa robiła – to określenie Marysi – minę tapira. Mąż ją pytał: „Haniu, czy ty nie słuchasz, czy nie słyszysz?”. „I jedno, i drugie” – odpowiadała rezolutnie małżonka.

Miała też Marysia wiele autoironii. Nieraz wracała do okupacyjnej szopki pisanej w Stawisku i cytowała fragment jej poświęcony: „Cóż za tętent słychać w lesie? To Marysię do nas niesie”.

A po tych wszystkich kpiarskich wspominkach, po refleksjach na temat obyczajów aktualnego kota Marysi, już przy drzwiach był najcieplejszy, ludzki uścisk.

Skąd to ciepło? Nie z domu rodzinnego. Pod koniec lat pięćdziesiątych Iwaszkiewicz pisał do żony: „Wszystko, co piszesz o naszych córkach, okropnie smutne, one zdaje się odziedziczyły smutny los moich sióstr plus mężowie z nieprawdziwego zdarzenia. Jakieś to wszystko takie dziwne, że wszystko koło nas tak się źle układa – jak w źle idącym pasjansie, a my pośrodku jak król i dama kierowa sterczymy i nic nie możemy na to poradzić”.

Dom w Stawisku też często był pozbawiony „pogody”, którą poprzez wiersze chciał odnaleźć Iwaszkiewicz. Uważał, że jest on też ostoją kultury polskiej, a pielęgnacja tej atmosfery to „jedno z zadań życiowych”. To się udało, ale równocześnie był to dom pełen ciemnych napięć, rozpaczy i wzajemnego niezrozumienia. Dom, który stale popadał w ruinę, dosłownie i w przenośni. I mimo wszystko trwał.

CHARAKTER PISMA

Pisał, bo żył.

Stworzył zapewne najobszerniejszy zapis autobiograficzny w literaturze polskiej. Bez kluczy biograficznych dostęp do tego dzieła jest ograniczony. Trzeba ich szukać. W obrębie samego dzieła pisarza. Tu jedne teksty objaśniają lub dopełniają inne, tu powtarzalność pewnych zdań, obrazów – w listach, opowiadaniach, wierszach – świadczy nie o pisarskiej nieuwadze, ale o świadomym używaniu lejtmotywów.

Iwaszkiewiczowski zapis obejmuje wszystkie sfery życia: prywatne i publiczne, percepcję natury i kultury, zdarzenia codzienne i niecodzienne, miłość, erotykę, politykę. W znacznym stopniu też sprawy wiary i religii.

To nie znaczy, że nie zdarzały mu się ucieczki od autobiografizmu. Czasem obiektywizował, czasem zakładał różne maski. Przyczyny mogły być rozmaite. Jerzy Kwiatkowski podpowiada, że Iwaszkiewicz odczuwał lęk przed principium individuationis. Niewykluczone, iż ten lęk sprawił, w większym stopniu niż debiutancka nieporadność, że juwenilia Iwaszkiewicza są skażone konwencją modernistyczną, będącą dla poety przedmiotem świadomej gry. Podobnie będzie w Oktostychach, w cyklu Bilety tramwajowe, a po wojnie – w Podróży do Patagonii i w najdoskonalszej formie – w Azjatach. Wszędzie tam mamy świadomą grę literacką, która oczywiście nie oznacza nieobecności autora. Po prostu ukrywa się on, schodzi głębiej niż zwykle. To można wytropić.

Wspomniałem tu Bilety tramwajowe – cykl czterowierszy, obrazków z podróży do Włoch w latach dwudziestych. Od biedy mogłyby się zmieścić na tekturkach biletów. Wierszyki są banalne, jak obserwacje pospiesznego turysty, i ta powierzchowność stanowi o ich pięknie. Są tu też cztery warianty opisu Ekstazy św. Teresy Berniniego, jakby oglądanej z różnych perspektyw i przez różnych ludzi, warianty te rozdziela słowo „albo”. Zazdrościłem Iwaszkiewiczowi tej kapryśnej zwięzłości i po wielu latach napisałem cykl wierszy na kwitach parkingowych.

Trudno określić status opisywanych przez Iwaszkiewicza dzieł sztuki, zwłaszcza sakralnej. Czy ich kontemplacja ma charakter świecki czy religijny? Może introspekcyjny? Przecież w Annie Grazzi Rousseau powiada: „Pan rozumie siebie, odczuwa siebie dopiero poprzez ten fresk”. Pragnienie samowiedzy bardzo pociągało, choć i przerażało Iwaszkiewicza.

Można mówić o muzyczności jego utworów literackich, ale też o literackości jego podejścia do sztuki. Dochodzi do tego często deklarowana przezeń podejrzliwość wobec czystego artyzmu i kultu piękna, a zwłaszcza wobec literackości. Może działał tu ponadto mechanizm obronny, intuicyjne przeczucie, że autobiografia cieszy się większą niż fikcja wyrozumiałością czytelnika.

Ważnym przyczynkiem do rozróżnienia między kulturą a literaturą oraz przenikania się kultury i religii w myśli Iwaszkiewicza jest, opublikowana w 1920 roku, jego recenzja z Masek Karola Szymanowskiego. W utworze tym odnajdujemy ślady inspiracji pismami Waltera Patera i Żywymi kamieniami Wacława Berenta. „Nie chodzi tu o literackość. Temat średniowiecza, gdzie pod pokrywką katolicyzmu kwitnie kult Dionizosa. Nie stanowi to zabarwienia literackiego, jest wewnętrznym motywem przeżycia. Jest elementem kultury, jak elementem kultury Szymanowskiego staje się Wschód perski czy arabski”. Właśnie „przeżycie” będzie jednym z zasadniczych postulatów literackich, uściślonym w wydanej w 1925 roku powieści Księżyc wschodzi („poznać, zrozumieć i wyrazić”), powtórzonym we wstępie do Wierszy zebranych w 1968 i znów w skróconym do słowa „przeżycie” liście do szesnastolatka: „Za mało jeszcze przeżyłeś”. Miał chyba na myśli nawet nie tyle silne doświadczenia czy przygody życiowe, co umiejętność doświadczania świata.

O formie polskiej powieści współczesnej, o jej niepodatności na ideologizację Iwaszkiewicz w 1925 roku pisał: „Notujemy. Stąd może być płynie nasza dekompozycyjność”.

Patrzę na jego dzieło jako na ukryty, mniej lub bardziej zamaskowany dziennik, raptularz. Impulsywny zapis. Większość rękopisów Iwaszkiewicza (a przejrzałem ich sporo) na ogół jest pozbawiona skreśleń, nie ma wariantów tekstu, poprawionych wersji. Kolejne wydania też w zasadzie nie przynosiły zmian. Najważniejszy był pierwszy zapis i pierwodruk.

Zapis wrażenia, wspomnienia, chwili. Na tym polegał jego spór z czasem:

 

Chwilo, gdyśmy chodzili po parku w Malinie

Nurzając stopy w liści pospadanych gąszczy,

Inna chwilo, gdy z brzękiem wlatujących chrząszczy

Maj wsadzał w moje okna kasztanowe łapy

Lub kiedy zwiędłych kwiatów pachnące ochłapy

Opadały w ogrodzie Stawiska – nie zginiesz!

(Oda do Czasu)

 

W tym procesie zapisywania równie ważne są: wiersz, opowiadanie, dziennik, list. Dlatego tak łatwo „przesiadał się” z prozy na poezję i z powrotem, po drodze pisząc na przykład recenzje literackie. Iwaszkiewicz zachłannie czytał cudze pamiętniki, korespondencję, diariusze. Uważał, że listy Elizy Orzeszkowej to jej najwybitniejsze dzieło, a Dzienniki Żeromskiego są lepsze od jego powieści. Pisał też o kryminałach, które pisała moja mama pod pseudonimem Barbara Gordon, a chwalił je przede wszystkim za realizm, utrwalający życie codzienne w PRL-u.

W tym masywie autobiograficznym Iwaszkiewicza jedną z najważniejszych jest Książka moich wspomnień. Nie jest ona zwykłym pamiętnikiem (jakich wiele napisano), który służyłby ocalaniu osób, domów i pejzaży. Autor przyznaje wprawdzie, że wspominanie jest funkcją tęsknoty do utraconego świata, do ludzi, którzy odeszli, wie jednak, że to zajęcie daremne, a to, co przez nas zapisane, straci znaczenie dla następców i – jak pisał w Mapie pogody – pozostaną w albumach fotografie ludzi, których imiona „tylko my znamy”.

Siłą jego pisarstwa jest, jak mówiłem, szczerość, choć w Xeniach i elegiach zastrzegał:

 

Mój świat jest moim światem

nie mogę go przed wami otworzyć.

 

Zmysł autobiografii-opowieści nakazuje jednak Iwaszkiewiczowi wspominać, i to już od lat młodzieńczych. Zresztą nie jemu jednemu; z lat dwudziestych pochodzą też poświęcone dzieciństwu utwory innych autorów z jego pokolenia. Może dlatego, że dzieciństwo to zostało już utracone, a niektórym po prostu „ukradzione”, jak mówił Iwaszkiewicz, wraz z wybuchem Wielkiej Wojny, a niebawem przez przewrót bolszewicki i wojnę domową w Rosji.

Rzecz jasna, kolejne etapy naszego życia zawsze mijają bezpowrotnie i nie musi się tu wtrącać wojna. Być może to jest właśnie jedno z Iwaszkiewiczowskich odkryć: cichy upływ czasu jest okrutny tak samo jak wojna. Oba te żywioły, jak pamiętamy, rozłamują życie Wiktora Rubena w Pannach z Wilka.

Tak więc pierwszą granicę w biografii Iwaszkiewicza wyznaczają lata 1917–1918. Podobna cezura to czas II wojny światowej, choć tym razem nie musi on opuszczać domu, wręcz przeciwnie, świadomie pozostaje w kraju.

We wrześniu 1939 roku od razu było wiadomo, że jakiś świat za chwilę przestanie istnieć. Zresztą przekonanie takie zaczyna kiełkować już w sierpniu, kiedy Iwaszkiewicz pisał w dzienniku o „melancholii kończących się spraw”.

Jeszcze wcześniej, wiosną tego samego roku, w „Wiadomościach Literackich” pojawiła się jego Oda, wiersz ważny w kontekście przyszłej książki wspomnieniowej:

 

Ileż bym oddał dzisiaj za noc na Podolu,

Nieprzespaną, szeroką jak senny gościniec,

Niebieską i chłodnawą, pełną rosy w polu,

Za ganek z kolumnami w środku Jarmoliniec…

 

I za bladnięcie nocne, za chmurę wydętą,

Co pierzchała przed nami czy przed zimnym świtem,

I za niebieską czapkę zgubioną studenta,

Po którą się wracałem wśród skowrończych zgrzytów…

 

Gdybyśmy nawet dzisiaj do tych stron wrócili,

Nie znalazłbym już siebie na pszenicznym łanie.

 

Jest tu charakterystyczny dla Iwaszkiewicza „błękit oddalenia”, który u młodego pisarza zauważył i nazwał Żeromski. A swoją drogą, motyw gubionej czapki na Podolu i obraz dworu w Jarmolińcach pojawią się w Książce moich wspomnień. To właśnie przykład Iwaszkiewiczowskiego lejtmotywu.

Początek okupacji to w Stawisku czas rekolekcji z wielkiej klasyki, lektury powieści Balzaka, Stendhala, Dostojewskiego, Tołstoja, Conrada. Później przyszedł czas na Pana Tadeusza. Ich narracje mają pomóc zneutralizować rozpacz, są środkiem znieczulającym, i to chyba skutecznym.

Po pierwszym szoku wojennym Iwaszkiewicz wraca do warsztatu pisarskiego. Porządkuje tom Nowel włoskich i siada do pisania Książki moich wspomnień.

W krótkim wstępie wyjaśnia jej genezę – dotyczy ona niedawnej przeszłości, która już stała się Historią (a więc podaje się za kronikarza), a on, autor, choć ledwo dobiegający pięćdziesiątki, chce skorzystać z tego, że pamięć go jeszcze nie zawodzi.

Katarzyna Kuczyńska-Koschany podpowiada mi, że Książka moich wspomnień pisana jest metodą reporterską. To bardzo trafna uwaga, choć na pierwszy rzut oka budzi zdziwienie. Czy Iwaszkiewicz – poeta, prozaik, autor, który zdawać by się mogło w centrum autorskiego świata stawiał siebie, miał w sobie cokolwiek z dokumentalisty? A jednak coś jest na rzeczy. Zachowała się jego pierwsza wprawka dramaturgiczna z 1911 roku (miał wtedy siedemnaście lat), Za dwadzieścia pięć lat, w której przedstawił środowisko swojego gimnazjum w 1936 roku i siebie, Jarosława Bolesławowicza, w roli reportera, a trzeba pamiętać, że słowo to nie było wówczas tak powszechnie używane jak w naszych czasach.

Ale Iwaszkiewicz wymyka się wszystkim klasyfikacjom. Nie, jeszcze inaczej. Wiele różnych definicji jest trafnych. Dajmy na to: Iwaszkiewicz portrecista. Od juweniliów takich jak wspomniana sztuka aż do ostatnich opowiadań i wspomnień robi portrety, czasami jakby malarskie, czasami pospiesznie szkicowane, a czasami fotograficzne albo filmowe. Mamy więc olbrzymią galerię jego współczesnych, postaci pierwszoplanowych (jak Karol Szymanowski) lub epizodycznych (jak na przykład ciotka Madeyska).

Andrzej Wajda w rozważaniach O filmowaniu prozy Iwaszkiewicza zastanawiał się, dlaczego jest ona tak dobrą materią dla reżysera. Według niego wynika to z tego, że jest bliska życia samego w sobie, bliska fotografii utrwalającej swego rodzaju chaos estetyczny rzeczywistości.

Można więc powiedzieć, że Iwaszkiewicz w pewnym sensie jest reporterem i fotografem. Mówił nawet o swojej „kamerze mózgowej”. Z tym ważnym zastrzeżeniem, że nie mówi „tak było”, ale „tak pamiętam”, a nawet „być może tak było”. W swoich zapiskach przyznaje się nawet, że wspominając, nie jest tak do końca pewien, czy tak było rzeczywiście, czy zmyślił jakąś sytuację i później w jej prawdziwość uwierzył. Podobne wątpliwości miała później jego córka Maria, kiedy nagrywałem jej wspomnienia, często nie była pewna, czy to, o czym opowiada, to jej wspomnienia rzeczywiste, czy „nabyte” od bliskich.

O okolicznościach powstawania Książki moich wspomnień czytam w dzienniku Iwaszkiewicza z listopada 1942 roku. Tak pisał wtedy o działaniu pamięci w sytuacji opresyjnej: „Listopad jest miesiącem wspomnień. W dziwnym życiu, jakie teraz prowadzę, każdy miesiąc jest miesiącem wspomnień i wspomnień tych jest coraz więcej. Zamknięty u siebie w domu, staram się jak najrzadziej bywać w Warszawie. Nabrała ona teraz dziwnego, niespokojnego stylu, z tymi nowymi lokalami, eleganckimi towarzystwami, które rozbijają się rikszami po mieście. Mimo woli powraca się do dawnych czasów i przemyśla na nowo wszystko, co się przeżyło, bo to, co się teraz przeżywa, albo się nie mieści w głowie, albo odbywa się na innej jakiejś platformie”.

Od marca 1952 roku do stycznia 1954 roku dorywczo próbował kontynuować pisanie pamiętników, świadomy tego, że w ówczesnej sytuacji politycznej ani pierwszy tom, ani drugi nie będzie się mógł ukazać, podobnie jak kilka opowiadań z tego czasu. Pisał jednak, ale nie potrafił powrócić do stylu, jakim napisany jest pierwszy tom. Nowe rozdziały dotyczyły spraw trudnych, a nieraz ponurych, ich bohater to ktoś pozbawiony marzeń i złudzeń, przytłoczony przez rzeczywistość.

Pierwszy tom natomiast, pisany w ciężkim czasie okupacji, jest pełen temperamentu i zaufania do świata. Można powiedzieć, że Iwaszkiewicz spełnia wolę Josepha Conrada: „Iść za marzeniem i znowu iść za marzeniem, i tak zawsze aż do końca”. Jest to marzenie o powrocie do zamkniętych już światów, jak w poemacie Czesława Miłosza Świat. Poema naiwne. Także na emigracji w tym samym czasie powstawały podobnie nastrojone wspomnienia, zebrał je wówczas i wydał w tomie Kraj lat dziecinnych Mieczysław Grydzewski, przedwojenny redaktor „Wiadomości Literackich”. Natomiast Julian Tuwim zamiast wspomnienia prozą napisał Kwiaty polskie.

Jeśli nie do opisu minionego świata, to do czego służy Iwaszkiewiczowi materia wspomnieniowa? Może najważniejszy jest dla niego namysł nad tym, nie tyle co, ale jak pamiętamy, a więc jak postrzegamy rzeczywistość, jak w niej żyjemy, jak przebiegają napięcia między elementami świata i jednostką, jak kształtuje się człowiek?

We wstępie do Książki moich wspomnień pisze, że zależy mu na tym, by zobaczyć, „jak świat zewnętrzny przełamywał się w duszy dziecka, młodzieńca i mężczyzny”. Jak istotne jest przywiązanie autora do jednego słowa! Przecież i Ruben w Pannach z Wilka czuje, że lato się w nim przełamało.

Z doświadczeń Iwaszkiewicza możemy wyprowadzić pewną sekwencję zasad: jak doznajemy, tak zapamiętujemy, jak zapamiętujemy, tak wspominamy, jak wspominamy, tak żyjemy. Tak też patrzymy na innych. Czytelnikowi pamiętnika poety pozostają w pamięci wyraziste portrety ludzi z jego najbliższego otoczenia i mimo woli sam zaczyna w ten sposób postrzegać własny świat.

W Książce moich wspomnień daje o sobie znać wyjątkowa cecha pisarstwa Iwaszkiewicza – jego bezpośredniość. Jest ono bardzo osobistą, prywatną opowieścią. Jak pisał w poemacie Mapa pogody:

 

Posłuchaj słowa prostego mojego

Bo już nikt inny tak tobie nie powie

 

a gdzie indziej, przechodząc do głębszego wyznania, prosi: „daj dłoń”.

W latach siedemdziesiątych Iwaszkiewicz wraca do pisania wspomnień. Miały się one złożyć na książkę Aleja Przyjaciół, która pozostała niedokończona, w tej postaci ukazała się w 1984 roku. Szkice te nawiązują do pisanej trzydzieści lat wcześniej Książki moich wspomnień, są jej kontynuacją, powraca podobny ton.

Nieraz Iwaszkiewicza wspominkarza nawiedzały wątpliwości. Zastanawiał się, czy powrót do przeszłości nie zamyka drogi w przyszłość. W wierszu pod znamiennym tytułem Odwiedziny miejsc ulubionych w młodości pisał:

 

Przeminęło. Zamknięte. Skończone. Na wieki!

Nie wstrzymuję tej wody. Odpływa, odchodzi,

Niechże bieży, gdzie giną wszystkie, wszystkie rzeki,

Stary świat się pochylił, inny dzień się rodzi.

 

Wiedział też, że w późnym wieku pamięć bywa zawodna, myli imiona, nazwy i fakty. Potrafił gorzko z tego pokpiwać. Dodać trzeba, że myślę o wierszu Stara. Czyli kto? Oczywiście Anna Iwaszkiewiczowa, bo tak też podpisywała listy do męża:

 

Czy to był Artur, czy to był Antoni?

Przynosił zawsze ciemne winogrona.

Nie, to był Klemens, i właśnie brzoskwinie.

 

Nic jednak nie mogło przemóc jego silnej potrzeby wspominania, o czym świadczą też liczne odwołania do doświadczeń i spotkań z ludźmi, rozproszone nie tylko w jego poezji, opowiadaniach, ale i w publicystyce. Warto je śledzić i z tych fragmentów po swojemu układać obraz Iwaszkiewiczowskiego świata.

Pisarz miał świadomość, że i jego zapiskami zainteresują się kiedyś wydawcy. Jeszcze za życia polecił sporządzić maszynopis części swojej korespondencji z żoną, dodał nawet najpotrzebniejsze komentarze. Dał do przepisania także kilka zeszytów własnego dziennika i parę fragmentów dał do druku, właściwie idąc śladami André Gide’a. To swoją drogą ciekawe, jak przeglądał się w jego zapiskach, a odnajdując podobieństwo, otrząsał się z niesmakiem. Pozostawił jedno zastrzeżenie. Zakazał wydawania poświęconej mu „księgi wspomnień”. Chciał zachować monopol na swój portret.

Czy to oznacza, że w jego najbardziej osobistych świadectwach można się spodziewać kreacji? Trochę tak. Była przecież charakterystyczna dla Iwaszkiewicza konwencja prywatności w poezji, posługująca się formą rozmowy, której język swobodnie przechodzi od patosu do prywatności.

Oczywiście wiedział, że fałsz kryje się w najbardziej szczerych wyznaniach.

Mimo to szczerość, powtarzam, jest jednym z zasadniczych przykazań pisarskich Iwaszkiewicza. Potrafił bronić jej publicznie nawet w okresie socrealizmu. Była niezbędna, by w dziele mogła się wyrazić dusza autora. Tuż przed wybuchem wojny na kartkach dziennika zastanawiał się: „Może twórczość można uważać tylko za rodzaj reklamy, rodzaj hałasu wokoło człowieka, środek do poznania wybitnego charakteru?”.

A więc zgoda na mówienie prawdy, bez zastrzeżeń (w zasadzie), czyli zgoda na „pakt autobiograficzny”, zakładający, że czytelnik nie oczekuje przyjemności, lecz prawdy. Ewentualnie – przyjemności wynikającej z poznania prawdy.

Swoje zajęcie pisarskie określił poeta lapidarnie w jednym z późnych wierszy:

 

Siedzę tu oto i lepię ludzi

Podług mojego obrazu

 

Tyle że niezupełnie. Do tej strategii pisarskiej Iwaszkiewicza można zastosować to, co wyznał o opisach niektórych dzieł sztuki w swoich tekstach: „Wszystko jak na niedokładnej fotografii, troszeczkę przesunięte w konturach”.

Mimo to szukam jego autoportretu rozproszonego. Przede wszystkim w postaciach artystów we wczesnej prozie autora Oktostychów, którzy niewątpliwie są modernistycznego chowu. Później będą to postaci może nawet nie twórcze, ale posiadające artystyczną nadwrażliwość.

Lepiąc te postaci, Iwaszkiewicz równocześnie stosuje grę wielokrotnych odbić lustrzanych. Pojawiają się sobowtóry pisarza, sobowtóry postaci.

W Zenobii. Palmurze występuje student filozofii Jarosław Iwaszkiewicz. W Hilarym, synu buchaltera rysy autobiograficzne ma zarówno tytułowy bohater, jak i narrator o imieniu Jarosław. Zabieg ten pozwala autorowi zaznaczyć dystans do elementów własnej biografii, a nawet młodzieńczych prób literackich. Antoni z powieści Księżyc wschodzi jest specyficznym autoportretem, zbudowanym nie tylko z rzeczywistości duchowej autora, ale i z jego wizji własnej osoby. „Wszystkie religijne przeżycia jego – pisał autor do żony – są zrealizowaniem tego, czego mi życie moje wewnętrzne nie chce dać”. Próbą wydobycia się z niewoli autobiografizmu była Zmowa mężczyzn, po której następuje recydywa w Czerwonych tarczach, gdzie poprzez postać księcia Henryka Sandomierskiego Iwaszkiewicz rozliczał się z niepokojącą go kilka lat wcześniej ideą własnego posłannictwa i wodzostwa, a jednocześnie ze swoim hamletyzmem.

Pasje błędomierskie to znów autoportret rozbity. Pewne jego odłamki znajdą się w postaci starego pisarza Zamoyłły, inne – w postaci młodego poety Kanickiego, który zresztą w pewnym momencie czyni wyznanie, zawierające bliską autorowi teorię: „Literatura to jest osiągnięcie tego, czego nie można osiągnąć w życiu. Ja na przykład w Melancholii rzucam mojego bohatera z trzeciego piętra w dół. Nie ma pan pojęcia, jak mi to pomogło na mój strach przestrzeni, na «wciąganie» przez przestrzeń”.

Podobne rozbicie jest też w Matce Joannie od Aniołów. We wstępie do jej francuskiego wydania Iwaszkiewicz pisał: „Tkwią w niej wszystkie niepokoje fizyczne i metafizyczne, jakie przeżywał mój dom. […] Naśladując Flauberta, mógłbym powiedzieć: Matka Joanna to ja. Ale i ojciec Suryn też”. Kiedy Maria Danilewicz Zielińska zastanawiała się, dlaczego w nowelach Iwaszkiewicza wszyscy mężczyźni płaczą, zanotował w dzienniku: „Bo wszystkie nowele są o mnie”.

Henryk Bereza uważał, że „w pewnym sensie autoportretem Iwaszkiewicza są wszystkie postacie Sławy i chwały”. To „w pewnym sensie” świetnie pasuje do jego późnej, na poły autobiograficznej prozy, także do – niesłychanie zwodniczych swoim podobieństwem do rzeczywistości – opowieści zebranych w tomie Ogrody. O jednej z nich, to znaczy o Sérénité, autor pisał (jak przed laty o Księżycu), że „jest wyrwana z głębi, jest zdradą spraw, których nigdy nie było, które były raczej cieniami uczuć niż rzeczywistością”.

Z poezją Iwaszkiewicza rzecz przedstawia się na pozór prościej. Strategia liryczna skamandrytów dopuszczała, a nawet ostentacyjnie manifestowała subiektywizm. Tyle tylko, że u niego jest on bardziej złożony niż u Tuwima czy Wierzyńskiego. Także w wierszach zbudowanych na własnych doświadczeniach. Nie chodzi tu tylko o (świadome lub bezwiedne) nawiązania do literatury. Czy to świadczy o jakiejś autorskiej grze albo każe wątpić o prawdzie doświadczenia? Raczej nie. Jest najwyżej dowodem na zanurzenie osoby autora w tradycji.

Iwaszkiewicz przez całe życie był namiętnym czytelnikiem. Pamięć miał przy tym znakomitą i potrafił opowiadać w szczegółach o książkach czytanych przed wielu laty. Nie prowadził jednak nigdy dziennika lektur (z wyjątkiem drukowanego, jakim były omówienia i recenzje, na przykład w „Skamandrze” i „Wiadomościach Literackich”, czy pisane przez dwadzieścia pięć lat dla „Życia Warszawy” cotygodniowe Rozmowy o książkach), rzadko robił wypisy. Ciekawe, że właściwie nie wspominał lektur z lat młodości. Gdybyśmy mieli ich listę wraz z datami, być może w innym świetle zobaczylibyśmy dobrze znane nam teksty. Niestety, takiego klucza nie zostawił. Dlatego tak się ucieszyłem, kiedy znalazłem list Iwaszkiewicza, prawdopodobnie do Antoniego Słonimskiego, dołączony do rękopisu powieści Księżyc wschodzi. „Dodać także muszę – pisze w nim – że użyłem tu kilku «cytat» – jeśli wolisz, nazwij to plagiatem – z najrozmaitszych autorów. Najłatwiej rozpoznasz pożyczki od Gide’a, Williama Jamesa, Patera i Szestowa”.

Pisząc później o tym, co go wtedy ukształtowało, wymieniał Narodziny tragedii Nietzschego i Doświadczenie religijne Williama Jamesa, które jak cień towarzyszy Iwaszkiewiczowskim tematom religijnym.

Jest też pewien cytat z powieści La Femme pauvre Léona Bloya – francuskiego pisarza i myśliciela religijnego, ojca chrzestnego Raisy i Jacques’a Maritainów. Oni także przez całe życie powracali do tych słów. Cytat ten Iwaszkiewicz w znamienny sposób modyfikował. W 1925 w Pejzażach sentymentalnych pojawia się on jeszcze w dokładnym tłumaczeniu: „Jeden jest tylko smutek – to nie móc być świętym”. Cztery lata później, w opowiadaniu Przyjaciele, brzmi on już inaczej: „Największym nieszczęściem naszym jest niemożność zostania świętymi”. W Młynie nad Utratą mówi się już nie o „nieszczęściu”, ale o „tragedii” i o wykluczeniu z kręgu wybranych: „Jedyną prawdziwą tragedią człowieka jest niemożność należenia do świętych”. Słowa Bloya przytoczone w tej rozmowie przez Karola budzą przerażenie księdza Górskiego. Jeszcze raz myśl ta powróci w prywatnym liście do Leszka Herdegena z 1954 roku, odniesiona tym razem do własnego losu, do spalającego go, jak pisze, „głodu wielkości”: „«Jedyną tragedią w życiu – powiedział Léon Bloy – jest niemożność zostania świętym». To zdanie przeczytane w młodości zapadło mi głęboko w świadomość”.

W latach trzydziestych w wywiadzie dla „Prager Presse” na pytanie, jaka książka może uratować świat, odpowiedział, że Ewangelia. W ogromnej bibliotece w Stawisku brakuje wielu ważnych książek, które zaginęły, a można przypuszczać, że zawierały zapiski na marginesach, które zwykł robić Iwaszkiewicz. Bezskutecznie szukałem na półkach książek: Jamesa, Pascala czy O naśladowaniu Chrystusa. Przypuszczam, że literaturę, mówiąc ogólnie, „religijną” pan Jarosław usunął, żeby nie stanowiła pożywki dla obsesji żony.

Zastanawiałem się długo nad jego religijnością, napisałem nawet na ten temat rozprawę Na progu. Czytelnik Iwaszkiewicza jest w stanie wymienić wiersze i opowiadania świadczące o tym, że wiara i religia były fundamentem jego świata, nawet gdy mury przeciwko tym podstawom się buntowały. I tu znów mamy kategorię szczerości, pisarz daje nam cały kalejdoskop swoich przekonań i wątpień. Pisze też o nich w dzienniku, ale już nie w listach, tak jak nie było tych tematów w rozmowach, nawet z bliskimi przyjaciółmi. Bo, jak tłumaczył mi Czesław Miłosz, „o tym się wtedy nie rozmawiało”.

Znając religijność pani Anny, można by sądzić, że byłaby tu idealną rozmówczynią. Ale nie. Wytworzyła się między nimi pewna konwencja, w której ona (nazywał ją „małą niecierpliwą świętą”) pracowała nad jego nawracaniem, a on zdecydowanie stawiał opór. Codzienne nerwowe przygotowania żony przed wyjściem do kościoła nazywał febris ecclesiastica i czasem dodawał, że znów na jego łóżku siedział mały diabełek i mówił mu: „Nie idź do kościoła, nie idź do kościoła!”.

Może temu, że nie rozmawiano o religii, zawdzięczamy tak bogaty materiał literacki – świadectw wiary, zwątpień i poszukiwań?

Jeśli myślę o autobiografizmie, to wiele podpowiada mi historia sztuki, a w niej dzieje autoportretu, którymi zajmował się Mieczysław Wallis.

Stosując jego klasyfikację, można w twórczości Iwaszkiewicza odnaleźć autoportrety dürerowskie („szeroko rozwarte, pytające oczy młodzieńca, wpatrującego się z niemal bolesnym natężeniem we własną twarz”), autoportrety ukryte na drugim planie, autoportrety w przebraniach (kostium biblijny, zbroja, frak lub sutanna), autoportrety w roli starego pisarza czy też w roli trupa.

Możemy się zastanawiać, kiedy i który typ odniesienia do własnego oblicza (fizycznego i duchowego) reprezentował Iwaszkiewicz: narcystyczny, nienawistny, pogardliwy, humorystyczny, heroiczny. Wydaje mi się, że najczęściej było to połączenie narcyzmu z heroizmem.

WYDAWCA

Wydawnictwo Próby

Warszawa 2023

 

REDAKCJA

Marek Zagańczyk

KOREKTA

Bartosz Choroszewski

PROJEKT GRAFICZNY

Janusz Górski

DTP

Krzysztof Gotowicki

PRZYGOTOWANIE WERSJI ELEKTRONICZNEJ

Lingventa Sp. z o.o.

www.lingventa.pl

 

Dofinansowano ze środków Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego pochodzących z Funduszu Promocji Kultury.

 

 

WYDAWNICTWO PRÓBY

00-029 Warszawa, ul. Nowy Świat 33 m. 15

tel. (22) 657 10 44

[email protected]

www.wydawnictwoproby.pl