Miłość w czasach pandemii - Dominika Szostak - ebook

Miłość w czasach pandemii ebook

Dominika Szostak

0,0

Opis

Dominika Szostak, przedstawia historię swojej siostry Moniki, której pandemiczne służby zniszczyły nie tylko zdrowie, ale również przyczyniły się do rozpadu więzi rodzinnych i koleżeńskich. Monika – kobieta o wysokiej reputacji społecznej, która przez długie lata pracowała przy resocjalizacji skazanych, nie zdawała sobie sprawy, że największą życiową traumę przeżyje w… szpitalu.

Faszerowanie psychotropami, zastosowanie przymusu bezpośredniego, codzienne łamanie psychiki… Pacjentka z zapaleniem płuc została poddana „leczeniu”, które doprowadzić ją mogło do śmierci...

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 107

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Projekt okładki i stron tytułowych:

Arkadiusz Siejda

Okładka: grafika z rzeźbą Wenus z Arles (Luwr)

Opracowanie redakcyjne i korekty:

Bonnie&Clyde

Skład, łamanie:

Arkadiusz Siejda

Przygotowanie wydania elektronicznego:

Rafał S. Puka

www.rafalspuka.pl

© Copyright by Dominika Szostak, 2023

© Copyright by Arkadiusz Siejda, 2023

Wszelkie prawa zastrzeżone. Rozpowszechnianie i kopiowianie całości lub części publikacji bez pisemnej zgody wydawcy ZABRONIONE

ISBN 978-83-962307-6-8

Wydawca:

Wydawca Arkadiusz Siejda

19-314 Kalinowo, ul. Sportowa 1/2

www.arkadiuszsiejda.pl

Śmierć nie jest największą stratą w życiu. Największą stratą w życiu jest to, co umiera w nas, gdy żyjemy.

– Norman Cousins

NOTA OD AUTORKI

Dlaczego powstała ta książka?

Ponieważ po tym wszystkim nikt nie chciał ze mną rozmawiać. Albo wszyscy chowali głowy w piasek, albo szybko zmie-niali temat.

Do rozpaczy doprowadzał mnie tekst: A nie możesz o tym zapomnieć?

Jak to łatwo powiedzieć. A przeżył ktoś taką matnię? A próbował ktoś to sobie chociaż wyobrazić ? Za trudne, prawda?

A mnie przez długi czas budziły nocne koszmary. Nawet nie pamiętam, co mi się śniło, ale budziłam się jak rażona prądem, jakby opuszki palców u rąk chciały mi eksplodować. Zapewniam Was, że nie jest to przyjemne uczucie.

Starałam się zrozumieć tych ludzi, którzy mają teraz poczucie winy wobec mnie.

I nawet jest mi ich trochę szkoda, trochę im współczuję. Poczucie winy to też zapewne nic przyjemnego. Pewne rzeczy jednak wymagają wyjaśnienia, nie zamiata się poważnych rzeczy pod dywan. Zniszczono życie mnie i całej mojej rodzinie.

Pod tym względem z uznaniem myślę o byłym dyrektorze szpitala, który miał odwagę spojrzeć mi w oczy i rozmawiać o tym wszystkim w najmniejszych szczegółach. Nie dziwię się, że zrezygnował z funkcji przed końcem kadencji, skoro ostatnimi czasy 80% finansów idzie na wynagrodzenia dla pracowników, a niewielka reszta na leczenie pacjentów.

Wybaczam nawet panu „specjaliście od pasów”, który ma wyrzuty sumienia, że tak się stało i obiecał członkom rodziny dozgonną, nieodpłatną pomoc.

Nigdy już nie będzie tak jak było, ale… życie toczy się dalej.

Ostatnio odwiedziła mnie jedna z lekarek (ta, która pierwszego dnia przyszła mnie namówić na test) – też źle się z tym czuje i po półtora roku przyjechała sprawdzić, czy dobrze funkcjonuję.

Miałam już wtedy swoją książkę, więc podarowałam jej z autografem.

A gdzie jest lekarz Mireczkiem w książce zwany? Ten, który spędził w naszym domu 15 lat – tak jakby był członkiem rodziny?

O lekarce prowadzącej wspominać nie będę. To musi być jakaś nieszczęśliwa kobieta. Szczęśliwi ludzie nie krzywdzą innych.

Mireczek zaś schował głowę w piasek, bo zaczęłam zadawać zbyt trudne pytania? Przecież nie mam w domu broni, ani strzykawek z psychotropami…

Chciałam zadać kilka prostych pytań:

Dlaczego znalazłam się na tym oddziale? Przecież miałam jechać do szpitala tylko „po odrobinę tlenu”. Przecież dokładnie tymi samymi lekami i w tych samych dawkach byłam leczona od tygodnia w domu.

Czy kładzie się kogoś na kardiologii bez stwierdzonej choroby serca, na urologii bez stwierdzonej choroby nerek… ale na covidowym można, prawda? A potem to już musi być wynik dodatni, chociaż rodzina w domu ma minus.

Dlaczego rodzina była okłamywana, że mam zajęte całe płuca, a jak wynika z pełnej dokumentacji, moje zapalenie płuc było UMIARKOWANE. No, inaczej nie mogłabym mieć tak doskonałych wyników badań. Gdybym nie wszczęła walki – to nawet własnej rodzinie nie mogłabym udokumentować, że 8 grudnia 2021 roku byłam w bardzo dobrej kondycji. Inaczej nie żądałabym wypisu. Człowiek chory boi się wrócić do domu, ponieważ obawia się, że sobie nie poradzi. Gdybym czuła się źle – nie miałabym siły na dyskusje.

Dlaczego sugerowano rodzinie, by do mnie nie dzwoniła, bo będę wołała do domu? Ale ja po dwóch dniach spędzonych w szpitalu (po otrzymaniu tlenu) czułam się doskonale i miałam doskonałe wyniki. Wszystkie.

Stan płuc pogorszył się dopiero wtedy, gdy leżałam przez dobę przywiązana pasami do łóżka, na wznak, bez możliwości wykonania jakiegokolwiek ruchu, faszerowana psychotropami… Nawet nie wiem, czy wspaniali lekarze konsultowali się między sobą, bowiem każdy zdiagnozował inną chorobę (psychiczną oczywiście) i inne leki ordynował. W ten sposób dostałam pięć różnych psychotropów…

Gdyby nie to, że mam zdrowy organizm (zawsze unikałam pochopnego zażywania leków), to kto wie, jakby to się dla mnie skończyło?

Przez takie „leczenie” zrujnowano całe moje dotychczasowe życie, popsuto relacje w rodzinie, która do tej pory uchodziła za wspaniałą. Nawet dom popada w ruinę, ponieważ nie ma kto się nim zająć.

Teraz staram się nadrobić dwa lata życia stracone przez służbę zdrowia.

Najpierw dopisanie covid do aktu zgonu mojej mamy, która umarła poparzona po wybuchu gazu, spowodowało, że podczas świąt wielkanocnych przeżywałam straszne chwile, bo nie można jej było pochować przez taki durny wpis. Potem zepsute ko-lejne święta przez to, że zupełnie niepotrzebnie znalazłam się w szpitalu. Kolejny rok stracony na walkę o sprawiedliwość.

Na szczęście Rzecznik Praw Pacjenta uznał moje racje i otrzymałam jakieś tam zadośćuczynienie. Nie kwota była istotna, lecz ważny był dla mnie efekt. Gdybym nie walczyła, to na-wet własnej rodzinie nie udowodniłabym, że przetrzymywano mnie w szpitalu wbrew wszelkim zasadom. Ale nawet czytając sam „wypis”, można wyciągnąć odpowiednie wnioski.

Mam teraz w domu pełną dokumentację. To wszystko, co opisałam ma w niej odzwierciedlenie.

Droga SŁUŻBO ZDROWIA tak się nie postępuje… Jak sama nazwa mówi, powinniście służyć ludziom pomocą, a nie niszczyć im życie.

Jak się zapewne domyślacie Dominika Szostak i jej siostra Monika są postaciami fikcyjnymi. Celowo stworzyłam taką fa-bułę, aby łatwiej było mi to wszystko opisać. Nie dałabym rady opisywać tego w pierwszej osobie, bo poległabym z rozpaczy. Starałam się pisać tak, jakby dotyczyło to nie mnie, ale zupełnie innej osoby. Tak było łatwiej…

Napisałam ten tekst dla rodziny i dla przyjaciół – lekarzy, żeby postarali się, zrozumieć co mi zrobili.

Nie wiedziałam, że znajdzie się wspaniały człowiek, który zechce ten smutny tekst wydać w postaci książki i że stworzy tak wymowną, ale mimo wszystko piękną okładkę. Że będzie mnie podtrzymywał na duchu jak nikt inny.

To dało mi siłę. Inaczej do dziś umierałabym z rozpaczy...

Każdy stara się żyć, każdy stara się być w tym życiu szczęśliwy. Przypisywanie pacjentom „skłonności suicydalnych” jest zwykłą bezczelnością. Niestety nie ma wytłumaczenia na wasze paskudne postępowanie.

Może dla niektórych ludzi ten termin jest obcy, ale ja mam za sobą dwa lata filologii francuskiej i słowo „suicide” jest mi znane.

To wielkie nadużycie wobec wielu pacjentów, ponieważ taka sytuacja nie dotyczyła tylko mnie. Znam już kilka osób, które przeżyły to samo. Nie jest to odosobniony przypadek.

Jestem głosem wielu ludzi. To nie ja wydaję złą opinię służbie zdrowia. To lekarze postępujący w tak podły sposób podrywają opinię całemu środowisku.

Niestety nie wszystkich stać na magiczne słowo: „PRZEPRASZAM”.

K. Ś.

05/09/2023

MIŁOŚĆ W CZASACH PANDEMII

Każda kobieta chciałaby być szczęśliwa, mieć oparcie w najbliższych, w każdej chwili móc liczyć na ich pomoc. Jak bardzo można się zawieść po latach pozornie szczęśliwego małżeństwa... Rozczarowania otwierają oczy i zamykają serce… niestety.

Byłoby jednak zupełnie inaczej, gdyby nie tak zwana pandemia...

Kobieta musi mieć dwie cechy: klasę i bajeczny urok – tak kiedyś powiedziała Coco Chanel{1}. Monika miała wszystko: urodę, zdrowie, wykształcenie, dobrą pracę, oraz udaną rodzinę – taką jak sobie zaplanowała w swoim niezbyt szczęśliwym dzieciństwie. Była zawsze dumną kobietą i odbierano ją jako w czepku urodzoną. Taką, co to jej się włosy same układają i życie przy okazji. Ze swoich dziecięcych planów właściwie zrealizowała wszystko.

Nie miała łatwo, jej rodzice bowiem byli prostymi ludźmi, nie rozumieli co to studia, nie rozumieli jej dążeń ani aspiracji. Ona natomiast krok po kroczku budowała swoje życie.

Najpierw zdobyła wykształcenie, pracę dającą prestiż i pieniądze. Następnie mąż, syneczek i córeczka. Dom z ogrodem i z kominkiem oczywiście, a potem pieseczek i koteczka. Kiedy to wszystko osiągnęła, zakończyła pracę listem gratulacyjnym z Ministerstwa Sprawiedliwości. Przechodząc na zasłużoną emeryturę, postanowiła realizować swoje najskrytsze marzenia i nie zdawała sobie sprawy, że niebawem wszystko runie…

Bo raz zachorowała? Bo jej mąż Rafał zamiast energicznej i poruszającej się tańczącym krokiem kobiety ujrzał kobietę słabiutką, kaszlącą, nieszczęśliwą? Teraz z perspektywy czasu myśli nawet, że bardziej była nieszczęśliwa niż chora, bo nie przywykła do takiego trybu życia i chciała jak najszybciej wyzdrowieć... Cieszyło ją nawet, jak mąż się nią opiekował, lecz nie przewidziała późniejszych konsekwencji. Być może powinna...

Zachorowała, tak jak co roku o tej porze, ale wcześniej zawsze brała sobie sama coś z apteczki, nie informując nikogo. Przecież miała w niej Amantix{2}. W lek ten zaopatrzyła się zaraz po informacjach na Facebooku z przychodni „OPTIMA” w Przemyślu. Doktor Bodnar{3} skutecznie leczył ludzi amantadyną. Jej synowa była farmaceutką, miała wielu znajomych lekarzy. Zdobycie więc jakiegokolwiek leku nie stanowiło dla niej żadnego problemu.

Monika miała poczucie bezpieczeństwa, albowiem wielu przedstawicieli tego zawodu bawiło się u niej na kolorowych, tematycznych imprezach. Sama również bywała na balach u znajomych prawników i lekarzy. Śmiała się zawsze, że na każdej z imprez musi być zawsze jakiś lekarz i koniecznie stomatolog, ponieważ takie zabawy bywają bardzo mocne i czasem zdarzają się urazy. Posiada z nich mnóstwo pamiątkowych zdjęć, bo fotografia od zawsze była jedną z jej pasji.

Kiedy jednak zachorowała, jej życie stało się po prostu koszmarem. Od tego momentu minął już ponad rok, lecz nie minęła trauma.

Pomaleńku Monika wraca do życia. Zaczęła słuchać muzyki, zaczynając od Magdy Umer – taki klimat. Szczególnie wpadła jej w ucho piosenka „Strój” z poetyckim tekstem Leśmiana: Miała w sadzie strój bogaty, malowany w różne kwiaty, a potem: I nie było nikogo, kto by jej nie ograbił. Posłuchaj w wolnej chwili, Drogi Czytelniku…

Nadszedł czas, w którym życie człowieka zmieniło się w piekło. Tak, bo kobieta to też człowiek! I tu powinnam zacytować Pilcha, że kobieta ponadto: to jest człowiek miły w dotyku{4}. Kobieta nie jest niczyją własnością!

Wszystko zaczęło się tak:

Córka Moniki – Kasia wyjechała do Krakowa. Tam w Centralnej Szkole Sądownictwa już trzeci rok robiła aplikację sędziowską. Przygotowywała się do egzaminu sędziowskiego, który miał odbyć się wiosną. Zazwyczaj młodzi prawnicy sypiali w tzw. Domu Aplikanta, ale od pewnego czasu wolno tam było mieszkać wyłącznie osobom zaszczepionym. Na tydzień zjazdu Kasia wraz z dwiema koleżankami znalazły sobie więc mieszkanko w centrum Krakowa. Cieszyły się, z ładnego lokum w nowym budynku i z tego, że każda z nich będzie miała osobną sypialnię. Okazało się jednak, że to lokal w jakimś nieogrzewanym biurowcu. Kasia przez cały tydzień wydzwaniała do rodziców, była chora. Kupiła sobie leki i codziennie opowiadała, jak bardzo się męczy na zajęciach. Kicha, kaszle, gorączkuje…

W drodze powrotnej zaraził się od niej Rafał. Też co roku o tej porze chorował i nikt z tego nie robił tragedii. Monika natomiast opiekowała się nimi, gotowała zupki i biegała między dwoma domami, bo Kasia mieszkała na sąsiedniej ulicy.

Któregoś dnia Monika zasłabła rano przy komputerze, potem zaczęła mieć duszności. Rafał, który czuł się już lepiej, troskliwie opiekował się żoną. Pomagali sobie wzajemnie. Rosołki, ciepła herbatka. Monice było miło, widząc i czując troskliwość męża.

Zupełnie zapomniała o amantadynie i pozwoliła się leczyć jak to w pandemii za pomocą teleporad. Nie badał jej żaden lekarz, nawet z nią nie rozmawiał. Zaprzyjaźniony lekarz Mirek kazał Monikę odwieźć do szpitala, stwierdzając poważne zapalenie płuc na podstawie tego, co opowiadał mu jej mąż, a on od zawsze miał skłonności do przesadzania. Rafałek biegał z pulsoksymetrem tak często, jak się dało. Tak bardzo wczuł się w rolę. Monikę denerwowało to wszystko, ale dla świętego spokoju wkładała palec w to urządzenie.

W poniedziałek rano 6 grudnia 2021 roku zadzwonił po karetkę, ponieważ saturacja spadła jej rzekomo poniżej 90%. Monika do dziś nie może zrozumieć, jak to wszystko mogło się wydarzyć. Była słaba, owszem, chyba jak każdy chorujący człowiek. Nie miała za złe mężowi, że zadzwonił po pogotowie. Mógł się przecież przestraszyć, ale to, co się stało później…

Jak żyć teraz pod jednym dachem z takim człowiekiem? To co zrobiła służba zdrowia to raz, ale że tak można się zawieść na najbliższych? Z drugiej strony, jakim prawem służba zdrowia może niszczyć ludzkie życie? Te pytania już będą towarzyszyły Monice do końca jej dni. Mimo że upłynął ponad rok, jej rozpacz trwa nadal. To żadna satysfakcja udowodnić wszystkim swoje racje. Nie pomogło jej też finansowe zadośćuczynienie. Niektóre traumy nie mijają nigdy…

Wiedziała to po swoim ojcu, który po trzech latach spędzonych w niewoli radzieckiej i przebytym szlaku w Armii Andersa, do końca życia żył okropną przeszłością. Był twardy – to po nim Monika ma swoją siłę – ale słysząc „Czerwone maki na Monte Cassino”, zawsze płakał…

Myślę, że można zapomnieć konsekwencje wypadku – takie już w jej życiu miały miejsce – można z czasem pogodzić się z odejściem bliskiej osoby – to też niedawno musiała przeżyć. Można nawet wybaczyć błąd w sztuce medycznej, kiedy lekarze starali się, ale nie wyszło… Nie można zaś zapomnieć CHAMSTWA, PODŁOŚCI I UPOKARZANIA CZŁOWIEKA! NIGDY!!!!

To, co spotkało ją w szpitalu po prostu woła o pomstę do nieba. Wcześniej Monika pokazywała Rafałowi filmy i to dość znanych dziennikarzy o tym, co dzieje się w szpitalach na sztucznie utworzonych tzw. oddziałach covidowych. Trudno w to uwierzyć, dopóki nie spotka to Waszych najbliższych albo Was samych.

– Ty draniu, ty oszuście, ty podły człowieku!

Tak zaczyna się teraz każdy poranek w ich domu.

– Jak mogłeś mi to zrobić? Wiesz, że uszkodzić człowieka to gorzej niż go zabić?

Monika do tej pory nie może wykrzyczeć swojego bólu i rozpaczy.

– Przecież tego nie chciałem. Ja bałem się, że mi umrzesz. Ratowałem ci życie!

– Życie mi ratowałeś!? Nie dzwoniąc do szpitala, nie pytając, jak się czuję? Jeżeli byłam taka umierająca, to może chciałam się pożegnać?

Monika do dziś wykrzykuje, że takiego prezentu mikołajkowego nic nie przebije. Mąż wysłał ją do SPA – czyli Szpitala Psychiatrii Alternatywnej akurat w Mikołajki 6 grudnia 2021 roku.

Kiedy przyjechała karetka, Monika była zadbana: wykąpana, umalowana – nie miała jedynie siły wymodelować sobie włosów. Miała zadbane paznokcie, które pomalowała białym perłowym lakierem dnia poprzedniego – posiadała własne piękne paznokcie, nie żadne tipsy. Zawsze sama dbała o swoją urodę, nie lubiła bowiem być dotykana, a czas, który miałaby spędzić u fryzjera czy u kosmetyczki wolała poświęcać na czytanie książek.

Weszło do domu dwóch ratowników – w kombinezonach oczywiście. Jeden z nich zbadał ją i stwierdził, że są jakieś szmery w płucach. Powiedział, że skoro ma duszności, trzeba natychmiast dotlenić organizm. Posiadali nawet butlę tlenową ze sobą. Szkoda, że nikomu nie przyszło do głowy w tym momencie, żeby użyć tego tlenu i dać sobie spokój ze szpitalem.

Rafał pozwolił sobie zrobić test – miał wynik ujemny. Chyba tym gestem chciał do tego zachęcić Monikę. Może szkoda, że wtedy tego nie zrobiła. Przecież teraz już chyba powszechnie wiadomo, że poza szpitalem ludzie miewają minus, ale jak już ktoś do niego trafi, to już na pewno testy wykażą covid. Monika tkwiła w postanowieniu, że testu nigdy nie wykona. Wystarczająco dużo czytała na ten temat.

Test PCR{5} wynalazł Kary Mullis{6}, nawet dostał za to Nobla. Jakoś tak zmarło mu się przypadkiem chyba trzy miesiące przed „pandemią”. Nie może teraz wytłumaczyć, do czego w istocie test miał służyć. Gdyby wiedział, do czego został wykorzystany, pewnie przewracałby się w grobie biedaczek…

Monika na test się nie zgodziła. Ratownicy byli mili, długo czekali na jej decyzję w sprawie przewiezienia do szpitala. Trwało to ok. 40 minut. W końcu wyraziła zgodę. Po pierwsze nie chciała, żeby karetka stała dłużej pod jej domem a po drugie – któż nie chciałby sobie poprawić komfortu oddychania? Dziś wie, że wystarczyło sobie powietrzem na tarasie pooddychać…

Rafał w tym czasie spakował żonie rzeczy do torby. I tu zaczął się jej koszmar…

Tlen w karetce pomógł jej na tyle, że na wstępie miała już saturację 94%. Ambulans podwiózł ją pod główny budynek szpitala. Wyszedł Mireczek – lekarz, przyjaciel rodziny. Szukał dla Moniki miejsca. Kilka razy wchodził i wychodził, po czym rozkładał ręce, a Monika siedziała i marzła w otwartej karetce. Wcześniej mąż nie pozwolił jej nawet w palcie wyjść na taras. Lepiej jednak, żeby go nie było w czasie choroby – miałaby święty spokój i uniknęłaby późniejszych wydarzeń.

W końcu Mirek kazał ją zawieźć do innego budynku, gdzie znajdował się oddział zakaźny i specjalnie utworzony oddział covidowy.

Monice przypomniała się wtedy rozmowa telefoniczna dyrektora szpitala z wyższymi władzami, której świadkiem była u siebie w domu. Mimo że robiła letnie dekoracje na tarasie, słyszała, jak wyprowadzony z równowagi dyrektor krzyczał do telefonu, że zrobił już 100 miejsc covidowych i nie zamierza przekształcić całego szpitala na jednoimienny. Inne oddziały też przecież musiały funkcjonować. Myślała wtedy o nim z uznaniem.

Monika nie trafiła do pierwszego lepszego szpitala, tylko takiego, w którym pracowali jej przyjaciele i znajomi.

Tlen w karetce był odpowiedni, na sali natomiast podłączono jej ciekły. Lało się z tej maseczki jak z cebra. Piżamę, którą włożyła, miała mokrą do pasa, a nie miała się w co przebrać.

Zanim podłączono tlen, siedziała zagubiona na łóżku. Pamięta jeszcze rozmowę telefoniczną z koleżanką z pracy, która dowiedziała się o jej chorobie od Rafała. Potem przyszła Ala, koleżanka pracująca na oddziale chirurgii dziecięcej. Była to pierwsza osoba bez kombinezonu. Bardzo długo nakłaniała Monikę na zrobienie testu. Ponaglała ją, tłumacząc, że nie może przebywać na tym oddziale. Obiecała, że jak wyjdzie wynik negatywny, nie będzie musiała tu leżeć. I ona zrobi to delikatnie, albowiem inni mogą zastosować sposób bardziej inwazyjny. Przekonywanie trwało trochę czasu…

Monika zawsze była zdecydowaną kobietą. Wiedziała, czego chce, a czego sobie nie życzy. Widocznie w chwilach takiej słabości przestaje się myśleć i człowiek traci czujność. Wszystko inaczej wygląda z perspektywy czasu, a jego cofnąć się niestety nie da. Szkoda, że w życiu nie ma takich przycisków jak: PRZEWIŃ, COFNIJ, ZATRZYMAJ.

Do końca dnia właściwie nic wielkiego się nie działo. Tlen, kroplówka, jakieś makabryczne pobieranie krwi i leżenie odłogiem. W sali nie było nic oprócz dwóch łóżek, krzyża na ścianie i drzwi do łazienki, której w rzeczywistości nie było. Tak! Za drzwiami z napisem „ŁAZIENKA” była jakaś graciarnia sprzętu medycznego!

Monice na pierwszą dobę przyniesiono basen. Po raz pierwszy w życiu korzystała z czegoś takiego. Załoga tego oddziału oczywiście w kombinezonach. Noc Monika przespała dobrze, bo nigdy nie miała z tym problemów. Jeszcze jednym atutem było to, że w pomieszczeniu było naprawdę ciepło. Tak minął pierwszy dzień.

Nikt jej nie poinformował ani ustnie, ani w formie pisemnej, że na tym oddziale leży się minimum 10 dni, bo takie sobie wymyślili wewnętrzne przepisy covidowe. Myślała, że w dowolnej chwili będzie mogła opuścić szpital. Była jeszcze słaba, więc postanowiła korzystać z tlenu do woli. Nie przeczuwała też niczego złego, nawet miała poczucie bezpieczeństwa z tego względu, że zostawiono jej na sali palto i buty.

Denerwowały ją tylko ciągłe pytania, czy jest szczepiona. Ile razy można pytać? Uznała to już za celowe nękanie, choć jeszcze nie wchodziła z personelem w żadne dyskusje. Wieczorem przyniesiono jej tron – przenośną toaletę, czyli takie krzesło z dziurą. Przypominam, że mamy XXI wiek, a pacjentka była sprawna ruchowo i mogła korzystać z normalnej ubikacji.

Następnego dnia, kiedy jeszcze smacznie spała, wpadła pielęgniarka i przeprowadziła krwawą jatkę. Pobieranie krwi z żyły jeszcze było znośne, ale to kłucie po palcach... I po co? Zakrwawiona pościel, zakrwawiony szlafrok. Wszystkie te zabiegi były wykonywane w naprawdę paskudny sposób. Zaczynała odczuwać coraz większy niepokój.

Potem przyszedł miły pan z wózkiem, aby zawieźć ją na tomograf. Polecił jej włożyć palto i buty, ponieważ przetransportować ją miał do innego budynku. I tak była wożona zimową porą w tej mokrej do pasa piżamie. Zapewne praktyka ta służy pacjentom z zapaleniem płuc.

Po powrocie odwiedziła ją kolejna koleżanka, która jest ordynatorem zakaźnego. Była to kolejna osoba bez kombinezonu i bez żadnej maseczki. Powiedziała, że potrzymają ją jeszcze troszkę, ponieważ nie wiadomo czy saturacja nie spadnie jej po odstawieniu tlenu. Do końca dnia właściwie nic się nie działo.

Rafał zadzwonił dopiero po południu. Wykrzyczała mu, że jest głodna i jak ma łykać tyle tabletek na pusty żołądek? Jedzenie było tam bowiem gorzej niż paskudne – jakiś stary chleb i pół popleśniałego pomidora albo jajecznica burego koloru. Jedynie zupki mleczne rano były zjadliwe. Właściwie tyle udało jej się powiedzieć, bo przerwał rozmowę. Mąż dostarczył jedzenie przez Violę – rehabilitantkę. I niczego więcej nie chciał wysłuchać. Faktycznie ktoś jej przyniósł o zmierzchu jakieś słodkie bułki z makiem, słomkę ptysiową, butelkę wody i karton soku.

Przestawało to się Monice zupełnie podobać. Postanowiła następnego dnia zawalczyć o uwolnienie się z tego przytułku dla ubogich. Nie czuła jeszcze złości na męża, myślała, że to wszystko zależy od jej decyzji. Przekonała się potem, jak bardzo się myliła.

Rano 8 grudnia jak zwykle bladym świtem zjawiła się pielęgniarka – a podobno najlepszym lekarstwem jest sen – zmierzyła jej temperaturę, tętno, ciśnienie. Poinformowała, że wszystko jest w normie. Chyba sama była zdziwiona, że można mieć tak doskonałe wyniki. Zaczęła przygotowywać zestaw do pobierania krwi. Monika nie wyraziła na to zgody, albowiem nie widziała w tym żadnego sensu. Przyjechała tu przecież tylko po odrobinę tlenu.

– A saturacja? – zapytała Monika.

– 98%.

– To ja chcę do domu.

– No ale o tym decyduje lekarz prowadzący. Proszę czekać na lekarza.

A czy Monika wiedziała, kto jest lekarzem prowadzącym? Czy z perspektywy łóżka, leżąc pod kroplówką i z maseczką tlenową, można przeczytać kto, jaką tam pełni funkcję? Nikt się nigdy nie przedstawiał, nikt jej o niczym nie informował, a ona nie drążyła tematu, myśląc, że czuwają nad nią ci, co powinni.

Ze spokojem czekała. Upłynęło sporo czasu, a że od południa była już faszerowana psychotropami, to nawet tej rozmowy nie pamiętała. O podawanym jej Relanium{7} wyczytała dopiero z pełnej dokumentacji medycznej. Jedna dawka nie poskutkowała, dostała następną – oczywiście bez informowania jej o tym.

Po południu z pewnością spała, ponieważ potem przypomina sobie tylko to, co działo się o zmierzchu. Jakby przez mgłę widziała trzy stojące nad nią kombinezony. Pamiętała, jak dwie osoby zapchały ją z łóżkiem na inną salę. Było tam duszno i smrodliwie. O dziwo węchu w tej chorobie nie straciła. Leżała tam jakaś kobieta, ale nie zamieniła z nią nawet słowa, ponieważ cały czas odbierała telefony od rodziny. I tu kolejna refleksja, przykra refleksja: Czemu do mnie nie dzwonią?

Na tej sali pozbawiono ją tlenu i kazano dotleniać się mroźnym powietrzem przez takie małe okienko. Gdyby było większe, to skorzystałaby z niego jak pewien pacjent podobnego oddziału w Poznaniu. Zapytała pielęgniarkę, dlaczego ją przewieziono. Dowiedziała się, że tamta sala, na której wcześniej leżała, służyła im jako izba przyjęć i właśnie badają jakiegoś pacjenta.

Wreszcie pojawił się Mireczek, bez żadnego kombinezonu i maseczki. Monika błagała go, by ją stamtąd zabrał. Postał, popatrzył i poszedł. Za chwilę przyszedł kolejny gość, a był nim ksiądz w kombinezonie roznoszący opłatki, które znajdowały się w wymiętolonych woreczkach foliowych. Monika nie lubiła ani kościoła, ani religii a tego opłatka byle jak zapakowanego po prostu by się brzydziła. Była coraz bardziej wściekła.

Potem przyszedł następny lekarz ubrany w granatowy mundurek i pozbawiony specjalnych zabezpieczeń covidowych, chroniących przed najgroźniejszym wirusem na świecie. Nie przedstawił jej się i był wyraźnie nabuzowany, a to, co zaszło, trudno nazwać rozmową. Monika najpierw prosiła o wypis, potem go zażądała. Tłumaczyła się, że mąż jest chory i nie przyjedzie po nią, ale ona może sobie zamówić taksówkę. Zrozpaczona i wściekła wykrzyczała, że dziękuje za takie leczenie i woli nawet iść pieszo do domu niż zostać tu choćby minutę dłużej. Nie pamięta, jak mówiła, że ze złości podpali ten szpital – w sumie mogło tak być – a po drodze do domu ma cmentarz i woli tam sobie przycupnąć w kąciku i umrzeć niż znosić dłużej takie traktowanie. Tego pana postanowiła sobie zapamiętać, bo widziała go w pełnej krasie. Już wtedy wiedziała, że rozliczy się z tymi ludźmi.

Czy to jest służba zdrowia, która powinna pomagać ludziom? Nadal nikt jej nie poinformował, że z tego oddziału nie ma wyjścia w dowolnym terminie.

Zanim zaczął się jej prawdziwy koszmar, wykonała, szukając ratunku jeszcze 10 połączeń w tym 7 telefonów do męża. Za każdym razem powtarzano: Wybierz 1, Wybierz 2. Naprzemiennie dzwoniła do syna, do córki, do koleżanki Halinki. Syn odpowiedział jej sms-em, że chce, żeby mama była zdrowa i że zadzwoni, jak już emocje opadną. Kasia odebrała i przekazała prośbę Rafałowi. Mimo wszystko nie zadzwonił. Halinka zaś stwierdziła, że przecież jest obcą osobą i nie będzie mogła z nią odjechać. Zresztą jak stamtąd wyjść bez wypisu? Przecież przy każdych drzwiach siedział tam i pilnował jakiś cerber. Po prostu matnia bez wyjścia.

Monika nie miała już żadnej rodziny, do której mogłaby zadzwonić. Rodzice nie żyją, dalsza rodzina za granicą. Wiedziała już, że to się nie uda. Postanowiła pójść spać i zawalczyć o wolność kolejnego dnia. Zażądała, tylko aby odwieziono ją na poprzednią salę, skoro nie może wyjść do domu. Nie było tam dobrych warunków, ale jakoś się tam przez te poprzednie dwa dni zadomowiła. Nie chciała leżeć w dusznej sali z obcą kobietą. Chyba i tak by ją tam przewieziono, żeby nie mieć świadków późniejszych wydarzeń.

Wróciła więc na wcześniejszą salę. A tam… Wpadły cztery osoby w kombinezonach – prawdopodobnie były to kobiety. Nikt nie uprzedził jej, co się stanie. Chyba po to mają te kombinezony, żeby ich nie rozpoznać. Monika zupełnie się tego nie spodziewała. Nawet nie zdążyłaby ich postraszyć mężem czy dyrektorem, w tak szybkim czasie to się odbyło.

Jedna osoba brutalnie przytrzymała jej ręce, łamiąc przy tym dwa paznokcie – palca wskazującego i tego z obrączką aż do nasady. Druga agresywnie ściągała jej spodnie od piżamy, trzecia… zakładała pampersa. Wiecie, co to znaczy dla kobiety zdrowej na ciele i umyśle? Czwarta wstrzykiwała do żyły całą ampułkę jakiegoś specyfiku w takim tempie, że tego bólu nie zapomni do końca życia. Pamięta, co wtedy myślała: Prędzej umrę, niż nasikam do tego pampersa! I była to jej ostatnia myśl tego dnia.

Następny dzień okazał się o wiele, wiele gorszy, a zaczął się dla niej dopiero o zmierzchu. Obudziła się, leżąc na wznak w świetle jarzeniówek. Wcześniej przed spaniem zawsze gasiła światło, lecz tym razem nie mogła tego zrobić. Była przywiązana do łóżka szerokimi, skórzanymi pasami – a przecież zawsze wszystkich uczono, że przy zapaleniu płuc to najgorsza pozycja. Wskazane jest leżenie na boku, oklepywanie, nieprawdaż?

Próbowała poruszyć nogami i ku swojemu zdziwieniu to też okazało się niemożliwe, one także były przywiązane. Nie mogła zadzwonić po pomoc. Torebka z telefonami stała daleko na krześle przy drzwiach tej łazienki, której nie było. Przecież tam były jej dokumenty i karty kredytowe. Jakim prawem ktoś to ruszał?

Myślicie, że kłopoty z oddychaniem są straszne? Trzeba doświadczyć takiej bezradności, żeby to wszystko sobie uzmysłowić. Do szpitala pojechała po odrobinę tlenu, a teraz leżała skrępowana, zniewolona i obolała. Obudziła się bez maseczki tlenowej, a przecież nie miała jej sobie czym zdjąć. Zaczęła wołać o pomoc. Krzyczała, prosiła. Nikt jednak nie reagował, choć na korytarzu słychać było rozmowy i śmiechy. Taka to poważna pandemia, gdy personel dobrze się bawi, a ludzie dławią się niemym krzykiem, a nawet umierają pozostawieni bez jakiejkolwiek pomocy. Nikt nie zareagował na jej wołania. Krzyczała coraz głośniej, szarpała się, łóżko jeździło razem z nią, aż zupełnie opadła z sił. I nie tlenu jej brakowało, dotleniona była wystarczająco – umierała z pragnienia…

Na parapecie stały posiłki z całego dnia i dwie herbaty w takich przezroczystych plastikowych kubkach. Tego widoku nie zapomni do końca życia. Widziała herbatę, której nie mogła się napić!

Była przekonana, że to już koniec. Starała się o niczym nie myśleć, tym bardziej o rodzinie, żeby nie czuć rozpaczy. Szarpiąc się z pasami, uszkodziła sobie nadgarstki, czuła też opuchliznę w kostkach nóg. Ból był nie do zniesienia. Została pozbawiona godności i wolności, jej prawa zmiażdżono unieruchomieniem ciała pasami i stłamszeniem umysłu psychotropami. Nie wiedziała, czy nadejdzie jakakolwiek pomoc.

Umieranie jest straszne, lecz gorzej chyba czuje się tylko człowiek, który budzi się w trumnie. Drapanie w wieko musi być przerażające, a uczucie podobnej bezsilności pozostawiło w Monice bolesny ślad. Tylko wtedy szybciej się rezygnuje z walki. Chyba… Przecież nikt nie może tego porównać.

Aż tu nagle…