Minecraft. Dungeons. Narodziny Arcyzłosadnika - Matt Forbeck - ebook

Minecraft. Dungeons. Narodziny Arcyzłosadnika ebook

Forbeck Matt

4,8
14,99 zł

Ten tytuł znajduje się w Katalogu Klubowym.

DO 50% TANIEJ: JUŻ OD 7,59 ZŁ!
Aktywuj abonament i zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego, aby zamówić dowolny tytuł z Katalogu Klubowego nawet za pół ceny.


Dowiedz się więcej.
Opis

Przed wami najnowsza oficjalna powieść ze świata Minecrafta! Poznajcie początki nikczemnego Arcyzłosadnika.

Dzielni bohaterowie łączą siły, by razem przemierzyć targany wojną świat i stawić czoła potężnym wojskom Arcyzłosadnika. Tylko jak właściwie powstała ta budząca grozę armia? I skąd wziął się sam Arcyzłosadnik?

Straszna prawda jest taka, że potężny wódz wcale nie zabiegał o władzę i moc. Jeszcze pod imieniem Archie ten drobny złosadnik był gnębiony i poniżany przez towarzyszy z plemienia. Jego jedynym marzeniem było znaleźć miejsce, które będzie mógł nazywać domem, tymczasem wszyscy kolejno postanawiali się go pozbyć. Aż wreszcie, po samotnej tułaczce po lesie i górskich graniach, Archie trafił do ciemnej groty skrywającej mroczny sekret. Znalazł tam potężny artefakt, Kulę Władzy. Ta będzie odtąd szeptać mu do ucha obietnice potęgi. Archie odkryje wkrótce, że dzięki swojemu znalezisku może wyczarowywać niesamowite rzeczy i zmieniać świat, który odwrócił się do niego plecami. Nie musi nawet sam snuć planów, wystarczy, że będzie robić to, co powie Kula…

Pytanie tylko, czy to Archie z pomocą kuli sięga po władzę, czy może to Kula go wykorzystuje?

W serii ukazały się dotąd: Minecraft. Wyspa, Minecraft. Wypadek, Minecraft. Zaginione dzienniki, Minecraft. Kres, Minecraft. Wyprawa

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 284

Data ważności licencji: 8/2/2029

Oceny
4,8 (66 ocen)
57
6
2
1
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Jakubkli

Nie oderwiesz się od lektury

Fajna mam nadzieję że dalsza część bedzie
Brta1

Nie oderwiesz się od lektury

Osobiście nigdy nie grałam w minecraft dangeons ale widziałam tę grę i zgadza się
50
chorwackiPiwosz

Nie oderwiesz się od lektury

Jest super ekstra! Bardzo mi się podoba!
30
XxMajaxX88xX

Nie oderwiesz się od lektury

Naprawdę fajna książka
30
monikapobiega

Nie oderwiesz się od lektury

superciekawa polecam
30



Tytuł oryginału: Minecraft. Dungeons

Projekt okładki i ilustracje: M.S. Corley

Redaktor prowadzący: Ewa Orzeszek-Szmytko

Redakcja: Maria Nowakowska

Redakcja techniczna: Andrzej Sobkowski

Skład wersji elektronicznej: Robert Fritzkowski

Korekta: Katarzyna Szajowska, Dorota Marcinkowska/Słowne Babki

© 2020 by Mojang AB and Mojang Synergies AB

„Minecraft is a trademark or registered trademark of Mojang Synergies AB”.

This translation published by arrangement with Del Rey, an imprint of Random House, a division of Penguin Random House LLC

All rights reserved.

© for the Polish edition by MUZA SA, Warszawa 2021

© for the Polish translation by Stanisław Bończyk

ISBN 978-83-287-1675-9

Warszawskie Wydawnictwo Literackie

MUZA SA

Wydanie I

Warszawa 2021

Moim dzieciom – Marty’emu, Pat, Nickowi, Kenowi i Helen – które pokazały mi magię Minecrafta, gdy wciąż krążył jako publiczna wersja alfa, i mojej żonie Ann, która uwielbiała przypatrywać się nam podczas grania.

PROLOG

Karl nie za bardzo rozumiał, dlaczego zgraja nieumarłych mobów zaatakowała nagle złosadniczy najazd przemierzający tereny w pobliżu wioski, w której pomieszkiwał. Nie zamierzał jednak narzekać. Od tygodnia aż rwał się do walki. I wreszcie ten deszczowy, niemrawy dzień przyniósł to, czego nie mógł się doczekać.

Rozsądniejszy bohater znalazłby sobie dogodny punkt obserwacyjny – skrawek trawy czy chociaż kawałek pnia – i stamtąd przypatrywałby się starciu na polanie u stóp wzgórza. Tak byłoby łatwiej – usiąść i patrzeć, jak walczące strony stopniowo opadają z sił. Na koniec pozostałoby jedynie pokonać lub przepędzić niedobitków.

Ale nie Karl. On zawsze rwał się do działania. Niech inni mówią, co chcą, lecz on sam miał się za bohatera. Rozpoczynająca się walka wyglądała na fajną rozróbę, a on nie zamierzał zostawić całej zabawy tym głupkom na dole. Z bojowym okrzykiem na ustach dobył wyszczerbionego żelaznego miecza i ruszył pędem w dół zbocza. Na jego twarzy malował się szeroki brawurowy uśmiech.

Nieumarłe moby były zbyt zajęte swoimi przeciwnikami, by zauważyć pędzącego ku nim z krzykiem bohatera; złosadnicy dostrzegli go jednak i zaczęli łamać szyk. Zobaczywszy ich reakcję, Karl zachichotał triumfalnie. Jego sława nieustraszonego wojownika najwyraźniej go wyprzedzała.

Rozumiał, dlaczego złosadnicy przed nim uciekają. Zwyczajnie cenili sobie swoje życie. Nieposiadający tego cennego daru nieumarli nie zwracali na niego uwagi i skupili się na pościgu za złosadnikami.

Karl wiedział niby, że atakowanie wroga od tyłu nie do końca jest w porządku, ale nigdy specjalnie się nie przejmował zasadami tego rodzaju. Nieumarli to przecież moby, no nie? Była ich przy tym taka chmara, że ubijanie ich zdawało się wręcz rozsądne. Karl rzucił się pomiędzy szkielety i zombi, nacierając na nie od tyłu. Zing-bang! Ścinał kolejnych wrogów jak źdźbła trawy, a jego miecz wygrywał metaliczną melodię śmierci.

– Czas umierać, nieumarli! – wołał, zadając kolejne ciosy.

Gdyby przystanął choć na sekundę i się zastanowił (czego robić nie zamierzał), zaraz zorientowałby się, że jego okrzyk nie miał sensu. Nic go to jednak nie obchodziło. Nieumarli i tak nie wytkną mu braku logiki.

Karl trzasnął najbliższy szkielet, jednym uderzeniem miecza przemieniając go w stos kości. Następnie przystanął i osłaniając dłonią oczy od deszczu, przyglądał się, jak odrąbana biała czaszka przelatuje ponad uciekającymi złosadnikami i spada im pod nogi. Ci stanęli natychmiast jak wryci i z przerażeniem zastanawiali się, co może ich zaraz spotkać. Widząc ich reakcję, Karl zaniósł się donośnym śmiechem. Po chwili jednak zorientował się, że niedobitki szkieletów i zombi spostrzegły, kto jest dla nich większym zagrożeniem. Wszystkie zwróciły się teraz przeciw niemu. Szkielety próbowały zajść go z boku, wystrzeliwując przy tym w jego stronę grad strzał. Zombi tymczasem runęły na niego hurmem, wydając donoś­ne złowrogie jęki.

Teraz Karl uśmiechnął się jeszcze szerzej.

– No, sprawdźmy się! – wykrzyknął, wparowując pomiędzy zombi. Ciął mieczem na lewo i prawo, każdym zamachem powalając kolejnych wrogów.

Bycie bohaterem ma też swoje wady. To samotnicza robota na nieznanych terenach, gdzie nawet nie daje się zrozumieć, co gadają miejscowi. Człowiek raz po raz ratuje okolicę i nikt się potem nawet nie pofatyguje, żeby podziękować. Jedynymi, którzy go dobrze rozumieli, byli inni bohaterowie. Kłopot w tym, że część z nich też nie chciała mieć z nim nic wspólnego. Wszystko to nic jednak Karla nie obchodziło. Urodził się po to, by robić właśnie to. Kiedy powalał moby i zgarniał łupy, wtedy jak nigdy czuł, że żyje.

Zgraja zombi otoczyła Karla pierścieniem tak gęstym, że te stojące dalej nie miały szansy go dosięg­nąć. Szkielety tymczasem nie przestawały wystrzeliwać w powietrze kolejnych strzał. Efekt był taki, że spadały one gradem na ich własnych kamratów.

Karl obracał się błyskawicznie raz po raz, zadając ciosy we wszystkich kierunkach. Kolejne zombi padały od jego miecza jak skoszone źdźbła trawy. Mało któremu udawało się choćby dosięgnąć Karla swoimi przegniłymi łapami, a i wtedy nie potrafiły nic mu zrobić. Zbroja chroniła go tak dobrze, że pozostawał niedraśnięty.

Kiedy otaczający Karla krąg zombi przerzedził się, dosięgła go w końcu jedna z wystrzelonych strzał. Utkwiła jednak w naramienniku zbroi, zupełnie jakby wbiła się w drzewo. Grot przebił żelazo, ale ledwie drasnął skórę pod spodem. To, że rana była drobna, nie miało jednak dla Karla znaczenia. Wpadł w furię, że wrogom w ogóle udało się go dosięgnąć.

– Ej! – wrzasnął w stronę szkieletów. – To bolało!

Rozjuszony powalił ostatnie zombi kilkoma szybkimi ciosami i natychmiast zwrócił się w stronę szkieletów.

– Zapłacicie mi za to! – syknął. – Dobiorę się wam do kości!

Obiegł chuderlawe potwory tak, by ustawiły się przed nim w nierównym szyku, dzięki czemu nie mogły strzelać do niego wszystkie naraz. Rzucił się pomiędzy nie i kosił kolejnych przeciwników jak łany zboża w czasie żniw.

Szkielety zasypywały go gradem strzał, z których kilka wbiło się nawet w jego zbroję. Jedyny skutek był jednak taki, że Karl wpadł w jeszcze większą furię. Przecież walka ze szkieletami nie powinna być niebezpieczeństwem, a czystą rozrywką!

Gdy ostatni kostuchowaty wróg padł od potężnych ciosów Karla, ten zawył triumfalnie i natychmiast rozejrzał się za kimś innym, kto mógłby chcieć oberwać. Jego wzrok padł na nieporadnych złosadników, którzy z wyciągniętą bronią zwrócili się w jego stronę. Najwyraźniej nabrali odwagi na widok pobitych nieumarłych i nie mieli dość rozumu, by obawiać się ataku na Karla. Każdy choć odrobinę myślący przeciwnik padłby na ich miejscu na kolana i błagał o litość. Koczowniczy rabusie rzucili się jednak do ataku, jakby naprawdę sądzili, że mają w tym starciu jakieś szanse. Cała ta sytuacja była tak niedorzeczna, że Karl znów się zaśmiał. Zaraz opuściła go złość, która kipiała w nim podczas walki ze szkieletami. Zakrzyknął z animuszem, po czym z wyciągniętym mieczem popędził w stronę nacierających złosadników. Nim jednak zdążył ich dopaść, zobaczył, jak jeden z atakujących, kurdupel o wielkim nochalu, zastępuje swoim towarzyszom drogę i coś do nich woła. Starał się ich chyba namówić, by poszli po rozum do głowy. Karl dawno już doszedł do wniosku, że w przypadku tej hałastry takie próby nie mają sensu.

– I tak nie posłuchają! – zawołał w stronę złosadnika, choć wiedział, że ten i tak go nie zrozumie. – Z nimi nie da się dogadać!

Z przewrotnej ciekawości Karl przystanął, by dać niziołkowi przemówić do swoich. Ten spryciarz chciał ich przecież przekonać, żeby nie usiłowali obciąć mu głowy. Trudno, żeby sam Karl próbował mu w tym przeszkodzić. Na wszelki wypadek nie opuszczał jednak miecza.

Niziołek trajkotał coś w swoim barbarzyńskim języku, najwyraźniej starając się przemówić reszcie do rozsądku. Starał się przekonać ich siłą logiki, emocjami i słowem. Karl przyglądał się całej tej scence, czując się tak, jakby wypatrzył w wiosce dwugłową świnię. Widok był niezwykły, ale i bezsensowny. Cokolwiek wyrabiałby niziołek, i tak nie mogło to odmienić sytuacji złosadników. Było jasne, że prędzej czy później i tak oberwą mieczem.

Wszystko na to wskazywało.

Pozostali złosadnicy słuchali przez chwilę, po czym ruszyli na przemawiającego wyraźnie rozdrażnieni jego paplaniną. Głos niziołka przeszedł teraz niemal w skowyt i Karl odniósł wrażenie, że kurdupel zaczął błagać swoich towarzyszy. Skończyło się tak, że złosadnik stojący najbliżej rąbnął go w skroń płas­ką stroną miecza. To momentalnie przerwało piskliwą tyradę. Niziołek zachwiał się i stracił przytomność, po czym runął na ziemię.

Nim roślejszy złosadnik zdołał wezwać pozostałych do ataku, Karl załatwił go szybkim cięciem. Umiał wyczuć wiszące w powietrzu starcie i nie zamierzał dać się zaskoczyć.

– No to jazda! – krzyknął w stronę złosadników i runął między nich. Przeciwnicy padali jeden po drugim jak trafione kulą kręgle.

Kilka minut później było już po nich. Znalazło się paru umiejących walczyć, ale większości zupełnie to nie szło. Niektórzy próbowali uciekać, ale Karl nikomu nie dał zbiec z pola walki. Doświadczenie podpowiadało mu, że jeśli odpuści uciekającym, ci prędzej czy później wrócą i znów będą uprzykrzać mu życie. Podpalą wioskę czy diabli wiedzą co jeszcze. Jedynym sposobem, by temu zapobiec, było wykończyć wszystkich na dobre. W innej sytuacji może i miałby wyrzuty sumienia, ale to tamci zaatakowali. I to po tym, jak uratował ich przed mobami.

– Zero wdzięczności – mruknął, rozglądając się po pobojowisku i nie widząc nikogo, kto jeszcze mógłby stanąć do walki. – No to macie za swoje.

Z drugiego końca pobojowiska dał się słyszeć wysoki jęk. Karl wytężył słuch i zmrużył oczy, starając się wypatrzyć, skąd dokładnie dobiegał. Z pewnym zdumieniem dojrzał po chwili poruszającego się na drugim krańcu pola bitwy złosadnika.

– Dziwne… – rzucił, ruszając w stronę niedobitka. – Zdawało mi się, że załatwiłem wszystkich.

Kiedy zbliżył się do pojękującego złosadnika, zrozumiał swój błąd. Leżący był znacznie mniejszej postury niż cała reszta.

– Ach, to ty – powiedział Karl, rozpoznawszy niziołka, który próbował przemówić swoim kamratom do rozsądku. – Kurdupel mówca.

Przyklęknął i odwrócił leżącego na plecy.

– Próbowałeś, kolego – rzucił rozbawiony. – Nie wyszło, ale doceniam chęci.

Złosadnik niziołek wpatrywał się w Karla z przerażeniem, jednocześnie usiłując uciec. Leżał już na ziemi, więc jedyne, co mógł zrobić, to niezgrabnie wycofywać się na tyłku. W końcu uderzył plecami o pień ściętego drzewa.

Karl wstał, schował miecz i otrzepał ręce.

– Nic ci nie zrobię – powiedział do niziołka. – Wyświadczyłeś mi przysługę, odwracając uwagę tego dryblasa. Kiedy go położyłem, z resztą poszło już gładko.

Złosadnik leżący obok niziołka wydał z siebie głuchy jęk. Karl zbliżył się do powalonego i pochylił się, by lepiej mu się przyjrzeć. Czy był to ten sam, któremu zadał cios jako pierwszemu? Musiał przyznać, że słabo mu szło odróżnianie od siebie tych zbójów.

– Spokojnie – zwrócił się do niziołka, w którego oczach wciąż malowało się kompletne przerażenie. – Nie wygląda, jakby mógł jeszcze komukolwiek zrobić krzywdę. – Karl cofnął się o kilka kroków i uśmiechnął się nieco złośliwie. – Ty zresztą też nie.

Mówiąc to, czuł się bardzo wspaniałomyślny. Zależało mu tylko na tym, żeby moby nie zbliżały się do wioski, i swoje już zrobił. Chyba naprawdę nie było sensu wykańczać poranionych niedobitków. W głowie Karla zaświtał w tym momencie pomysł. Wpadł na to, jak nie wyjść w tej sytuacji na lenia, a na kogoś bardzo zmyślnego. Tak mu się przynajmniej zdawało.

– Słuchaj no – rzucił w stronę niziołka, widząc, że roślejszy złosadnik nie dałby nawet rady zebrać myśli – masz dziś szczęście. Dam tobie i twojemu jęczącemu kumplowi odejść. A wiesz dlaczego?

Było jasne, że przerażony niziołek nie rozumie ani słowa z tego, co mówi Karl. Być może jednak po jego łagodnym tonie domyślił się, o co chodzi, bo w odpowiednim momencie pokiwał głową o wielkim nochalu. Karl uśmiechnął się szeroko.

– Puszczę was, żebyście obaj wrócili do tej zapyziałej nory, którą nazywacie domem, i powiedzieli reszcie złosadników, że mają się tu nie pokazywać. Ta wioska jest pod moją ochroną, jasne? A kiedy będą cię pytać, co spotkało ciebie i twoich kumpli, masz mówić tylko jedno. – Tu Karl uniósł palec wskazujący, by podkreślić, że powie zaraz coś ważnego. – Tylko jedno, jasne?

Niziołek gapił się na Karla, usiłując wymyślić, co ma robić. Może dał za wygraną, a może w końcu domyślił się, o co chodzi. Tak czy siak, zaczął tak energicznie kiwać twierdząco głową, że zdawało się, iż zaraz mu ona odpadnie.

– Masz tylko wypowiedzieć moje imię. – Karl wskazał na siebie. – Masz powiedzieć: „Karl”.

ROZDZIAŁ PIERWSZY

Archie miał dość. Tak zwany bohater, który rozbił jego drużynę, właśnie się oddalał, porzuciwszy go na pobojowisku, a on nic nie mógł na to poradzić. Pozostawało mu tylko kipieć złością i frustracją.

Jasne, niby mógłby chwycić za miecz i gonić za tamtym, ale na co by się to zdało? Mogło się to skończyć tylko jego ostateczną klęską, a i bez tego jego dzień był po prostu koszmarny. Naprawdę nie trzeba mu było takiej wisienki na torcie.

Zamiast tego więc Archie dźwignął się na nogi i rozejrzał po otaczającym go krajobrazie klęski. Jako naczelne chuchro swojego złosadniczego oddziału nieraz już miewał złe dni, ale ten przebijał wszystko, co go dotąd spotkało.

Dostatecznie beznadziejne było już samo to, że wrobiono go we wstąpienie do patrolu, który miał bronić reszty złosadników przed wałęsającymi się w pobliżu ich ziem nieumarłymi. Ale żeby skończyć jako jedyny ocalały?! Nie bardzo umiał wyobrazić sobie, że mógłby teraz wrócić do swoich i zanieść im takie wieści. I bez tego większość z nich go nie cierpiała. Gdyby powrócił w roli posłańca złych wieści, pewnie na dobre wykopaliby go z plemienia, a wtedy już zupełnie nie miałby gdzie się podziać.

Archie w pełni liczył się z tym, że ten dzień będzie jego ostatnim, bo albo zagryzie go któryś z zombi, albo dosięgnie go strzała któregoś ze szkieletów. Cóż to za ironia losu, że nie udało mu się nawet zginąć. Sam nie wiedział teraz, czy ma się śmiać, czy płakać. W efekcie zaczął robić równocześnie i jedno, i drugie.

Gdy tak stał, zanosząc się szlochem i śmiechem, ktoś nagle walnął go w tył głowy.

Archie obrócił się błyskawicznie, sądząc, że bohater namyślił się i wrócił go załatwić. I nawet ucieszył się na tę myśl. To przynajmniej na dobre położyłoby kres wszystkim jego problemom.

Zamiast bohatera zobaczył jednak przed sobą kogoś znacznie gorszego – był to Thord.

Thord był zmorą Archiego już od czasów dzieciństwa. Ten nikczemny złosadnik gnębił go, odkąd Archie tylko pamiętał. Wystarczyło, że wypatrzył go gdzieś w ciemnym lesie, w którym obaj mieszkali, a zaraz ostro mu dokuczał albo nawet rzucał na niego zaklęcia.

Gdy tylko Thord miał wolną chwilę, zaraz zaczynał przeciwko komuś knuć. Nie trzeba go było długo namawiać, żeby popsuł komuś dzień. Rada starszych z leśnego dworu złosadników od lat starała się utemperować jego skłonność do przemocy. Chyba tylko dzięki temu Archie dożył jakoś aż do teraz. Starszym jednak na tyle często nie udawało się upilnować Thorda, że Archie wzdragał się na sam widok swojego odwiecznego prześladowcy.

Tamtego ranka, gdy szukano ochotników do oddziału, nie udało mu się wystarczająco szybko zwiać. Gdy próbował ulotnić się niezauważony, Thord wskazał go palcem i nalegał, by dołączyć go do grupy. Powiedział, że chce mieć na niego oko.

Archie myślał sobie, że jest choć jedna korzyść z tego, że wszyscy jego towarzysze zostali zabici – odtąd przynajmniej nie będzie się go czepiał Thord. Marna to pociecha, ale zawsze coś.

Thord jednak jakimś cudem również przeżył. Nie mogło być inaczej…

Burknął coś w stronę Archiego i chwiejnym krokiem ruszył w jego kierunku. Idąc, prawie potknął się o swoją ciemną pelerynę, którą nosił na znak tego, że jest przywoływaczem, czyli niebezpiecznym złosadniczym miotaczem zaklęć.

Archie nie dziwił się, że bohater uznał, iż załatwił Thorda. Ten wyglądał dosłownie na półtrupa. Gdyby nie dźwignął się z ziemi, Archie także by nie podejrzewał, że nadal oddycha.

– Nie gap się tak – rzucił poniżony i zniesmaczony Thord. – Pomóż mi!

Archie miał chęć zadrwić sobie z osłabionego przywoływacza, ale bał się, że ten może wciąż mieć dość energii, by rzucić zaklęcie. Wyrwał więc naprzód, by pomóc chwiejącemu się Thordowi utrzymać się na nogach. Choć osłabiony, Thord i tak zdzielił niziołka wierzchem dłoni w twarz. Archie upadł na ziemię i złapał się za piekący od uderzenia policzek.

– Że niby taki słabiak jak ty mnie podtrzyma! – rzucił szyderczo niezadowolony Thord. – Znajdź mi jakiś kostur albo chociaż miecz!

– Ale wszyscy nieumarli padli, a bohater też sobie poszedł – powiedział Archie niepewnie, nie wiedząc, czego ma się spodziewać po Thordzie.

– Jego szczęście! – syknął Thord, kuśtykając naprzód. – I twoje też. A teraz dawaj miecz!

Rozglądając się nerwowo, Archie dostrzegł w końcu miecz, który wskazał Thord. Był poobijany i poszczerbiony, ale wciąż w jednym kawałku. Archie zgarnął broń z ziemi i podał ją przywoływaczowi. Nie zadał sobie trudu, by ją przedtem oczyścić.

Thorda stan miecza chyba ani trochę nie obchodził. Chwycił go po prostu za rękojeść, wbił miecz w ziemię i użył go jako kuli. Gdy już stanął pewniej na nogach, rozejrzał się po pobojowisku i zmarszczył brwi.

Archie milczał. Nieraz przekonał się na własnej skórze, że byle drobiazg potrafi przyprawić Thorda o prawdziwy atak furii i nie zamierzał go czymkolwiek sprowokować. Na pewno nie teraz.

Po dłuższej chwili to Thord się odezwał. Mówił niskim, szorstkim głosem.

– Czyli zostaliśmy tylko my dwaj?

Archie przytaknął.

Thord syknął, a jego twarz wykrzywił grymas.

– Zapłacisz za to.

Archiemu ze zdumienia aż opadła szczęka.

– A co ja miałem z tym wspólnego? W sumie to nawet nie walczyłem!

– Otóż to – odparł Thord. – Kiedy twoi bracia najbardziej cię potrzebowali, ty skuliłeś się gdzieś i nic cię nie obchodziło, że wzywają pomocy. Kiedy oni dzielnie walczyli, ty siedziałeś z boku i czekałeś, aż zostaną pobici.

– Ja… ja… – Archie wprost nie dowierzał temu, co słyszał. Jak Thord czy ktokolwiek inny mógł zarzucać mu coś takiego?! Że niby on chciał, by jego bracia przegrali?! Fakt, nie zrobił za wiele, by zapobiec ich klęsce, ale to było zwyczajnie poza jego zasięgiem. Zresztą Thord i cała reszta przez lata wbijali mu do głowy, że jest słabeuszem, który choćby nie wiadomo jak się starał, i tak nigdy nie rozstrzygnie o wyniku żadnej bitwy. A teraz Thord będzie go obwiniać?

Archie aż skulił się ze strachu.

– Jestem do niczego! Zawsze byłem. Zresztą w ogóle nie chciałem się tu znaleźć!

– O to mi właśnie chodzi! Z radością zgodziłbyś się, żeby ten cały bohater posiekał nas wszystkich. Jak dla ciebie, mógłby wyrżnąć nasze plemię. Nic cię nie obchodzimy. Pozwoliłeś mu nas pobić, a teraz masz nadzieję, że ci to tak po prostu daruję.

Archie osunął się na ziemię przygnieciony ciężarem oskarżenia. Jeśli Thord zdoła dowlec się do domu i opowie pozostałym te wszystkie okropieństwa, plemię najpewniej od razu skróci Archiego o głowę. A w najlepszym razie będzie go czekać wieczne wygnanie.

– Proszę, zlituj się! – Archie utkwił w Thordzie przerażone spojrzenie. – Wiedziałem, że ten wypad źle się skończy! Mówiłem ci to od początku!

– Jakby gadanie mogło w czymkolwiek pomóc – odparł szyderczo Thord.

Archiego zabolało to, co usłyszał. Był słabiakiem, o magii miał marne pojęcie, a mieczem nie potrafił władać wcale. Jeśli mógł czymkolwiek walczyć, to właśnie słowem.

– Jak tylko zobaczyłem tego bohatera, wiedziałem, jak to wszystko się skończy! Próbowałem was ostrzec! – raz jeszcze zaczął tłumaczyć się Archie. – Chciałem was ratować. Chciałem ratować nas wszystkich!

Thord parsknął zniesmaczony, jakby niziołek wpadł do latryny i właśnie się z niej wyczołgiwał.

– Jasne, spróbuj to powiedzieć pozostałym. Ciekawe, co oni na to. – Thord odwrócił się i pokuśtykał w stronę pobliskiego lasu, gdzie stał złosadniczy dwór.

– Zaczekaj! – wykrzyknął Archie, rzucając się za Thordem. – Dlaczego chcesz karać mnie? Nie ja tu jestem zagrożeniem! To na tego bohatera powinieneś być wściekły!

Thord nie raczył nawet zerknąć na Archiego.

– Jego nie ma o co obwiniać. Czy można mieć za złe bohaterowi, że jest bohaterem?

– Przecież to nie ja wybiłem naszych! – Archie dogonił Thorda. – Ja nie jestem bohaterem, za to już dobrych kilku bohaterów robiło sobie z nas worek bokserski!

– Złosadnicy nigdy nie uciekają przed starciem. Nigdy!

– Przed bohaterem uciekaliśmy.

– Tylko się przegrupowywaliśmy.

Archie puścił mimo uszu kłamstwo Thorda.

– Nie mogliśmy dać mu rady takim patrolem. Nie mieliśmy szans! O to mi tylko chodzi.

Archie chwycił Thorda za łokieć. Ten przystanął i z bolesnym grymasem spojrzał na niziołka.

– Ty tchórzu! – splunął na Archiego, trafiając w policzek.

Archie otarł twarz.

– Powinniśmy byli wezwać posiłki. Można było zwołać całe plemię i wtedy go załatwić! Pomyśl tylko.

Thord zamyślił się, pocierając podbródek.

– Zwoływać całe plemię, żeby załatwić jednego bohatera?

– Właśnie tak! – W sercu Archiego zatliła się nadzieja. – Pomyśl tylko! Ilu jest złosadników, a ilu bohaterów? Gdyby tak na każdego pójść kupą, żaden nie dałby nam rady!

Thord parsknął z niesmakiem.

– Ty naprawdę jesteś najnędzniejszym złosadnikiem, jakiego w życiu widziałem. Wyobrażasz sobie pięć patroli działających naraz? A dziesięć albo dwadzieścia? Teraz dowodzę tutaj ja, a co by było, gdybyśmy spędzili do walki całe plemię? Kto by wtedy dowodził?

Archie wiedział, że dla Thorda liczy się tylko władza. Zresztą nie tylko dla niego, ale i dla większości złosadników. Gdyby tylko nie ta ich krótkowzroczność!

– Zastanów się. W kółko bijemy się z jakimiś bohaterami, a jak często udaje się nam wygrać?

Thord pokręcił przecząco głową, patrząc na Archiego jak na wyjątkowo głupie dziecko, które o kilka razy za dużo uderzyło się w główkę.

– Nie polujemy na bohaterów. Po prostu polujemy. Walczymy z tym, na co trafiamy. Działamy tak od zawsze i nie ma powodu tego zmieniać.

Archie wskazał za siebie, na miejsce niedawnej potyczki, w której ponieśli tak ogromne straty.

– Naprawdę nie ma powodu? A to?

– I co niby mielibyśmy robić? – warknął Thord. – Uprawiać ziemię? Budować wioski? Mielibyśmy się stać grzeczni i słabi? – Spojrzał szyderczo na niziołka. – Ty w sumie jesteś już w połowie drogi.

– Musimy znaleźć nowy sposób – odpowiedział Archie. – Wszystko, co dotąd robiliśmy, w oczywisty sposób się nie sprawdza. Co dzień pojawiają się w okolicy nowi bohaterowie. Niedługo wybudują tu swoją wioskę albo i miasto.

– Głupiec! – odparował Thord.

– Kiedy to się stanie, nie damy rady ich powstrzymać. Nie będą już przepadać nasze wypady zwiadowcze. Przepadnie całe nasze plemię!

– Gadka tchórza!

– Przestaniemy być łowcami, a staniemy się zwierzyną. Dorwą każdego z nas i wybiją do nogi!

Thord, nawet ranny, był dla Archiego o wiele za szybki. Dotąd opierał się na mieczu jak na lasce, ale w ułamku sekundy zdołał wyprowadzić cios. Płaska strona klingi uderzyła Archiego w skroń. Przed oczami zamigotały mu gwiazdy, a siła uderzenia powaliła go na ziemię. Przez przerażająco dłużącą się chwilę dochodził do siebie. Spodziewał się, że Thord zaraz go wykończy.

Kiedy jednak na dobre przejrzał na oczy, okazało się, że przywoływacz postanowił się nie trudzić. Po prostu odszedł bez słowa w stronę mrocznego lasu. Przeraziło to Archiego chyba nawet bardziej niż perspektywa śmierci.

ROZDZIAŁ DRUGI

– Nie możesz nagadać wszystkim, że to była moja wina! – powtarzał Archie. – Nie możesz!

Archie też miał przy sobie miecz – oczywiście zbyt ciężki, by mógł się nim porządnie zamachnąć. Ale niewiele dało się na to poradzić. Całą drogę do złosadniczego dworu utrzymywał bezpieczną odległość od Thorda, tak by pozostawać poza zasięgiem jego zaklęć. Raz już zapłacił tego dnia za nieuwagę i nieopatrzne zbliżenie się do przywoływacza. Nie zamierzał popełnić tego samego błędu po raz drugi.

Co do samego Thorda, to zbywał on lekceważeniem większość błagalnych nawoływań Archiego. Parę razy zarechotał jedynie pogardliwie. Archie wiedział, że gdy tylko dotrą do dworu, przywoływacz go wyda. Dotąd jednak nie zdołał wymyślić, jak mógłby temu zapobiec. Błagał i zaklinał Thorda, aż ochrypł. Wtedy dał za wygraną.

Kiedy zbliżyli się na odległość strzału z łuku do dwupiętrowego dworu, w którym mieszkała większość plemienia, inni złosadnicy wybiegli im na spotkanie. Archie poczuł, jak jego żołądek skręca się w supeł. Wiedział doskonale, jak zareagują wszyscy na wieść o klęsce oddziału i o tym, że to on jest jej winien. No chyba że się nie dowiedzą…

Uskrzydlony nowym pomysłem Archie zagryzł zęby, spiął się i popędził naprzód, by wyprzedzić Thorda. Przywoływacz warknął nerwowo, widząc, że niziołek zostawia go w tyle, ale nie mógł nic na to poradzić. Uraz nie pozwalał mu iść szybciej, więc nawet nie starał się przyspieszyć.

Przywódczyni złosadników, wysoka i szczupła Walda, wystąpiła przed tłum z niepokojem oczekujący na wieści z wypadu. Zniechęcone miny zgromadzonych zdradzały, że domyślają się już, jak koszmarnie skończyła się misja. Jeśli ktoś wracał z takiego wypadu samotnie, nigdy nie przynosił dobrych wieści.

– To przez bohatera – zwrócił się do Waldy Archie. – Pojawił się, kiedy walczyliśmy z nieumarłymi mobami. Byliśmy bliscy zwycięstwa, a on nam je skradł!

Od zgromadzonych dobiegły pogardliwe mruknięcia. Każdy ze złosadników miał świadomość, jak ryzykowne są takie wypady, ale też i każdą porażkę odbierał bardzo osobiście.

– Jak do tego doszło? – spytała Walda, marszcząc mocno brwi.

Archie wskazał za siebie na zbliżającego się Thorda.

– Wszystko dlatego, że ten głupi nieudacznik wymyślił sobie, że sam da radę bohaterowi. To jego wina!

Archie czuł niepokój. Wolałby nie występować otwarcie przeciw tak potężnemu i przebiegłemu krajanowi, jakim był Thord. Ten jednak wprost zapowiedział, że zamierza tak samo postąpić wobec niego. Archie, chcąc uniknąć wygnania, nie miał innego wyjścia niż skłamać pierwszy. Jego szanse były marne i wiedział, że taka taktyka może się na nim zemścić, ale uznał, iż nie ma wyboru.

Z tłumu zgromadzonych dały się słyszeć westchnienia. Złosadnicy dobrze znali Thorda; wiedzieli, że to samochwała, który miał w zwyczaju prześladować innych. Zarazem jednak poważali go jako jednego z najpotężniejszych przywoływaczy w plemieniu. Przerazili się, słysząc, że dopuścił się błędu, który wszyscy pozostali członkowie patrolu przypłacili życiem.

Archie uświadomił sobie, że musi wypaść wiarygodnie, a do tego powinien się streszczać. Thord z każdą sekundą był coraz bliżej.

– Thord miał nas prowadzić – zwrócił się do Waldy. – Sama powierzyłaś mu dowództwo.

Walda zawahała się, by po chwili skinąć twierdząco.

– Owszem, tak było.

– Więc to on jeden odpowiada za naszą klęskę, czyż nie?

Walda wzdrygnęła się lekko, namyślając się nad odpowiedzią.

– Niewykluczone. Choć podążając tym tokiem rozumowania, mógłbyś stwierdzić, że całą winę ponoszę ja.

Przestraszony Archie wciągnął nerwowo powietrze, obawiając się, że pozwolił sobie na zbyt wiele.

– Nie śmiałbym tego sugerować…

Walda niecierpliwym gestem dłoni dała mu znać, by darował sobie przeprosiny. Archie mówił więc dalej:

– Na tym nie koniec. Nie wyznaczył warty, która wypatrywałaby niebezpieczeństw, na przykład bohaterów. Po prostu natychmiast, nie dbając o nic, wpakował się w walkę z nieumarłymi.

Na Waldzie nie zrobiło to wrażenia, a zgromadzeni wokół złosadnicy patrzyli na Archiego tak, jakby ten postradał rozum.

– No bo czy nie rozsądniej byłoby tak zrobić? Wystawić czujkę i nie dopuścić, żeby oddział wpadł podczas walki w zasadzkę? Przecież właśnie tak straciliśmy poprzednią drużynę!

– To było dawno. Minęły lata.

Walda najwyraźniej pamiętała, że podczas tamtego wypadu zginęli rodzice Archiego.

– Tak, a my nadal niczego się nie nauczyliśmy! Wciąż pakujemy się w walkę, nie sprawdziwszy, czy nie grozi nam jakieś inne niebezpieczeństwo. I wciąż płacimy za to najwyższą cenę!

– A wszystko to twoja wina. – Zza pleców Archiego dobiegł głos Thorda.

Niziołek obrócił się pospiesznie, by zorientować się, że gdy wyżalał się Waldzie, Thord zdążył dotrzeć pod dwór. Wyszło na to, że zmarnował całą przewagę czasową, którą zyskał, wybiegając naprzód.

– Co takiego? – Archie położył dłoń na piersi, jakby starał się przytrzymać usiłujące z niej wyskoczyć serce. – Niby jakim cudem to moja wina?!

Walda uniosła dłoń, nakazując Archiemu milczenie, i zwróciła się do Thorda.

– Nasz niewysoki przyjaciel twierdzi, że to ty jesteś winien klęski.

Thord łypnął szyderczo na niziołka.

– A co innego miałby powiedzieć? Próbuje ratować swój tyłek. Nie zauważył, że zbliża się bohater, a teraz…

– Jak niby miałem go wypatrzyć?! Przecież biłem się z mobami jak cała reszta! Sam kazałeś nam to robić!

Thord spojrzał z góry na Archiego i smutno pokręcił głową.

– Rozumiem, co usiłujesz zrobić. I trudno ci się dziwić. Ostatecznie co masz do stracenia?

Archie wbił w niego spojrzenie.

– O czym ty mówisz?!

– O twoich kłamstwach. Cały czas kłamiesz. Posłuchaj tylko siebie. Nie potrafisz znieść myśli, co zrobiłeś, więc obwiniasz wszystkich pozostałych.

– Co niby zrobiłem? – Archie był tak zszokowany, że ledwo trzymał się na nogach. – Czyś ty postradał resztki tego swojego małego rozumku?

– Widzicie? – Thord zwrócił się do zgromadzonych, a przede wszystkim do Waldy. – Wypiera się tak mocno, że aż zastanawiam się, czy nie uwierzył we własne kłamstwa!

Archie wgapiał się oszołomiony w Thorda, nie potrafiąc zebrać myśli i słów.

– Prawda jest taka – ciągnął Thord – że wystawiłem wartę obok pola bitwy, a stróżowanie powierzyłem Archiemu.

– To nieprawda! – Niziołek z trudem dobył z siebie głos.

Thord zupełnie go zignorował.

– Jak wiecie, Archie nie garnie się do walki. Wciąż narzekał, że w ogóle musi iść z nami i pełnić swoją służbę dla plemienia. Ale do tego chyba już wszyscy przywykliśmy? W czasie walki i tak nie ma z niego specjalnego pożytku.

Kilkoro zebranych zaśmiało się na te słowa. Archie wbił w nich rozsierdzone spojrzenie, ale jego wściek­łość zdawała się spływać po nich jak po kaczce.

– Uznałem, że może chociaż jego oczy na coś się przydadzą. – Thord spojrzał na niziołka z zajadłą pogardą. – Ale nawalił, nawet stojąc na czatach!

Teraz Thord zwrócił się do Archiego:

– Gdzie byłeś, kiedy pojawił się bohater? Nadal tego nie wiem. Na pewno nie było cię na polu walki! Nigdy cię tam nie ma, jeśli tylko możesz się jakoś wymigać.

Było w tych słowach nieco prawdy. Archie nienawidził walczyć i robił wszystko, byle tylko nie być wcielanym do patroli. Teraz za to zrozumiał, dlaczego Thord uparł się, by tym razem go zabrać.

– Wiedziałeś, że to się źle skończy – syknął wściekle Archie. – I wiedziałeś, że będzie ci potrzebny kozioł ofiarny! To dlatego mnie ze sobą wziąłeś.

– Obowiązkiem czy raczej przywilejem każdego złosadnika jest odbyć służbę, gdy przyjdzie jego kolej – powiedziała Walda.

To był dla Archiego cios. Gdy przemówiła, by wziąć w obronę Thorda, poczuł, że będzie po nim. Jeśli nie zdoła jej przekonać, co Thord zrobił z oddziałem i z nim samym, przepadnie.

– Nie przeczę. Dlatego dołączyłem do oddziału. Wziąłem nawet swój miecz.

– O ile to coś można nazwać mieczem – rzucił Thord z ledwie skrywanym szyderstwem.

– Thord nie postawił mnie na straży i nie kazał czuwać. To on dowodził i to on powinien był o to zadbać. On jest wszystkiemu winien!

Stłoczeni wokół Archiego i Thorda złosadnicy jakby naraz wstrzymali oddech. Zaległa cisza. Wszyscy oczekiwali werdyktu Waldy.

W końcu przywódczyni przemówiła.

– Przeraża mnie, że zarzucacie sobie nawzajem tak straszne rzeczy. Złosadnicy muszą się wspierać, również na polu bitwy. Zwłaszcza na polu bitwy! W przeciwnym razie nie będziemy mieli szans stawić czoła wrogom.

Spojrzała teraz na Archiego i Thorda. Przywoływacz wytrzymał jej stalowe spojrzenie, ale Archie nie potrafił nie spuścić pokornie wzroku.

– Pamiętacie, co spotykało nas, kiedy przemierzaliśmy krainy w pojedynkę? Moby dopadały każdego z nas z osobna i wybijały. Dopiero kiedy się zjednoczyliśmy jako plemię, zaczęliśmy mieć szanse w walce.

Walda rozpostarła okryte szatą ręce, jakby chciała symbolicznie objąć wszystkich członków plemienia. Zewsząd dobiegły przytakujące jej szepty. Wszyscy doskonale wiedzieli, co ma na myśli. Archie również. Życie w plemieniu nie było usłane różami, ale było i tak o niebo lepsze niż samotna poniewierka. Archie aż się wzdrygnął, kiedy na moment wróciły wspomnienia, które wciąż prześladowały go w snach.

– A teraz wy dwaj przychodzicie tu i obrzucacie się kalumniami, choć ledwo co doznaliście potwornej i druzgocącej klęski? Wszyscy wasi towarzysze przepadli, a wy pomstujecie jeden na drugiego? Widać, że plemię nic was nie obchodzi, a myślicie tylko o sobie.

– Nie – wyszeptał Archie sam do siebie.

Przeczuwał, co zaraz nastąpi, ale czuł się bezradny. Głowił się desperacko, usiłując wymyślić cokolwiek, co pozwoliłoby to wszystko zatrzymać. Musiał jakoś sprawić, by Walda nie podjęła decyzji, która skaże go na najgorszy los, jaki tylko umiał sobie wyobrazić.

Był tak zdesperowany, że spojrzał błagalnie na Thorda. Rosły złosadnik pokrzepiającym gestem oparł dłoń na jego ramieniu. Zaraz jednak jego twarz przybrała wredny, wyczekujący wyraz.

– Może nam się wytłumaczysz? – spytał, napawając się każdym słowem. – Opowiedz wszystkim, jak pozwoliłeś całej reszcie zginąć.

Archie oniemiał. Przez ułamek chwili w jego sercu zatliła się nadzieja, jednak Thord jak zwykle rozerwał ją na strzępy.

– Nie daruję! – krzyknął, rzucając się na Thorda. Naskoczył na niego wściekle z zaciśniętymi pięściami, starając się bić po głowie i barkach.

Ku zdumieniu Archiego, gdy tylko jego pięść dotknęła Thorda, ten runął jak długi na ziemię. Choć Archie ledwie go musnął, przywoływacz padł od pierwszego ciosu jak uderzony przez olbrzyma. Z tłumu dobiegły przerażone westchnienia. Archie przyjrzał się swojej pięści i powalonemu Thordowi. Ledwie go przecież tknął. Takim ciosem nie dałby rady go znokautować. Sprawa była jasna.

– Wstawaj, symulancie! – krzyknął do Thorda. – No już, nie udawaj!

Wciąż leżąc na plecach, Thord próbował odczołgać się od Archiego. Nadal trzymał się przy tym za nogę, w którą był ranny. Archie dopadł do niego i kopnął go w udo.

Złosadnicy ponad wszystko cenili siłę. Okazanie słabości wobec innych mogło skończyć się tragicznie. Cóż, skoro Thord zamierzał udawać rannego, Archie będzie udawał, że właśnie spuścił mu łomot.

– Wstawaj!

Thord zaskowyczał żałośnie i się skulił. Widząc to, kilku złosadników wystąpiło z tłumu i chwyciwszy Archiego za ramiona, odciągnęło go od skomlącego z bólu Thorda.

– Co robisz? – spytała ostro Walda. – Kopiesz pokonanego w bitwie dowódcę? Rozum ci odjęło?

– Nie będę go dłużej znosić! – odparł Archie. – Gnębił mnie całe życie, a teraz jeszcze mnie oczernia! Dosyć tego!

Stojąca naprzeciw Archiego Walda czekała, aż ten się uspokoi. Długo mu to zajęło.

– Już? – spytała w końcu. Jej głos był łagodny, lecz zarazem na tyle władczy, że pomimo głośnych jęków Thorda usłyszeli ją wszyscy w tej części lasu.

Archie spojrzał na leżącego przywoływacza i dostrzegł, że ten znów szyderczo się uśmiecha. Nim jednak ktokolwiek zdołał to dostrzec, uśmieszek zniknął z jego twarzy.

Archie wziął głęboki wdech, starając się nad sobą zapanować.

– Tak, chyba tak – odparł.

Walda skinęła głową.

– Chcę ci podziękować – powiedziała. – Sądziłam, że podjęcie decyzji przyjdzie mi z trudem, ale właśnie ułatwiłeś mi zadanie.

Archie przechylił głowę na bok. Wsłuchiwał się w słowa Waldy, nie będąc pewnym, do czego dowódczyni zmierza. Stał cicho w oczekiwaniu na to, co miał usłyszeć.

Wskazała gestem dłoni na niego i na Thorda.

– Takie zachowania nie mogą oczywiście mieć więcej miejsca. Winię poniekąd samą siebie, bo już dawno powinnam była to ukrócić.

Archie wyobraził sobie, jak by to było żyć w plemieniu bez Thorda, i poczuł przypływ ulgi.

– Byłoby to znakomite posunięcie.

– Od zawsze rodziło napięcia poszukiwanie równowagi pomiędzy utrzymywaniem pośród nas tych, którzy zdążyli przysłużyć się plemieniu, a dawaniem szansy słabeuszom mającym potencjał.

Archie poczuł nagle, że nie podoba mu się to, w jakim kierunku zmierza wypowiedź Waldy.

– Zaraz, jak to?

– Twój dzisiejszy postępek sprawił jednak, że wybór stał się prosty.

Archie uniósł błagalnie ręce, chcąc przerwać tyradę Waldy.

– Ej, ale ja nie zdradziłem naszego oddziału! On kłamie! – Wymierzył palec w Thorda, który jęcząc z bólu, przetoczył się na bok i udawał ledwie przytomnego.

– Możliwe – odparła Walda. – Tego wiedzieć nie mogę. Jednak to, że zaatakowałeś krajana na oczach innych, że skopałeś innego złosadnika niemal na śmierć…

– On i tak był już półżywy! – wykrzyknął zrozpaczony i oburzony Archie.

– Dość! – przerwała mu Walda. Z jej twarzy zniknął spokój. Bijąca od niej wściekłość poraziła teraz Archiego jak diamentowe ostrze. – Jesteś nie tylko słabeuszem i nieudacznikiem, ale wyrządziłeś dziś szkodę przywództwu plemienia! Masz odejść NATYCHMIAST!

– To nie w porządku! – protestował Archie, choć wiedział, że nic dobrego z tego dla niego nie wyniknie.

Walda wskazała poza obozowisko, na mroczny i złowieszczy, rozpościerający się naokoło las.

– Zostajesz na zawsze wygnany! Odejdź i nigdy nie wracaj!

ROZDZIAŁ TRZECI

Archie błąkał się po dziczy zdruzgotany, że wygnano go z plemienia – jedynej rodziny, jaką miał w swoim życiu. Od zawsze dręczyło go podejrzenie, że tak naprawdę nikt go nie lubi i że ci, którzy jako tako go znoszą, robią to tylko przez grzeczność.

Teraz miał już dowód, że się nie mylił. Mając wybór pomiędzy nim a Thordem, plemię rzuciło go na pastwę mobów. Wiedział, że złosadnicy ponad wszystko cenią sobie siłę, i od zawsze obawiał się, że może go spotkać taki los. Mimo wszystko jednak nie tracił nadziei. Teraz, pozbawiony ochrony plemienia, nie przetrwa zapewne nawet tygodnia.

Zastanawiał się, jaki będzie jego koniec. Czy zabije go zombi? Czy może to szkielet przeszyje go strzałą? A może po prostu znienacka zmiecie go wybuchem syczący creeper?

Gdy zapadał zmrok, Archie zrobił to, czego uczono go na wypadek, gdyby kiedykolwiek na otwartej przestrzeni zaskoczyła go noc. Dotąd niewiele razy był w podobnej sytuacji, ale sięgnął po sposób, który miał mu zapewnić ochronę przez wyruszającymi po zmierzchu na łowy hordami nieumarłych mobów. Znalazł niewielkie zagłębienie w ziemi i wskoczył do środka, po czym ukrył się pod warstwą ziemi.

Wiedział, że wyszło mu to marnie. Nie wykopał porządnej jamy, by następnie się w niej zagłębić, bo niezbyt umiał to robić. Zamiast tego zagarnął po prostu tyle sypkiej ziemi, ile zdołał, i przysypał się nią z wierzchu.

Szybko się zorientował, że nie może oddychać. Takie przynajmniej miał wrażenie, bo przerażenie zapierało mu dech. Może ktoś zdyscyplinowany i wyposażony we właściwe narzędzia mógłby przygotować sobie odpowiedni schron i spędzić w nim noc. Archie nie miał jednak żadnego sprzętu, a gdyby nawet miał, to i tak nie umiałby się nim posłużyć.