Oferta wyłącznie dla osób z aktywnym abonamentem Legimi. Uzyskujesz dostęp do książki na czas opłacania subskrypcji.
14,99 zł
Najniższa cena z 30 dni przed obniżką: 14,99 zł
Galeria portretów kilku poetów Nowej Fali z autoportretem w tle
Zebrane w tej książce eseje poświęcone zostały sześciu wybitnym poetom Nowej Fali: Witowi Jaworskiemu, Jerzemu Kronholdowi, Julianowi Kornhauserowi, Ryszardowi Krynickiemu, Stanisławowi Barańczakowi oraz Adamowi Zagajewskiemu. Aleksander Fiut – historyk literatury, krytyk, eseista, emerytowany profesor zwyczajny na Wydziale Polonistyki UJ i długoletni kierownik Katedry Historii Literatury Polskiej XX wieku – pisze o ich dorobku z perspektywy literaturoznawcy, ale i prywatnej; o serdecznych z nimi relacjach i pośrednio o nierzadko powikłanych losach tego pokolenia. Tym bardziej że drogi życiowe wspomnianych poetów krzyżowały się z jego losami w różnym czasie i w rozmaitych miejscach świata.
Autor stara się wyważyć pomiędzy tonem osobistym a próbą zobiektywizowanego spojrzenia na poetycką twórczość swoich rówieśników i przyjaciół oraz na społeczno-polityczny kontekst, w jakim tworzyli. Jego książkę można uznać za dokument pewnej epoki, a zarazem za swego rodzaju przypowieść o pojedynczych i zbiorowych przygodach z dwudziestowieczną historią mieszkańców tej części Europy. Jak pisze autor: „Dla mnie była to poza wszystkim podróż w poszukiwaniu nieutraconego czasu”.
Dofinansowano ze środków Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego pochodzących z Funduszu Promocji Kultury – państwowego funduszu celowego.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 215
BYCIE POMIĘDZY
Dopiero po lekturze Antologii angielskiej poezji metafizycznej, a zwłaszcza Wstępu do niej, znalazłem właściwy klucz do odczytania najbardziej mnie interesujących wierszy Staszka. Zauważa on, że metafizyka oznacza w tym zbiorze główny przedmiot namysłu, wit – podstawową kategorię duchową pozwalającą ogarnąć „wielki dramat egzystencji”, strong lines – „stylistyczną metodę prezentacji” (AAPM, 8). Wit, jak dalej objaśnia, to tyle, co staropolski „dowcip”, czyli „rozum, inteligencja, zmyślność”, strong lines to „stylistyczna metoda jego prezentacji”, która odnosi się do „koncentracji, konceptyzmu oraz konkretności i wielostronności wyobraźni”. I precyzuje:
Koncentracja [...] jest wyrazem dążenia do zamknięcia natłoku sprzecznych cech rzeczywistości w możliwie najbardziej zwartej i przejrzystej formie, tak aby przez kontrast uwidoczniony być mógł paradoksalny charakter doświadczenia i antytetyczny tok jego prezentacji. Konceptyzm z kolei naturalnie z tego wynika, gdyż właśnie koncept (conceit) był środkiem poetyckim opartym na zderzeniu pozornie nieprzystających elementów doświadczenia (AAPM, 8).
Inaczej mówiąc, „koncept zawiera w sobie zarówno sprzeczność, jak pokrewieństwo pojęć, zarówno niepodobieństwo, jak i analogię”. Jego budulcem są „konkretność i wielostronność materiału wyobraźniowego” (AAPM, 9).
Wszystko to stanowi doskonały instrument do wyrażenia rozmaitych odcieni bycia pomiędzy! Po przeczytaniu tych słów zrozumiałem, że w poezji Staszka, z takim upodobaniem sięgającej po paradoksy i koncepty, zbiegło się – obok wrodzonych skłonności jego wyobraźni i upodobań, a także szczególnego wyczulenia na znaczenia słowa oraz mistrzowskie posługiwanie się rozmaitymi grami językowymi – nawiązanie do najbliższej mu tradycji, czyli baroku. Nie był też bez znaczenia fakt, że intelektualny, a nie uczuciowy czy epifaniczny model poezji łączył się w poezji barokowych poetów angielskich z ich szczególną, wyrażaną w paradoksalny sposób wrażliwością na wymiar metafizyczny. W tym miejscu Staszek spotykał się w swoich estetycznych predylekcjach z Wisławą Szymborską, która również zdradzała zainteresowanie tą odsłoną epoki baroku[7].
Podobnie jak Szymborska Staszek podjął z tą poezją dialog, jak gdyby sprawdzając, czy jej założenia dadzą się – a jeśli tak, to w jakim stopniu – przenieść w dwudziestowieczne realia. Czy – i na ile – można odegrać „wielki dramat egzystencji” we współczesnych dekoracjach. Nadać „metafizyce” sens bliższy wrażliwości nowoczesnego człowieka. Wreszcie na inną modłę umieścić swojego bohatera „pomiędzy” – tym razem – Stwórcą i Dziełem Stworzenia.
Pierwszą tego rodzaju próbą był wiersz N.N. próbuje przypomnieć sobie słowa modlitwy (WZ, 125–126). Utwór został zbudowany na podstawowym koncepcie: stanowi ułomną formę modlitwy kogoś, kto zwraca się do Boga, zarazem pozbawiając go jego głównych atrybutów: wszechwładzy, wszechwiedzy, troski o Stworzenie, a nawet istnienia. Stąd parada paradoksów: Bóg, który wbrew zastrzeżeniom staje się adresatem prośby, obwieszcza istnienie świata przez ryk syren fabrycznych, jego ład – przez codzienną gazetę, a swoje istnienie – przez „dydaktyczne broszury”, w których jego imię pisane jest „od małej litery”. Bóg nie tyle jest „niemy”, ile posługuje się w komunikacji z ludźmi – to następny paradoks – zamiast Słowem zapisanym w Biblii znakami wytworzonymi przez dwudziestowieczną cywilizację.
Do tego Boga zwraca się modlący słowami: „przemów”, „spójrz”, „bądź”. Postulat „konkretności i wielostronności wyobraźni” wyraża się w wierszu poprzez niezwykle dokładny w szczegółach i skreślony z empatią portret spieszącej do pracy dziewczyny „w tandetnym płaszczu, z trzema pierścionkami/ na palcach, z resztką snu w zapuchniętych oczach”; mężczyzny „schylonego nad kotletem mielonym, setką wódki, płachtą/ popołudniówki tłustą od sosu i druku”; wreszcie „człowieka”, który wieczorem dokonuje rachunku sumienia, „przelicza wszystkie hańby konieczne i usprawiedliwione”. Ważne są również pory dnia: wczesne rano, popołudnie i wieczór, czyli figura temporalnego trwania ludzkiego życia. Albowiem „ten „człowiek, który kładzie się spać” – podobnie jak konkretna dziewczyna i konkretny mężczyzna – to reprezentanci ludzkiego rodzaju, zwracającego się od wieków do sił nadprzyrodzonych.
Modlący się przemawia w imieniu wymienionych postaci, domagając się usilnie: dziewczyna „musi usłyszeć Twój głos, by się zbudzić/ w ten jeszcze jeden świt”, mężczyzna „musi wiedzieć, że Ty także wiesz, [...] aby przeżyć/ ten jeszcze jeden dzień”, człowiek „musi wierzyć, żeś jest, aby przespać/ tę jeszcze jedną noc”. Poeta zaprzecza istnieniu Boga, ale Jego imię pisze od dużej litery i nadaje mu kształt ludzkiej istoty. Bo nawet jeśliby przyjąć, że Boga nie ma, to powinien zaistnieć – już choćby w rozpaczliwym pragnieniu ostatecznego punktu oparcia, potrzebie przywrócenia znaczenia każdej, nawet najbardziej banalnej chwili życia.
Dialog z Bogiem szczególnej doniosłości nabiera w tomie Widokówka z tego świata. Jednym z ciekawszych jego wariantów jest wiersz Jakieś Ty (WZ, 347). Po dziesiątkach lat powraca aluzja do poprzednio cytowanego wiersza poprzez słowa: „bądź”, „przemów”. Ale bohater nie zwraca się do „niemego” Boga, lecz do „jakiegoś Ty”. Nie jest pośrednikiem, przemawia już wyłącznie we własnym imieniu. Jego adresat zostaje tym razem rozmaicie nazwany. To: „Fachowy Psychoterapeuta”, „Łaskawy Czytelnik”, „Wszechmogący Pan”, „Nieśmiertelna Jedyna”. A zatem „pomiędzy” nie jest już sferą pośredniczenia dla pojedynczych uczestników dialogu, lecz zostaje pomnożone przez wielorakość adresatów oraz rozmaitość milcząco założonych kontekstów oraz miejsc wypowiedzi. Mogą nimi być równie dobrze gabinet psychiatryczny, relacja między autorem i odbiorcą czy modlitewny kontakt z Bogiem oraz tajemniczą „Nieśmiertelną Jedyną”. Ale może to być również dialog wewnętrzny, w którym poeta zwraca się do alter ego:
[...] Od Czterdziestu Dwóch
Lat Już Wytężający Nadaremnie Słuch
Sobowtórze, Tubylcze Na Brzegu, skąd jak bumerang
ze świstem nadlatuje ciągle to samo pytanie
zmienione w tę samą odpowiedź: że w międzyczasie umieram.
„Ty” może mieć niejedno imię. Jednak najbardziej dotkliwa pozostaje świadomość zbliżającej się śmierci. Wobec tej druzgocącej wiedzy jak gdyby tracą na znaczeniu wszelkie opisane relacje, ze stosunkiem do Boga włącznie.
W wierszu Widokówka z tego świata (WZ, 361–362) następuje szczególne przesunięcie znaczeń. Istnienie Boga nie jest już ani kwestionowane, ani postulowane. Tym razem bohater Barańczaka zwraca się do Niego w dosyć familiarnej formie: „Szkoda, że Cię tu nie ma” – już nie jako obywatel PRL, lecz mieszkaniec Ziemi. Podstawowy koncept wyraża się odwróceniem perspektywy: spojrzenie na planetę z perspektywy Boga zamienia Ziemię w „przypłaszczoną kropkę” w kosmosie, współczesność staje się jedynie „chwilą dumną, że się rozrasta w nowotwór epoki”. Ale zarazem, paradoksalnie, Bóg zdaje się nie znać swego dzieła czy nie być nim zainteresowany. Bohater, który przyjmuje rolę pośrednika, opisuje Stwórcy, z wyraźnym odcieniem ironii, uroki ziemskiej egzystencji, upływającej w dwudziestym wieku w „cieniu palm i wieżowców”, lecz stającej się zarazem warstwą „próchna, łgarstwa, niezniszczalnego plastiku”. Wreszcie wnika w głąb ludzkiego, własnego ciała, „w którym zaszyfrowane są tajne wyroki/ śmierci lub dożywocia [...] niedorzeczny kryminał krwi i grozy”. Po pytaniach: „co można widzieć,/ gdy jest się Tobą”, „Mów, jak Tobie mija czas – i czy czas coś znaczy,/ gdy jest się Tobą”, pada pytanie najważniejsze:
Ale dosyć już o mnie. Mów, jak Ty się czujesz
z moim bólem – jak boli
Ciebie Twój człowiek.
Obraz Boga w poezji Barańczaka najwyraźniej został wywiedziony jedynie ze Starego Testamentu, głównie z księgi Genesis oraz z Księgi Hioba. Dlatego ludzki ból nie znajduje przebóstwienia w Męce Chrystusa. Nie może stać się drogą ku Zbawieniu. Niezasłużone cierpienie jest niedającym się wyjaśnić, usprawiedliwić rażącym defektem bytu. Budzącym rozpaczliwy bunt i bezradny protest.
Poeta podejmuje jeszcze jedną próbę intelektualnego i artystycznego zmierzenia się z tym problemem. Może cierpienie jest jakąś usterką zawinioną przez Boga? Jego błędem w dziele Stworzenia? W wierszu Chęci (WZ, 449–450), po wyrazach zachwytu nad dbałością „genialnego Stwórcy o najdrobniejszy detal” w maszynerii ludzkiego organizmu, pada pytanie:
czy Ciało kiedykolwiek musi się rumienić
za swojego Projektanta, Wykonawcę oraz
Brakarza, jednym słowem za swego Autora,
gdy któraś cząstka ciała ustanie, nawali,
zaboli czy okaże się śmiertelnie chora?
Odpowiedź zabarwia gorzka ironia:
Przeciwnie, tych z nas, którzy czują się zranieni,
nie stać na obiektywizm, ból nazbyt ich męczy.
Żadnych gwarancji przecież nam nie dodawali
do aktu urodzenia skrzydlaci ajenci;
świetność produktu i tak w porównawczej skali
zajmuje jedno z wyższych miejsc; liczą się chęci.
Ostatnie wiersze Staszka czytałem ze ściśniętym sercem. Jego sprzeciw wobec cierpienia, za które można winić Stwórcę, nazwanego bluźnierczo „Brakarzem”, nie był przecież wyłącznie roztrząsaniem odwiecznego pytania unde malum. Miał bardzo osobistą wymowę. Był codziennym zmaganiem się z postępującą straszliwą chorobą, dotkliwymi cierpieniami oraz jasną świadomością zbliżającej się nieuchronnie śmierci. Staszek odznaczał się przy tym wyjątkową dzielnością, jak ognia wystrzegał się wyrazów skargi. W wierszu Drobnomieszczańskie cnoty (WZ, 354–355) zadawał autoironicznie pytanie: „Skąd ten chorobliwy przymus, aby udawać zdrowie [...]. Z nieśmiałości? Z nie do zniesienia jaskrawej/ świadomości, że trzeba by, na dobrą sprawę,/ w każdej sekundzie życia powtarzać to samo «ratuj»? [...]. Z pychy: że dam sobie radę z upchniętym do wnętrza złem?”.
Przypisy