Minecraft. Minecraft. Góra - Max Brooks - ebook

Minecraft. Minecraft. Góra ebook

Max Brooks

4,8
14,99 zł

Ten tytuł znajduje się w Katalogu Klubowym.

DO 50% TANIEJ: JUŻ OD 7,59 ZŁ!
Aktywuj abonament i zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego, aby zamówić dowolny tytuł z Katalogu Klubowego nawet za pół ceny.


Dowiedz się więcej.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 246

Data ważności licencji: 12/1/2026

Oceny
4,8 (64 oceny)
55
6
1
0
2
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
KubsonTeam

Nie oderwiesz się od lektury

Suuuuppeeeerrrr
31
Justynajur18

Nie oderwiesz się od lektury

dobree
31
agnieszkazapisek

Nie oderwiesz się od lektury

świetna książka! Polecam🤩🤩🤩
21
monikapobiega

Nie oderwiesz się od lektury

Idealna książka dla kogoś, kto lubi czytać i grać w Minecraft
21
Zmijka123

Nie oderwiesz się od lektury

Książka bardzo mi się podobała.
00



Tytuł oryginału: Minecraft. The Mountain

Projekt okładki i ilustracje: M.S Corley

Redaktor prowadzący: Mariola Hajnus

Redakcja: Anna Poinc-Chrabąszcz

Redakcja techniczna i skład wersji elektronicznej: Robert Fritzkowski

Korekta: Anna Sawicka-Banaszkiewicz, Lilianna Mieszczańska

Fotografia na okładce

© Michelle Brooks

© 2021 Mojang AB. All Rights Reserved. Minecraft, the Minecraft logo and the Mojang Studios logo are trademarks of the Microsoft group of companies.

This translation published by arrangement with Del Rey, an imprint of Random House, a division of Penguin Random House LLC.

All rights reserved

© for the Polish edition by MUZA SA, Warszawa 2021

© for the Polish translation by Ewa Ziembińska

ISBN 978-83-287-1927-9

Warszawskie Wydawnictwo Literackie

MUZA SA

Wydanie I

Warszawa 2021

Dla wszystkich dzieciaków z Pokolenia Lockdownu.

Niech resztę Waszego życia wypełnią wspaniałe przygody.

HISTORIA OPARTA NA PRAWDZIWYCH WYDARZENIACH

Wprowadzenie

Jeśli trafiłeś na tę książkę, na pewno poznałeś już dziwny, zbudowany z bloków świat, który cię otacza. A jeśli miałeś w ręku moją pierwszą książkę, wiesz, jak ja go kiedyś poznawałem. Czytałeś o tym, jak pojawiłem się w oceanie, zupełnie sam, w pobliżu wyspy, i wiesz, że ucząc się, jak na niej przeżyć, dowiedziałem się wiele, nie tylko o tym świecie, ale i o sobie.

A jeśli o tym nie wiedziałeś, to już wiesz.

Jeśli trafiłeś na tę książkę jako pierwszą, nie przejmuj się. Wszystko ci wyjaśnię po drodze. Powinieneś tylko wiedzieć, że ta historia zaczyna się w miejscu, gdzie poprzednia się skończyła, i chociaż wydawało mi się, że sporo się już nauczyłem, nie miałem pojęcia, że moja właściwa edukacja miała się dopiero rozpocząć.

ROZDZIAŁ 1

Zimno.

To odczucie wszystko zmieniło.

Minęło już mniej więcej półtora dnia, odkąd opuściłem swoje małe blokowe wybrzeże, i muszę przyznać, że niewiele brakowało, żebym wrócił.

Nie po raz pierwszy robiłem w tył zwrot i wiałem – a właściwie: wiosłowałem. Kilka dni po wylądowaniu na tej dziwnej, nieznanej ziemi nauczyłem się wytwarzać przedmioty na tyle dobrze, że przypadkowo wyprodukowałem łódkę, podobną do tej, w której teraz płynąłem. Wówczas byłem tak niedoświadczony, przerażony, wymęczony i tak bardzo chciałem uciec, że pognałem wprost na plażę i czym prędzej popłynąłem przed siebie.

I o mało się nie zgubiłem na otwartym morzu.

Tym razem, całe wieki później (a przynajmniej tak mi się wydawało), byłem zdeterminowany i nie chciałem pod wpływem impulsu znowu popełnić tego samego błędu. Spędziłem tydzień na przygotowaniach do długiej podróży. Miałem mnóstwo jedzenia, narzędzi, materiałów do wytwarzania przedmiotów oraz, co najważniejsze, przyrządy nawigacyjne, takie jak kompas i niemal pusta mapa. Mówię „niemal”, bo moja wysepka pojawiła się we wschodnim rogu. Dosłownie. Kiedy podniosłem mapę ze stołu rzemieślniczego, cała jej brązowa powierzchnia wypełniła się idealnym, szczegółowym odwzorowaniem mojej wyspy.

I mną! Ja też tam byłem, pod postacią malutkiej białej strzałki, która obracała się i poruszała tak jak ja w prawdziwym świecie. Pamiętam, że pomyślałem: „To jest super, jeszcze kompas i już nigdy się nie zgubię!”.

Z podręcznika, który znalazłem w kopalni, dowiedziałem się, jak powiększyć mapę, otaczając oryginalny fragment kolejnymi ośmioma kawałkami papieru z trzciny cukrowej. Zrobiłem to kilkakrotnie, aż wyspa skurczyła się do malutkiej, brązowo-zielonej plamki otoczonej wąskim pierścieniem błękitu, a potem wielką pustą przestrzenią. Taka maleńka w tym wielkim, niezbadanym świecie. Wciąż pamiętam mieszaninę emocji, strach zabarwiony podnieceniem. Co tam jest?

Musiałem poczekać jeszcze kilka tygodni, żeby się tego dowiedzieć. Tyle mi zajęło napisanie mojej pierwszej książki. Zostawiłem ją dla osoby, która zjawi się po mnie. Uwieczniłem swoje przygody oraz wszystko, czego się dzięki nim nauczyłem. I właśnie ostatnia z tych lekcji wypchnęła mnie znów na morze:

Nie rozwijamy się w strefie komfortu, lecz poza nią.

Wtedy brzmiało to fajnie, tak odważnie i prawdziwie.

To zdanie dźwięczało mi w głowie, kiedy pożegnałem się ze swoimi zwierzęcymi przyjaciółmi i powiosłowałem na zachód, od czasu do czasu odwracając się i patrząc, jak wszystko, co znam, wolno znika w oddali.

Coraz mniejsze i mniejsze. Jak na mapie. Najpierw znikła nizina, potem wzgórze, potem mój dom na szczycie wzgórza, a potem, na końcu, zbudowana z bruku wieża obserwacyjna, sięgająca aż do chmur.

– Nie rozwijamy się w strefie komfortu – powiedziałem, odwracając się z powrotem do właśnie zachodzącego słońca – ale poza nią.

Sam nie wiem, ile razy powtórzyłem to zdanie, na głos i w myślach, gdy zachodziło słońce, niebo pociemniało i blady sierp księżyca – w kształcie mojej wyspy, pomyślałem z ukłuciem tęsknoty – wzniósł się ponad horyzont za moimi plecami.

Wahanie.

Gdzieś tam musi być ląd, przyszło mi do głowy. Wcześniej czy później wypatrzysz coś przed sobą. To nie strach mnie spowalniał. A przynajmniej tak sobie wmawiałem. Nie chcesz czegoś przegapić po ciemku. Następnej wyspy, niskiej i bez pagórka. Mogłaby być początkiem większego łańcucha. Płyń za szybko, to je ominiesz.

Tak sobie myślałem, rozglądając się wokoło i bardzo uważając, żeby nie zboczyć z kursu. Kompas się przydał, jego wskazówka z czerwonym czubkiem pokazywała pierwotny punkt, w którym się pojawiłem. Mapa też się przydała. W miarę jak posuwałem się naprzód, malowało się na niej proste, szerokie, nieprzerwane niebieskie pasmo, jak za sprawą magii. „Nie ma lądu – mówiła mi bezgłośnie. – Jeszcze nie”. Zastanawiałem się, czy nie powinienem się zatrzymać, odpocząć, poczekać do świtu. Przynajmniej miałbym wtedy pewność, że nie przegapię żadnego lądu w ciemnościach. Nadal nie byłem stuprocentowo pewny, czy mapa widzi tak samo jak ja. Jeśli sięgam wzrokiem choćby odrobinę dalej, za oznaczony obszar…

I wtedy wypadłem za krawędź!

Mapy, chodzi mi o mapę. Nie za krawędź świata.

Kiedy sprawdziłem mapę po raz kolejny, zauważyłem, że powiosłowałem prosto za zachodnią krawędź papieru. Moja interaktywna strzałka zmieniła się w nieruchome kółko. Kiedy to się stało? Jak dawno temu sprawdzałem? Powinienem był liczyć odległość i czas, pilnować, kiedy i gdzie się znajduję.

A co jeśli NAPRAWDĘ wypłynąłem poza krawędź świata? Przecież ludzie kiedyś myśleli, że mój świat – moje prawdziwe miejsce pochodzenia – jest płaski. Przecież jakieś ciemniaki nadal upierają się że to prawda, chociaż nie brak dowodów, że nie mają racji. Ale w tym świecie nie ma dowodów, nie wiadomo, czy jest okrągły. Tyle tu różnic: grawitacja, funkcje życiowe, nawet czas – jeden dzień to tylko dwadzieścia minut! Skąd miałem wiedzieć, czy ten ocean nie skończy się gigantycznym wodospadem, którego nie zauważę, dopóki nie powiosłuję prosto za krawędź?

Nie pękaj – powiedziałem sobie. – Po prostu zrób nową mapę…

Oczywiście nie mogłem. Do zrobienia mapy potrzeba stołu rzemieślniczego, który z kolei wymaga twardego podłoża. I tak nic by to nie pomogło – pomyślałem nerwowo. Na mapie pokazują się miejsca, w których byłem. Nie powie mi, dokąd płynę. Nie mam pojęcia, dokąd zmierzam!

Znów się zgubiłem!

Nie, nadal miałem kompas. Ale ten metalowy krążek o mało nie przyniósł więcej szkody niż pożytku. Problem nie był natury mechanicznej, lecz psychologicznej, ponieważ kiedy zacząłem obsesyjnie wpatrywać się w igłę, niemal usłyszałem, jak wzywa mnie do domu.

„No dawaj – wydawała się mówić – płyń tam, gdzie pokazuję. Nigdy więcej nieznanego, żadnego zamartwiania się o to, co cię czeka”.

Próbowałem nie myśleć o wyspie, moim malutkim, przytulnym domku i mięciutkim, wygodnym łóżku.

„Płyń za moją wskazówką – namawiał kompas – a zabiorę cię z powrotem tam, gdzie jest bezpiecznie. To będzie łatwizna. No, dalej!”

Wiedziałem, że jest tylko jeden sposób, który pozwoli mi się obronić przed tymi myślami – muszę je pozostawić daleko za sobą. Wiedziałem, że jeśli się zatrzymam, zawrócę. I tak jak ostatnia lekcja skłoniła mnie do wyruszenia na tę wyprawę, pierwsza z moich lekcji pchała mnie dalej.

Naprzód. Nie poddawaj się.

I nie poddałem się. Spróbowałem się skupić na „tu i teraz”. Plusk wioseł, uważny wzrok.

Coś przemknęło po mojej prawej stronie. Błysk czerni wśród białych rozbryzgów minibloczków.

– To tylko kałamarnica – powiedziałem, próbując się uspokoić. – Morskie potwory nie istnieją.

…a przynajmniej jeszcze żadnego nie spotkałeś.

Płaski świat.

Morskie potwory.

„Po prostu płyń za mną do domu” – kusił kompas.

Kiedy przede mną zachodził księżyc, a pierwsze promienie słońca rozgrzały mi plecy, nie mogłem uwierzyć, że jeszcze nie zobaczyłem choćby jednej kostki lądu w oddali.

– Nic?! – wykrzyknąłem do pustej połaci błękitu. – Serio? Nic?

Żadnych oznak ratunku, jak tamta pierwsza podwodna góra, która okazała się moją wyspą. Nic. Podwodne wzgórza nawet nie zbliżyły się do powierzchni. Ani kawałka suchej rafy, na której można by się zatrzymać i odsapnąć.

– Naprzód. Nigdy się nie poddawaj – wyskandowałem.

Ale jak długo? Jak miałem walczyć jednocześnie z własnymi wątpliwościami i kompasem, który wciąż namawiał, żebym odpuścił?

Może mógłbym zawrócić tylko kawałeczek. Nie do samego domu, cofnąłbym się trochę i sprawdził, czy wczoraj nie przeoczyłem jakiegoś fragmentu lądu.

Naprzód.

Ale co jest złego w powrocie na wyspę? Odpocząłbym kilka dni, wypłynąłbym potem w innym kierunku.

Nigdy się nie poddawaj.

Są trzy inne kierunki, prawda? Trzy kolejne szanse, żeby coś znaleźć. To nie kapitulacja. To restart, nowy początek, re…

Zimno.

To odczucie wszystko zmieniło.

Wciąż płynąłem naprzód. Powolutku, ale naprzód. I to niezbędne minimum ruchu wystarczyło, żeby wepchnąć mnie w podmuch zimnego powietrza.

– Uuuch – sapnąłem, czując przebiegający po plecach dreszcz.

Zwolniłem i zatrzymałem się, zaprzęgając do pracy każdy zakamarek swojego kwadratowego mózgu.

Czy to zmiana pór roku? Czy w tym świecie pory roku się zmieniają? A jeśli to pierwszy zwiastun jesieni, czy nie nadszedł od niewłaściwej strony?

Na twarzy czułem chłód znacznie wyraźniej niż na karku. Obie strony mojej kwadratowej głowy były jednakowo chłodne. Ów nowy podmuch rześkiego powietrza nie pochodził więc z północy ani z południa. Dmuchało z zachodu, wprost przede mną. Jak to możliwe? Czy klimat nie powinien być chłodniejszy im dalej na północ, i chyba na południe?

Może w moim świecie. Ale nie tutaj.

Wróciłem myślami do innej lekcji z wyspy:

Nawet jeśli zasady nie mają sensu według ciebie, to wcale nie oznacza, że nie mają sensu.

– Niech będzie zachód – powiedziałem i zacząłem powoli wiosłować. Pełzłem centymetr za centymetrem… a raczej miniblok za miniblokiem. Nie mogłem sobie teraz pozwolić na przeoczenia. Musiałem się upewnić, że to, co czuję, jest prawdziwe.

Było.

Im dalej na zachód płynąłem, tym chłodniejsze stawało się powietrze. W pewnej chwili się zatrzymałem, kiedy, nieoczekiwanie, moja twarz zaczęła się rozgrzewać.

Minąłem to? – zastanawiałem się. Czy to pogoda spłatała mi figla? Może to bańka arktycznego powietrza? Nie. To tylko słońce wreszcie wschodziło, świecąc wprost przede mną. A kiedy znowu ruszyłem, poczułem, że ciepło promieni znika i temperatura gwałtownie spada. Wiosłowałem przez cały dzień; przystanąłem tylko na szybki lunch z pieczonych ziemniaków. Przynajmniej w tym świecie były zawsze ciepłe. Potrzebowałem każdej możliwej pomocy, bo kiedy słońce zaczęło się chylić ku zachodowi, byłem już porządnie przemarznięty.

Szczękałem zębami i żałowałem, że nie mogę tutaj chuchać w dłonie albo choćby ich potrzeć. Od dawna nie miałem nic do zarzucenia zasadom swojego ciała czy ubrania. Zbroja, którą zrobiłem, świetnie chroniła przed mobami, ale w tym chłodzie zdałem sobie sprawę, że namalowane pod nią atrapy są wyłącznie dekoracją.

Szkoda, że nie zabrałem swetra – myślałem, kiedy wiatr szczypał moją odsłoniętą skórę. Szkoda, że nie potrafię wydziergać swetra…

Chyba miałem z czego zrobić ciepłe ubrania. Zapakowałem sporo wełny i trochę pajęczych nici. Może z tego albo z tamtego albo gdyby je połączyć… Znów się zatrzymałem, z nadzieją, że mieszanka tych dwóch surowców da mi cieplejszą odzież.

Wielki błąd. Nie dość, że nie mogłem wyprodukować żadnych zimowych ubrań, to jeszcze kiedy się zatrzymałem, pozbawiłem się ciepła wytwarzanego podczas ruchu. Powinienem był także bardziej się martwić o światło, a nie tylko słoneczne ciepło.

Ciemność. Nic nie widać. Znów musiałem zwolnić, żeby się upewnić, że nie przemknąłem obok tego, czego szukałem.

– Nie… myśl o zimnie… – zadygotałem, gdy noc wysysała z mojego ciała resztki ciepła.

Kłucie w palcach, spłaszczone uszy całkiem zdręt­wiały. Szczęka obolała od zaciskania twardych jak żelazo mięśni.

Nie myśl o zimnie. Skup się. Miej oczy otwarte i wypatruj…

Ląd?

Dostrzegłem coś przed sobą, ciemny masyw przesłaniający najniższe gwiazdy.

– LĄD!

Pagórek, zupełnie jak na mojej wyspie. Nie – więcej pagórków, oddalających się od siebie, w miarę jak się zbliżałem, wszystkie pokryte bielą. Śnieg! To na pewno śnieg!

– Och tak! – zakrzyknąłem, szarpiąc bezładnie wiosłami. – Nareszcie!

To bez wątpienia pagórki; było ich tyle, że ciągnęły się przez cały horyzont. Nie całkiem białe, poprzecinane liniami z ciemnych kostek.

Czy to jest drzewo?

Dostrzegłem jedno, potem kilka, rozrzuconych tu i tam na płaskiej, jasnej plaży.

– Tak – wydyszałem – to SĄ drzewa! To JEST ląd! Udało mi się! Jestem bezpieczny! Jestem…

Nie zwracałem uwagi na to, co miałem przed nosem. Tak bardzo się skupiłem na pagórkach i drzewach, że nie zauważyłem zmiany w kolorze wody. Nie zauważyłem ciągnącej się od brzegu grubej niebieskiej skorupy.

TRACH!

Uderzyłem w coś tak mocno, że łódź się roztrzas­kała. Wpadłem do wody i poszedłem na dno.

Lodowate zimno!

Na pewno znasz to uczucie. Tę pierwszą milisekundę, kiedy wskakujesz do oceanu, jeziora albo basenu, który miał być ogrzewany, i uświadamiasz sobie – odrobinę za późno – że jednak nie jest. Tak się czułem, sparaliżowany szokiem.

Szamotałem się przez chwilę, wypuściłem wielki bąbel: „Coooo…”, i błyskawicznie wyprysnąłem w stronę powierzchni.

Uderzyłem się w głowę!

Jasnoniebieska woda była twarda.

Lód!

Wpadłem w panikę i zacząłem walić pięściami. Pęknięcia z minikostek sklejały się z powrotem po każdym ciosie.

Gdzie ta krawędź?

Gorączkowo rozglądałem się w ciemnościach. Tam i z powrotem, rzucałem się jak uwięziona ryba. Płuca płonęły. Z moich ust ulatywały bąbelki.

Nie mogłem w to uwierzyć. Znowu tonąłem. Drapałem lód, próbując się wydostać.

Nade mną gwiazdy. Przycisnąłem twarz do lodu.

Powietrze…

Nie mogłem się przebić!

TRACH! Pierwsze chrupnięcie, dokładnie w chwili, kiedy moje płuca wypuściły resztki powietrza.

Ból, wyraźny i dotkliwy. A z nim – przytomność umysłu.

Panika zagłusza rozsądek.

TRACH! Zostały ledwie sekundy. Ale wykorzystałem je, nie zmarnowałem.

Żelazny kilof przy moim pasku. Teraz w dłoniach.

TRACH!

Wbiłem go w lód. Lód puszczał.

TRACH! ŁUP!

Wystrzeliłem na twardą, śliską powierzchnię.

– Hyyyyyy. – Głęboki, zwierzęcy wdech.

Przez chwilę tylko stałem, bo w tym świecie nie można się położyć. Dygotałem z bólu, tak oszołomiony, że niewiele widziałem.

Hiperuzdrawianie. Zawsze będę za nie wdzięczny. Kiedy moje płuca doszły do siebie, a spragnione tlenu komórki mózgowe znów zaczęły działać, poczułem, że ból przeradza się w głód.

A dzięki temu światu jedzenie w moim plecaku było, podobnie jak ja, od razu suche. Chleb. Wciąż ciepły, ale nie gorący. Nie wystarczył, żeby przegonić chłód.

Co to było za słowo, kiedy za bardzo zmarzniesz i zaczynasz się robić ospały – hiperterm? Hipo… coś tam?

Czy to już się działo? Jak się czuje człowiek umierający z zimna? Chyba pamiętałem, dość niewyraźnie, że tuż przed samym końcem robi się całkiem ciepło.

Co oznacza, że najwidoczniej nic mi nie jest – pomyślałem, wstrząsany dygotem między jednym kęsem chleba a drugim. Jeśli mam hipotermiację, to chyba nie jest jeszcze ostatnie stadium.

Ale czy mogę się rozchorować?

Zziębniesz, a potem jesteś przeziębiony! Czy to nie zimą wszyscy coś łapali? Czyż rodzice nie krzyczeli na swoje dzieci, żeby się ciepło ubrały, jeśli chcą iść się bawić na śniegu? Co mogłem złapać? Jakie choroby występowały w tym świecie?

Na mojej wyspie nie było niczego, ale to całkiem nowy ląd! Czy coś takiego się nie wydarzyło w moim świecie? Przecież podróżnicy wyruszali odkrywać nowe krainy i odkrywali nowe choroby. A niektórzy z nich wyniszczyli całe cywilizacje przypadłościami, które ze sobą przywieźli. Co to dla mnie oznaczało? Co, jeśli w tej nieznanej krainie krążą nowe choroby, a moje ciało jest zbyt wyziębione i słabe, żeby się przed nimi bronić? A jeśli przypominają działanie jadu pająka albo trucizny wiedźmy, albo nawet tę straszliwą burzę w kiszkach, która mnie złapała, kiedy zjadłem tamtego surowego kurczaka…

– Skup się – powiedziałem do siebie stanowczo, pochłaniając resztę paliwa dla hiperuzdrawiania. – Opanuj się.

Zaczerpnąłem kilka głębokich oddechów, zmusiłem się do uspokojenia i przestałem się nakręcać.

– Panika zagłusza roz-roz-są-są-dek. – Zaszczękałem zębami, poruszając się, żeby przywrócić krążenie. Podziałało, odrobinę. Wytworzyłem akurat tyle ciepła, żeby poczuć, jak bolą mnie palce u stóp. – Bardzo dobrze – oznajmiłem między jednym głębokim, uspokajającym oddechem a drugim – nie przestawaj się ruszać.

Jeszcze kilka podskoków, szybki bieg w kółko i wróciło mi nawet czucie w czubku nosa.

– Uspokój się. – Oddychałem powoli, czując, jak moje ciało i umysł uwalniają się od napięcia wywołanego panicznymi myślami.

Razem ze spokojem wróciła mi jasność umysłu, a z nią metoda rozważnego planowania kolejnych kroków, którą nazwałem Drogą Sześcianu: planuj, przygotuj, ustal priorytety, poćwicz, poczekaj i przetrwaj.

Priorytety. Potrzebuję schronienia! Żeby się ogrzać i, jeśli tutejsze noce przypominają noce na mojej wys­pie, żeby się schować przed…

– Guuuuuu.

Znajome gulgotanie w oddali.

O nie!

ROZDZIAŁ 2

Znałem ten dźwięk, ten gulgoczący chropawy warkot. Odwróciłem się w lewo, spojrzałem na plażę. Oto i on, czarny na tle śniegu, człapał powoli po lodzie.

– Guuuuu!

– A to ci komitet powitalny – zakpiłem, sięgając po miecz i tarczę.

– Guuuuu. – Wzniesione ręce, twarz bez życia.

Miejmy nadzieję, że tutejsze zombie nie są gorsze od tych na wyspie.

Nie są. A przynajmniej ten nie był. Jeden migotliwy cios diamentowego miecza i stwór wpadł w poślizg na zamarzniętej wodzie.

– No i już – skomentowałem, podbiegając, żeby zadać drugi cios.

Nie chciałbym się przechwalać, ale… cóż, okej, może chciałbym, tylko trochę. Lecz na wypadek, gdybyś nie znalazł mojej pierwszej książki na wyspie, powinieneś wiedzieć, że pokonałem sporo tych tępych worków mięsa i nie zamierzałem pozwalać, żeby Bałwanek Zgrozik tknął mnie choćby jednym zgniłym paluchem. Parę pchnięć, ostatnie cięcie i PUF, stałem nad połciem gnijącego mięsa.

I pomyśleć – stwierdziłem, podnosząc ochłap padliny – że kiedyś byłem tak głodny, że odżywiałem się tym świństwem.

– To wszystko? – wrzasnąłem do białych pagórków. – Tylko na tyle was stać?

ŁUP!

Strzała trafiła mnie prosto między łopatki i upadłem na zasypaną śniegiem plażę.

KLIK.

KLIK-KLAK.

Odwróciłem się w samą porę, żeby kolejna strzała trafiła w mój diamentowy hełm, dokładnie w miejscu osłaniającym czoło… Jej właściciel, szkielet, akurat składał się do kolejnego strzału, kiedy zasłoniłem się uniesioną tarczą.

Żaden problem, pomyślałem, obliczając, ile strzał będę musiał odbić, zanim podejdę na tyle blisko, żeby zaatakować.

A potem STUK! Kolejna strzała, tym razem w prawe ramię.

Drugi szkielet – nie, dwa – kawałek dalej na plaży.

A potem…

– Guuuuu…

– Tsss!

KLIK, KLIK, KLIK.

Szybko obróciłem głowę, ogarniając wzrokiem całą scenę. Byłem otoczony. Zombie, szkielety i te koszmarne, przerażające pająki z błyszczącymi w nocnym mroku szkarłatnymi ślepiami.

Jak mogłem być taki nieostrożny, taki arogancki! Moby mnożą się na nieoświetlonym terenie, a tu było więcej terenu, niż kiedykolwiek w życiu widziałem!

Jak mogłem tak szybko o tym zapomnieć?

Nadmiar pewności siebie jest tak samo niebezpieczny jak jej brak.

KLIK.

– Tsss.

– Guuuu.

W NOGI!

Rzuciłem się w kierunku jedynego przejścia, zwężającego się przesmyku między dwoma nadchodzącymi zombie.

W głąb lądu, w stronę wzgórz.

ZIUU! Strzała, tuż przy moim uchu.

Zygzakiem! – wydarł się mój mózg przez mgłę strachu.

Pędziłem w tę i we w tę, robiąc to, co już nieraz mnie ocaliło.

– Guuuuuu! – Sięgnęła po mnie gnijąca ręka. Uchyl się! Nie ma czasu oddawać. Wiej, wiej, wiej!

Biegłem do najniższego wzgórza, które miałem przed sobą, tego z najłagodniejszym zboczem. Może znajdę jaskinię albo chociaż jamę, w której mógł­bym się zabarykadować.

W górę! Po ziemi i kamieniach.

PUK! Strzała wbiła się głęboko w kamienny blok tuż obok mojej głowy.

Trudno robić uniki i jednocześnie się wspinać.

Łapsko zombie sięgnęło do mojej stopy.

Wyżej! Już prawie.

Tuż za mną – syk pająka.

Szczyt!

Znalazłem się na samej górze, rozejrzałem wokół…

…i odkryłem, co znaczy ironia losu.

Dawno temu, kiedy po raz pierwszy wszedłem na niewysokie wzgórze na tamtej obcej, kanciastej wyspie, najbardziej na świecie chciałem zobaczyć więcej ziemi. Miałem nadzieję, modliłem się, żebym wylądował na czubku kontynentu, a nie na otoczonym morzem pyłku. Teraz moje życzenie się spełniło.

Zamarznięta tundra ciągnęła się po horyzont. Bezkresne białe pustkowie, urozmaicone gdzieniegdzie drzewkiem czy nagą skałą albo ruchomymi, zmieniającymi się kształtami, które mogły być tylko mobami!

Za dużo przestrzeni. Za wiele niebezpieczeństw.

Co robić, dokąd iść…

Światło!

Światło w oddali. Jasne i wyraźne. Nie gwiazda. Miało czerwonawą, pomarańczową barwę. Może to dom?

Zaraz! Może tu są inni ludzie?!

– Guuuuu!

Nie miałem wyboru, popędziłem w dół zachodniego zbocza, starając się nie pośliznąć. Nie mogłem sobie teraz pozwolić na zwichniętą kostkę, nawet z hiperuzdrawianiem. Nie było czasu na jedzenie. Widziałem moby zbiegające się do mnie ze wszystkich stron. Szybkie pająki, wytrwałe zombie, klekocący kośćmi łucznicy.

I wtedy…

Do tej pory żadnego nie widziałem, ale to wcale nie znaczy, że nie należało się ich spodziewać.

Ssssss…

Kątem oka dostrzegłem błysk: creeper, który miał za chwilę wybuchnąć. Skoczyłem, a eksplozja uderzyła mnie w locie.

Wystrzeliłem jak kula armatnia i twardo wylądowałem w płytkim zagłębieniu. Obolałe kostki, brzęczenie w uszach, cała prawa strona twarzy jak po bliskim spotkaniu z piecem.

Dalej! Do światła!

Ale gdzie ono było? Oszołomiony eksplozją i pozbawiony widoku z wysoka, straciłem je z oczu.

Rusz głową! – krzyknąłem do siebie w myślach. Nie panikuj.

Obróciłem się powoli, usiłując odnaleźć pagórek. Był tuż za mną, co oznaczało, że światło znajdowało się bezpośrednio przede mną.

Ruszyłem, kulejąc, a po hiperuzdrawianiu puściłem się chwiejnym truchtem.

Znalazło się! Już bliżej! Rosło z każdym krokiem.

W odległości minikostki od mojej twarzy świsnęła strzała. Kolejny szkielet klekotał za samotnym drzewem.

Dalej!

Uchylałem się przed strzałami, wypatrywałem creeperów.

Wszędzie wrogowie, nawet ziemia! Tak, ziemia. W górę i w dół po nierównym terenie. Szczeliny i wybrzuszenia, a teraz rzeka! Tuż przede mną, na dnie parowu.

STUK! Dostałem prosto w krzyż i potoczyłem się w dół na lód.

Ból, głód. Hiperuzdrawianie zamarło. Wstałem, gotowy biec dalej, ale wyhamowałem, kiedy przede mną poruszył się śnieg.

Zwierzę było wielkie, białe i człapało powoli na czterech łapach. Z początku pomyślałem, że to może być… co… arktyczna krowa? Nie, za wielkie, poza tym miało małe uszy, czarny nos i długi pysk, jak pies…

Niedźwiedź polarny! To na pewno niedźwiedź. Chyba czytałem o nich w tej książce o zwierzętach, którą kiedyś znalazłem. Nie pamiętałem. Pewnie nie. Pewnie opuściłem ten rozdział, zakładając, że w życiu żadnego nie spotkam.

Niczego nie zakładaj z góry!

I nie było już czasu na czytanie książki, nawet gdybym ją teraz miał, a nie zostawił na wyspie dla innych potencjalnych rozbitków, którzy mogli tam wylądować! Jeśli ten mięsożerca jest tak groźny jak okrąglejsze wersje w moim świecie…

Niedźwiedź podniósł głowę, czarne oczy spojrzały w moją stronę. Zamieniłem miecz na łuk.

Może jeden celny strzał, może dwa…

Nałożyłem strzałę. Nasze oczy się spotkały.

Oczy ssaka, takie jak u zwierząt, z którymi się przyjaźniłem na wyspie. Krowy i owiec. Ciepłe i czujące.

To, że ktoś nie jest podobny do ciebie, nie oznacza, że automatycznie staje się twoim wrogiem.

Niedźwiedź ani drgnął.

Naciągnąłem cięciwę.

– Okej – westchnąłem. – Nie chcę cię zabijać i naprawdę nie mam ochoty zostać zabitym… ale jeśli zbliżysz się choćby o krok…

ZIUU!

Z mroźnych ciemności wyprysnęła strzała i wbiła się w masywne cielsko niedźwiedzia.

Nie moja strzała! Już opuściłem łuk. Strzelał ktoś za mną, szkielet, który mnie ścigał.

– Wrrrr! – Śnieżnobiały olbrzym zabłysnął czerwienią, odwrócił się i rzucił na mnie z niewiarygodną prędkością.

– Hej, hej, hej! – pisnąłem, upuszczając łuk i odskakując na bok. – To nie byłem ja! Ja nie…

Ale już mnie minął, trafiła go kolejna strzała, kiedy stawał na tylnych łapach, żeby zmiażdżyć kościotrupa, który w starciu z nim nie miał szans.

– Wow – szepnąłem, patrząc z podziwem, jak brutalna siła tego arktycznego drapieżnika zmiotła jego prześladowcę z powierzchni ziemi.

To mogłem być ja…

Kiedy szkielet znikł, niedźwiedź odwrócił się z powrotem do mnie.

– Hej – zagadnąłem, unosząc łuk. – Nie gniewasz się, co? Walczysz tylko w obronie własnej? Wydajesz się całkiem neutralny, a skoro najwyraźniej nie atakujesz po kontakcie wzrokowym jak te piekielne endermany, założę się, że dogadamy się bez problemu. Właściwie…

Zacząłem grzebać w plecaku w poszukiwaniu jedzenia. Czy niedźwiedzie jedzą warzywa i zboża?

– Jesteś głodny? – zapytałem. – Czy jedzenie pomoże ci dojść do siebie? – Zamieniłem łuk w ręku na marchewkę. – Przepraszam, że nie mam przy sobie żadnego mięsa ani ryb, ale… – Podszedłem o krok bliżej, wyciągając pojednawczo swój dar. – Może się skusisz?

Może się zaprzyjaźnimy – pomyślałem, tak jak z Muu na mojej wyspie. Ale byłoby super! Z tym typkiem u boku byłbym potęgą, z którą musieliby się liczyć…

PUK.

PUK.

Dwie strzały wbiły się w lód między mną a niedźwiedziem.

– Może później – krzyknąłem przez ramię i rzuciłem się do ucieczki.

Dwa kolejne szkielety z klekotem wyłoniły się zza krawędzi parowu. Pędząc pod górę po drugiej stronie, zauważyłem, że gonią mnie również pająk, trzy zombie i sunący bezszelestnie creeper.

Nie mogłem liczyć na kolejnego miśka. Domyśliłem się, że ta strzała była przeznaczona dla mnie. Nie miałem wyboru, musiałem się oddalić w stronę światła i wbrew wszystkiemu mieć nadzieję, że w nim znajdę ratunek.

Większość mobów po jakimś czasie rezygnuje z pościgu, a zombie nie nadążą, jeśli będę przez cały czas biegł.

Przy mojej twarzy świsnęła strzała. Odwróciłem głowę.

Kolejny szkielet, po mojej lewej.

Tylko czy to naprawdę szkielet?

Ubranie… A właściwie szare łachmany zwisały z jego kościstej sylwetki. To było coś zupełnie nowego i nieoczekiwanego, tak samo jak niedźwiedź polarny.

Oraz strzała, która trafiła mnie w lewą piętę.

– Coooo zaaaa…

Język zaczął mi się plątać, a mięśnie stężały. Dawno temu, na wyspie, wiedźma oblała mnie miksturą spowolnienia. Po trafieniu tą strzałą czułem się dokładnie tak samo.

– Ooooch, no nieeeee! – wybełkotałem nieskładnie, próbując uchylać się przed strzałami, które podziurawiły mi biodro i rękę.

Człapałem z mozołem.

Słyszałem nadciągające zombie, zbliżały się dzięki pomocy tego nowego obdartego kościotrupa. Zbiorowy wysiłek czy wyjątkowy pech?

Kolejna spowalniająca strzała gwizdnęła obok i wbiła się w śnieg, a z jej opierzonego promienia ulatywały szare bąbelki.

Rób uniki, nie zatrzymuj się, patrz na to światło, jest coraz większe!

Tak blisko! Jak pomarańczowa ściana, wyższa od wszystkich pagórków.

Skupisko pochodni? – pomyślałem. Może zamek? W tym świecie zbroi i mieczy – dlaczego nie? Zamek, a w nim inni ludzie, podobni do mnie! Uzbrojeni i w zbrojach, gotowi obronić mnie przed wszystkim, na co stać ten zimny, ciemny kontynent.

Na pewno zamek! – pomyślałem i poczułem nadzieję. Już praw…

Lawa.

Byłem blisko. Dość blisko, by dostrzec, że jaskrawa ściana była tylko rzeką magmy.

Dobiegłem aż tutaj, oberwałem strzałami, zebrałem cięgi tylko po to, żeby stanąć pod tutejszą wersją wulkanu.

Obejrzałem się na trzy nadchodzące moby.

– Nie, nie, nie – westchnąłem – co jeszcze może się nie…

I spadłem!

Przeleciałem przez śnieg.

Prosto do półzamarzniętej sadzawki na dnie czarnej, przysypanej śniegiem dziury.

– Uch – stęknąłem, widząc, że nie mam którędy wyjść. Za ciemno, nic nie widać. Wygrzebałem z pasa pochodnię, już miałem ją przyczepić do ściany, ale nad sobą usłyszałem jęki i syki nadchodzących potworów.

KOP!

To nie była świadoma myśl, tylko czysty instynkt.

Ile już razy uratowałem się, zakopując się w norze? Podczas tamtej pierwszej bitwy z pierwszym zombie na wyspie i w końcu po raz ostatni, kiedy byłem otoczony i bliski śmierci w opuszczonej kopalni.

Kop, kop, kop!

Wyciągnąłem łopatę, wbiłem ją w twardą, zmrożoną ziemię.

W dół! Kopałem schody, po skosie, coraz głębiej.

Zablokowałem je za sobą. Byłem bezpieczny!

Na najwyższym schodku umieściłem pochodnię, potem odwróciłem się do ziemnej ściany.

– Całkiem nieźle – powiedziałem na głos, kiedy mój oddech zwolnił, a mózg przyspieszył. – To właśnie chciałem zrobić od samego początku, prawda? Na plaży. Wykopać schronienie, przespać do świtu. Żaden problem.

Wzmocniłem się przekąską z marchewek i chleba, a potem zacząłem drążyć niewielką komorę, trzy bloki na trzy, na tyle wysoką, żeby dało się w niej stać.

– Okej – powiedziałem, ustawiając zasłane łóżko. – Do rana moby się spalą, a ja będę mógł się zorientować, gdzie jestem.

Wsunąłem się pod cienki czerwony koc i ziewnąłem. – A teraz najbardziej potrzebuję właśnie snu. Odpoczynku dla ciała i mózgu. – Oczy mi się zamykały. – Miło będzie wreszcie się wyspać.

Tyle że nic z tego.

– Guuuuu. – Zajęczał zombie przez ścianę. Znajdował się bezpośrednio nade mną, dzieliło nas tylko kilka bloków i dołączały do niego inne moby. Nie wiedziałem, czy to one mnie ścigały, czy może dopiero się pojawiły. Ale brzmiało to jak niezła impreza. Klekotały, syczały i na pewno prześlizgiwały się bezszelestnie, jak to mają w zwyczaju creepery, te chodzące bomby.

Czy mogą wybuchnąć, kiedy cię nie widzą? – zastanawiałem się. Jeśli tutaj mają różne rodzaje szkieletów, może są i różne creepery.

– Tsss. – Na syknięcie pająka aż podskoczyłem; wyobraziłem sobie te czerwone czujniki ruchu wpatrujące się we mnie przez warstwę ziemi.

Uspokój się. Myśl!

Gdyby chciały mnie dorwać, już by to zrobiły.

Znowu jęki, znowu syki.

Wiedziałem, że nie mogą mnie dopaść, ale głośno powtórzyłem: „Nie możecie mnie dopaść!”, w stronę ziemnego sufitu.

– Guuuu – stęknął zombie, jakby chciał powiedzieć: – Może i nie, ale za to postaramy się, żebyś sobie nie pospał.

– Tak ci się tylko wydaje! – warknąłem do nich. Wyskoczyłem z łóżka, zapakowałem je z powrotem do plecaka i zacząłem wykopywać bloki ziemi z podłogi.

– Głębiej! – zawołałem do potworów na górze. – Troszkę głębiej i bezpieczniej, żebyście nie mogli mi mącić w głowie!

Wiedziałem, że sobie to wszystko wymyślam. Wiedziałem, że na własne życzenie wariuję z nerwów. Ale skoro rozwiązaniem była po prostu głębsza dziura, dlaczego by z niego nie skorzystać, zamiast przez całą noc próbować się uspokajać?

Kiedy miejsce ziemi zajęła skała, wykrzyknąłem: „Doskonale!”, i zamieniłem łopatę na kilof. Nawet creepery nie przebiją się przez kilka warstw litej skały.

Wkrótce miałem już gotowy bunkier. Zastawiłem wyjście brukiem, umieściłem na ścianach pochodnie, postawiłem łóżko na gładkiej, twardej powierzchni i wskoczyłem pod koc, żeby porządnie się wyspać. Byłem bezpieczniejszy i nawet czułem, że się rozgrzewam, bo ciepło gromadziło się wokół mojego ciała. Na koniec jeszcze pieczony ziemniak, żeby uzupełnić stracone kalorie, i wreszcie poczułem się zadowolony, psychicznie i fizycznie.

Udało mi się – pomyślałem, otulając się kocem. Udało mi się znaleźć nowy ląd, przedrzeć się przez armię potworów, a teraz wreszcie jestem gotów kontynuować misję.

Kolejne ziewnięcie, oczy mi się zamykały.

Jutro będzie dobry dzień. Może nawet znajdę drogę do domu…

ROZDZIAŁ 3

Zimno!

Znowu!

Tym razem było jednak jeszcze gorzej niż wtedy, kiedy wpłynąłem w nie łódką.

Tym razem obudziłem się, dygocąc, przemarznięty do szpiku kości.

– Ufff – sapnąłem, wyskakując na lodowatą podłogę. Miałem spięte mięśnie, rękami i nogami wstrząsały spazmy. – Cyyoooo syyyy dzyyyyjjjj – tylko tyle wydobyło się spomiędzy moich szczękających zębów.

Oczywiście, powinienem był się na to przygotować! Nagromadzone ciepło ciała nie mogło się długo utrzymać. Całą noc leżałem nieruchomo, otoczony chłonącą ciepło skałą. Powinienem był przynajmniej ustawić piec, dorzucić do niego węgla i cały zapas bruku, który zebrałem, budując tę podziemną chłodnię.

Może – pomyślałem, chowając łóżko i niedające żadnego ciepła pochodnie – po prostu położę tu deskę i podpalę krzesiwem. Odrobina ognia, tak żeby rozgrzać twarz i dłonie.

Ale zdałem sobie sprawę, że nie mogę dalej siedzieć pod ziemią i palić zapasów – marnowałbym światło dzienne! Przecież dni w tym świecie są krótkie, nie mogłem stracić ani jednej minuty więcej w tej dziurze.

– Cz-czas ru-ru-szać – wyjąkałem jak pewien bohater staroświeckiej kreskówki. – Przy-przy-naj-mniej sło-słońce mnie roz-roz-rozgrze-je…

Rozbiłem brukowe „drzwi”, pomaszerowałem na górę, do ziemnej komory, pozbierałem pochodnie, które tam zostawiłem, żeby odstraszyć potwory, i przygotowałem się do zburzenia ziemnej ściany.

KLIK, KLIK, KLIK. Zamarłem, nasłuchując szkieletu po drugiej stronie.

– No nie – powiedziałem do zmrożonej ziemi. – Nie tym razem. Wydaje ci się, że nie wiem, co kombinujesz? Czekasz tam sobie w zacienionej dziurze z sadzawką, chowasz się przed słońcem i masz nadzieję, że będę na tyle głupi, żeby wyleźć prosto na twoje strzały.

KLIK, KLIK, KLIK – nadeszła odpowiedź, która musiała znaczyć: Ach tak?

– Cóż, nie ma mowy – odparłem i przyłożyłem łopatę do przeciwległej ściany. – Po prostu przekopię się w drugą stronę, prosto na jasne, bezpieczne słoneczko.

Wykopałem sobie schody do światła. Niemal czułem na twarzy promienie odganiające chłód, otulające mnie ciepłym, przyjaznym…

– No nie! – Przebiłem się przez ziemny sufit i na moją twarz powoli spłynął malutki płatek w kształcie rombu, złożony z czterech minikostek. Płatek śniegu. Na górze padał śnieg.

– No nie! – pożaliłem się, wychodząc w sam środek tego, co w tym świecie uchodziło za śnieżycę.

To by było wszystko, jeśli chodzi o słoneczne ciepło. Każdy płatek kłuł mnie w skórę jak lodowata igła. Sama natura na mnie napadła! Co ja ci złego zrobiłem?

KLIK, KLIK, KLIK.

Szkielet. Śmieje się ze mnie z… Gdzie ta dziura?

Odwróciłem się w jej stronę i zobaczyłem tylko nienaruszoną ziemię. Przecież wczoraj musiał tu być otwór. Jak inaczej udałoby mi się wpaść do środka?

Śnieg wcale nie pomagał, przesłaniał mi pole widzenia ciągnącą się w nieskończoność zasłoną kłujących płatków. Powinienem się cofnąć, zostawić szkielet w spokoju, ruszyć dalej i przypomnieć sobie zasadę ostrożnej ciekawości.