Miłość w Prowansji (Światowe Życie) - Melanie Milburne - ebook

Miłość w Prowansji (Światowe Życie) ebook

Melanie Milburne

3,6

Opis

Audrey Merrington chce odwieść matkę od zamiaru poślubienia po raz trzeci tego samego mężczyzny. Podobnego zdania jest syn pana młodego – Lucien Fox. Audrey i Lucien byli świadkami na poprzednich ślubach swoich rodziców. Nie przepadają za sobą, teraz jednak jadą razem na południe Francji na poszukiwanie narzeczonych, by zapobiec ich kolejnej pomyłce. Po kilku wspólnych dniach i nocach zaczynają inaczej patrzeć na siebie nawzajem i rozumieć, czym jest miłość…

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 143

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
3,6 (46 ocen)
11
14
13
8
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Melanie Milburne

Miłość w Prowansji

Tłumaczenie:Anna Dobrzańska-Gadowska

ROZDZIAŁ PIERWSZY

Audrey patrzyła na leżące obok filiżanki zaproszenie na ślub swojej matki z takim wyrazem twarzy, jakby spod spodeczka nagle wypełzł gigantyczny karaluch.

– Zrobiłabym wszystko, byle tylko wymiksować się z tej imprezy – oświadczyła ponuro. – Absolutnie wszystko.

Rosie, jej współlokatorka, usiadła naprzeciwko, ułamała kawałek tosta Audrey i wetknęła go sobie do ust.

– Trzykrotna druhna, co? Rozumiem.

Z piersi Audrey wyrwało się głębokie westchnienie.

– Trzykrotna druhna, to fakt. – Pokiwała głową. – Na domiar złego poprzednie dwa śluby też brała moja matka i oba z Harlanem Foxem, tak samo jak ten. Można by pomyśleć, że jednak nauczyła się czegoś na własnych błędach, ale nie, skądże znowu.

– Tak, to trochę komplikuje sprawę – przyznała Rosie.

– Kto trzy razy wychodzi za mąż za tego samego faceta, no kto? – ciągnęła Audrey. – Nie jestem w stanie znieść ich kolejnego ślubu, słowo daję, a tym bardziej kolejnego rozwodu. Tamte dwa były takie okropne i tak okropnie publiczne… Widać tak musi być, kiedy jedno z twoich rodziców jest gwiazdą seriali – życie do złudzenia przypomina otwartą scenę. Rzeczy dobre, złe czy po prostu krępujące błyskawicznie trafiają na pierwsze strony brukowców w milionowych nakładach.

– Zorientowałam się, że tak to wygląda, kiedy zobaczyłam tę rozkładówkę o romansie twojej mamy z młodym kamerzystą – mruknęła Rosie. – Swoją drogą to zdumiewające, że kobieta ma dwudziestopięcioletnią córką, a faceci nadal lecą do niej jak pszczoły do miodu…

– Jakby tego nie było dosyć, Harlan Fox jest jeszcze sławniejszy od niej. – Audrey ściągnęła brwi i odsunęła filiżankę z herbatą. – Co ona widzi w starzejącym się soliście heavy metalowego zespołu?

– Może pobierają się dlatego, że Harlan i jego zespół próbują poprawić swój wizerunek przed nową trasą koncertową? – Rosie najwyraźniej z zapałem oddawała się lekturze plotkarskich gazet i magazynów.

Audrey wymownie przewróciła oczami.

– Ten proces odrobinę utrudnia fakt, że dwóch członków zespołu wciąż jest na detoksie po nadużyciu narkotyków i alkoholu.

Rosie zlizała z palca kroplę malinowego dżemu.

– Czy Lucien, syn Harlana, to boskie ciacho, znowu będzie drużbą? – spytała z zaciekawieniem.

Audrey zerwała się od stołu tak gwałtownie, jakby jej krzesło nagle eksplodowało. Jedna wzmianka o Lucienie Foxie wystarczyła, by zacisnęła zęby aż do bólu. Chwyciła filiżankę i wylała niedopitą herbatę do zlewu, szczerze żałując, że nie może chlusnąć płynem prosto w nieprawdopodobnie przystojną twarz Luciena.

– Tak – rzuciła kwaśno.

– Zabawne, że wy dwoje jakoś nigdy nie potrafiliście się dogadać, nie mówiąc już o tym, że nie przypadliście sobie do gustu. Wydawałoby się, że macie ze sobą tak dużo wspólnego – oboje od dziecka żyliście w cieniu sławnych rodziców i od ładnych kilku lat jesteście przybranym rodzeństwem. Od ilu to lat, właściwie?

Audrey odwróciła się od zlewu i zacisnęła palce na oparciu krzesła.

– Od sześciu, ale to już koniec tej smętnej historii. Nie dopuszczę do tego ślubu, żeby nie wiem co!

Wysoko uniesione brwi Rosie prawie ukryły się pod grzywką.

– Jak to? Wydaje ci się, że zdołasz im to wyperswadować?

Audrey sięgnęła po telefon i sprawdziła świeże wiadomości. Odpowiedzi od matki nadal nie było.

– Zamierzam wytropić mamę i Harlana i poważnie z nimi porozmawiać. W razie konieczności posunę się nawet do szantażu. Muszę ich powstrzymać, po prostu muszę!

– Wytropić ich? – zdziwiła się Rosie. – Ukrywają się, czy coś w tym rodzaju?

– Oboje wyłączyli komórki, a ich PR-owcy twierdzą, że nie mają pojęcia, gdzie oni są.

– Ale ty masz? To pojęcie?

Audrey wystukała palcami szybki rytm na blacie stołu.

– Nie, lecz mam przeczucie i od niego zamierzam zacząć.

– Pytałaś Luciena, gdzie jego zdaniem mogą przebywać, czy nadal nie odzywacie się do siebie od ostatniego ślubu, jeśli mnie pamięć nie myli? Ile to już lat?

– Trzy – niechętnie rzuciła Audrey. – Przez ostatnie sześć lat moja matka i Harlan pobierali się, spędzali ze sobą kilka miesięcy i rozwodzili w szale nienawiści, dostarczając paliwa brukowcom na całym świecie. Mam tego absolutnie dosyć, nie pozwolę na tę powtórkę z rozrywki. Mogą sobie schodzić się, ile razy im się podoba, ale następny ślub najzwyczajniej w świecie nie wchodzi w grę, koniec i kropka.

Rosie zmierzyła ją wzrokiem tak pełnym zaciekawienia, jakby obserwowała niezwykłe dzikie zwierzę, które dziwnym zbiegiem okoliczności znalazło się w klatce.

– Masz ci babo placek… Tobie naprawdę niedobrze się robi na samą myśl o małżeństwie, nie tylko twojej matki. Nie chciałabyś kiedyś wyjść za mąż?

– Nie – warknęła Audrey.

Wiedziała, że zachowuje się jak sztywno wykrochmalona stara panna z dziewiętnastowiecznej powieści, ale niewiele ją to obchodziło. Nienawidziła ślubów, nienawidziła małżeństwa jako takiego, na widok białej sukni ogarniały ją mdłości.

Pewnie miałaby nieco odmienne spojrzenie na tę kwestię, gdyby nie to, że z konieczności uczestniczyła już w tylu ceremoniach ślubnych własnej matki. Przed Harlanem Foxem Sibella Merrington miała trzech innych mężów, z których żaden nie był ojcem Audrey. Audrey nie miała pojęcia, kto nim jest, ponieważ sama Sibella była wprawdzie w stanie ograniczyć liczbę potencjalnych kandydatów do trzech, i to by było na tyle.

– Nie odpowiedziałaś na moje pytanie – odezwała się Rosie. – Rozmawiasz z Lucienem czy nie?

– Nie.

– Więc może powinnaś się zastanowić, czy nie odnowić cywilizowanych stosunków. Facet mógłby się okazać sojusznikiem w realizacji twojej misji, nigdy nic nie wiadomo.

Audrey prychnęła lekceważąco.

– Nigdy w życiu nie odezwę się do tego aroganckiego, zarozumiałego idioty!

– Dlaczego tak go nie znosisz? Zrobił ci coś?

Audrey odwróciła się, zerwała płaszcz z wieszaka przy drzwiach, włożyła go i przez ramię rzuciła współlokatorce gniewne spojrzenie.

– Nie chcę o tym rozmawiać. Nie znoszę go i już.

– Czyżby próbował się do ciebie przystawiać? – Rosie wychyliła się do przodu, z oczami błyszczącymi z zaciekawienia.

Policzki Audrey oblał tak gorący rumieniec, że z całą pewnością można by było opiekać na nich tosty. W żadnym razie nie zamierzała się przyznać, że to ona zrobiła pierwszy krok i została odrzucona.

I to nie jeden raz, lecz dwa.

Pierwszy raz zdarzyło się to, kiedy miała osiemnaście lat, a drugi trzy lata później. Oba te, zabójcze dla jej ego, wypadki miały miejsce na weselnych przyjęciach matki Audrey i ojca Luciena. Między innymi i z tego powodu warto było zapobiec kolejnej ślubnej katastrofie.

Żadnych więcej weselnych imprez.

Żadnego szampana.

Żadnych nieporadnych flirtów z Lucienem Foxem.

O Boże, dlaczego próbowała go pocałować? Dlaczego, dlaczego? Planowała tylko musnąć wargami jego policzek, by zademonstrować swoje chłodne podejście do całej tej nieszczęsnej okazji, lecz jej wargi jakimś dziwnym zbiegiem okoliczności dotknęły kącika jego ust. Może to on niespodziewanie się poruszył, nie wiadomo. Tak czy inaczej, był to jej pierwszy tak bliski kontakt fizyczny z mężczyzną.

Jednak on szarpnął się do tyłu tak gwałtownie, jakby podejrzewał, że ona zamierza potraktować go śmiertelną trucizną.

To samo zdarzyło się na następnym weselu ich rodziców. Audrey starała się zachowywać tak, jakby tamta sytuacja nigdy nie miała miejsca, ale po kilku kieliszkach szampana, przechodząc obok Luciena, instynktownie przesłała mu całusa dłonią. W tym samym momencie ktoś wpadł na nią i przypadkiem popchnął ją prosto w jego ramiona. Przytrzymała się go wtedy, żeby nie upaść, a on oparł dłonie na jej biodrach, niewątpliwie w tym samym celu.

I wtedy na moment, dosłownie na parę sekund, otaczający ich ze wszystkich stron gwar ucichł, jakby odgrodziła ich od innych gości gruba i gęsta zasłona, i Audrey poczuła się tak, jakby byli sami, tylko we dwoje. Przez głowę przemknęła jej myśl, że Lucien chce ją pocałować, więc…

Och, na wspomnienie tamtego momentu zrobiło jej się słabo, jak zwykle…

Bo uniosła się wtedy na palcach i zamknęła oczy, w oczekiwaniu na pocałunek. Czekała, czekała i czekała, lecz on nie miał najmniejszego zamiaru jej pocałować.

Przy obu okazjach była lekko wstawiona i w głębi duszy zdawała sobie sprawę, że Lucien zachował się jak najbardziej honorowo, odrzucając jej niezgrabne zaloty, lecz wewnętrzny głos wciąż od nowa pytał, czy w ogóle może się wydać pociągająca jakiemuś mężczyźnie, czy ktoś w ogóle zechce ją pocałować, nie mówiąc już o uprawianiu seksu.

Miała dwadzieścia pięć lat i nadal była dziewicą. Czasami ktoś zapraszał ją na randkę, to prawda, ale zawsze odmawiała, ponieważ nie była pewna motywacji działania mężczyzn, którzy starali się do niej zbliżyć.

Pierwsza randka Audrey okazała się katastrofą, która na trwałe pozbawiła ją poważnej części poczucia własnej wartości, ponieważ chłopak umówił się z nią wyłącznie z powodu jej sławnej matki. Próba zawarcia bliższej znajomości nie miała kompletnie nic wspólnego z tym, czy rzeczywiście mu się podobała – nie, chodziło tylko o Sibellę.

Zawsze tak było, co tu dużo mówić.

Teraz chwyciła klucze i wcześniej spakowaną torbę.

– Wyjeżdżam na cały weekend – rzuciła.

Oczy Rosie zabłysły jak choinka.

– Wolno mi wiedzieć, dokąd się wybierasz, czy to tajemnica państwowa?

Audrey ufała przyjaciółce, ale nawet Rosie, ze swoim wyjątkowo trzeźwym podejściem do życia, czasami wydawała się podatna na gwiazdorski urok Sibelli.

– Przepraszam, ale muszę trzymać się z daleka od paparazzich. Biorąc pod uwagę, że mama i Harlan gdzieś się ukryli, jestem teraz na pierwszej linii.

Dziennikarze brukowców polowali na nią bezlitośnie po tym, jak Sibella ukryła się w jej mieszkaniu. Spędziła tam trzy tygodnie i w tym czasie trzy razy przedawkowała leki, nie na tyle poważnie, by odwieźć ją do szpitala, lecz wystarczająco poważnie, by jej córka zrozumiała, że musi zapobiec kolejnemu małżeństwu z żyjącym od jednej imprezy do drugiej Harlanem Foxem.

– A co z Lucienem?

– Co z Lucienem? – powtórzyła Audrey.

– Co mam zrobić, jeżeli będzie próbował się dowiedzieć, gdzie jesteś?

– Nie będzie. Ma zresztą mój numer, więc nie musisz się martwić.

W ciągu ostatnich trzech, a właściwie sześciu lat, nie zadzwonił do niej ani razu. Z drugiej strony, niby dlaczego miałby ją nękać telefonami? Nie była w jego typie, bo przecież miał wyraźną skłonność do wysokich, światowych blondynek, takich, które z całą pewnością nie piją za dużo szampana, i to tylko dlatego, żeby dodać sobie pewności siebie.

– Nawet nie wiesz, jaka z ciebie szczęściara, że Lucien Fox ma twój numer. – Na twarzy Rosie pojawił się wyraz głębokiego rozmarzenia. – Jak ja chciałabym mieć jego telefon… Nie chciałabyś przypadkiem…

Audrey zdecydowanie potrząsnęła głową.

– I tak nie miałabyś z niego żadnego pożytku. Lucien nie umawia się z takimi nudnymi dziewczynami jak my, spotyka się wyłącznie z supermodelkami, które noszą ubrania w rozmiarze zero.

– No, tak, z takimi jak ta, z którą chodzi od ładnych paru tygodni – westchnęła Rosie. – Z całą tą Vivianą Prestonward.

Żołądek Audrey ścisnął się gwałtownie i boleśnie.

– Spotyka się z nią od kilku tygodni? – wykrztusiła. – To znaczy, tak, wiem, że z nią jest…

– Viviana jest taka piękna – w głosie Rosie zabrzmiała nuta zazdrości. – W zeszłym miesiącu widziałam ich zdjęcie z jakiegoś charytatywnego balu. Krążą plotki, że mają się zaręczyć. Niektóre dziewczyny to mają szczęście, naprawdę…

– Nie powiedziałabym, że Lucien Fox to taka znowu wielka gratka. Może i jest przystojny i bogaty, ale jego charakter pozostawia wiele do życzenia. Zachowuje się tak sztywno i oficjalnie, jakby w dzieciństwie sadzali go na nocniku pod groźbą użycia broni palnej.

Rosie przechyliła głowę i znowu popatrzyła na przyjaciółkę jak na egzotyczne zwierzę, o którego istnieniu nie miała dotąd pojęcia.

– Może zaprosi cię na swój ślub – powiedziała. – Ostatecznie teraz znowu będziesz jego przybraną siostrą.

Audrey zgrzytnęła zębami.

– Po moim trupie! – oświadczyła z mocą.

Zostawiła Londyn daleko za sobą i dwie godziny później skręciła w wiejską drogę prowadzącą do niewielkiego domu w Cotswolds. Jej matka kupiła go za gażę, którą dostała za pierwszą rolę w telewizyjnym serialu. Audrey często dziwiła się, dlaczego Sibella do tej pory go nie sprzedała, lecz domek w Cotswalds dziwnym zrządzeniem losu przetrwał wszystkich mężów oraz inne posiadłości gwiazdy.

Dom był zbyt niepozorny jak na oczekiwania paparazzich i właśnie z tego powodu od razu przyszedł Audrey do głowy. Matka razem z zaproszeniem zostawiła jej zresztą dość wyraźną wskazówkę: „Pojechałam z Harlanem wąchać żonkile”.

Nasuwało to myśl o Bramble Cottage, ponieważ o tej porze roku ogródek przy domu pełny był żonkili. Żonkile kwitły także po obu stronach wąskiej drogi, pod drzewami i nad strumieniem – duże, wyzłocone kwiatami płaszczyzny zawsze budziły zachwyt Audrey.

Stojący na końcu tunelu z drzew dom stanowił idealną kryjówkę. Kiedy Audrey w dzieciństwie przyjeżdżała tu z matką, fascynowały ją drzewa pochylone tak nisko nad drogą, jakby chciały uściskać przybyszów. Tworzyły jakby przejście do innego, magicznego świata, w którym mieszkały tylko one obie.

Było to bezpieczne, spokojne miejsce, wolne od obecności obcych mężczyzn, przebywających w sypialni Sibelli, oraz fotoreporterów polujących na zdjęcia boleśnie nieśmiałej córki gwiazdy.

Audrey wysiadła z samochodu i rozejrzała się dookoła. Nie dostrzegła śladów niczyjej obecności, wiedziała jednak, że jej matka i Harlan z pewności umiejętnie zatarli tropy.

Dom sprawiał wrażenie nieco zaniedbanego. Audrey sądziła, że ktoś zajmuje się niewielką posiadłością pod nieobecność właścicielki, która zaglądała tu naprawdę rzadko, raz na pół roku albo nawet rzadziej. Ogród był zarośnięty, lecz to dodawało mu tylko uroku, zwłaszcza teraz, wiosną.

Zostawiła samochód zaparkowany w cieniu największego dębu i uśmiechnęła się do siebie, widząc świeże ślady opon na wysypanym żwirem podjeździe przed domem. Schyliła się, żeby obejrzeć je z bliska, i bez trudu odkryła, że jakieś auto przyjechało tu stosunkowo niedawno. Oznaczało to, że jej matka i Harlan powinni być gdzieś w pobliżu.

Wyprostowała się i zerknęła na szybko ciemniejące niebo. Nadciągała wiosenna burza – Audrey uwielbiała obserwować ulewę z okna przytulnego domu. Zapasowy klucz leżał pod doniczką z lewej strony, jak zawsze, zapukała jednak na wszelki wypadek, gdyby matka i jej narzeczony byli w środku. Gdy nikt nie odpowiedział, otworzyła drzwi w chwili, kiedy deszcz lunął tak gwałtownie, jakby ktoś odkręcił kurek.

Zamknęła za sobą drzwi i ogarnęła wzrokiem wnętrze. Wszystko wyglądało tak, jakby nikogo nie było tu przez ładnych kilka miesięcy. Rozczarowanie spadło na nią jak przytłaczający ciężar. Była tak głęboko przekonana, że tutaj ich znajdzie… Czy to możliwe, że błędnie odczytała wskazówkę matki?

Popatrzyła na zwisające z abażura stojącej lampy pajęczyny i mimo woli wzdrygnęła się, dotknięta nieprzyjemnym chłodem. Meble pokryte były warstwą kurzu, powietrze było zatęchłe. Nie ulegało wątpliwości, że dom od dawna nie był wietrzony ani sprzątany.

Uznała, że będzie to doskonały sprawdzian skuteczności koszmarnie drogiej terapii, która miała uwolnić ją od arachnofobii, panicznego lęku przed pająkami, i zdecydowanym ruchem rozsunęła zasłony. Burzowe chmury wisiały tak nisko, że świat na zewnątrz spowity był żółtawo-zielonym półmrokiem, który od czasu do czasu rozjaśniały migotliwe błyskawice.

Włączyła światło i z kątów salonu wyjrzały głębokie sofy oraz fotel na biegunach, stojący przed kominkiem naprzeciwko wejścia. Rozczarowanie, wywołane poczuciem porażki, powoli ustąpiło miejsca czystej radości, że ma domek tylko dla siebie. Pomyślała, że spokojnie może tu zostać, posprzątać, a może nawet przenocować i rano opracować plan B.

Nie było też całkowicie wykluczone, że jej matka i Harlan zjawią się tu lada chwila – widziała przecież ślady opon. Możliwe, że tu wrócą, a wtedy ona postara się wyperswadować im tę idiotyczną ideę trzeciego małżeństwa.

Spojrzała na kominek, zastanawiając się, czy jest na tyle chłodno, by rozpalić ogień. W dużym metalowym koszu znajdowało się drewno i podpałka i Audrey po krótkim wahaniu zabrała się do roboty.

Jasna błyskawica rozdarła granatowe niebo, rozległ się grzmot i nawet ona, entuzjastka burz, podskoczyła nerwowo. Żarówka zamigotała spazmatycznie i zgasła. Po plecach dziewczyny przebiegł zimny dreszcz.

To tylko burza, skarciła się w myśli. Uwielbiasz burze, zapomniałaś?

Autoperswazja nie podziałała. Ta burza była jakaś dziwna, inna, nienormalnie intensywna i gwałtowna. Poprzez łomot bijącego o szyby deszczu i groźny pomruk grzmotu dobiegł ją dźwięk rozchlapywanej przez opony wody.

Tak!

Miała rację, słuchając instynktu – jej matka i Harlan właśnie wracali. Zerwała się na równe nogi, podbiegła do okna, wyjrzała i… Serce na moment przestało jej bić.

O nie, nie! Tylko nie on!

Tylko nie Lucien Fox! Skąd on się tutaj wziął? I dlaczego?

Ukryła się za zasłoną i stamtąd obserwowała, jak Lucien zmierza w kierunku ganku. Strugi deszczu smagały jego ciemną głowę, lecz on w ogóle nie zwracał na nią uwagi. Czy zobaczył jej zaparkowany pod dębem samochód?

Usłyszała głośne, zdecydowane pukanie do drzwi. Dlaczego, na miłość boską, nie zamknęła ich zaraz po wejściu?

Drzwi otworzyły się i zamknęły.

Gorączkowo się zastanawiała, czy powinna się pokazać, czy nadal tkwić za zasłoną, w nadziei, że Lucien nie zostanie na tyle długo, by ją znaleźć. Wyjść czy pozostać w ukryciu? To dopiero było pytanie…

Lucien był w salonie.

– Harlan? – Jego głęboki baryton zawsze wprawiał ją w dziwny stan ducha. – Sibella?

Wiedziała, że teraz jest już za późno, by wyjść zza zasłony. Oby tylko wyszedł, zanim wyczuje jej obecność… Zdążył się już chyba zorientować, że domek od wielu miesięcy stał pusty. O, do diabła, zapomniała, że tuż przed pojawieniem się Luciena zabrała się do rozpalania ognia w kominku…

Deski podłogi zaskrzypiały i Audrey wstrzymała oddech. I dokładnie w tym momencie zakręciło ją w nosie od kurzu, którym pokryte były zasłony.

Problem polegał na tym, że Audrey kichała bardzo głośno, wręcz ogłuszająco, z całą pewnością nie jak subtelna dama. Siłę jej kichnięć można by śmiało odnotować zgodnie ze skalą Richtera – najsłabsze z nich mogłoby wywołać trzęsienie ziemi w Ekwadorze. Kiedy Audrey kichała, najgroźniejsze psy skomlały jak wystraszone szczeniaki, a małe dzieci zanosiły się histerycznym płaczem.

Przycisnęła palcem punkt tuż pod nosem, gorączkowo starając się powstrzymać wzbierającą w zatokach eksplozję.

– Aaaaaa… Aaaapsik!

Nagłe uwolnienie wstrzymywanego powietrza wypchnęło ją do przodu, częściowo owiniętą zasłoną. Karnisz zadygotał i runął na podłogę.

Usłyszała soczyste przekleństwo, które wymknęło się Lucienowi, i zaraz potem poczuła, jak jego ręce wyplątują ją z fałd zaimprowizowanego całunu.

– Co jest, do diabła!

Audrey usiadła i z wahaniem uniosła jedną rękę.

– Cześć…

Lucien z niedowierzaniem popatrzył na nią spod zmarszczonych brwi.

– To ty?!

– Tak, to ja.

Audrey podniosła się pośpiesznie, choć niezbyt zgrabnie, szczerze żałując, że ma na sobie sukienkę, a nie dżinsy. Zawsze uważała, że w spodniach jej uda wyglądają na zbyt masywne i dlatego rzadko nosiła dżinsy.

Wygładziła spódnicę i palcami przeczesała włosy. Ani przez chwilę nie wątpiła, że Lucien właśnie porównuje ją ze swoją piękną przyjaciółką. Viviana na pewno byłaby obezwładniająco urocza nawet w takiej sytuacji, Audrey dałaby też sobie głowę uciąć, że ukochana Luciena kicha cicho i delikatnie, jak kotek, i na dodatek zachwycająco prezentuje się w dżinsach.

– Co ty tutaj robisz? – W jego głosie zabrzmiała nuta dezaprobaty, która zawsze doprowadzała Audrey do szału.

– Szukam mojej mamy i twojego ojca.

Lucien wysoko uniósł czarne brwi.

– Za zasłoną?

Rzuciła mu gniewne, wyniosłe spojrzenie.

– Bardzo śmieszne, naprawdę. A ciebie co tu sprowadza?

– Dokładnie to samo co ciebie – odparł.

– Dlaczego pomyślałeś, że mogą być tutaj?

Podniósł zasłonę, złożył ją i przewiesił przez oparcie krzesła.

– Ojciec przysłał mi esemes, coś o spokojnym weekendzie na wsi.

– O żonkilach?

Popatrzył na nią z takim wyrazem twarzy, jakby mówiła o wróżkach, nie o kwiatach.

– O żonkilach? – powtórzył.

Audrey założyła ręce brzuchu.

– Nie zauważyłeś ich? To miejsce to istny raj, rodem z poezji Wordswortha.

Kącik ust Luciena uniósł się w lekkim uśmiechu, zaraz jednak wrócił na poprzednie miejsce.

– Mam wrażenie, że ktoś wpuścił nas w maliny.

Przez głowę Audrey przemknęła pełna zdumienia myśl, że najwyraźniej Lucien nie jest całkowicie pozbawiony poczucia humoru.

– Dostałeś zaproszenie na ich ślub, tak? – spytała.

Skrzywił się niechętnie.

– Ty też, rozumiem – rzucił.

– Ja też. – Z piersi Audrey wyrwało się ciężkie westchnienie. – Nie mogę znowu być druhną na ślubie mojej matki, to po prostu nie do zniesienia. Mama ma naprawdę okropny gust, i jeśli chodzi o mężczyzn, i o modę.

Jeśli jej krytyczna uwaga pod adresem jego ojca uraziła go, nie dał tego po sobie poznać.

– Musimy powstrzymać ich przed popełnieniem kolejnego idiotycznego błędu – powiedział. – Zanim będzie za późno.

– My?

Spojrzała w jego ciemnoniebieskie oczy i pomyślała, że nigdy nie widziała u nikogo tak intensywnego odcienia błękitu. I jakim prawem miał takie gęste długie rzęsy? Jakim prawem? Ona musiała malować swoje tuszem, żeby nadać im jaki taki wygląd.

– We dwoje będzie nam łatwiej ich wytropić – wyjaśnił. – Dokąd zazwyczaj jeździ twoja matka, gdy chce uciec od blasku reflektorów?

Audrey przewróciła oczami.

– Ona nigdy nie chce uciekać od blasku reflektorów. Teraz już nie. Dawniej czasami czuła taką potrzebę, ale te czasy już minęły. Tak czy inaczej, wszystko wskazuje na to, że nie było jej tu od miesięcy, a może nawet dłużej.

Lucien przejechał palcem po zakurzonym brzegu półki z książkami i przeniósł wzrok na Audrey.

– Gdzie mogli się ukryć, jak myślisz? – spytał.

– W Vegas?

– Nie, nie sądzę – mruknął. – Nie po tym ostatnim razie, pamiętasz?

Ogromna szkoda, że nie była w stanie wyrzucić tego z pamięci. Jej matka i jego ojciec upili się na swoim drugim weselu i przystąpili do obrzucania się jedzeniem, żartem naturalnie. Część gości przyłączyła się do tej mało wyrafinowanej zabawy i w rezultacie trzy osoby trafiły do szpitala, a cztery inne zostały aresztowane.

Brukowce miały nie lada używanie, a dyrekcja hotelu, gdzie odbywało się wesele, oficjalnie zabroniła Harlanowi i Sibelli wstępu na dziesięć lat. Fakt, że to Sibella pierwsza rzuciła ptysiem z bitą śmietaną, oznaczał, że Lucien to właśnie ją obwiniał o rozpętanie awantury, nie swojego ojca.

– Masz rację, Vegas nie wchodzi w grę. – Kiwnęła głową.

Lucien zaczął nerwowo spacerować po pokoju, w tę i z powrotem. Zupełnie jak wielki dziki kot, pomyślała Audrey.

– Myśl, myśl, myśl…

Nie była pewna, czy Lucien mówi do siebie, czy do niej. Sęk w tym, że trudno jej było myśleć, kiedy był w pobliżu. Nie była w stanie oderwać oczu od jego pochmurnej twarzy. Był jednym z najprzystojniejszych mężczyzn, jakich kiedykolwiek widziała, może nawet najprzystojniejszym.

Wysoki, szeroki w ramionach, z dolną szczęką tak mocno zarysowaną, że chyba mógłby wylądować na niej wojskowy odrzutowiec, z ustami, na widok których natychmiast opadały ją myśli o długich, zmysłowych pocałunkach… Z gęstymi czarnymi włosami, ani zbyt długimi, ani zbyt krótko ostrzyżonymi, z popołudniowym zarostem na policzkach…

Przystanął, napotkał jej spojrzenie i zmarszczył brwi.

– O co chodzi?

Audrey zamrugała.

– O co chodzi? – wyjąkała niepewnie.

– Ja spytałem pierwszy.

Oblizała wargi, które wydały jej się suche jak kurz na półkach regału.

– Staram się coś wymyślić – oświadczyła. – Zawsze wpatruję się w jakiś punkt, kiedy myślę.

– O czym myślałaś?

Jak seksownie wyglądasz w tych dżinsach i dopasowanym kaszmirowym swetrze…

Poczuła, jak jej policzki oblewa płomienny rumieniec i pośpiesznie odwróciła głowę w stronę okna.

– Burza przybiera na sile – zauważyła.

Była to prawda. Błyskawice i grzmoty stały się jeszcze intensywniejsze niż przed chwilą, a ulewa przeszła w gwałtowny grad.

Lucien wyjrzał na zewnątrz i zaklął.

– Musimy przeczekać tę zawieruchę. W tę pogodę niebezpiecznie byłoby jechać samochodem.

Audrey znowu zaplotła ramiona i uniosła podbródek.

– Nie wyobrażaj sobie, że wsiądę z tobą do samochodu – oznajmiła.

Popatrzył na nią tak, jakby miał przed sobą uparte dziecko.

– Wolałbym, żebyś mi towarzyszyła, kiedy ich w końcu odnajdziemy – powiedział. – Powinniśmy im pokazać, że obydwoje jesteśmy zdecydowanie przeciwni temu małżeństwu.

Po moim trupie, pomyślała.

– Czy ty mnie w ogóle słuchasz? Powiedziałam przecież, że nie zamierzam się stąd ruszać. Posprzątam tu trochę i pewnie przenocuję.

– Bez elektryczności?

No tak, kompletnie zapomniała o tej drobnej niedogodności…

– Poradzę sobie – oświadczyła. – Rozpalę ogień w kominku, to mi wystarczy. Ostatecznie to tylko jedna noc.

Nadal obserwował ją z wyraźnym zainteresowaniem.

– A co z tym twoim lękiem przed pająkami?

Jakże by inaczej, musiał jej przypomnieć o tej krępującej fobii z okresu dzieciństwa. To było w jego stylu, jak najbardziej. Ale przecież nie miała się czego wstydzić, wręcz odwrotnie, powinna być dumna, że udało jej się zapanować nad tym lękiem. Sporo to kosztowało, rzecz jasna – dwadzieścia osiem sesji z terapeutą, za które zapłaciła więcej niż za samochód. Cały pakiet obejmował trzydzieści spotkań, ale na ostatnie dwa zabrakło jej pieniędzy, najzwyczajniej w świecie. Dochody zatrudnionej w bibliotece archiwistki nie były astronomiczne.

– Przeszłam terapię i pająki nie robią teraz na mnie najmniejszego wrażenia.

– Naprawdę?

– Tak, naprawdę. Pozbyłam się lęku pod wpływem hipnozy. Mogę mówić o pająkach, patrzeć na ich zdjęcia, nawet je rysować.

– Więc gdybyś się nagle odwróciła i zobaczyła wielkiego pająka wiszącego na nitce za twoimi plecami, nie zaczęłabyś krzyczeć na całe gardło i nie rzuciłabyś się w moje ramiona?

Powiedziała sobie, że nie odwróci się, choćby nie wiadomo co. Znała odpowiednie techniki i nie wzdragała się z obrzydzeniem na widok pajęczyn, skądże, potrafiła nawet dostrzec ich dziwną urodę. Przypominały koronki, czy coś takiego…

Nie zamierzała ulec absolutnie żenującemu atakowi paniki, o nie. Przeszła terapię, prawda? I powinna po prostu uśmiechnąć się na widok pająka, bo tak się zachowują rozsądni ludzie, czyż nie?

Serce biło jej coraz szybciej i szybciej. Oddychaj, oddychaj, powtarzała sobie. Nie panikuj, w żadnym razie.

A jeżeli pająk naprawdę tam jest, gdzieś nad nią, i zaraz wyląduje na jej głowie? Pobiegnie w dół po jej plecach? Audrey zadrżała i postąpiła krok w stronę Luciena.

– Żartujesz, tak? – wykrztusiła.

– Odwróć się i sprawdź.

Nie chciała się odwracać, nie chciała zobaczyć tego pająka, wystarczało jej, że patrzy na Luciena, najzupełniej. Był tak blisko, że wyraźnie czuła zapach jego wody po goleniu, jakiś cytrusowo-drzewny aromat, bardzo pociągający. Widziała czarne kropki zarostu na skórze wokół jego ust…

Wzięła głęboki oddech, odwróciła się powoli i ujrzała pająka kołyszącego się na nitce parę centymetrów od jej twarzy, dosłownie.

Był duży.

Ogromny.

Chyba genetycznie modyfikowany, jak jakieś echo z epoki dinozaurów.

Wydała przenikliwy okrzyk i gwałtownie odwróciła się do Luciena, obejmując go w pasie i wtulając twarz w jego kaszmirowy sweter.

– Wyrzuć go stąd!

Dłonie Luciena spoczęły na jej ramionach.

– Nic ci nie zrobi – powiedział. – Pewnie bardziej boi się ciebie niż ty jego.

Przywarła do niego mocniej, zaciskając powieki. Drżała na całym ciele.

– Niech się boi – wymamrotała. – Poradź mu, żeby zafundował sobie terapię.

Poczuła wibracje jego śmiechu pod policzkiem i pośpiesznie uniosła głowę.

– O, mój Boże… – wyszeptała z takim nabożeństwem, jakby nieoczekiwanie stała się świadkiem wiekopomnego wydarzenia. – Uśmiechasz się… Naprawdę się uśmiechasz…

Jego oczy zabłysły i zatrzymały się na jej wargach, jakby przyciągała je tam siła, nad którą nie miał kontroli. Przez głowę Audrey przemknęła myśl, że nigdy nie była tak blisko mężczyzny. Czuła delikatną presję jego palców na swoich ramionach, ciepły, zmysłowy dotyk.

Minęła długa chwila, zanim oderwał wzrok od jej twarzy i uwolnił się z jej ramion.

– Zajmę się tym pająkiem – rzekł. – Zaczekaj w kuchni.

Audrey przygryzła dolną wargę.

– Nie chcesz go chyba zabić?

– Taki był plan. Masz jakąś inną propozycję? Powinienem zabrać go ze sobą do domu i karmić go muchami podawanymi na otwartej dłoni?

Zerknęła na pająka i zadrżała.

– Może ma dzieci? Nie powinniśmy być tak okrutni…

Lucien potrząsnął głową z takim wyrazem twarzy, jakby próbował się ocknąć ze złego snu.

– W porządku, w takim razie usunę go w sposób jak najbardziej humanitarny.

Wziął leżącą na półce starą kartkę z urodzinowymi życzeniami, szklankę z kredensu i spojrzał na Audrey spod uniesionych brwi.

– Na pewno chcesz na to patrzeć?

Audrey roztarła pokryte gęsią skórką ramiona.

– Dobrze mi zrobi taka dodatkowa forma terapii.

– Może i tak. – Lucien wzruszył ramionami i zbliżył się do pająka ze szklanką i kartką.

Audrey zasłoniła twarz dłońmi, obserwując sytuację spomiędzy palców. Lucien wsunął kartonik pod pająka i przykrył go szklanką.

– Proszę bardzo, jeden schwytany pająk, żywy.

Podszedł do drzwi, otworzył je i pobiegł w kierunku ogrodowej szopy. Uwolnił pająka w suchym, osłoniętym dachem miejscu i wrócił, ociekając wodą. Audrey podała mu ręcznik, który zabrała z łazienki na parterze.

Energicznie wytarł mokre włosy i odgarnął je do tyłu.

– Nic nie wskazuje na to, by ta burza miała szybko minąć – zauważył.

Podobnie jak burza, która szaleje we mnie, pomyślała.

Co takiego miał w sobie Lucien? Żaden inny mężczyzna nie budził w niej tak nieopanowanych emocji. Nie snuła fantazji na temat innych mężczyzn, nie wpatrywała się w nich jak zahipnotyzowana i nie zastanawiała się, jak smakowałyby ich pocałunki. Nie umierała z pragnienia, by poczuć ich dłonie na swoim ciele.

A jednak Lucien zawsze wywoływał w niej takie reakcje… Był jedynym facetem, który ją pociągał. Nie była w stanie przejść obok niego, nie czując płomiennego pragnienia, by go dotknąć. Nie była w stanie spojrzeć na niego, nie czując pożądania.

Co się z nią działo?

Nie darzyła go sympatią – był zbyt sztywny i oficjalny, rzadko się uśmiechał. Uważał ją za głupią i nieodpowiedzialną, tak samo jak jej matkę. Oczywiście tamte dwa epizody, kiedy to mocno wstawiona próbowała go pocałować, raczej nie przyczyniły się do zmiany jego opinii na jej temat, lecz akurat na to nie miała żadnego wpływu.

Kiedy Sibella pierwszy raz wyszła za ojca Luciena, Audrey miała osiemnaście lat i dwa kieliszki szampana, no, może trzy lub cztery, pomogły jej pogodzić się z torturą, jaką był widok matki poślubiającej kolejnego najzupełniej nieodpowiedniego mężczyznę. Nie było to łatwe, bo przecież to właśnie ona musiała pomagać matce podnosić się, gdy związek kończył się bolesnym i, oczywiście, publicznym rozstaniem.

Tak czy inaczej, naprawdę nie miała pojęcia, dlaczego nie potrafi stłumić pożądania, jakie budził w niej ten człowiek.

Piorun uderzył tak blisko, że cały domek zadygotał. Audrey wzdrygnęła się.

– Mało brakowało – mruknęła.

Lucien spojrzał na nią.

– Boisz się burzy?

– Nie, wręcz przeciwnie. Uwielbiam obserwować stąd burzowe niebo.

Odsunął zasłonę z jednej strony.

– Gdzie zaparkowałaś? Nie zauważyłem twojego samochodu.

– Pod największym dębem – odparła. – Zależało mi, żeby był jak najmniej widoczny, bo przecież paparazzi mogli trafić tu za mną.

– Ktoś cię śledził?

– Nie, ale na podjeździe były świeże ślady opon. Myślałam, że mama i Harlan pojechali gdzieś na krótko, lecz najwyraźniej w ogóle ich tu nie było.

– Może to ślady opon kogoś, kto zajmuje się domem, co?

Audrey uniosła brwi.

– Czy ten dom wygląda na taki, którym ktoś się niedawno zajmował? – spytała.

– Słuszna uwaga.

Oślepiająca błyskawica rozdarła niebo. Gruchnął grzmot, a parę sekund później rozległ się donośny trzask łamiącego się drzewa i łomot walących się na metal gałęzi.

– Pod którym drzewem zostawiłaś samochód? – odezwał się Lucien.

Audrey rozpaczliwym gestem złapała się za głowę.

– Nie! Nie, nie, nieeee!

Tytuł oryginału: Tycoon’s Forbidden Cinderella

Pierwsze wydanie: Harlequin Mills & Boon Limited, 2018

Redaktor serii: Marzena Cieśla

Opracowanie redakcyjne: Marzena Cieśla

© 2018 by Melanie Milburne

© for the Polish edition by HarperCollins Polska sp. z o.o., Warszawa 2020

Wydanie niniejsze zostało opublikowane na licencji Harlequin Books S.A.

Wszystkie prawa zastrzeżone, łącznie z prawem reprodukcji części lub całości dzieła w jakiejkolwiek formie.

Wszystkie postacie w tej książce są fikcyjne. Jakiekolwiek podobieństwo do osób rzeczywistych – żywych i umarłych – jest całkowicie przypadkowe.

Harlequin i Harlequin Światowe Życie są zastrzeżonymi znakami należącymi do Harlequin Enterprises Limited i zostały użyte na jego licencji.

HarperCollins Polska jest zastrzeżonym znakiem należącym do HarperCollins Publishers, LLC. Nazwa i znak nie mogą być wykorzystane bez zgody właściciela.

Ilustracja na okładce wykorzystana za zgodą Harlequin Books S.A. Wszystkie prawa zastrzeżone.

HarperCollins Polska sp. z o.o.

02-516 Warszawa, ul. Starościńska 1B lokal 24-25

www.harpercollins.pl

ISBN 9788327647412