Miller Twardy romantyk - Kamil Szewczyk - ebook + książka

Miller Twardy romantyk ebook

Szewczyk Kamil

3,6

Opis

Opowieść o chłopaku z żyrardowskiego podwórka, który wychował się w nędzy, lecz mimo to zawalczył o swoją przyszłość i pewnego dnia został premierem.

Jeden z czołowych polskich polityków po 1989 roku, bijący rekordy poparcia we wszystkich kolejnych wyborach, nie cofnął się przed niczym. Mimo że śmierć niemal nie odebrała mu żony i zabrała ukochanego syna. Leszek Miller jednych budzi szacunek, inni za nim nie przepadają. Ale nikt nie odmówi mu woli walki. Mówią o nim najważniejsi polscy politycy ze wszystkich stron sceny politycznej, w tym także trzech prezydentów.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 151

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
3,6 (7 ocen)
2
2
1
2
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Od autora

Od autora

Jego kariera w poli­tyce to histo­ria wzlo­tów i upad­ków. Zanim na poważ­nie wkro­czył na scenę poli­tyczną, by któ­re­goś dnia stać się potęż­nym i sza­no­wa­nym (choć czę­sto nie­lu­bia­nym) gra­czem, musiał sto­czyć wiele bitew. Nie wszyst­kie były zwy­cię­skie. Ale Leszek Mil­ler to czło­wiek czynu. Wszystko, co ma, zawdzię­cza sobie, swo­jemu upo­rowi i nie­złom­no­ści. Uro­dzony faj­ter, który w życie wcho­dził z głę­boką raną, śla­dem po okrut­nym odrzu­ce­niu przez ojca. Jed­nak może wła­śnie to doświad­cze­nie spra­wiło, że jest tak twardy? Za drugą – nie mniej ważną – roman­tyczną stroną jego natury stoi naj­więk­sza miłość jego życia – matka. To ona uwa­żała, że dla jej dziecka żyrar­dow­skie podwórko to za mało.

Kochała go podwój­nie mocno, chcąc wyna­gro­dzić synowi brak ojcow­skiej miło­ści. A Leszek gotów był wal­czyć od samego początku. Tuż po uro­dze­niu – o pierw­szy oddech. Potem mie­rząc się z biedą w rodzin­nym domu. Dora­sta­jąc, toczył bitwy o prze­trwa­nie wśród podwór­ko­wych chu­li­ga­nów w robot­ni­czej dziel­nicy i tak już ubo­giego Żyrar­dowa. Wszyst­kie z tych życio­wych walk har­to­wały go na przy­szłość. Nie­mal każda potę­go­wała w nim prze­świad­cze­nie, że dzięki sile woli, ambi­cji, deter­mi­na­cji i kon­se­kwen­cji można stwo­rzyć sobie jaśniej­sze jutro. Lep­szy świat. Nawet w sza­rej codzien­no­ści PRL-u. Leszek Mil­ler nie ukrywa, że awans spo­łeczny zapew­niło mu człon­ko­stwo naj­pierw w Związku Mło­dzieży Socja­li­stycz­nej, póź­niej w Pol­skiej Zjed­no­czo­nej Par­tii Robot­ni­czej – innej drogi dla mło­dego czło­wieka, który chciał się wyrwać z nędzy, wów­czas w Pol­sce nie było. Ale Mil­ler od początku widział sze­rzej, patrzył dalej, zauwa­żał wię­cej. Taki był. I jest.

W wybo­rach po 1989 roku, w któ­rych star­to­wał Leszek Mil­ler, zagło­so­wało na niego łącz­nie pra­wie pół miliona Pola­ków. Rekord padł w 2001 roku, gdy nie­mal 150 tysięcy wybor­ców wrzu­ciło do urn kartkę z jego nazwi­skiem. SLD doszedł wtedy do wła­dzy na fali potęż­nego roz­cza­ro­wa­nia rzą­dami AWS-UW. Leszek Mil­ler zasiadł w fotelu pre­miera.

Gdy stra­cił syna, poważ­nie pomy­ślał o odej­ściu z poli­tyki. Jed­nak szybko zro­zu­miał, że taka decy­zja tylko pogor­szy stan, w któ­rym się znaj­do­wał. I nie pomoże ani jemu, ani jego żonie. Po raz kolejny pod­niósł się, otrzą­snął i ruszył do przodu. Po wielu roz­mo­wach z naj­bliż­szymi, za zgodą żony, wystar­to­wał do euro­par­la­mentu. Zdo­był man­dat. Znów triumf. Nie zre­zy­gno­wał z poli­tyki, bo nie wyobra­żał sobie sie­bie leżą­cego na kana­pie i patrzą­cego w ekran tele­wi­zora. To nie jego styl, nie ten tem­pe­ra­ment, cha­rak­ter. Kanapa ozna­cza­łaby dal­sze pogrą­ża­nie się w apa­tii, a w końcu zapewne głę­boką depre­sję. Wspól­nie z żoną zde­cy­do­wali, że życie musi się toczyć dalej. I nie żałują.

Dla mnie, trzy­dzie­sto­latka, Leszek Mil­ler był kimś w rodzaju poli­tycz­nego dino­zaura. Tym­cza­sem bar­dzo się myli­łem. Czy­tel­nicy tej bio­gra­fii też szybko się zorien­tują, że Leszek Mil­ler jesz­cze nie skoń­czył. Wręcz prze­ciw­nie: on dopiero zaczyna.

Wstęp

Wstęp

Kilka dni po samo­bój­czej śmierci Leszka Mil­lera juniora przy­cho­dzę do redak­cji „Super Expressu”, ukła­da­jąc w myślach pyta­nia do jego ojca. Tra­ge­dią byłego pre­miera i jego naj­bliż­szych żyją wszyst­kie media w Pol­sce.

Pla­nuję roz­mowę, choć wiem, że może nie ode­brać tele­fonu albo po pro­stu rzu­cić słu­chawką. Zro­zu­miał­bym. W obli­czu takiej tra­ge­dii wszystko staje się mało ważne. Bijąc się z myślami, posta­na­wiam jed­nak spró­bo­wać. Byłby to pierw­szy wywiad po śmierci jego syna. Dzwo­nię. Sły­szę tylko sygnał. Nikt nie odbiera. Trudno, myślę. Chcę już prze­rwać połą­cze­nie, gdy w słu­chawce odzywa się głos. Zimny, poważny, jesz­cze niż­szy niż zwy­kle. Gryzę się w język i nie mówię „dzień dobry”.

Po zło­że­niu kon­do­len­cji tak deli­kat­nie, jak tylko umiem, zadaję pyta­nie Lesz­kowi Mil­le­rowi, czy zechciałby wspo­mnieć syna. Zga­dza się, choć czuję, że prze­cho­dzi pie­kło. W trak­cie roz­mowy z byłym pre­mie­rem szu­kam słów, by nazwać to, co prze­żywa, czego doświad­cza. Szok, dra­mat, ogromna strata brzmią jakoś banal­nie. Leszek Mil­ler jest tak przy­bity, że z tru­dem wypo­wiada kolejne słowa. Jest mu ciężko, ale czuję, że chce mówić. Wyrzu­cić z dna duszy ogrom cier­pie­nia, które prze­żywa. Przy­znaje w któ­rymś momen­cie, że wraz ze śmier­cią syna umarła także część jego.

Roz­ma­wiam z zupeł­nie innym czło­wie­kiem niż ten sprzed kilku dni. Nie z wpły­wo­wym, nie­złom­nym, twar­dym, a jak trzeba – i cynicz­nym poli­ty­kiem, tylko z ojcem, który musi się zmie­rzyć ze śmier­cią jedy­nego, uko­cha­nego dziecka. Mówi: „Chciał­bym, aby śmierć syna była tylko sen­nym kosz­ma­rem”. Chwilę mil­czymy. Potem były pre­mier wraca do tam­tego dnia i wia­do­mo­ści od szwa­gra, do któ­rego zadzwo­niła part­nerka Leszka Mil­lera juniora z infor­ma­cją o jego śmierci. Nie uwie­rzył w to, co usły­szał. Sam musiał to potwier­dzić. Usły­szeć to od niej.

Mil­le­ro­wie z wnuczką Moniką spę­dzali wtedy urlop w Gre­cji. Trzy­go­dzinny lot do War­szawy cią­gnął się dla nich w nie­skoń­czo­ność. Gdy pytam o ostat­nią roz­mowę z synem, Leszek Mil­ler na chwilę milk­nie, by pozbie­rać myśli. Sły­szeli się cztery dni przed tra­ge­dią. Ojciec mówił synowi, jak bar­dzo podoba mu się miej­sce, w któ­rym wypo­czy­wają. Tym chęt­niej, że to wła­śnie Leszek junior reko­men­do­wał rodzi­com ten grecki hotel. Tyle pamięta były pre­mier. A ostat­nie mie­siące, tygo­dnie? Ich rela­cja? Wspólny czas? Było tego mnó­stwo. Rower, pie­sze wycieczki, narty, filmy, książki, obiady, marze­nia, roz­mowy o pla­no­wa­nych, 50. uro­dzi­nach syna… Jego nagła i tak nie­spo­dzie­wana śmierć wszystko prze­rwała. Czy byli przy­ja­ciółmi? Na pewno byli ze sobą zżyci. Choć – jak to w życiu bywa – chwile rado­sne prze­pla­tały się z tymi mniej przy­jem­nymi. Ale w takim momen­cie jak teraz tych gor­szych już się nie pamięta. Albo stara się je wyrzu­cić z pamięci.

Gdyby można było cof­nąć czas… Mil­ler zro­biłby wszystko, żeby tak wła­śnie się stało. Żeby ura­to­wać syna. Pomóc mu. Żałuje, że do Gre­cji nie wybrali się we czwórkę, ale Leszek Mil­ler junior ponoć nie mógł… Roz­ma­wia­jąc z Mil­lerem, czu­łem nie tylko jego emo­cjo­nalny ból, lecz także wielki bunt wobec tra­ge­dii, jaka go spo­tkała. Tym sil­niej­szy, że śmierć juniora była też cio­sem dla jego córki, Moniki.

Choć Leszek Mil­ler jest nie­wie­rzący, tele­fon z Waty­kanu od kar­dy­nała Kon­rada Kra­jew­skiego był dla niego ważny. Kar­dy­nał w imie­niu papieża i swoim zade­kla­ro­wał, że będą się modlić w inten­cji Leszka Mil­lera juniora. To bar­dzo poru­szyło byłego pre­miera. Wyrazy wspar­cia i słowa pocie­sze­nia nade­szły także ze wszyst­kich stron pol­skiej sceny poli­tycz­nej: od Beaty Szy­dło, Mate­usza Mora­wiec­kiego, Andrzeja Dudy, Donalda Tuska, Alek­san­dra Kwa­śniew­skiego. Poli­tyczne podziały na chwilę ode­szły na dal­szy plan.

Moja wydru­ko­wana na łamach „Super Expressu” roz­mowa z Lesz­kiem Mil­le­rem została opa­trzona tytu­łem „Czuję, że sam umar­łem”.

Roz­dział 1. Lesio, czyli bar­dzo trudne początki

PRAW­DZI­WEGO MĘŻ­CZY­ZNĘ POZNAJE SIĘ NIE PO TYM, JAK ZACZYNA, ALE JAK KOŃ­CZY.

Leszek Mil­ler

Roz­dział 1

Lesio, czyli bar­dzo trudne początki

Środa, 3 lipca 1946 roku, jest dniem wyjąt­kowo upal­nym. Tem­pe­ra­tura docho­dzi do nie­mal 40 stopni Cel­sju­sza. Słońce wzej­dzie o 4.18, a zaj­dzie o 21.01. Naza­jutrz, 4 lipca, roze­gra się kie­lecki pogrom Żydów, a w Gdań­sku na szu­bie­ni­cach zawi­śnie 11 nazi­stow­skich opraw­ców z obozu kon­cen­tra­cyj­nego Stut­thof. Egze­ku­cję obej­rzy 200 tysięcy osób. Ludzie, któ­rym zakłady pracy dały tego dnia wolne i zwo­ziły na miej­sce kaźni, wcho­dzą na drzewa i dachy, bo z góry lepiej widać egze­ku­cję. Pol­ska z rąk nie­miec­kich tra­fia w szpony Moskwy. Choć wojna się skoń­czyła, nie jest to łatwy czas na wycho­wy­wa­nie dzieci.

I wła­śnie 3 lipca 1946 roku pół godziny po pół­nocy Anna z domu Dud­kie­wicz rodzi w żyrar­dow­skim szpi­talu chłopca. To jej pierw­sze i – jak się póź­niej okaże – jedyne dziecko. Leszek waży 2900 gra­mów, mie­rzy pra­wie 50 cen­ty­me­trów. Poród nie jest łatwy, a matka oba­wia się o życie dziecka. Leka­rze nie mają dobrych wie­ści, ale nowo­ro­dek jakimś cudem wyszar­puje życie. Już wtedy „walka” to było jego dru­gie imię. Mały Leszek nie­mal od uro­dze­nia cierpi z powodu prze­zię­bień, gorą­czek, bólów głowy. To dla niego prze­ra­ża­jące doświad­cze­nia. Czę­sto sły­szy słowa matki, że syn może długo nie pożyć. I stale żyje w stra­chu.

– Mama wal­czyła o mnie jak praw­dziwa lwica, bym w ogóle prze­żył… Byłem bar­dzo cho­ro­wity. Grypy, zapa­le­nia płuc, oskrzeli – wszystko, co moż­liwe – zno­si­łem z tru­dem. Ale dzięki temu w końcu się uod­por­ni­łem i póź­niej już nie cho­ro­wa­łem – wspo­mina Leszek Mil­ler.

Cza­sem cza­ru­jący, cza­sem zimny i nie­do­stępny. Taki jest Leszek Mil­ler, gdy spo­ty­kamy się i roz­ma­wiamy o jego życiu. Spa­ce­ru­jemy uli­cami Żyrar­dowa. Panuje zimowa mroźna aura. Z okna jed­nej z kamie­nic wychyla się kobieta i przy­wo­łuje dziecko do domu. Leszek Mil­ler przy­staje. Zamy­śla się. Czy przy­po­mina sobie, jak matka wołała go, gdy przed laty sam bawił się na jed­nym z tutej­szych podwó­rek? Nie pytam, nie chcę zakłó­cać mu tej chwili.

Mijamy szpi­tal przy ulicy Lima­now­skiego, w któ­rym przy­szedł na świat przy­szły pre­mier. Nie­cały rok póź­niej zosta­nie ochrzczony, a do kościoła tłum­nie zej­dzie się cała rodzina od strony matki. Ojciec zostawi ich, gdy Leszek będzie miał zale­d­wie pół roku. Czy przy­szedł na chrzciny dziecka? Czy stał w kącie kaplicy, cho­wa­jąc się przed nie­chęt­nymi spoj­rze­niami byłej żony i jej bli­skich? Jeśli tak było, wie­działa o tym tylko matka Leszka.

Zanim jed­nak odbędą się chrzciny, po tygo­dniach spę­dzo­nych w szpi­talu wresz­cie wróci do matki. Tyle że nie mają dachu nad głową. Dokąd pójść? Tułać się po uli­cach? Czy kobieta ma oddać synka do przy­tułku, a sama ruszyć w świat za chle­bem? W gło­wie mło­dej matki koła­cze się pyta­nie: co dalej?! Na ojca Leszka liczyć nie mogą. Flo­rian Mil­ler, z zawodu kra­wiec, zosta­wił żonę z nie­mow­la­kiem, by ukła­dać sobie przy­szłość z inną kobietą. Mil­ler ni­gdy mu tego nie wyba­czy. Na szczę­ście Anna, z zawodu szwaczka, ma braci, któ­rzy przy­gar­niają ją z dziec­kiem.

Do 1953 roku będą się gnieź­dzić w drew­nia­nej cha­łu­pi­nie we wsi Teklin tuż pod Żyrar­do­wem. Małym Lesiem opie­kują się bli­scy, gdy jego mama dzień w dzień od rana do wie­czora haruje w Spół­dzielni Pracy „Żyrar­do­wianka”. Leszek Mil­ler wspo­mina:

– Zosta­li­śmy przy­gar­nięci przez krew­nych mamy, choć wszy­scy mieli prze­cież swoje dzieci. W sumie z doro­słymi było nas dzie­się­cioro. Może mie­li­śmy cia­sno, ale było wesoło. Zła­pa­łem świetny kon­takt z trzema sio­strami cio­tecz­nymi i cio­tecz­nym bra­tem. Jedna wielka zabawa od rana do nocy.

Ojca zastę­pują mu wtedy matka, wujo­wie i ich żony, dla Leszka – ciotki. Two­rzą jedną wielką rodzinę. Lesiowi nikt nie daje odczuć, ani doro­śli, ani dzieci, że jest kimś gor­szym, bo wycho­wuje się bez ojca.

– Ojciec nie był mi wów­czas do niczego potrzebny – kwi­tuje dziś Mil­ler.

Lesia, bo tak na niego wołano, wszystko na wsi zaj­muje. Gdy tro­chę pod­ro­śnie, będzie bie­gał do odda­lo­nej o kil­ka­dzie­siąt metrów sadzawki z ręcz­ni­kiem i sza­rym mydłem. Codzien­nie rano. W domu bra­kuje toa­lety, jest tylko skromny wycho­dek za sto­dołą.

Leszek jest cie­kawy świata. Poznaje przy­rodę, pomaga w polu – wszystko na miarę jego kil­ku­let­nich moż­li­wo­ści. Dni upły­wają mu na bie­ga­niu po łąkach, kąpie­lach w sadzawce, spa­ce­rach po lesie, zbie­ra­niu jabłek w sadzie. Nie zraża go zapach chle­wika, lubi patrzeć na świ­nie zaja­da­jące paszę. Gania za kurami, zagląda do studni, która stoi na środku podwórka. Ot, typowe zaję­cia dziecka w wiej­skiej zagro­dzie. Dom, w któ­rym wycho­wy­wał się Mil­ler, stoi do dziś. Choć teraz jest już cał­ko­wi­cie prze­bu­do­wany. Mieszka tam jeden z cio­tecz­nych braci pre­miera.

Od małego Lesio, wycho­wy­wany w duchu kato­lic­kim, modli się co wie­czór z całą rodziną. Dzie­sięć osób punk­tu­al­nie o godzi­nie 19 gro­ma­dzi się pod świę­tym obra­zem, wszy­scy klę­kają i odma­wiają pacierz. Pro­szą Boga, by tylko nie było gorzej, niż jest. I jesz­cze, żeby plony się udały tego lata.

– Modli­twa wyni­kała u mnie bar­dziej z pre­sji rodziny, nakazu i oby­czaju niż z potrzeby serca i wiary w meta­fi­zyczne bóstwo – mówi mi dziś Mil­ler.

Mimo biedy ich życie było względ­nie bez­tro­skie. Wie­czo­rami w soboty i nie­dziele doro­śli mogli zasiąść do stołu i spo­koj­nie poga­wę­dzić. Popi­jali wódkę, ale z umia­rem. Jedli, śmiali się, bawili. Zwy­kłe wiej­skie ucie­chy. Młod­szym domow­ni­kom udziela się ta atmos­fera, razem raź­niej, w kupie siła! Tak mijał dzień za dniem, tydzień za tygo­dniem, mie­siąc za mie­siącem.

– Choć w domu się nie prze­le­wało, było tam sporo ksią­żek. Rodzina mojej mamy to ludzie cięż­kiej pracy. Gdy wra­cam pamię­cią do tam­tych cza­sów, podzi­wiam ich za to.

W dłu­gie zimowe wie­czory kil­ku­letni Leszek siada przy piecu i wraz z innymi domow­ni­kami z zapar­tym tchem słu­cha opo­wie­ści naj­star­szych o nie­bosz­czy­kach powsta­ją­cych z gro­bów i snu­ją­cych się po cmen­ta­rzu. Przez te histo­rie Lesia ogar­niał paniczny strach, zwłasz­cza gdy w jesienno-zimowe wie­czory musiał masze­ro­wać do jed­nej z cio­tek miesz­ka­ją­cej nie­opo­dal żyrar­dow­skiego cmen­ta­rza. Kiedy prze­cho­dził tuż obok mogił, jego wyobraź­nia kazała mu wie­rzyć, że trupy za chwilę chwycą go za ręce i nogi. W myślach powta­rzał, że to tylko jego wybu­jała fan­ta­zja, ale nie poma­gało. W końcu zaczął wybie­rać dłuż­szą drogę do ciotki, żeby tylko nie prze­cho­dzić obok cmen­ta­rzy­ska.

Matka Leszka (ode­szła w 1983 roku) uro­dziła się w bar­dzo bied­nej chłop­skiej rodzi­nie w Mied­nie­wi­cach, ukoń­czyła cztery klasy szkoły ele­men­tar­nej. Póź­niej rodzina prze­pro­wa­dziła się do pod­ży­rar­dow­skiego Teklina, dziś to dziel­nica tego mia­sta. Mil­ler:

– Gdy moja mama poszła do pracy w żyrar­dow­skiej szwalni, stała się człon­ki­nią klasy robot­ni­czej – wspo­mina z dumą. – Przez całe życie byłem bar­dzo emo­cjo­nal­nie zwią­zany z mamą, na­dal jestem. Bar­dzo mi jej bra­kuje.

Matka była jego boha­terką, siłaczką. Łączyła w sobie siłę i odwagę z łagod­no­ścią, altru­izmem i empa­tią. To ona wbi­jała do głowy małemu Lesz­kowi, że jeśli chce być kimś, musi cho­dzić do szkoły, uczyć się i czy­tać książki. Za naj­więk­szą zdo­bycz powo­jen­nej Pol­ski uwa­żała wła­śnie oświatę, szansę na edu­ka­cję dla każ­dego dziecka bez względu na jego pocho­dze­nie.

– W miarę doj­rze­wa­nia pochła­nia­łem więc wiele ksią­żek, odwie­dza­łem wszyst­kie biblio­teki w Żyrar­do­wie, uwiel­bia­łem książki przy­go­dowe. Zaczy­ty­wa­łem się choćby w Jacku Lon­do­nie, uwiel­bia­łem jego Mar­tina Edena.

Czasy były wtedy cięż­kie. Tak naprawdę mama pra­co­wała na dwóch eta­tach: w szwalni i w polu. Brała mnie za rękę i szli­śmy na wieś. Dzięki czemu koszty życia były mniej­sze, bo mie­li­śmy żyw­ność.

Anna, która była dla Lesia jed­no­cze­śnie matką i ojcem, ze względu na syna ni­gdy już nie wyszła za mąż. Całą miłość prze­lała na jedy­naka. Żyła tylko dla Lesia. Była nado­pie­kuń­cza, to jed­nak Mil­le­rowi wyszło tylko na dobre. Haro­wała od rana do nocy, byleby tylko mały Lesio wyrósł na ludzi i nie skoń­czył jako chu­li­gan, bez­domny czy kry­mi­na­li­sta.

– Dziś Żyrar­dów to, można powie­dzieć, luk­sus. Kie­dyś było tu zupeł­nie ina­czej. Gdy­by­śmy cho­dzili tymi ulicz­kami jakieś sześć­dzie­siąt lat temu, spo­tka­li­by­śmy ele­ment prze­stęp­czy lub żuli, któ­rzy w miej­sco­wym parku godzi­nami pili bełta czy jabola. Byli­by­śmy zapewne też świad­kami, jak jeden dru­giemu obija mordę. Takie były czasy. Mia­łem to szczę­ście, że moja mama trzy­mała mnie dość twardą ręką, ale i ota­czała wielką miło­ścią. Dzięki niej się nie sto­czy­łem, a sprzy­ja­ją­cych oko­licz­no­ści i pokus, by zejść na złą drogę, było wtedy od groma – opo­wiada Mil­ler.

Mil­ler wspo­mina o cho­ro­bie matki.

– Mama prze­wle­kle cho­ro­wała na astmę, potem przy­plą­tały się scho­rze­nia płuc. Nie dawała sobie rady, zara­biała nie­wiele, a ja byłem coraz star­szy, mia­łem też więk­sze potrzeby. Miesz­ka­li­śmy razem i sta­ra­łem się być mak­sy­mal­nie pomocny. Mię­dzy innymi wła­śnie dla­tego wybra­łem szkołę zawo­dową – żeby jak naj­szyb­ciej zna­leźć zatrud­nie­nie i zara­biać. Chcia­łem odcią­żyć mamę. Mia­łem 17 lat, gdy po raz pierw­szy prze­kro­czy­łem bramę zakładu pracy. Gdyby nie jej bar­dzo poważna cho­roba, wybrał­bym Mary­narkę Wojenną. Zawsze chcia­łem pły­wać na okrę­tach, być na morzu – mówi.

*

Następ­nym razem spo­ty­kam się z Lesz­kiem Mil­le­rem póź­nym latem nie­da­leko gma­chu Sejmu. Jest sobota, zja­wiam się 10 minut przed cza­sem. Zama­wiam dla nas piwo bez­al­ko­ho­lowe, przy­go­to­wuję dyk­ta­fon, notat­nik, dłu­go­pis. W tle sły­chać gwar roz­mów, w pobli­skim barze grają Chło­paki nie pła­czą zespołu T.Love. Z parku wyjeż­dża rowe­rzy­sta. Nie wie­rzę wła­snym oczom, ale tak – to Leszek Mil­ler! Krót­kie spodenki, koszulka, kolar­skie ręka­wiczki, oku­lary prze­ciw­sło­neczne – były pre­mier wygląda jak pro­fe­sjo­nalny kolarz. Takiego go jesz­cze nie widzia­łem. Zsiada dziar­sko z roweru, zaj­mu­jemy miej­sce w kawiar­nia­nym ogródku.

Gawę­dzimy tro­chę o poli­tyce, tej pol­skiej i unij­nej. Mil­ler opo­wiada o pracy w Bruk­seli. Jest w dobrej for­mie, uśmiech­nięty, żar­tuje, śmie­jemy się. Dzi­siaj nie ma jed­nak dla mnie zbyt wiele czasu, dla­tego szybko prze­cho­dzę do sedna.

Pytam go o rodzi­ców. O ojcu i jego rodzi­nie – w prze­ci­wień­stwie do histo­rii rodziny mamy – wie nie­wiele. Kilka lat temu dostał ano­ni­mową prze­syłkę – ktoś wsu­nął do koperty kopię aktu chrztu Flo­riana Mil­lera, jego ojca.

– Wyka­li­gra­fo­wa­nym rosyj­skim pismem spo­rzą­dzono doku­ment, z któ­rego wyni­kało, że ojciec został ochrzczony w kościele św. Alek­san­dra na placu Trzech Krzyży w War­sza­wie. Ale skąd rodzina ojca przy­wę­dro­wała? Nie mam pew­no­ści, naj­pew­niej byli to Niemcy z Moraw. I zapewne szybko spo­lsz­czyli nazwi­sko.

Ojca uważa za tchó­rza, który zde­zer­te­ro­wał w obli­czu rodzin­nych trud­no­ści.

– Leszek pół­sie­rota, tak można powie­dzieć. Ojciec zosta­wił nas dla innej kobiety – mówi mi Mil­ler.

I mimo że roz­ma­wiam z 75-let­nim męż­czy­zną, do tego prze­cież poli­ty­kiem o nie­by­wale gru­bej skó­rze, byłym pre­mie­rem, przy­wódcą lewicy, to w Leszku coś pęka, gdy pytam go o wcze­sne koleje losu.

O ojcu Leszek Mil­ler nic cie­płego nie powie. Ni­gdy go nie poznał, nie zamie­nił z nim ani słowa. Zresztą matka zabro­niła mu się kon­tak­to­wać z Flo­ria­nem, mimo że na­dal miesz­kał w Żyrar­do­wie.

Kie­dyś nada­rzyła się nawet oka­zja do spo­tka­nia, ale matka Leszka, widząc byłego męża idą­cego chod­ni­kiem, mocno chwy­ciła sied­mio­latka za rękę, zasło­niła mu oczy i prze­szła na drugą stronę ulicy. Tyle widział się z ojcem.

Leszek Mil­ler opo­wiada:

– Ojciec był dla mnie kimś abs­trak­cyj­nym, zmarł, gdy mia­łem 11 lat, cho­ciaż dla mnie nie żył od zawsze. Spo­czął na żyrar­dow­skim cmen­ta­rzu, ale nie byłem na jego pogrze­bie, nie wiem nawet, kiedy dokład­nie umarł, chyba w 1957 roku.

Patrzy­łem na ojca oczami mojej mamy, a ona bar­dzo emo­cjo­nal­nie pod­cho­dziła do tego tematu. Nie wie­dzia­łem i nie rozu­mia­łem, dla­czego ojciec od nas odszedł. Nie­mal codzien­nie obser­wo­wa­łem ból mamy, nie mogła się z tym wszyst­kim upo­rać i pogo­dzić. Wie­dzia­łem, że czuje się skrzyw­dzona do szpiku kości, było mi z tego powodu bar­dzo przy­kro. Nie­na­wi­dzi­łem ojca i na­dal go nie­na­wi­dzę. Ni­gdy mu nie wyba­czę, że przez niego mama tyle wycier­piała.

Ni­gdy też ojca nie szu­ka­łem. Nie chcia­łem się z nim kon­tak­to­wać i nawią­zy­wać żad­nych rela­cji, bo byłoby to prze­cież sprze­nie­wie­rze­niem się mamie. Gdy w rodzin­nym albu­mie oglą­da­łem zdję­cia ślubne moich rodzi­ców, ojciec był dokład­nie wycięty nożycz­kami ze wszyst­kich foto­gra­fii.

Brak ojca wcale mi nie doskwie­rał. Jedna z moich zna­jo­mych zauwa­żyła ostat­nio, że opo­wia­dam się prze­ciwko adop­cji dzieci przez pary jed­no­pł­ciowe, choć prze­cież sam byłem wycho­wy­wany w jed­no­pł­ciowej rodzi­nie, na czele z mamą i ciot­kami – i wyro­słem na porząd­nego gościa. Można się więc wycho­wać bez ojca i nie wylą­do­wać w kry­mi­nale czy zakła­dzie popraw­czym.

W tam­tym cza­sie mały Leszek zrobi dla matki wszystko. Dla niej i cio­tek będzie co nie­dzielę zakła­dał białą komżę, by sta­nąć przy ołta­rzu. Dla naj­waż­niej­szych kobiet w swoim mło­dym życiu jest w sta­nie dużo ścier­pieć.

– Moja reli­gijna rodzina bar­dzo chciała, bym jak naj­wcze­śniej został mini­stran­tem, a ja się nie opie­ra­łem, choć powo­ła­nia nie czu­łem. Jed­nak, gdy po raz pierw­szy słu­ży­łem do mszy i zoba­czy­łem w kościele w pierw­szym rzę­dzie te roz­en­tu­zja­zmo­wane miny cio­tek, nie mówiąc już o mamie, to pomy­śla­łem: „Dobrze, niech wam będzie, zostanę mini­stran­tem”.

– Dziś jestem agno­sty­kiem, od reli­gii i Kościoła odcho­dzi­łem stop­niowo, po wielu dys­ku­sjach i prze­czy­ta­niu roz­ma­itych ksią­żek.

Zosta­łem, oczy­wi­ście, ochrzczony, byłem bierz­mo­wany, jako mini­strant słu­ży­łem do mszy, wzią­łem nawet ślub kościelny, bo moja żona jest wie­rząca, a w mło­do­ści co nie­dzielę cho­dzi­łem do kościoła na godzinę 9, bo w żyrar­dow­skiej świą­tyni była o tej porze msza dla mło­dzieży. Póź­niej jed­nak odda­la­łem się od Kościoła.

W wieku 14 lat był świad­kiem zda­rze­nia, które na zawsze odci­snęło na nim piętno i spo­wo­do­wało, że cał­ko­wi­cie zwąt­pił w reli­gię, wiarę i księży.

– Przy­pad­kowo zoba­czy­łem moją cio­teczną sio­strę, rów­nież 14-latkę, w prze­dziw­nej, gor­szą­cej pozie z naszym dobrym zna­jo­mym księ­dzem na kana­pie na ple­ba­nii. Abso­lut­nie dwu­znaczna sytu­acja. Leżeli na kana­pie, a ja nie wie­rzy­łem wła­snym oczom. Nic nie powie­dzia­łem, chyba nawet mnie nie zauwa­żyli. Trza­sną­łem drzwiami i wybie­głem. Wtedy pomy­śla­łem: „Dość tego, moje mno­żące się wąt­pli­wo­ści doty­czące wiary i Kościoła wła­śnie się wyczer­pały”. Był to dla mnie szo­ku­jący widok. Na pewno zro­zu­mieli, że ktoś ich widział, że ktoś wszedł do pokoju, ale nie wie­dzieli, kto ich nakrył. Ni­gdy na ten temat z sio­strą nie roz­ma­wia­łem.

Ten ksiądz zapra­szał mło­dzież na ple­ba­nię, gra­li­śmy w ping-ponga, jeź­dzi­li­śmy na wycieczki rowe­rowe. Ale ja, na szczę­ście, nie mia­łem żad­nych sytu­acji z tym duchow­nym. Inte­re­so­wał się raczej kobie­tami i wszystko wska­zuje na to, że w dodatku, nie­stety, zbyt mło­dymi.

Gdy Leszek ma kilka lat, matka zabiera go już ze sobą do Żyrar­dowa – sama idzie do pracy, a syna zosta­wia w tym cza­sie w Ochronce, jed­nej z pierw­szych tego typu insty­tu­cji socjal­nych i pomo­co­wych powsta­łych jesz­cze za cza­sów Kró­le­stwa Pol­skiego. Budy­nek został ufun­do­wany w 1875 roku przez nie­miec­kiego prze­my­słowca Karola Augu­sta Dit­tri­cha na tere­nach daw­nej osady fabrycz­nej, a dzie­sięć lat póź­niej zmo­der­ni­zo­wany. Uczęsz­czały tam dzieci od trze­ciego roku życia. Począt­kowo było ich 360, a kilka lat póź­niej nie­mal czte­ro­krot­nie wię­cej.

Wkrótce obok przed­szkola wybu­do­wano Babi­niec, czyli dom, w któ­rym miesz­kało około 30 przed­szkolanek. Ochronka usy­tu­owana przy placu Jana Pawła peł­niła funk­cję wcze­snego przed­szkola dla dzieci robot­ni­ków zatrud­nio­nych w tam­tej­szej fabryce lnu. W cza­sie I i II wojny świa­to­wej w Ochronce zor­ga­ni­zo­wano szpi­tal woj­skowy. Do swej pier­wot­nej funk­cji wró­ciła tuż po 1945 roku. Dziś mie­ści się tu Miej­skie Przed­szkole nr 9.

Kim był wspo­mniany Karol August Dit­trich? Uro­dził się 30 wrze­śnia 1819 roku w Lip­sku w rodzi­nie prze­my­słow­ców. Po ojcu odzie­dzi­czył smy­kałkę do inte­re­sów. Był agen­tem han­dlo­wym i inwe­sto­rem. W 1857 roku ze wspól­ni­kiem kupił fabrykę lnu w Żyrar­do­wie i roz­bu­do­wał ją do tego stop­nia, że 30 lat póź­niej zakłady były jed­nymi z naj­no­wo­cze­śniej­szych w Euro­pie – zaj­mo­wały świetną pozy­cję na rynku pro­duk­cji tka­nin lnia­nych.

Jego syn, Karol Dit­trich junior, kon­ty­nu­ował rodzinny inte­res. Ukoń­czył Poli­tech­nikę w Dreź­nie, a prak­tyki odby­wał m.in. w zakła­dach w Anglii. Pod koniec życia ojca prze­jął kie­ro­wa­nie fabryką, sta­jąc się de facto twórcą potęgi żyrar­dow­skich zakła­dów lniar­skich.

– To wybitna postać tego mia­sta, jeśli nie naj­wy­bit­niej­sza – mówi dziś o nim Mil­ler.

Leszek Mil­ler – jako jedy­nak – dostał się do Ochronki bez więk­szych prze­szkód. Nie wszyst­kie rodziny miały tyle szczę­ścia. Na ogół rodzice musieli dzieci zabie­rać ze sobą do pracy lub zosta­wiać pod opieką star­szego rodzeń­stwa. Mały Leszek nie miał źle w przed­szkolu.

Wycho­waw­czy­nie codzien­nie spraw­dzały higienę malu­chów. Na porządku dzien­nym była wsza­wica czy po pro­stu brud. Wszy wycze­sy­wano spe­cjal­nym grze­bie­niem z wło­sów dzieci tak, żeby spa­dały wprost do miski z siarką. Lesio na wsi kąpał się w sadzawce, w Ochronce miał dostęp do urzą­dzeń sani­tar­nych.

Ale naj­lep­szy czas dla dzieci i ich rodzin nad­cho­dził przed świę­tami Bożego Naro­dze­nia. Z tej oka­zji Dit­tri­cho­wie fun­do­wali dary pra­cow­ni­kom zakładu – naj­czę­ściej odzież i jedze­nie. Dziew­czynki cie­szyły się więc z sukie­nek czy far­tusz­ków, a chłopcy ze spodni i koszul. Pra­cow­ni­ków i ich rodziny obda­ro­wy­wano też m.in. ciast­kami, jabł­kami czy struclą. Na naj­bied­niej­sze dzieci, naj­czę­ściej sie­roty, cze­kały buty. Po otrzy­ma­niu podar­ków wycho­wan­ko­wie Ochronki usta­wiali się w sze­regu, by uro­czy­ście odśpie­wać pio­senkę na cześć Karola Dit­tri­cha.

– To był 1949 rok, może 1950… Budy­nek był oto­czony pięk­nym ogro­dem. Do dys­po­zy­cji mie­li­śmy też plac zabaw, uwiel­bia­łem się tam bawić z innymi dziećmi. Pamię­tam też uro­czy­ste aka­de­mie na cześć Dit­tri­chów i wspo­mnie­nia o oby­dwu prze­my­słow­cach (Dit­trich junior umarł w 1918 roku). Zosta­wił jed­nak po sobie wiel­kie dzieło – tłu­ma­czy po latach Mil­ler.

Pierw­szym męż­czy­zną, który wywarł na pra­wie 10-let­niego Leszka nie­mały wpływ, był wuj, u któ­rego wraz z matką zamiesz­kali w żyrar­dow­skiej klitce. Nazy­wał się Jan Dud­kie­wicz i był muzy­kiem.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki