31,99 zł
Wrocław 1914. Maria – „narzeczona” Eberharda Mocka – co noc w swoim mieszkaniu słyszy potępieńcze jęki i płacz dzieci. Ebi myśli, że kobieta traci rozum, ale niebawem odkrywa szokującą prawdę, którą kryją piwnice nieczynnego dworca. Wkracza w sam środek piekła, choć nie wie jeszcze, że jego przeciwnik – Gad – ma potężnych mocodawców, którzy nie cofną się przed niczym.
Mock staje przed dramatycznym wyborem: ocalić matkę Marii czy niewinne dziecko? By ukarać bezlitosnych zbrodniarzy, narazi się na śmierć w męczarniach, a pogoń za złoczyńcą zaprowadzi go na granicę człowieczeństwa. Przekona się, że natura ludzka jest bardziej okrutna niż bezlitosna afrykańska dżungla.
Marek Krajewski – autor szesnastu bestsellerowych powieści kryminalnych, filolog klasyczny. Laureat prestiżowych nagród literackich i kulturalnych. Miłośnik filozofii stoickiej, pilny czytelnik Marka Aureliusza.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:
Liczba stron: 384
Data ważności licencji: 8/9/2027
I foresaw that in the blinding sunshine of that land I would become acquainted with a (...) devil of a rapacious and pitiless folly.
Pojąłem, że w jaskrawym słońcu tego kraju przyjdzie mi zapoznać się z (...) diabłem pazernego i bezlitosnego szaleństwa.
Joseph Conrad, Jądro ciemności
᾽Εν δὲ τῷ μυχῷ νῆσος ἦν ἐοικυῖα τῇ πρώτῃ, λίμνην ἔχουσα. καὶ ἐν ταύτῃ νῆσος ἦν ἑτέρα, μεστὴ ἀνθρώπων ἀγρίων. Πολὺ δὲ πλείους ἦσαν γυναῖκες, δασεῖαι τοῖς σώμασιν. ῝ας οἱ ἑρμηνέες ἐκάλουν Γορίλλας. Διώκοντες δὲ ἄνδρας μὲν συλλαβεῖν οὐκ ἠδυνήθημεν, ἀλλὰ πάντες ἐξέφυγον, κρημνοβάται ὄντες καὶ τοῖς πέτροις ἀμυνόμενοι, γυναῖκας δὲ τρεῖς, αἳ δάκνουσαί τε καὶ σπαράττουσαι τοὺς ἄγοντας οὐκ ἔθελον ἕπεσθαι. Ἀποκτείναντες μέντοι αὐτὰς ἐξεδείραμεν καὶ τὰς δορὰς ἐκομίσαμεν εἰς Καρχηδóνα.
Na tym jeziorze była inna wyspa pełna dzikich ludzi. Przeważały wśród nich owłosione na całym ciele kobiety, które tłumacze nazywali „gorillaj”. Goniliśmy mężczyzn, ale nie mogliśmy ich złapać, bo wszyscy uciekli na strome skały i stamtąd się bronili kamieniami. Złapaliśmy tylko trzy kobiety, które – gryząc i atakując zaciekle – nie chciały iść z tymi, co je prowadzili. Zabiliśmy je zatem i zdarliśmy z nich skóry, które potem przywieźliśmy do Kartaginy.
Hannon, Wyprawa do Afryki
(V wiek p.n.e.)
Berlin,
sobota 2 lutego 1929 roku,
godzina siódma wieczór
Wokół Dworca Szczecińskiego kłębiło się wielu żebraków i włóczęgów. Jedni tłoczyli się przy małych piecykach na węgiel, które koło postoju dorożek przygotowali dla nich filantropi z pobliskiej ewangelickiej gminy Golgatha. Inni usiłowali przechytrzyć policjantów kolejowych i dostać się na dworzec, co było im surowo zabronione. Jeszcze inni prosili przechodniów o datki, szczerząc do nich przymilnie wybrakowane uzębienie i odsłaniając purpurowe dziąsła.
Jeden z żebraków, ubrany w podarty szynel, podbiegł do mężczyzny, który właśnie opuszczał budynek stacji kolejowej. Ujrzawszy jego wzrok, stracił zainteresowanie swym ewentualnym donatorem. Znał takie spojrzenia. Tak patrzyli albo bandyci, albo policjanci – a z żadnym z nich nie chciał mieć do czynienia.
Intuicja dobrze podpowiadała żebrakowi. Masywny mężczyzna o spokojnym kamiennym wejrzeniu prawie od dwudziestu lat wykonywał ten drugi zawód. Chlubił się wieloma sukcesami śledczymi oraz brutalnym traktowaniem wyrzutków społecznych, przez co w ciemnych zaułkach jego miasta otaczał go podszyty lękiem respekt. Był średniego wzrostu, a tuszy więcej niż średniej. Starannie dobrany strój – a zwłaszcza drogie galanteryjne dodatki – zdradzał podstarzałego dandysa, a podpuchnięte oczy i świeże zacięcia po goleniu – miłośnika nocnych uciech, który wstaje późno i któremu drżą ręce.
Tak było w rzeczywistości. Tego eleganta ciągnęło do nocnych spelunek z niewyszukanym jadłem i mocnymi trunkami oraz do wyuzdanych kobiet – zwłaszcza rudowłosych. Nie były to jednak jego jedyne słabości. Z równym zainteresowaniem reagował na przeznaczone dla mężczyzn wyroby luksusowe. Zatrzymywał się przed każdą wystawą, na której były prezentowane brzytwy – najbardziej mu się podobały te o trzonku z kości słoniowej – krawaty, spinki i meloniki. Żaden pędzel z borsuczego włosia czy też portfel z krokodylej skóry nie umknął badawczemu spojrzeniu jego piwnych oczu. W rodzinnym Wrocławiu znał go każdy pucybut i każdy jubiler oferujący duży wybór sygnetów.
W tej dzielnicy Berlina nikt nie żywił do niego żadnych uczuć, bo nikt go tu nie znał. Prostytutki, którym teraz od wieczornego zimna pękały cienkie warstwy szminki na spierzchniętych ustach, od kilku dni widywały go w swym rejonie i wyceniały w myślach jego sobolowe futro i rękawice z foczej skóry. Tupiąc pantoflami o zmarzniętą ziemię, by otrzymać choć złudzenie ciepła, patrzyły z zazdrością na jego śniegowce z futerkiem, dające stopom dodatkową izolację, a wypucowanym czarnym trzewikom ochronę przed piaskiem i solą, którymi posypano oblodzone chodniki. Choć jego zamożność aż biła po oczach, dziewczyny ani razu go nie zaczepiły, gdy w tych dniach parokrotnie mijał zawłaszczony przez nie skwer na rogu Gartenstrasse i Tieckstrasse. Wzbudzał w nich nieufność – podobnie jak w żebraku. Zgadywały, że jest albo policjantem, albo nowym alfonsem, który rozpoznaje swój przyszły teren. Zawsze miały się na baczności przed obcymi, którym – tak jak jemu – wyzierała z oczu pewność siebie.
Wbrew opinii cór Koryntu czterdziestosześcioletni radca kryminalny Eberhard Mock nie czuł się tutaj zbyt pewnie. W stolicy był po raz pierwszy w życiu i znał tylko jednego berlińczyka – i to jedynie korespondencyjnie i telefonicznie. Owszem, spędził tu kilka pracowitych dni, które poświęcił na rozpoznanie terenu wokół wokół Dworca Szczecińskiego i Gartenstrasse, oraz – dla odprężenia – jedną upojną noc w luksusowym berlińskim burdelu Admiralsbar, urządzonym na modłę japońską. To było jednak zbyt mało, by przykryć niepokój, który go nie opuszczał w tym obcym mieście od momentu, gdy podjął się swojej osobliwej misji.
Była ona na pierwszy rzut oka niezbyt skomplikowana. Miał tylko odnaleźć pewnego dawnego znajomego, podziękować mu, zadać mu jedno pytanie, ostrzec go przed tajnymi służbami i zachęcić do szybkiego powrotu do ojczyzny. To spotkanie byłoby domknięciem śledztwa sprzed piętnastu lat, które drastycznie uświadomiło mu przerażającą prawdę o ludzko-zwierzęcej hybrydzie zwanej Homo sapiens.
I na tym kończyła się owa pozorna prostota zadania. Niestety, ów poszukiwany przez niego człowiek był obiektem zainteresowania również wojskowych służb informacyjnych, czyli wszechwładnej abwery kierowanej przez bezwzględnego podpułkownika Günthera Schwantesa. Interesy ludzi wywiadu i Mocka wchodziły zatem w kolizję – oni chcieli ująć tego, kogo on chciał ocalić. Sytuacja była bardzo niebezpieczna, ponieważ informację o tym, że poszukiwany przebywa pod fałszywym nazwiskiem w Berlinie i jest częstym bywalcem teatrzyku variétés Kolibri, zdradził Mockowi właśnie jeden z bliskich współpracowników Schwantesa, ów berlińczyk, którego wrocławianin znał korespondencyjnie i telefonicznie. Eberhard – wietrzący wszędzie prowokację – porzucił tym razem swoją zwykłą podejrzliwość i mimo wszystko zdecydował się przyjechać do stolicy, choć zdawał sobie sprawę, że w swym działaniu przekracza wszelkie możliwe służbowe kompetencje. Wchodził na cudzy teren, a jego akcja – w razie niepowodzenia i jej wykrycia – skazywała informatora od Schwantesa na sąd wojskowy, a dla samego Mocka oznaczała na pewno usunięcie z szeregów policji, co i tak – zważywszy na długie ręce i mściwość szefa abwery – byłoby dość łagodną karą.
Parsknął ze złością, wyrzucił papierosa i plunął gęsto w kratki studzienki kanalizacyjnej, wyobrażając sobie, że pozbywa się w ten sposób swych czarnych myśli. Poprawił kapelusz – jak zawsze, kiedy ruszał do akcji.
Do teatrzyku Kolibri, o którym już zdobył wiele informacji w czasie kilkudniowego berlińskiego rozpoznania, dostał się tylnym wejściem. Strażnik, niechętny aroganckim bogaczom, spojrzał na niego nieprzyjaźnie, lecz szybko schował do kieszeni swą niechęć – wraz z dwudziestofenigową monetą, którą otrzymał. Widywał tu takich jak on – zamożnych mężczyzn, często z twarzą zasłoniętą chustką lub szalikiem. Tacy jak on wchodzili do variétés dyskretnie, teatrzyk bowiem dostarczał ludziom wszelkiej rozrywki – tej najbardziej dyskretnej również.
Mock wspiął się po schodach na pierwsze piętro i stanął obok garderoby. Boy za ladą, opakowany w ciasny dwurzędowy garniturek, wyszedł do gościa, uśmiechnął się zachęcająco, zdjął okrągłą czapkę bez daszka i przytrzymał przymilnie kotarę wiszącą na drzwiach do sali. Mock wcisnął mu monetę do spoconej dłoni, zzuł śniegowce i na usłużnie wyciągniętym ramieniu powiesił swe futro, do którego kieszeni schował rękawice.
– Tylko ma wisieć osobno! – warknął i spojrzał z odrazą na sfatygowane płaszcze innych gości. – Nie wiadomo, jakie to stworzenia mogą przeleźć na moje futro z tych brudnych paltotów!
Chłopak poprawił grzebieniem swój nienaganny przedziałek. Wykrzywił twarz w sztucznym uśmiechu, po czym stracił zainteresowanie nowym gościem. Odsunął się od niego, wyciągnął daleko język, zrobił z niego rurkę i lekko splunął przed siebie. Mock chwycił go za kołnierz, przyciągnął ku sobie, po czym ujął palcami za policzek i lekko potarmosił. Boy wcale się nie wyrywał. Wciąż się sztucznie uśmiechał, ale oczy pociemniały mu od nienawiści. Gość sięgnął do kieszeni. Pod wpływem kolejnej monety uśmiech boya stał się naturalny, a oczy jasne.
– Oczywiście, szanowny panie! – wykrzyknął z entuzjazmem i wskazał z niechęcią na inne okrycia. – Pańskie futro będzie wisieć z dala od płaszczy tych furmanów i innej hołoty!
Mock uwielbiał w krótkich odstępach czasu odgrywać rolę dobrego i złego policjanta. To zawsze dezorientowało złoczyńców, z którymi miał do czynienia. We Wrocławiu ta metoda już nie działała – znał ją cały tamtejszy świat przestępczy. Ale w Berlinie mogła być skuteczna. Nikt go nie znał w tym mieście grzechu, w tym Babilonie, o którego rozpuście opowiadano ze zgorszeniem i podnieceniem w całej Europie.
Radca kryminalny poklepał boya lekko po policzku i wszedł do zadymionej sali. W powietrzu mieszały się przeróżne wonie – ostry zapach cygar był łagodzony przez waniliowe i owocowe nuty tytoniu fajkowego. Podniecająca woń świeżo mielonej kawy, perfum i pudru z trudem tłumiła wyziewy ludzkich ciał i gardeł. Przez chwilę stał, jakby był ogłuszony skoczną muzyką wygrywaną przez The Jazzband of Chicago, jak głosił niezdarnie skreślony napis na chorągwi zawieszonej nad sceną. Na deskach podskakiwali czterej muzycy, udając czarnoskórych Amerykanów, i dęli co sił w swoje saksofony, trąbki i puzony. Ten wysiłek obnażał całe ich oszustwo – wyciskał z nich bowiem strużki potu, które rozmazywały szuwaks, jakim były pokryte ich błyszczące twarze. Jedynie piąty członek jazzbandu, perkusista, wyglądał na autentycznego Murzyna, o ile Mock mógł to dobrze ocenić, patrząc z daleka przez siną kurtynę dymu.
Dyskretnie, lecz dokładnie, przyjrzał się trzem mężczyznom siedzącym w pobliżu wyjścia, gdzie stanął z papierosem. Dwaj z nich całowali po szyjach swe towarzyszki. Trzeci – siedzący z powodu tuszy aż na dwóch krzesłach – przecierał co chwila łysą głowę i kark układający mu się w dwóch fałdach nad sztywnym kołnierzykiem. Przez zamglone nieco binokle wpatrywał się tępo w młodą kobietę, która uśmiechała się do niego szelmowsko i pocierała znacząco opuszkami palców swe delikatne nozdrza. Dwie pozostałe kobiety – hałaśliwe i podekscytowane – karciły żartobliwie swych towarzyszy, uderzając wachlarzami dłonie obmacujące ich ciepłe dekolty.
Mock odwrócił od nich wzrok. Żaden z tych trzech mężczyzn nie był tym, którego wypatrywał – tego był pewien. Poszukiwany był od łysego grubasa szczuplejszy – tak na oko – o jakieś czterdzieści kilogramów, a na publiczne igraszki erotyczne nie pozwoliłby sobie nawet dla zmylenia.
Mock, idąc za tą drugą myślą, zaczął się przyglądać tym gościom lokalu, którym nie towarzyszyły żadne kobiety. Były cztery takie czysto męskie stoliki. Do trzech nawet nie podchodził. Dwa z nich – sąsiadujące ze sobą – zajmowali młodzi półnadzy mężczyźni o podmalowanych oczach i ogolonych gładko torsach, wyraźnie okazujący sobie czułość. Jeden zaś stolik, o którym myślał jako o „męskim”, okupowały – teraz to dokładnie widział – dwie kobiety w smokingach i melonikach, palące papierosy w długich lufkach. Pozostał mu ostatni – siedział przy nim wysoki, potężnie zbudowany dżentelmen w nasuniętym na czoło niemodnym kapeluszu z szerokim rondem, spod którego wypływały mu i osiadały na kołnierzu gęste białe włosy.
Mock podszedł do niego i uchylił melonika.
– Czy mogę się dosiąść do pana? – zapytał z grzecznym uśmiechem i widząc wahanie, szybko dodał: – Nie chciałbym przeszkadzać, ale tutaj straszny dzisiaj tłok.
Mężczyzna w kapeluszu kiwnął głową, a potem pstryknął od dołu w rondo. Wtedy Mock ujrzał jego jasne oczy w ciemnej pobrużdżonej twarzy i odetchnął z ulgą. Siedzący wyciągnął do niego rękę, wrocławianin uścisnął ją bez słowa. Mocno. Serdecznie. Okazało się, że w tym mieście grzechu, w tym Babilonie, jest jeszcze ktoś, kogo Mock zna nie tylko z rozmów telefonicznych i korespondencji.
Okolice miasta Ikang,
dżungla na pograniczu kameruńsko-nigeryjskim,
czwartek 7 maja 1914 roku, przed zachodem słońca
Kobieta krzyczała. Nikt jej nie słyszał. Domostwo stało daleko, na skraju polany, a w wiosce obchodzono hucznie święto czaszek.
Kobieta krzyczała. Czuła, jakby w jej podbrzuszu zwijały się i rozprężały grube, śliskie węże. Gwałtownie puchły i przekręcały się w różnych kierunkach, usiłując się wydostać z ciała. Gryzły na oślep jej wnętrzności, strzykały jadem, który z niej wypływał i moczył klepisko. Ukucnęła, trzymając się pala wbitego w środek chaty, a jej wzdęty brzuch znalazł się między drżącymi udami. Rodziła już czwarte dziecko, ale jeszcze nigdy nie czuła takiego bólu i kłucia. Miała wrażenie, że wypycha z siebie jeżozwierza.
Załzawionymi oczami spojrzała w górę – w stronę dziurawego dachu z liści bananowca. Patrzyły na nią czaszki ludzi straconych za czary na rozkaz jej męża, wodza i czarownika. Niektóre były stare i okopcone, inne wysmarowane gliną i ludzkimi odchodami. Jedna z nich – świeża i cuchnąca – należała do jej brata. W jego pustych oczach nie dostrzegła śladu otuchy i pocieszenia. Mówiły one: jesteś cudzołożnicą, spółkowałaś ze zwierzęciem i zasłużyłaś na śmierć.
Na polanie błagano tańcem i krzykiem duchy zmarłych o to, aby przestały niepokoić swych krewnych. Ale najpierw dostarczono im rozrywki. W ogłuszającym rytmie tam-tamów skakali nadzy młodzi mężczyźni o twarzach pomalowanych do połowy na biało, do połowy na czarno. Na ich głowach tkwiły dziurawe cylindry ozdobione piórami. Wykrzykiwali coś, co sprawiało, że młode kobiety tańczące na brzegu polany zasłaniały oczy i zanosiły się od śmiechu, a ich duże piersi – rozdzielone paskami z lamparciej skóry – trzęsły się i opadały na tłuste brzuchy. Tancerze pochylali się, oddawali wiatry, udawali wzajemne zaloty i miłosne zespolenia. Ich biodra poruszały się rytmicznie w przód i w tył. Młode kobiety biły się z uciechy po udach, a bransoletki, pokrywające ich łydki od kostek do kolan, stukały i brzęczały.
Ciszę przerywało tylko monotonne trzaskanie cykad ukrytych po kątach. Ból znikł. Poczuła mokre pacnięcie na ramieniu. Po liściach sufitu przebiegła jaszczurka, która oddała na nią wodnisty kał, muchy pchały się jej do oczu. Nagle wszystko wróciło – ból ściskający jej łono. Podskoczył w nim jeżozwierz. Na podłogę chlusnęły wody płodowe.
Na polanie kobiety przebrane za wojowników potrząsały dzidami przy wtórze piszczałek. Podbiegli do nich mężczyźni owinięci zakrwawionymi skórami zdartymi niedawno z zabitych kóz i owiec, które złożono w ofierze duchom przodków. Drewniane maski na głowach mężczyzn szczerzyły się kilkoma rzędami nierównych zębów, pyszniły się powykręcanymi rogami antylop, groziły podwójnymi twarzami i otwartymi w gniewie czarnymi ustami. Niektóre maski zwieńczone były gnijącymi głowami goryli i szympansów. Pomiędzy zębami zwierząt tkwiły kawałki świeżego surowego mięsa. Krew płynąca z niego osiadała kroplami na ludzkich ciałach i na spódnicach z długich suchych łodyg prosa. W tym samym czasie młodzi mężczyźni w cylindrach wrócili do tańczącego zgromadzenia. W złożonych dłoniach trzymali ludzkie czaszki oblane krwią i kozim łajnem. Chlapali tą mazią dokoła.
Nagle zapadł zmierzch. Uroczystość osiągnęła punkt kulminacyjny. Nadszedł czas, by złożyć ofiarę z człowieka.
Kobieta w chacie patrzyła na płaczące u jej stóp dziecko. To nie był jeżozwierz. To była małpa.
Wrocław,
niedziela 4 stycznia 1914 roku,
godzina szósta wieczór
Eberhard Mock stał przed kwiaciarnią na Dworcu Głównym i zastanawiał się, jak zakończyć kilkumiesięczny romans z Marią. Ponieważ nigdy wcześniej nie używał subtelnych metod zrywania z kobietami, nie znał sposobu na łagodne, aksamitne rozstanie. Co więcej, w kwestiach uczuciowych nie był ekspertem i nie potrafił właściwie ocenić zaangażowania Marii, aby dobrać odpowiednio delikatną metodę odejścia od dziewczyny. Nie mógł polegać na swoich doświadczeniach w tej mierze z prostego powodu: w swoim trzydziestojednoletnim życiu Mock nie przeżył zdarzenia – no, może poza jednym – które można by uznać za romans. To pojęcie oznacza bowiem, jak sądził, rodzaj erotycznego i uczuciowego zaangażowania, które jest niejednorazowe i obustronne. Tymczasem nie zaobserwował nigdy w swoim życiu, by oba te aspekty damsko-męskiej relacji wystąpiły łącznie. Jego kontakty z kobietami miały charakter jednostronnego folgowania swojej żądzy. Najczęściej czyniły mu zadość opłacone i wyspecjalizowane w tej materii młode damy, które swą namiętność nie zawsze umiejętnie udawały. Niekiedy były to obustronnie namiętne, ale jednorazowe i szybkie akty, spełniane gdzieś na strychu lub w służbówce, do których nakłaniał rozmaite dziewczyny z gminu – najczęściej praczki lub służące. Niekiedy bywało i tak, że owe erotyczne epizody nie były jednorazowe. Mimo to nietrudno mu było zakończyć taką serię zdarzeń. Z usług danej prostytutki najzwyczajniej rezygnował bez podawania powodu, natomiast dziewczęta podrzędnych profesji informował po prostu, że nie będzie już do nich przychodził. W tym drugim wypadku pojawiły się raz komplikacje. Pewna fryzjerka o imieniu Anna, słysząc od niego takie dictum, żałośnie się rozpłakała, czym wpędziła Mocka w poczucie winy. Doszedł do oczywistego wniosku, że dziewczyna czuje się oszukana, bo liczyła na coś więcej – może nawet na oświadczyny? Nie pomogło tłumaczenie samemu sobie, że przecież niczego więcej jej nie obiecywał, nic nie dało przedstawianie jej w myślach jako niepoprawnej marzycielki, która ma zbyt wygórowane oczekiwania, nie udało się też stłumić wyrzutów sumienia argumentem, że była – mimo młodego wieku – bardzo doświadczoną kochanką i gdzieś przecież swoją wiedzę musiała nabyć wcześniej, przed ich namiętnymi rendez-vous w jego kawalerce na Zwingerstrasse[1]. Nic nie pomogło. Mock z jednej strony czuł się podłym i cynicznym uwodzicielem, który krzywdę, jaką wyrządził, powinien zmyć oświadczynami, z drugiej zaś – żenić się wcale nie chciał. Od owej Anny, której złamał serce, odszedł zatem jak kundel z podwiniętym ogonem i z silnym postanowieniem, by swe kontakty erotyczne ograniczyć wyłącznie do wytwornych i drogich cór Koryntu – oczywiście tak często, jak tylko pozwalała mu jego policyjna pensja – i z odpowiednim gumowym zabezpieczeniem, które uchroniłoby go przed „syfilitycznymi kalafiorami”, jak mawiał czytany przez niego Guy de Maupassant, jeden z największych rozpustników w historii.
Jak postanowił, tak i uczynił. Wiódł takie życie przez kilka lat, w czasie których zaczęło narastać u niego uczucie pustki. W jego życie zaczęło się wkradać coraz bardziej natarczywe pragnienie stałości. Wychodząc z kolejnego ekskluzywnego domu publicznego, nie cieszył się z powodu przyjemności, jakiej tam doświadczył, ale martwił – że właśnie tę rozkosz na jakiś czas utracił. Czuł się jak smakosz malkontent, który zamiast klepać się z ukontentowaniem po pełnym brzuchu, irytuje się, że głód niedługo powróci. Uczucie to wciąż się powtarzało i Mock postanowił bliżej mu się przyjrzeć, by poszukać jakiegoś remedium. Po długich analizach doszedł do wniosku, że cotygodniowe wizyty w lupanarze grożą wydrenowaniem kieszeni, powinien zatem poszukać sobie jakiejś uczciwej dziewczyny, z którą najzwyczajniej w świecie stanie na ślubnym kobiercu. Ten plan spalił jednak na panewce, bo Mock nieoczekiwanie się zakochał w kobiecie, która była ostatnią kandydatką do stworzenia ciepłej rodzinnej wspólnoty. Nie dlatego, że ta zamożna wdowa o przenikliwym umyśle była osobą oziębłą. Wręcz przeciwnie: wzbudziła w nim żądzę tak silną, że po pierwszej – zupełnie niewinnej – wizycie u niej musiał natychmiast się udać do domu publicznego, jeśli nie chciał gdzieś w ukryciu popełnić grzechu Onana.
A potem nadeszła fascynacja. Trzydziestopięcioletnia Charlotta Bloch von Bekessy, świetnie wykształcona przedstawicielka wrocławskiej elity, wiedziała, jakie uczucia obudziła w Eberhardzie. Było dla niej oczywiste, że pokazała temu dominującemu mężczyźnie jego miejsce w szeregu. Czuła, że go upokorzyła, a on pragnie być upokarzany. Wykorzystała jego namiętne zaślepienie. Kiedy Mock zrozumiał, że stał się tylko jej narzędziem do zaspokajania własnych ambicji – nie chodziło bynajmniej wcale o zachcianki erotyczne – było już zbyt późno, by się opamiętać. Został przez tę kobietę, jak sam to określał, pochłonięty. Krótko po pierwszym i jednocześnie ostatnim erotycznym uniesieniu, jakiemu się oddawali we wrocławskiej łaźni parowej, piękna baronowa odprawiła go jak posłańca, który przyniósł kwiaty. Zrobiła to, bo po prostu taka była jej wola. A potem nastąpiło coś, co ich rozdzieliło na zawsze[2]. Pozostało mu wspomnienie – coraz bardziej idealizowane i masochistycznie pielęgnowane.
Nieco poobijany wewnętrznie po tym jedynym w swoim życiu romansie, przez kilka tygodni dochodził do siebie i w końcu uznał, w jakimś akcie ekspiacji, że to, co go spotkało z rąk Charlotty, było słuszną karą za krzywdę, jaką wyrządził Annie. Uzyskał w ten sposób egzystencjalną i duchową równowagę, po czym wrócił do dawnego pomysłu ożenku. Jeden z jego kolegów z wydziału obyczajowego wrocławskiego prezydium policji postanowił zabawić się w swata. I tak Mock poznał Marię Kayser, ładną dziewiętnastoletnią blondynkę, która w domu towarowym Eduarda Bielschowskiego Juniora pracowała jako ekspedientka w dziale jedwabiów. Dziewczyna była wesoła, zdrowa i uczciwa. Ebi się jej podobał, co okazała bardzo szybko – szczerze i bez ogródek. Była urocza w swych prostych, bezpośrednich komplementach, jakimi go obdarzała. Po miesiącu znajomości zaprosił ją na wycieczkę w Góry Stołowe, co do której jej matka, głucha i nieco roztargniona staruszka, nie miała żadnych zastrzeżeń, bo uważała młodego policjanta z niezłą państwową pensją za odpowiednią partię dla córki. Niespodziewane we wrześniu opady śniegu odcięły im drogę i musieli spędzić noc w górskim schronisku – oczywiście w osobnych pokojach, jak wymagała tego przyzwoitość, której hołdowali gospodarze. Eberhard nie zamierzał pogodzić się z tą segregacją i w nocy po cichu przyszedł do Marii. Przyjęła go z ogromnym entuzjazmem. Wszystko byłoby dobrze, gdyby nie jeden zaskakujący fakt – Mock w chwili najwyższego uniesienia miał przed oczami twarz Charlotty.
Ten drobiazg – podobnie jak wiele innych – zostałby w końcu przezwyciężony przez każdego zakochanego mężczyznę, ale Mock zrozumiał, że nie jest zakochany. Nie wierzył też, że czas uleczy rany, jakie mu zadała powabna baronowa. Wymyślał mnóstwo przeszkód stojących na drodze małżeństwa z Marią. A z drugiej strony – za wszelką cenę chciał uniknąć widoku zapłakanej kobiety, którą znów skrzywdzi. Był w kropce – każde wyjście okazywało się złe. Rozważając, ile długotrwałego smutku może przynieść Marii każde z tych dwóch rozwiązań, doszedł do wniosku, że zerwanie będzie najlepszą decyzją. „Życie jeszcze przed nią – mniemał. – I na pewno znajdzie męża ze swoimi atutami, jakimi były uroda i pogodny charakter. To wyjście będzie dla niej znacznie lepsze niż małżeństwo z mężczyzną, który jej nie kocha. I nie pokocha nigdy”.
Stojąc teraz przed kwiaciarnią na Dworcu Głównym, zastanawiał się, jakich słów użyć, by sprawić Marii jak najmniejszy ból. „Czy te kwiaty – myślał z melodramatyczną przesadą – choć trochę osłodzą jej cierpienie? Zapełnią pustkę po rozstaniu?” Kupił w końcu bukiet róż i szedł noga za nogą wśród śnieżnej zadymki, powtarzając w myślach to, co miał jej powiedzieć – wytarte komunały o niedopasowaniu charakterów, o tym, że jest bardzo młoda i spotka lepszego niż on mężczyznę, et cetera. Kiedy mijał pocztę dworcową, omal nie potrącił starego sprzedawcy owoców, którego znał z widzenia. Na wpół ślepy Żyd spojrzał na niego pokrytymi bielmem oczami i uśmiechnął się szeroko.
– Szanowny pan nie kupiłby jabłek? – zapytał.
Mock pokręcił przecząco głową i ruszył szybkim krokiem, stawiając kołnierz płaszcza. I wtedy uzmysłowił sobie, że starzec nie ma płaszcza. Stoi wśród zawiei w jakimś nędznym szlafroku, trzyma przed sobą zmarzniętymi fioletowymi dłońmi tacę, a na niej jabłka, których i tak nikt od niego nie kupi. Ale on się nie żali, nie szuka przyjemnego ciepła gdzieś przy piecu, gdzie musiałby – być może – się do kogoś przymilać. On się uśmiecha z miłością do swego losu i z dumą robi swoje. Podejmuje ze spokojem i z uporem swój codzienny trud. Bo tak postanowił, bo takie życie uznał za sensowne. A tymczasem on, Eberhard, chce swój żywot uzależnić od najwyższej przyjemności z jakąś wyimaginowaną kobietą, która być może w ogóle nie istnieje. Chce go podporządkować czemuś, co jest przypadkowe i najpewniej nigdy nie nadejdzie. Potępił w duszy gwałtownie swoją głupotę, czując przy tym wielką siłę woli, która aż mu napięła mięśnie przedramion.
– Życie nie jest kwestią przyjemności – rzekł do siebie filozoficznie. – Życie jest kwestią decyzji i siły, by tej decyzji pozostać wiernym.
Odwrócił się i podszedł do starego Żyda. Dał mu dwadzieścia fenigów za wszystkie jabłka, przez co przynajmniej trzykrotnie przepłacił. Sprzedawca podziękował z godnością, bez płaszczenia się w pokłonach.
– Piękne kwiaty – stwierdził poważnie, ledwie ruszając swymi pobielałymi wargami.
– Tak, piękne – odparł Mock i dodał: – Muszą być piękne, bo idę się oświadczyć.
Wrocław,
niedziela 4 stycznia 1914 roku,
godzina ósma wieczór
Mock zdecydowanie oznajmił swój zamiar sprzedawcy jabłek, ale wraz z coraz mniejszą odległością, jaka go dzieliła od domu Marii, malała też jego determinacja. Postanowił pokrzepić się przed tym ważnym życiowym wydarzeniem w restauracji hotelu Złoty Orzeł na rogu Grünstrasse[3] i Flurstrasse[4]. Usiadł tam przy piecu i wypił trzy kieliszki wódki pod gorący serdelek o przyjemnie trzeszczącej skórce i pod dużą porcję sałatki ziemniaczanej, dobrze doprawionej octem. Ciepło zewnętrzne, od pieca, i wewnętrzne, od alkoholu, jeszcze bardziej osłabiły jego wolę. Nie był już pewien, czy decyzja, którą zakomunikował staremu Żydowi, jest słuszna. Aby na chwilę się wyłączyć, aby opóźnić bieg zdarzeń, sięgnął po „Berliner Courier” i zagłębił się w artykule o lekarzu Robercie Kochu. Niewiele mu dało to zwlekanie. Lektura była działaniem zastępczym i nieskutecznym. Odłożył gazetę i zabębnił palcami po blacie. Wątpliwości w jego głowie mnożyły się jak prątki gruźlicy w cytoplazmie. Apatię i zniechęcenie rozwiała jakaś panna lekkich obyczajów, która zagadnęła go: „Pan taki samotny z tymi kwiatami...”. Odpowiedział jej uprzejmie, że to samotność tymczasowa, zapłacił przy barze i wyszedł z knajpy.
Po chwili stał przed nieczynnym już Dworcem Kolei Górnośląskiej na Flurstrasse, w którym – po przejęciu jego funkcji przez Dworzec Główny – mieściły się jakieś warsztaty oraz dwa mieszkania dla emerytowanych pracowników kolei. Jedno z nich zajmowała Maria Kayser ze swą matką. Dziewczyna wróciła tu niedawno. Wcześniej przez rok przebywała w Lubaniu, gdzie była na stażu w znanej fabryce tekstylnej Merfeld & Söhne.
Mock minął budynek dworca i wszedł na schodki prowadzące do dużego trzypokojowego mieszkania, w którym pokój i kuchnię, położone od frontu, zajmowała wraz córką Bertha Kayser, wdowa po konduktorze, zaś dwa pozostałe pokoje zagracał kolejnymi śmietnikowymi znaleziskami samotnie mieszkający pan Paul Weigert, emerytowany zawiadowca jakiejś podmiejskiej stacji.
Mock nacisnął guzik dzwonka. Raz. Drugi. Trzeci. Drzwi otworzył mu Weigert i zrobił zapraszający ruch ręką, po czym zatoczył się od ściany do ściany i wpadł z powrotem do jednego ze swoich dwóch pokojów, których okna wychodziły na tyły dworca. Mocka to nie zdziwiło, bo wiedział doskonale, że sąsiad Marii poświęca się wyłącznie dwóch pasjom. W miesiącach ciepłych łowi ryby w Oławie i wypija dziennie po dziesięć kipusiów, jak nazywał pieszczotliwe wyrób browaru Carla Kipkego, natomiast w miesiącach zimnych wykonuje tylko tę ostatnią czynność.
Mocka zdziwiło natomiast to, że Marii nie ma w domu, bo przecież gdyby była, to otworzyłaby mu drzwi ona sama. „No ładnie – pomyślał. – Gdzie to się wychodzi po nocy, zamiast na mnie czekać? Przecież byliśmy umówieni!” Zapukał do drzwi kuchennych, nacisnął lekko klamkę i zaraz się mocno zganił za swój egocentryzm.
Maria siedziała przy stole ze swą matką i płakała. Staruszka była w wyraźnie bojowym nastroju. Waliła pięścią w stół i krzyczała tak głośno, jak to zwykle czynią ludzie głusi.
– Tu się wprowadziłam z twoim ojcem, świeć Panie nad jego duszą, i z twoimi dwoma braćmi, świeć Panie nad ich duszami, trzydzieści siedem, powtarzam, trzydzieści siedem lat temu i tutaj chcę umrzeć! Nigdzie się stąd nie wyprowadzę, słyszysz, ty wyrodna córko?! Byli tu wczoraj u mnie banpolicaje[5], wiesz? Mówili, że przyszli sprawdzić, bo była skarga od ciebie! Na hałasy nocne! Chodzisz do nich i wygadujesz jakieś bzdury! Bo co? Bo chcesz, bym opuściła to mieszkanie, abyś ty mogła wyścielić tu sobie gniazdko ze swoim kochankiem, co?
Zauważywszy rzeczonego kochanka, staruszka przytknęła do ust pomarszczoną dłoń, powyginaną artretyzmem, a oczy o mało jej nie wyszły z orbit. Maria spojrzała na mężczyznę ze zrezygnowaniem i przetarła załzawione oczy.
W duszy Mocka walczyły ze sobą dwie przeciwstawne emocje – współczucie dla Marii, którą chciał przytulić i pocieszyć, oraz niechęć do jej matki. To pierwsze wywoływało ciepłą falę czułości i chęć podtrzymania nagłej decyzji o oświadczynach, to drugie zaś – pragnienie natychmiastowej ucieczki i zapomnienia o małżeństwie, nad którym zawisłby złowrogi cień takiej teściowej.
Ta psychomachia szybko się skończyła za sprawą Marii. Dziewczyna wstała, chwyciła Mocka za rękę i pociągnęła go za sobą przez korytarz do pokoju. Zatrzasnęła drzwi i rzuciła mu się w ramiona. Poczuł przypływ czułości i zaczął ją całować po rozognionych policzkach. Zawsze kiedy jakaś kobieta płakała, ogarniało go pożądanie – był to chyba jakiś pierwotny instynkt. Niewiasta płacząca czy skrzywdzona wydawała mu się po prostu kruchą istotą, którą należy chronić, czyli objąć. A objęcie to już fizyczna bliskość, a z bliskości kobiecego ciała rodziło się u niego to, co się zrodzić musiało u każdego zdrowego młodego mężczyzny.
Niewiele myśląc, rzucił bukiet na stolik i zaczął podciągać jej sukienkę. Maria odepchnęła go i uskoczyła pod ścianę. Oparła się o nią, pochyliła głowę, jakby chciała nią zaatakować swojego kochanka.
– Ty tylko o jednym myślisz! – krzyknęła. – Jak ty mnie traktujesz!? Nie jak człowieka, który przed chwilą płakał, smucił się, ale jak swoją zabawkę, która ci robi dobrze!
Mock sięgnął po róże i uśmiechnął się krzywo.
– Nie krzycz, kochanie – mruczał pojednawczo, stojąc z kwiatami jak uczeń na szkolnej akademii – bo wszyscy usłyszą... Przepraszam... Tam mnie jakoś wzięło... Zobacz, kwiaty mam dla ciebie.
Do Marii wypowiedź Mocka dotarła najwyraźniej połowicznie.
– Nikt nie usłyszy! Nikt tu niczego nie słyszy! Matka głucha jak pień, a ten pijak – wskazała palcem na drzwi – to tylko swoje majaczenia słyszy!
Usiadła w fotelu koło klatki z kanarkiem, łokcie oparła na kolanach, a twarz schowała w dłonie. Tą pogodną, wesołą dziewczyną targał teraz niepohamowany szloch. Mock zaczął liczyć tygodnie i nagle zrozumiał. Tak, jest w ciąży, stąd takie rozregulowanie nastrojów. Ostatni raz, kiedy się z nią kochał w swojej kawalerce na poddaszu, nie miał tego, co zajmowało zwykle swe stałe miejsce w jego portfelu. Zaryzykował. I stało się.
Pogrążony w niewesołych myślach, stał pod ścianą z kwiatami i nawet nie zauważył, że Maria już nie płacze, stoi przed nim i zaciska swe smukłe palce na bukiecie.
– No, może byś tak puścił te kwiaty! – powiedziała spokojnym tonem. – Chyba że zmieniłeś zdanie i już mi ich nie dasz...
Mock wręczył jej kwiaty, pocałował ją w policzek i ciężko usiadł na drugim fotelu. Pomiędzy nimi był stolik, a na nim klatka z kanarkiem, za nimi wisiał haftowany kilim przedstawiający parę pastuszków. Dwa łóżka i potężna szafa z szufladami dopełniały niewyszukanego umeblowania pokoju. Mock patrzył na te skromne, tanie sprzęty – odkurzone i błyszczące – na wypastowaną podłogę, na obrus własnoręcznie zrobiony przez Marię na szydełku. Wszystko mówiło mu, że jest to dziewczyna zaradna i gospodarna, ale coś mu odradzało: „Rzuć to wszystko, chłopie, uciekaj jak najdalej stąd od tej płaczliwej narzeczonej i od wściekłej baby, która będzie twoją teściową...”. Pojawiała się też w jego myślach opinia przeciwna, podkreślająca, że Maria płacze po raz pierwszy od czasu, kiedy się poznali, i określenie „płaczliwa” nie jest odpowiednie.
– To wszystko przez duchy, Ebi. One są wszystkiemu winne – powiedziała Maria bardzo poważnie. – One mnie zadręczą... Wciąż mnie budzą po nocach... Cienkie dziecięce głosiki, płacz niemowląt... Mówię matce: „Zmieńmy mieszkanie, mamo!”, a ona na to: „Nie! Tu chcę umrzeć, w tym pokoju, gdzie ciebie urodziłam!”.
Mock też słyszał teraz głos. Jego wewnętrzny doradca mówił coraz donioślej: „Zobacz, ta kobieta jest chora psychicznie. Słyszy jakieś głosy zza ścian. Ciągle ci o tym mówi, i na dodatek jest w ciąży. Chcesz wychowywać nienormalne dziecko?”.
Sięgnął do papierowej torebki z jabłkami i wyjął dwa owoce. Przetarł je swoim szalikiem – tak dokładnie, że ich skórka zabłyszczała. Jeden dał Marii. Chciał odwrócić jej uwagę od bredni o głosach zza ściany. Wzięła. Trzeszczenie skórki pod ich zębami rozległo się w tym samym czasie. Smak jabłka przypomniał mu o starym sprzedawcy i o myśli, jaka mu się nasunęła.
– Życie nie polega na przyjemności, ale na podejmowaniu decyzji – powiedział w zamyśleniu. – Jeśli decyzja jest racjonalna, to droga, którą pójdziesz, jest dobra, choćby biegła przez bagna...
– O czym ty mówisz? – Maria ze zdziwienia otworzyła usta tak szeroko, że widać w nich było kęs jabłka. – Ja ci mówię o duchach, a ty tu... O życiu, o bagnie...
Myśl o starym Żydzie obudziła w Mocku zimną logikę i wyciszyła całkiem głos złego doradcy. Gdyby Maria była obłąkana, to jej szaleństwo objawiłoby się również na innych polach. Tymczasem rzekomy obłęd wiązał się wyłącznie z hałasami za ścianą. To był ważny wniosek. „Maria jest zdrowa psychicznie – myślał. – A hałasy? Jak wyjaśnić te cholerne hałasy?”
O tym, że od niespełna roku w jej domu straszy, Eberhard słyszał już u zarania ich znajomości. Na samym początku niewyjaśnione zdarzenia nie zatruwały bardzo jej życia. Raz czy dwa w nocy rozlegało się kilka tajemniczych kobiecych albo dziecięcych okrzyków, po czym do rana panowała już cisza. Teraz jego kochankę znacznie częściej budziły jęki i płacze – tak żałosne i przenikliwe, jakby kogoś bezlitośnie maltretowano. Do tego dochodziły przekleństwa i jakby klątwy rzucane pijanymi męskimi głosami. Czasami to wszystko słychać było w ciągu dnia – głównie rano. Mock dziewczynie nie bardzo chciał wierzyć, bo ani matka, ani pan Weigert nie potrafili uwiarygodnić jej spostrzeżeń. Najpierw składał to na karb kobiecej histerii i nie zaspokojonych potrzeb cielesnych – idąc za skandalizującymi i modnymi poglądami nowej gwiazdy austriackiej medycyny i neurologii, niejakiego Sigmunda Freuda. Kiedy jednak owe potrzeby zaspokajał – i to ponad miarę – a ona wciąż mówiła o duchach wyjących za ścianą, to wyjaśnienie Freudowskie upadło.
Kiedyś, pewnej ciemnej nocy, obudziło Marię warczenie i skowyt jakiegoś dzikiego zwierzęcia. Udręczona dziewczyna wyjaśniła to sobie – i swojemu kochankowi – w zabobonny sposób. „W piwnicach Dworca Górnośląskiego były kiedyś jakieś magazyny – tak to tłumaczyła Ebiemu, kiedy wracali pociągiem z owej wycieczki, na której się wzajemnie poznali w sensie biblijnym. – A potem, kiedy zbudowali nowy dworzec, to one stały puste. I tam, ponoć, tak słyszałam, wprowadziła się pewna Cyganka, felczerka i czarownica. Wiesz, ona spędzała płody... I to te dzieci, te embriony tak płaczą i jęczą”. Kiedy Mock – myślący o minionej upojnej nocy – pominął w myślach to tłumaczenie, Maria dodała: „A to warczące zwierzę to był sam Szatan”. Eberhardowi przyszło wtedy po raz pierwszy do głowy przypuszczenie, że Maria jest chora psychicznie. Mimo to wykazał dobrą wolę. Kilkakrotnie chciał potwierdzić lub obalić spostrzeżenia dziewczyny. Ze względu jednak na jej matkę było to niemożliwe. Staruszka miała bardzo wyśrubowane poczucie przyzwoitości. „Nigdy! Co na to ludzie powiedzą!?” – krzyknęła, kiedy Maria nieśmiało ją poprosiła o to, by Ebi mógł przenocować u nich na kozetce w kuchni. Córka wiedziała, że jej opór nie ma nic wspólnego ze społecznym potępieniem, bo całe społeczeństwo, które mogłoby coś na ten temat powiedzieć, składało się z pana Weigerta, notorycznego pijaka, który dbał o to tylko, by mieć stały zapas kipusiów ze Złotego Orła. Przestała zatem matkę prosić o zrozumienie, a kochanka o jakąkolwiek interwencję. Aż do dzisiaj.
– Zrób coś z tym, Ebi, błagam cię – szeptała teraz oddzielona od niego klatką z kanarkiem, który ćwierkał wniebogłosy. – Nie mogę tu mieszkać, bo tutaj są duchy. Nie mogę nie mieszkać, nie mogę się wyprowadzić, bo matka beze mnie zginie. W swym starczym roztargnieniu gdzieś wyjdzie, nie wróci, tramwaj ją potrąci, będę ją miała na sumieniu!
Mock rozglądał się bezradnie dokoła. Ręce mu opadły wzdłuż tułowia, wzrok utkwił teraz w pastuszku, jakby u niego szukał pomocy. Dziewczyna wstała, podeszła do Eberharda i ukucnęła przed nim. Jej głos był bardzo spokojny, a oczy ciemne od gniewu.
– Potrafię sobie znaleźć mężczyznę, który o mnie zadba. Ty nie jesteś tym mężczyzną – syknęła, po czym wstała, wyjęła kwiaty z wazonu i z całej siły walnęła nimi Mocka po głowie.
Eberhard wstał zdumiony i zdmuchnął z całej siły płatek róży, który zsuwał mu się po policzku. Sięgnął po melonik, zdjął z włosów jeszcze kilka płatków, po czym włożył go na głowę. I wtedy poczuł ból na policzku. Kolce róży. Przesunął dłonią po swojej twarzy. Palce były lekko umazane krwią. Co gorsza, jakaś jej kropla spłynęła mu na śnieżnobiały mankiet koszuli. Zadrżał z furii.
Podszedł do Marii i wysunął szczękę – jak zwierzę gotowe do ataku. Dziewczyna się nie cofnęła. Stała i wpatrywała się w niego. Hardo i wyzywająco.
– Jeszcze raz to zrobisz – powiedział Mock – to ci przywalę.
Odwrócił się i wyszedł z pokoju. Maria wypadła za nim i wrzasnęła:
– Nawet tu nie wracaj! Nigdy!
– Wrócę – odparł. – Ale najpierw znajdę tego Szatana, który na ciebie tak warczy po nocach.
Wrocław,
niedziela 4 stycznia 1914 roku,
trzy kwadranse na dziewiątą wieczór
Dalsza część książki dostępna w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
[1] Obecnie ul. Teatralna.
[2] Zob. powieść Marka Krajewskiego pt. Mock.
[3] Obecnie ul. Dąbrowskiego.
[4] Obecnie ul. Małachowskiego.
[5] Bahnpolizei – policja kolejowa (niem.).
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Książki Marka Krajewskiego w Znaku
Erynie
Liczby Charona
Rzeki Hadesu
Śmierć w Breslau
Koniec świata w Breslau
Widma w mieście Breslau
W otchłani mroku
Festung Breslau
Władca liczb
Dżuma w Breslau
Arena szczurów
Głowa Minotaura
Mock
Opracowanie graficzne
Michał Pawłowski
www.kreskaikropka.pl
Opieka redakcyjna
Dorota Gruszka
Redakcja
Karolina Macios
Korekta
Barbara Gąsiorowska
Judyta Wałęga
Copyright © by Marek Krajewski
© Copyright for this edition by SIW Znak sp. z o.o., 2017
ISBN 978-83-240-5014-7
Książki z dobrej strony: www.znak.com.pl
Więcej o naszych autorach i książkach: www.wydawnictwoznak.pl
Społeczny Instytut Wydawniczy Znak, ul. Kościuszki 37, 30-105 Kraków
Dział sprzedaży: tel. 12 61 99 569, e-mail: [email protected]
Plik opracował i przygotował Woblink
woblink.com
