Miasta do góry nogami - Joanna Lamparska,Piotr Kałuża - ebook + audiobook
NOWOŚĆ

Miasta do góry nogami ebook i audiobook

Joanna Lamparska, Piotr Kałuża

0,0

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!

22 osoby interesują się tą książką

Opis

Książka, z którą zaplanujcie swój wakacyjny wyjazd!

Podziemia od zawsze fascynowały, niosły nie tylko obietnicę ukrytych skarbów oraz tajemnic, ale też groźbę dramatów, mrocznych historii, nie mówiąc już o tym, że śmierć zawsze będzie nam się kojarzyła ze światem, do którego nie dociera słońce. Niemal każdy ważniejszy budynek na Ziemi ma własne podziemia. Tunel był wdzięcznym bohaterem legend, można przecież w nim ukryć złoto, zamurować żonę, wpuścić przez tajne przejście wrogów, żeby wyrżnęli obrońców zamku.

Powiedzmy to sobie szczerze, lubimy podziemia, a najbardziej te, które nie ujawniły jeszcze wszystkich swoich sekretów. Autorzy książki szukają ich w największych miastach Europy, takich jak Berlin, Edynburg, Paryż czy Rzym. Eksplorują labirynty szwajcarskich schronów, szukają cesarskiej korony i ołtarza mariackiego w Norymberdze, pod Lizboną znajdują studnię wtajemniczenia, natomiast na Malcie odwiedzają neolityczne świątynie. Odkrywają również tajemnice kopalni złota w Złotym Stoku oraz projektu „Olbrzym” w Górach Sowich.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 348

Rok wydania: 2025

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 10 godz. 4 min

Rok wydania: 2025

Lektor: Kosior FilipFilip Kosior

Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



Ty­tuł: Mia­sta do góry no­gami. Pod­zie­mia Eu­ropy i ich ta­jem­nice

Co­py­ri­ght © Jo­anna Lam­par­ska, 2025

This edi­tion: © Word Au­dio Pu­bli­shing In­ter­na­tio­nal/Gyl­den­dal A/S, Co­pen­ha­gen 2025

Pro­jekt gra­ficzny okładki: Mo­nika Drob­nik-Sło­ciń­ska

Re­dak­cja: Ka­ta­rzyna Szczypka

Ko­rekta: erte

ISBN 978-91-8076-550-3

Kon­wer­sja i pro­duk­cja e-bo­oka: www.mo­ni­ka­imar­cin.com

Wszel­kie po­do­bień­stwo do osób i zda­rzeń jest przy­pad­kowe.

Word Au­dio Pu­bli­shing In­ter­na­tio­nal/Gyl­den­dal A/S

Kla­re­bo­derne 3 | DK-1115 Co­pen­ha­gen K

www.gyl­den­dal.dk

www.wor­dau­dio.se

WSTĘP

Dla­czego lu­dzie scho­dzą pod zie­mię?

Każda ro­dzina miała dla sie­bie jedno wgłę­bie­nie. Nie więk­sze niż kar­ton, w któ­rym przy­wozi się nowo za­ku­pioną za­mra­żarkę. W tej ni­szy, wy­dłu­ba­nej w ska­łach i lep­kiej gli­nie, mu­sieli się zmie­ścić ro­dzice, te­ścio­wie, dzieci, wnuki, sa­motna sio­stra w ciąży i kto tam jesz­cze się wci­snął. Obo­wią­zy­wała tylko jedna za­sada. W żad­nym wgłę­bie­niu ro­dzina nie mo­gła miesz­kać w kom­ple­cie. Dla­tego ro­dzice się roz­dzie­lali, oj­ciec szedł do są­sied­niej ko­mory do ob­cych, a tato od ob­cych wę­dro­wał do są­sia­dów. Rów­nież dzieci roz­da­wane były po róż­nych ro­dzi­nach. Dla­czego? To okrut­nie pro­ste. Gdyby bomba znisz­czyła jedno z ta­kich „miesz­kań”, za­wsze ktoś z ro­dziny miał szansę na prze­ży­cie. Je­śli bli­scy trzy­mali się ra­zem, mo­gła zgi­nąć cała fa­mi­lia. Na szczę­ście prze­trwali wszy­scy, choć wielu po­pa­dało w sza­leń­stwo z braku świa­tła i świe­żego po­wie­trza, nie­ustan­nego za­gro­że­nia oraz cia­snoty. Żyli jak w wiel­kim kopcu mró­wek, tyle że ukry­tym kil­ka­na­ście me­trów pod po­wierzch­nią ziemi.

Vinh Moc, wiet­nam­ska wio­seczka na brzegu Mo­rza Po­łu­dnio­wo­chiń­skiego zro­biła na nas po­nure wra­że­nie.

W cza­sie wojny wiet­nam­skiej w la­tach 60. i 70. ubie­głego wieku, miesz­kańcy Vinh Moc po­sta­no­wili schro­nić się w pod­ziem­nym mie­ście, które drą­żyli nie­mal dwa lata. Kiedy scho­dzi­li­śmy przez kre­cie nory do wą­ziut­kich, za­le­d­wie osiem­dzie­się­cio­cen­ty­me­tro­wej sze­ro­ko­ści ko­ry­ta­rzy, kiedy usi­ło­wa­li­śmy przy­mie­rzyć się do miesz­ka­nek w tu­ne­lach, nie star­czało nam wy­ob­raźni do stwo­rze­nia ob­razu tam­tej rze­czy­wi­sto­ści. Za­duch, wil­goć, upał, klau­stro­fo­biczne przej­ścia, dwa ki­lo­me­try pod­ziemi, w któ­rych przez pięć lat prze­by­wało czte­ry­sta osób! Mieli na­wet salkę z pro­jek­to­rem, filmy wy­peł­niały czas po­świę­cony na roz­rywki. Przy­dał się rów­nież pro­wi­zo­ryczny szpi­tal, po­nie­waż w ukry­tym mie­ście uro­dziło się sie­dem­na­ścioro dzieci. Na­wet w ta­kiej sy­tu­acji lu­dzie chcieli nor­mal­no­ści, bo ży­cie w eks­tre­mal­nych wa­run­kach ni­gdy nie jest po pro­stu co­dzien­no­ścią.

Ata­ku­jący pół­nocny Wiet­nam Ame­ry­ka­nie byli bez­silni. Ich bomby nie mo­gły się prze­bić na głę­bo­kość trzy­dzie­stu me­trów, czyli na po­ziom naj­głęb­szych tu­neli. Szcze­gól­nie przy­gnę­bia­jące jest to, że jedno z wyjść z pod­ziem­nego kom­pleksu wy­cho­dzi wprost na plażę. Sło­neczną, ra­do­sną, szu­miącą mor­skimi fa­lami. To na­prawdę dziwne uczu­cie, kiedy pro­sto z go­rą­cego pia­sku trzeba wró­cić do tego cia­snego pie­kła.

To chyba wła­śnie wtedy po­sta­no­wi­li­śmy na­pi­sać książkę o świe­cie pod­ziemi.

Pod­zie­mia od za­wsze fa­scy­no­wały, nio­sły obiet­nicę ukry­tych skar­bów oraz ta­jem­nic, ale też groźbę dra­ma­tów, mrocz­nych hi­sto­rii, nie mó­wiąc już o tym, że śmierć za­wsze bę­dzie ko­ja­rzyła się nam ze świa­tem, gdzie nie do­ciera słońce. Na­sza pla­neta jest do­słow­nie po­kryta dziu­rami, każda po­wstała w in­nym celu, nie­które być może na­wet kie­dyś ura­tują Zie­mię. Na sku­tym lo­dem Spits­ber­ge­nie w nor­we­skim ar­chi­pe­lagu Sval­bard, za­le­d­wie ty­siąc ki­lo­me­trów od bie­guna pół­noc­nego, w ogrom­nym pod­ziem­nym ma­ga­zy­nie, w tem­pe­ra­tu­rze mi­nus osiem­na­stu stopni Cel­sju­sza zbu­do­wane zo­stało miej­sce dla po­nad czte­rech i pół mi­liona pró­bek na­sion po­cho­dzą­cych z ca­łego świata. To wielka spi­żar­nia, w któ­rej ni­ska tem­pe­ra­tura i ogra­ni­czony do­stęp tlenu spo­wal­niają pro­cesy me­ta­bo­liczne na­sion i po­zwa­lają im dłu­żej prze­trwać. Na­siona na­leżą do kra­jów, któ­rych przed­sta­wi­ciele je tu zło­żyli, i tylko oni mogą je stąd za­brać. Do wy­ku­tych w skale ko­mór wie­dzie stu­dwu­dzie­sto­me­trowy tu­nel, a nor­we­ską Arkę No­ego chro­nią także mury zbro­jone stalą. To pod­zie­mia przy­szło­ści. Nie wy­ma­gają ob­sługi, za­gląda tu tylko je­den czło­wiek. W ra­zie wojny nu­kle­ar­nej bądź ka­ta­strofy eko­lo­gicz­nej Glo­balny Bank Na­sion po­zwoli na od­ro­dze­nie flory. Można po­wie­dzieć, że za­leżą od niego losy świata, o ile po ogól­no­świa­to­wej za­gła­dzie oca­leje ktoś, kto bę­dzie mógł z niego sko­rzy­stać i za­sa­dzić na­siona.

Ma­ga­zyn na­sion nie jest miej­scem, do któ­rego wpusz­cza się tu­ry­stów. Cie­kaw­scy nie za­glą­dają rów­nież do ban­ko­wych skarb­ców, nie­jed­no­krot­nie umiesz­czo­nych głę­boko pod bu­dyn­kami w wiel­kich mia­stach. Przy­go­to­wu­jąc tę książkę, udało nam się po­roz­ma­wiać z ar­chi­tek­tem, który pro­jek­to­wał jedno z ta­kich miejsc dla du­żego szwaj­car­skiego banku. To, co opo­wia­dał in­ży­nier, przy­po­mina filmy z Ja­me­sem Bon­dem. W ra­zie nie­bez­pie­czeń­stwa fir­mowy sejf zo­sta­nie au­to­ma­tycz­nie opusz­czony na niż­szy po­ziom piw­nic i wy­lą­duje na wa­go­nie po­ciągu, który pod­ziem­nym tu­ne­lem na­tych­miast wy­wie­zie go w nie­znane.

Nie­mal każdy waż­niej­szy bu­dy­nek na świe­cie ma pod­zie­mia. Wa­ty­kan łą­czy z Zam­kiem Świę­tego Anioła tu­nel pod uli­cami Rzymu. Pa­pieże uży­wali go w ra­zie nie­bez­pie­czeń­stwa, a Alek­san­der VI, czyli Ro­drigo Bor­gia, rów­nież w celu spo­tkań z ko­chan­kami. Do dziś Gwar­dia Pa­pie­ska, na wszelki wy­pa­dek, ma klucz do tego przej­ścia, w cza­sie wa­ka­cji po­zwala je na­wet obej­rzeć tu­ry­stom. Pod Bia­łym Do­mem w Wa­szyng­to­nie znaj­duje się pod­ziemne cen­trum do­wo­dze­nia kry­zy­so­wego i tu­nel, któ­rym pre­zy­dent w każ­dej chwili może wy­je­chać. Co prawda ro­syj­skie wła­dze ni­gdy nie po­twier­dziły tej in­for­ma­cji, ale i spod Kremla można po­do­bno ewa­ku­ować głowę pań­stwa utaj­nioną li­nią me­tra. Sys­tem ma skła­dać się z trzech li­nii i jest kon­tro­lo­wany przez służby spe­cjalne.

W le­gen­dach każdy władca miał tu­nel pod zam­kiem. Tu­nel był wdzięcz­nym bo­ha­te­rem le­gend, można było ukryć w nim złoto, za­mu­ro­wać żonę, wpu­ścić przez tajne przej­ście wro­gów, żeby wy­rżnęli obroń­ców zamku. Po­wiedzmy to so­bie szcze­rze, lu­bimy pod­zie­mia, a naj­bar­dziej te, które nie ujaw­niły jesz­cze wszyst­kich swo­ich se­kre­tów. W 2015 roku cały świat żył prze­cież Zło­tym Po­cią­giem cze­ka­ją­cym na od­kryw­ców w, a jakże, pod­ziem­nym tu­nelu.

Nie by­li­śmy w sta­nie prze­je­chać ca­łego świata, ale udało nam się obej­rzeć pod­ziemną Eu­ropę. No, może jej ma­lutką część, bo im głę­biej wcho­dzi­li­śmy, tym bar­dziej – pa­ra­fra­zu­jąc Ku­bu­sia Pu­chatka – jej tam nie było. Po dro­dze oka­zało się, że ar­che­olo­dzy, po­szu­ki­wa­cze i tak zwani miej­scy eks­plo­ra­to­rzy do­cie­ra­jący do opusz­czo­nych miejsc roz­kła­dali bez­rad­nie ręce w od­po­wie­dzi na na­sze py­ta­nie, czy znają wszyst­kie pod­zie­mia na swoim te­re­nie. Bo też jak trak­to­wać in­for­ma­cję, że w Rzy­mie znane jest do­piero ja­kieś dzie­sięć pro­cent tam­tej­szych ka­ta­kumb, krypt, piw­nic i za­bu­do­wa­nych obiek­tów sprzed wie­ków? Pod sa­mym Ki­jo­wem pły­nie trzy­dzie­ści pod­ziem­nych rzek. Sys­temy ka­na­li­za­cji w wielu mia­stach stały się rów­nież do­mem dla bez­dom­nych, pół­światka, a także zło­dziei i de­ge­ne­ra­tów, rzadko więc ktoś po­dej­muje ich eks­plo­ra­cję. To już nie pod­zie­mia, to praw­dziwe pod­zie­mie.

Od kil­ku­dzie­się­ciu lat trwają rów­nież, za­koń­czone mniej­szymi lub więk­szymi suk­ce­sami, ba­da­nia wy­ku­tych w cza­sie II wojny świa­to­wej w Gó­rach So­wich na Dol­nym Ślą­sku po­nie­miec­kich kom­plek­sów. Jak to moż­liwe, że jesz­cze dzi­siaj nie wiemy do końca, w ja­kim celu po­wstały, tym bar­dziej że do­piero te­raz można od­na­leźć po­je­dyn­cze ślady ich do­ku­men­ta­cji? Do­dajmy do tego pod­zie­mia drą­żone przez pry­watne osoby. Nie­całe sto ki­lo­me­trów od Mo­skwy Ju­rij – ro­syj­ski praw­nik – wy­ko­pał so­bie w środku lasu zie­miankę i za­miesz­kał w niej z kró­li­kiem o imie­niu Pie­truszka. Pu­stel­nik zmę­czony ży­ciem w mie­ście za­opa­trzył swój dom w pa­nele sło­neczne, może więc ko­rzy­stać na­wet z kom­pu­tera. Pew­nym pro­ble­mem są je­dy­nie zimy, kiedy nie do­ciera w to miej­sce do­sta­teczna ilość pro­mieni słońca. Wtedy Ju­rij używa ge­ne­ra­tora, choć samo ogrze­wa­nie za­pew­nia mu spraw­dzona, stara ro­syj­ska koza, czyli nie­wielki pie­cyk na drewno. Czy sa­mot­nik z lasu jest eks­cen­try­kiem, czy pre­kur­so­rem no­wego stylu ży­cia? Świat po­woli za­pada się w ziemi i być może za sto, dwie­ście, trzy­sta lat ko­lejni eks­plo­ra­to­rzy będą od­kry­wać współ­cze­sne nam pod­ziemne ho­tele, schrony, a na­wet mia­sta, któ­rych pro­jekty po­wstają na ca­łym świe­cie. W Co­ober Pedy, ma­lut­kim mia­steczku w po­łu­dnio­wej Au­stra­lii, osiem­dzie­siąt pro­cent miesz­kań­ców żyje w wy­ku­tych w ska­łach apar­ta­men­tach. Kiedy na ze­wnątrz tem­pe­ra­tura wzra­sta do pięć­dzie­się­ciu stopni Cel­sju­sza, w pod­zie­miach pa­nuje miły dwu­dzie­sto­pię­cio­stop­niowy „chłód”.

Pod zie­mię chce się rów­nież prze­nieść Sin­ga­pur, któ­rego po­nad sześć mi­lio­nów miesz­kań­ców i prze­mysł po pro­stu nie miesz­czą się na nie­wiel­kim, ma­ją­cym po­wierzch­nię za­le­d­wie tro­chę po­nad sied­miu­set ki­lo­me­trów kwa­dra­to­wych te­re­nie na­le­żą­cym do tego mia­sta-pań­stwa. For­pocztą tych po­my­słów jest pod­ziemne mia­sto pod Hel­sin­kami. Od 1960 roku po­wstało w nim dwie­ście ki­lo­me­trów ko­ry­ta­rzy oraz czte­ry­sta obiek­tów, w tym bo­isko do ho­keja, ko­ściół i ba­sen, z któ­rego rów­no­cze­śnie może ko­rzy­stać ty­siąc osób. W ra­zie po­trzeby pod­ziemna hala zo­sta­nie za­mie­niona w schron dla czte­rech ty­sięcy lu­dzi.

Nie wiemy, jak głę­boko świat ukryje się pod zie­mią. Teo­rie spi­skowe mó­wią o taj­nych tu­ne­lach pod Eu­ropą, któ­rych prze­zna­cze­nie ma zwią­zek ze zło­wiesz­czą przy­szło­ścią kon­ty­nentu. Jak na fil­mach fu­tu­ry­stycz­nych, za­miesz­kają w nich je­dy­nie wy­brańcy, któ­rym dzięki temu dane bę­dzie prze­żyć glo­balną ka­ta­strofę. Taki cel ma Op­pi­dum, pod­ziemna re­zy­den­cja w oko­li­cach Pragi. W sto­licy Czech, w jed­nej z naj­droż­szych i naj­bar­dziej eks­klu­zyw­nych ja­poń­skich re­stau­ra­cji spo­tka­li­śmy się z Ja­ku­bem Za­mra­zi­lem, przed­sta­wi­cie­lem wła­ści­cieli schronu z cza­sów zim­nej wojny. Sze­fem bez­pie­czeń­stwa tego pro­jektu jest ge­ne­rał An­dor Šán­dor, eme­ry­to­wany szef cze­skiego wy­wiadu. Do­kładna lo­ka­li­za­cja Op­pi­dum nie jest znana. To tajne przez po­ufne. Wia­domo je­dy­nie, że obiekt, któ­rego na­zwa jest ła­ciń­skim sło­wem ozna­cza­ją­cym mia­sto, mia­steczko lub osadę obronną, ma około sied­miu ty­sięcy me­trów kwa­dra­to­wych po­wierzchni i że na jego za­kup stać za­le­d­wie kilka osób na świe­cie. Kilka, nie kil­ka­na­ście czy kil­ka­dzie­siąt. Ale prze­trwa­nie musi kosz­to­wać. Za­mra­zil za­pew­niał nas, że Op­pi­dum jest sa­mo­wy­star­czalne. W za­leż­no­ści od ka­prysu bi­lio­nera, który zde­cy­duje się na za­kup, można tam za­in­sta­lo­wać ba­sen, kina, sauny, kort te­ni­sowy, sale kon­fe­ren­cyjne i co­kol­wiek na­bywca so­bie wy­ma­rzy. Sztuczne świa­tło, zie­leń i wiel­kie ob­razy na ścia­nach mają imi­to­wać „zwy­kły” świat. Op­pi­dum to nie tylko schron, to rów­nież luk­su­sowa re­zy­den­cja, o któ­rej Ja­kub Za­mra­zil opo­wiada nam z nie­zwy­kłą lek­ko­ścią nad ta­le­rzem z su­shi…

Wiemy jed­nak, że bez względu na to, ile me­trów pod zie­mią się scho­wamy, jak bar­dzo bę­dziemy chcieli prze­żyć, to ni­gdy nie do­trze tam jedna z naj­waż­niej­szych dla ży­cia rze­czy: słońce. Jest coś prze­ra­ża­ją­cego w pro­jek­tach, na któ­rych wi­dać sztuczne świa­tło imi­tu­jące wschody i za­chody, noce i dnie, desz­cze i bu­rze. Do­póki czło­wiek jest czło­wie­kiem, po­trze­buje zie­leni, prze­strzeni, na­tury. Od czasu do czasu warto jed­nak do­tknąć ta­jem­nicy ziemi, wsłu­chać się w bi­cie jej serca gdzieś tam głę­boko, z dala od zgiełku ulic. Choć w na­szej książce sku­pi­li­śmy się na obiek­tach wy­drą­żo­nych ludzką ręką – gdyby przy­szło nam za­glą­dać jesz­cze do ja­skiń, pew­nie nie star­czy­łoby nam na to ży­cia – to ich róż­no­rod­ność oraz ta­jem­ni­czość po­ka­zują nie­sa­mo­witą po­my­sło­wość przed­sta­wi­cieli na­szego ga­tunku, a przy oka­zji jego naj­lep­sze i nie­stety naj­gor­sze strony.

Za­pra­szamy w po­dróż do wnę­trza Ziemi.

ROZ­DZIAŁ 1

MALTA

Jedne z naj­star­szych i naj­bar­dziej ta­jem­ni­czych bu­do­wli znaj­dują się na wy­spach nie­wiel­kiego pań­stwa po­ło­żo­nego na wo­dach Mo­rza Śród­ziem­nego. Po­nad pięć ty­sięcy pięć­set lat temu obiekty te wznio­sła za­gad­kowa cy­wi­li­za­cja, która – jak pi­sał John D. Evans, ar­che­olog ba­da­jący mal­tań­skie me­ga­lity – nie­ocze­ki­wa­nie zni­kła „jak za do­tknię­ciem ma­gicz­nej różdżki”. To ci lu­dzie po­zo­sta­wili po so­bie rów­nież wy­kute z nie­zwy­kłą sta­ran­no­ścią pod­ziemne kom­pleksy o nie­zna­nym prze­zna­cze­niu.

Są star­sze od egip­skich pi­ra­mid.

Wy­spy po­dziu­ra­wione

Lą­du­jemy w wie­czor­nej bu­rzy. Bły­ska­wice roz­ry­wają chmury, przez które prze­dziera się nasz sa­mo­lot. Jesz­cze kilka mi­nut i bę­dziemy na ziemi. Dziew­czyna obok wy­cią­gnęła ró­ża­niec i bez­sze­lest­nie po­ru­sza ustami. Leci pierw­szy raz w ży­ciu. Bę­dzie miała mnó­stwo wra­żeń, ale prze­cież i dla nas ta przy­goda za­czyna się dość wy­bu­chowo. Malta wita nas tak, jak przy­stało na wy­spę pełną ta­jem­nic. Mro­kiem, z dy­stan­sem go­spo­da­rza, który, za­nim poda naj­lep­sze wino, spraw­dzi, czy go­ście są tego warci. Nie­wiel­kie pań­stwo po­ło­żone na kilku wy­spach, rzu­cone na mo­rze po­mię­dzy Wło­chy i Tu­ne­zję, ufor­ty­fi­ko­wane przez jo­an­ni­tów, pełne ko­ścio­łów i pod­ziemi, ma hi­sto­rię tak burz­liwą jak na­sze lą­do­wa­nie. Wy­spy Mal­tań­skie to jedno z naj­bar­dziej fa­scy­nu­ją­cych miejsc w Eu­ro­pie. Już jego po­czątki kryją nie­po­ko­jącą za­gadkę.

Za­gi­niona cy­wi­li­za­cja

Po­nad sie­dem ty­sięcy lat temu na Mal­cie za­częli osie­dlać się przy­by­sze z Sy­cy­lii. Sfor­mu­ło­wa­nie „osie­dlać się” w pra­cach na­uko­wych brzmi dość enig­ma­tycz­nie, gdy spoj­rzymy na mapę. Obie wy­spy dzieli sto ki­lo­me­trów, lu­dzie z tam­tego czasu mu­sieli więc zbu­do­wać ło­dzie i udać się w nie­znane w po­szu­ki­wa­niu… No wła­śnie, czego? Swój pierw­szy ślad na Mal­cie po­zo­sta­wili w wy­drą­żo­nej przez wodę ja­skini Għar Da­lam (Ja­skini Ciem­no­ści). Ta po­nad stucz­ter­dzie­sto­me­trowa „dziura” to praw­dziwy ka­len­darz hi­sto­ryczny. W naj­niż­szych war­stwach ja­skini, któ­rych wiek sza­co­wany jest na około pół mi­liona lat, ar­che­olo­dzy od­na­leźli szczątki ży­ją­cych wów­czas zwie­rząt: kar­ło­wa­tych słoni, hi­po­po­ta­mów, nie­wiel­kich ssa­ków oraz pta­ków. W młod­szej, ma­ją­cej „za­le­d­wie” osiem­na­ście ty­sięcy lat war­stwie znaj­do­wały się już głów­nie ko­ści je­le­nia kar­ło­wa­tego, a także li­sów i wil­ków. Na naj­now­szych kart­kach tego ka­mien­nego ka­len­da­rza za­pi­sali się lu­dzie, któ­rzy ho­do­wali zwie­rzęta, ko­rzy­stali ze zdo­bio­nych gli­nia­nych na­czyń, pro­stych na­rzę­dzi i lu­bili, jesz­cze pry­mi­tywną, ale jed­nak bi­żu­te­rię. Praw­do­po­dob­nie nie uży­wali broni, przy­naj­mniej nie zo­stała od­na­le­ziona. Te ar­te­fakty po­zwa­lają przy­pusz­czać, że pierwsi miesz­kańcy Malty byli lu­dem po­ko­jo­wym, upra­wiali zboża, roz­wi­jali sztukę. Około 3500 roku p.n.e., za­nim jesz­cze w Egip­cie kto­kol­wiek po­my­ślał o pi­ra­mi­dach, a w An­glii o Sto­ne­henge, za­częli bu­do­wać im­po­nu­jące ka­mienne świą­ty­nie, uwa­żane nie tylko za jedne z naj­star­szych na świe­cie, ale rów­nież za bar­dzo dziwne i ta­jem­ni­cze.

Wy­ob­raźmy so­bie ską­pane słoń­cem wy­brzeże, przez które ro­bot­nicy cią­gnęli nie­kiedy dwu­dzie­sto­to­nowe bloki. Kiedy do­tar­gali je już na miej­sce, ob­ra­biali ka­mień i ni­czym klocki ukła­dali w kom­pleksy bu­do­wli. W nich ba­da­cze od­naj­dują dziś szczątki zwie­rząt, które być może były tu skła­dane w ofie­rze. „Zie­mia ofia­ro­wała pier­wot­nym Mal­tań­czy­kom do­sko­nałe wa­runki do spo­koj­nego ży­cia, w in­nym wy­padku nie mo­gliby po­świę­cić tyle czasu i ener­gii na opra­co­wa­nie swo­ich dziw­nych kul­tów oraz bu­do­wa­nie i pie­lę­gno­wa­nie świą­tyń” – pi­sze znawca śród­ziem­no­mor­skiej kul­tury, ar­che­olog John D. Evans.

Moż­liwe rów­nież, że Mal­tań­czycy znali się na gwiaz­dach, po­nie­waż po­tężne me­ga­lity (gr. me­gas – wielki, li­thos – ka­mień) były na ogół orien­to­wane na po­łu­dniowy wschód, tak, aby w okre­ślo­nych po­rach roku, być może w kon­kret­nych dniach, wpa­da­jące do nich świa­tło słońca albo księ­życa od­zwier­cie­dlało – ważne dla wy­spiar­skiej spo­łecz­no­ści – zja­wi­ska astro­no­miczne. Dla­tego nie­któ­rzy na­zy­wają me­ga­lity te­le­sko­pami bez so­cze­wek, choć hi­sto­rycy od lat spie­rają się o prze­zna­cze­nie tych ka­mien­nych ko­lo­sów. Na Mal­cie naj­bar­dziej wy­szu­kany kształt mają te z Ta­rxien. W zdo­bio­nej mo­ty­wami spi­rali świą­tyni od­na­le­ziony zo­stał frag­ment pra­wie trzy­me­tro­wego po­sągu ko­biety o sze­ro­kich bio­drach i wą­skiej ta­lii.

Co wiemy o ar­ty­ście, który ją wy­rzeź­bił? Nic. Cy­wi­li­za­cja, która za­miesz­ki­wała Maltę, gwał­tow­nie znik­nęła z wy­spy około 2500 roku p.n.e., wła­śnie jak za do­tknię­ciem cza­ro­dziej­skiej różdżki. Była i na­gle jej już nie było. Miesz­kańcy ucie­kli? Wy­emi­gro­wali? Za­bra­kło im wody? Zo­stali za­ata­ko­wani przez wroga? Wy­mor­do­wani? Może kli­mat zmu­sił ich do opusz­cze­nia domu? Ar­che­olo­dzy ska­zani są je­dy­nie na do­my­sły i są wy­jąt­kowo ostrożni w wy­da­wa­niu opi­nii. Cztery i pół ty­siąca lat, które dzieli nas od tam­tych wy­da­rzeń, jest prze­pa­ścią, nad którą trudno zbu­do­wać ja­ki­kol­wiek po­most.

Nie­za­leż­nie jed­nak od przy­czyn znik­nię­cia bu­dow­ni­czych me­ga­li­tycz­nych świą­tyń mi­styka tam­tych cza­sów prze­trwała w po­mni­kach, ja­kie zo­sta­wili dla po­tom­no­ści. Wię­cej na­wet, na po­łu­dnio­wym wscho­dzie Malty i na są­sia­du­ją­cej z nią wy­spie Gozo znaj­dują się rów­nież dziwne rowki czy bruzdy wy­żło­bione w wa­pie­niu, przy­po­mi­na­jące ślady po ko­łach albo pło­zach o sta­łym roz­sta­wie. Do­cho­dzą do mo­rza w róż­nych miej­scach i prze­ci­nają się czę­sto na­wza­jem. Zda­niem jed­nych ba­da­czy zo­stały wy­żło­bione przez wozy cią­gnące wiel­kie bloki do bu­dowy świą­tyń, w opi­nii in­nych po­cho­dzą z cza­sów, kiedy na Mal­cie koło nie było jesz­cze znane, więc nie zro­biły ich wozy.

Może zo­stały wy­kute spe­cjal­nie, ale po co? Można wpa­try­wać się w nie ty­go­dniami i nie wy­my­ślić ni­czego sen­sow­nego. Tym bar­dziej, że na­strój pod­grze­wają au­to­rzy śle­dzący ślady ob­cej cy­wi­li­za­cji, któ­rzy twier­dzą, że rowki to pasy star­towe dla stat­ków ko­smicz­nych.

Czas tłu­ściut­kich bo­giń

W dzień wy­spa wy­gląda zu­peł­nie ina­czej niż pod­czas bu­rzo­wej nocy. Słońce wy­ostrza od­cie­nie wszech­obec­nego tu wa­pie­nia, pa­ste­lowe ściany do­mów za­trzy­mują cie­pło, od­da­jąc je do­piero przed za­pad­nię­ciem zmroku. Jest sie­lan­kowo, tu­ry­ści le­ni­wie wę­drują od za­bytku do za­bytku, od ka­wiarni do ka­wiarni. Cier­pli­wie cze­kają na wej­ście do naj­bar­dziej ob­le­ga­nych atrak­cji, grzeją się na pla­żach. Ho­tele roz­ło­żyły się na wy­brzeżu wy­spy, dla­tego stąd wszy­scy wy­ru­szają na pod­bój hi­sto­rii. A na Mal­cie hi­sto­ria jest wszę­dzie, w każ­dym ka­mie­niu, w każ­dej ce­gle.

W ma­lut­kiej Pa­oli, za­le­d­wie kilka ki­lo­me­trów od cen­trum Val­letty, sto­licy wy­spiar­skiego pań­stewka, i kil­ka­set me­trów od świą­tyń z Ta­rxien ta­jem­ni­cza cy­wi­li­za­cja wy­kuła nie­zwy­kłe pod­zie­mia. Ro­bot­nicy bu­dow­lani na­tra­fili na nie przez przy­pa­dek w 1899 roku. Od­kry­cie było utrzy­my­wane w ta­jem­nicy przez trzy lata. Em­ma­nuel Ma­gri, pierw­szy ba­da­jący ten kom­pleks ar­che­olog, zmarł na­gle dwa lata po roz­po­czę­ciu prac. Nie­stety, jego no­tatki bez­pow­rot­nie prze­pa­dły.

Co wia­domo na pewno? To, że od­krywcy tego miej­sca prze­bu­dzili w ko­mo­rach Hy­po­geum Ħal-Sa­flieni (hy­po­geum to po ła­ci­nie pod­ziemne miej­sce peł­niące funk­cję gro­bowca albo miej­sca kultu) gli­nianą Śpiącą Damę. Nie­wielką, za­le­d­wie kil­ku­na­sto­cen­ty­me­trową, jed­nak o buj­nych kształ­tach i nie­na­tu­ral­nie po­tęż­nych bio­drach. Cięż­kie piersi osło­niła rów­nie du­żym ra­mie­niem, na dru­gim wsparła głowę. W prze­ci­wień­stwie do po­dob­nych fi­gu­rek nie była naga, jej kwit­nące ciało spo­wi­jała długa spód­nica.

Kim była? Ka­płanką? Bo­gi­nią płod­no­ści? Uoso­bie­niem Matki Ziemi? Co łą­czy ją z ogromną „ko­le­żanką” od­na­le­zioną w Ta­rxien?

Ma­rija Gim­bu­tas, uzna­wana za przed­sta­wi­cielkę ar­che­olo­gii fe­mi­ni­stycz­nej (gro­bo­wiec jej ro­dziny na cmen­ta­rzu Na Ros­sie w Wil­nie rów­nież przy­po­mina me­ga­lit), do­szła do wnio­sku, że w hy­po­geum mo­gły od­by­wać się ry­tu­ały zwią­zane z sym­bo­licz­nym od­ro­dze­niem. Być może pier­wotna cy­wi­li­za­cja Malty była oparta na ma­triar­cha­cie, na co wska­zuje – zda­niem pro­fe­sor Gim­bu­tas – roz­po­wszech­niony kult Wiel­kiej Matki, bo­gini płod­no­ści. To ko­biety rzą­dziły wy­spą, a po­twier­dzać to mają inne fi­gurki i po­sągi bo­giń o peł­nych pier­siach i krą­głych bio­drach od­na­le­zione w świą­ty­niach na wy­spie. Na Mal­cie na­wet me­ga­li­tyczne bu­do­wle zdają się mieć bujne, ko­biece kształty, a w ta­kich – jak wia­domo – naj­ła­twiej się za­gu­bić… Tym bar­dziej, że wy­spiar­ska re­pu­blika rze­czy­wi­ście po­ryta jest set­kami dziur, ko­ry­ta­rzy, tu­neli. Mięk­kie skały świet­nie na­dają się do drą­że­nia przejść, ma­ga­zy­nów, schro­nów i in­nych po­miesz­czeń. Ich prze­zna­cze­nie nie za­wsze jest do końca ja­sne.

W 1940 roku nad Eu­ropą prze­wa­lały się bu­rze dru­giej wojny świa­to­wej, a sierp­niowy nu­mer „Na­tio­nal Geo­gra­phic” dru­ko­wał re­por­taż z Malty pióra Ri­charda Wal­tera. „Lata temu można było przejść tu­ne­lami z jed­nego końca wy­spy na drugi, jed­nak rząd ka­zał za­sy­pać wej­ścia z po­wodu tra­ge­dii. Pod­czas szkol­nej wy­cieczki […] grupa dzieci wraz z na­uczy­cie­lami ze­szła do tego pod­ziem­nego la­bi­ryntu i już ni­gdy nie wró­ciła. Ty­go­dniami matki miały sły­szeć za­wo­dze­nie i krzyki z ka­ta­kumb. Ale ko­lejne wy­kopy i po­szu­ki­wa­nia nie przy­nio­sły efektu, nie było na­wet śladu za­gi­nio­nych. Po trzech ty­go­dniach za­prze­stano ak­cji ra­tun­ko­wej, zo­sta­wia­jąc dzieci na pewną śmierć” – re­la­cjo­no­wał dzien­ni­karz.

Na­tio­nal Geo­gra­phic

„Na­tio­nal Geo­gra­phic” sły­nie z rze­tel­no­ści, a Ri­chard Wal­ter nie miał po­wodu, żeby co­kol­wiek prze­ina­czać. Po­tem ktoś się do­li­czył, że grupa skła­dała się z trzy­dzie­stu osób i na li­nach zje­chała do hy­po­geum. Za­gi­niona klasa to jakby po­wtórka z Pik­niku pod Wi­szącą Skałą, mroczne przy­po­mnie­nie hi­sto­rii z 1900 roku, kiedy w Dzień Świę­tego Wa­len­tego dziew­częta z au­stra­lij­skiej pen­sji pani Ap­pley­ard wy­brały się na pik­nik, z któ­rego nie wró­ciły już w kom­ple­cie. Za­gi­nęły w ta­jem­ni­czych oko­licz­no­ściach, teo­rii na te­mat tam­tych wy­da­rzeń było zaś kilka. Od po­rwa­nia lub mor­der­stwa, upro­wa­dze­nia przez po­za­ziem­ską cy­wi­li­za­cję, do przej­ścia przez wrota czasu ukryte gdzieś pod górą. Pen­sjo­na­riuszki, które prze­żyły, nie mo­gły na­wet być świad­kami, po­nie­waż pod Wi­szącą Skałą wpa­dły w ro­dzaj ka­ta­lep­sji, snu, z któ­rego z tru­dem się prze­bu­dziły. Ale otwarta prze­strzeń to prze­cież nie wy­drą­żony w pia­skowcu kom­pleks. Zejdźmy więc do Hy­po­geum Ħal-Sa­flieni, żeby prze­ko­nać się, czy rze­czy­wi­ście można się w nim zgu­bić.

Naj­pierw kilka en­cy­klo­pe­dycz­nych fak­tów.

Mal­tań­skie hy­po­geum – je­dyny znany przy­kład pod­ziem­nej bu­do­wli po­cho­dzą­cej z epoki brązu, wy­drą­żone zo­stało w ska­łach wa­pien­nych i jest obiek­tem wpi­sa­nym na Li­stę świa­to­wego dzie­dzic­twa UNE­SCO. Struk­tura bu­do­wli sięga 11 me­trów w głąb ziemi, ma trzy po­ziomy i około pię­ciu­set me­trów kwa­dra­to­wych po­wierzchni. Nie­stety, zwie­dza­jący nie oglą­dają ca­ło­ści, co już wzbu­dza po­dejrz­li­wość wy­znaw­ców spi­sko­wych teo­rii. Nie wolno tu także ro­bić zdjęć, a zdo­by­cie bi­letu w se­zo­nie tu­ry­stycz­nym może nie gra­ni­czy z cu­dem, ale kosz­tuje sporo wy­siłku. Dzien­nie wpusz­cza­nych jest tu je­dy­nie osiem­dzie­siąt osób.

Naj­pierw wcho­dzimy do za­da­szo­nej, naj­star­szej czę­ści, „pierw­szego pię­tra” bu­do­wli. Po­wstało przez wy­ko­rzy­sta­nie na­tu­ral­nych za­głę­bień i pie­czar, które bu­dow­ni­czy po pro­stu do­sto­so­wali do swo­ich ce­lów. Po­tem scho­dzili w dół, być może roz­sze­rza­jąc ja­kąś na­tu­ralną ja­ski­nię. Niż­sze po­ziomy są znacz­nie bar­dziej skom­pli­ko­wane, two­rzą la­bi­rynt ko­mór, ko­ry­ta­rzy i wnęk, wy­cio­sa­nych ka­mien­nymi mło­tami i ki­lo­fami z rogu je­le­nia. W rze­czy­wi­sto­ści nie ro­bią aż tak ogrom­nego wra­że­nia jak na zdję­ciach, ale je­żeli po­my­śleć, że ty­siące lat temu czy­jeś twarde dło­nie z po­świę­ce­niem, bez zna­nych nam dzi­siaj na­rzę­dzi, cier­pli­wie kuły kom­natę za kom­natą, to trzeba przy­znać, że miej­sce to warte jest cho­ciaż chwili za­dumy. Na środ­ko­wym „pię­trze” ar­che­olo­dzy od­na­leźli pra­wie trzy­dzie­ści ty­sięcy ludz­kich szcząt­ków. Były wśród nich czaszki o nie­na­tu­ral­nie wy­dłu­żo­nych cze­re­pach, które zo­stały prze­ka­zane do mu­zeum w Val­let­cie, ale rze­komo za­gi­nęły. W 1985 roku ich tro­pem po­dą­żyli dwaj ba­da­cze z Malty, któ­rym udało się zro­bić zdję­cia dzi­siaj pu­bli­ko­wane na wszyst­kich stro­nach in­ter­ne­to­wych o ob­cych cy­wi­li­za­cjach.

Jed­nak hy­po­geum w Pa­oli to nie tylko gro­bo­wiec, to rów­nież świą­ty­nia, w któ­rej od­by­wały się dziś trudne do od­gad­nię­cia ry­tu­ały. Żywi spo­ty­kali się tu­taj ze zmar­łymi.

Hi­sto­rycy za­prze­czają, że hy­po­geum miało jesz­cze ko­lejne pod­ziemne po­ziomy. Miesz­kańcy wy­spy uśmie­chają się, słu­cha­jąc o za­gu­bio­nej w pod­zie­miach kla­sie. Przy­po­mi­nają rów­no­cze­śnie cy­tat z Nie­tz­schego, że kiedy zbyt długo pa­trzysz w cze­luść, ona za­czyna pa­trzyć na cie­bie. Wszy­scy tu znają opu­bli­ko­wany w „Bor­der­land Science” ar­ty­kuł pra­cow­nicy an­giel­skiej am­ba­sady Lois Jes­sup, która na­gle przy­po­mniała so­bie, że na kilka ty­go­dni przed za­gi­nię­ciem dzieci była w hy­po­geum i za zgodą nieco wy­stra­szo­nego prze­wod­nika do­tarła w miej­sce nie­do­stępne tu­ry­stom. Tam zo­ba­czyła dwa­dzie­ścia (tylko jak je tak szybko po­li­czyła?) nie­na­tu­ral­nie wy­so­kich po­staci, które przy­zy­wały ją ku so­bie ge­stem dłoni. Ko­bieta prze­ra­ziła się tak bar­dzo – spo­tka­niu to­wa­rzy­szyły silne po­wiewy wia­tru, czuła rów­nież czyjś „śli­ski do­tyk” – że wy­co­fała się na­tych­miast z tego prze­ra­ża­ją­cego po­miesz­cze­nia i ani pi­snęła ko­le­gom o swo­jej przy­go­dzie. Wy­mie­niła je­dy­nie po­ro­zu­mie­waw­cze spoj­rze­nie z prze­wod­ni­kiem, który od­ra­dzał jej odłą­cze­nie się od grupy. Tę wy­mianę spoj­rzeń pod­chwy­cili ba­da­cze al­ter­na­tyw­nej hi­sto­rii z ca­łego świata, do­szu­ku­jąc się na Mal­cie ob­cych z in­nych pla­net bądź in­nych wy­mia­rów, du­chów zmar­łych uwię­zio­nych w hy­po­geum lub rasy lu­dzi węży. A prze­cież i bez tych sen­sa­cji Ħal Sa­flieni jest ab­so­lut­nym wy­jąt­kiem.

Na środ­ko­wym po­zio­mie kom­pleksu, nie­malże w jego sercu, znaj­duje się ko­mora na­zy­wana Miej­scem Naj­święt­szym. Zo­stała tak za­pro­jek­to­wana, że w dniu prze­si­le­nia zi­mo­wego wscho­dzące słońce mo­gło wpa­dać przez wej­ście, po­dob­nie jak w wielu in­nych świą­ty­niach na Mal­cie, a po­tem oświe­tlać przez chwilę dal­sze czę­ści pod­ziemi. Jedna z teo­rii mówi, że pod­ziemne kom­naty mo­gły być rów­nież sank­tu­arium, w któ­rym prze­po­wia­dana była przy­szłość. W Kom­na­cie Wy­roczni od­kryte zo­stały za­dzi­wia­jące wła­sno­ści aku­styczne. W prze­wiew­nym pół­mroku każde słowo sły­szalne jest w ca­łej świą­tyni. Można so­bie tylko wy­obra­zić, jak przed ty­sią­cami lat słowa szep­tane przez wy­rocz­nię od­dzia­ły­wały na zgro­ma­dzo­nych tu lu­dzi. Mówi się wręcz, że pod­ziemna struk­tura, ni­czym wielki dzwon, ku­mu­luje fale aku­styczne. Mal­tań­ski kom­po­zy­tor Ru­ben Za­hra wraz z ba­da­czami z Włoch udo­wod­nił na­wet, że w Kom­na­cie Wy­roczni przy czę­sto­tli­wo­ści stu dzie­się­ciu her­ców wy­stę­puje re­zo­nans, co po­krywa się z war­to­ściami ba­dań dźwięku w wielu in­nych sta­ro­żyt­nych bu­dow­lach na świe­cie, na przy­kład w gro­bowcu New­grange w Ir­lan­dii. We­dług dok­tora Ro­berta Jahna z Uni­wer­sy­tetu Prin­ce­ton ta­kie pa­ra­me­try aku­styczne uzy­skane zo­stały przez sta­ranne do­pa­so­wa­nie kształtu i wy­mia­rów sali do ma­te­riału skały, w któ­rej ją wy­kuto. Jedna z teo­rii, którą przed­sta­wili Pa­olo De­ber­to­lis i Nic­colo Bi­sconti z uni­wer­sy­te­tów w Trie­ście i w Sie­nie, mówi, że ko­mora zo­stała tak zbu­do­wana, by stwo­rzyć aku­stykę, która mo­głaby wpły­wać na psy­chikę lu­dzi i wzma­gać, być może, mi­styczne do­świad­cze­nia pod­czas ry­tu­ałów. Po­twier­dził to dok­tor Ian Cook z Uni­wer­sy­tetu Ka­li­for­nij­skiego, do­wo­dząc, że dźwięk o czę­sto­tli­wo­ści stu dzie­się­ciu her­ców pod­wyż­sza po­ziom em­pa­tii, do­bre sa­mo­po­czu­cie i to­wa­rzy­skość słu­cha­czy.

Lu­dzie, któ­rzy przy­by­wali do hy­po­geum, pod­da­wani byli więc bodź­com wpły­wa­ją­cym na ich za­cho­wa­nie. Ciem­ność, bli­skość in­nych, na­strój ta­jem­ni­czo­ści – to wszystko w po­łą­cze­niu z ry­tu­ałem (tylko ja­kim?), który wła­śnie był od­pra­wiany w pod­zie­miach, mu­siało ro­bić w tam­tych cza­sach pio­ru­nu­jące wra­że­nie. Już współ­cze­śnie w hy­po­geum prze­pro­wa­dzono eks­pe­ry­ment, pod­czas któ­rego w pod­zie­miach pusz­czane były z re­je­stra­to­rów cy­fro­wych śpiewy oraz dźwięki, które mo­gły być two­rzone przez in­stru­menty mu­zyczne uży­wane w okre­sie od 4000 do 2500 lat p.n.e.

Oka­zało się, że mę­ski głos osią­gał re­zo­nans przy czę­sto­tli­wo­ściach stu czter­na­stu oraz od sześć­dzie­się­ciu ośmiu do sie­dem­dzie­się­ciu her­ców. Zu­peł­nie po­do­bny efekt osią­gał bę­ben uży­wany w prak­ty­kach sza­mań­skich, któ­rego dźwięk wy­wo­ły­wał re­zo­nans przy tych sa­mych czę­sto­tli­wo­ściach. Ko­biecy głos na­to­miast re­zo­nansu w pod­ziem­nej świą­tyni nie daje… Kto i dla­czego za­dbał o taki efekt po­nad pięć ty­sięcy lat temu?

Czas wszyst­kich świę­tych

Na za­chod­nim wy­brzeżu wy­spy Malta leży nie­wielki Ra­bat. Na­stro­jowe, za­byt­kowe mia­steczko kryje pod­zie­mia, które – choć po­wstały w zu­peł­nie in­nym cza­sie niż słynne hy­po­geum – nieco je przy­po­mi­nają. Tu­taj w sprawy wmie­szało się już chrze­ści­jań­stwo, a wła­ści­wie św. Pa­weł z Tarsu, który wpro­wa­dził je na wy­spie.

Jak zna­lazł się na Mal­cie? Na­wró­cony fa­ry­ze­usz zo­stał oskar­żony przez Ży­dów z pro­win­cji Azji o prze­ciw­sta­wia­nie się in­sty­tu­cjom ży­dow­skim. Zo­stał aresz­to­wany w Je­ro­zo­li­mie przez przed­sta­wi­ciela rzym­skiego na­miest­nika i po wielu za­wi­ro­wa­niach po­sta­no­wił od­wo­łać się do sa­mego ce­zara. Ru­szył, a wła­ści­wie zo­stał prze­trans­por­to­wany do Rzymu (spo­tkamy się z nim wła­śnie w roz­dziale o pod­zie­miach Wiecz­nego Mia­sta). W 60 roku n.e. sta­tek, na któ­rym wraz z dwu­stoma sie­dem­dzie­się­ciu trzema in­nymi oso­bami pły­nął przy­szły święty, tra­fił na sztor­mową po­godę po­mię­dzy Kretą a sto­licą ce­sar­stwa. Można oczy­wi­ście przejść obo­jęt­nie obok tej hi­sto­rii, ale wy­star­czy tro­chę wy­ob­raźni, żeby zo­ba­czyć lu­dzi mio­ta­nych przez fale, pły­ną­cych po nie­okieł­zna­nych wo­dach, wal­czą­cych z ży­wio­łem.

W Dzie­jach Apo­stol­skich opi­sał to św. Łu­kasz, wierny to­wa­rzysz Pawła Apo­stoła.

„Kiedy za­pa­dła czter­na­sta noc, a nas rzu­cało po Ad­ria­tyku, zda­wało się około pół­nocy że­gla­rzom, że zbli­żają się do ja­kie­goś lądu. […] Gdy dzień na­stał, nie roz­po­znali lądu, wi­dzieli jed­nak ja­kąś za­tokę o pła­skim wy­brzeżu, do któ­rego chcieli – je­śliby się dało – do­pro­wa­dzić okręt. Po­od­ci­nali ko­twice i zo­sta­wili je w mo­rzu. Rów­no­cze­śnie roz­luź­nili wią­za­nia ste­rowe, na­sta­wili pod wiatr przedni ża­giel i zmie­rzali ku brze­gowi. Wpa­dli jed­nak na mie­li­znę i osa­dzili na niej okręt. Dziób okrętu za­rył się i po­zo­stał nie­ru­chomy, a rufa za­częła się roz­pa­dać pod na­po­rem fal. Żoł­nie­rze po­sta­no­wili po­za­bi­jać więź­niów, aby który nie uciekł po do­pły­nię­ciu do brzegu. Lecz set­nik, chcąc oca­lić Pawła, prze­szko­dził ich za­mia­rowi. Roz­ka­zał, aby ci, co umieją pły­wać, sko­czyli pierwsi do wody i wy­szli na brzeg, po­zo­stali zaś [do­pły­nęli] jedni na de­skach, a dru­dzy na reszt­kach okrętu. W ten spo­sób wszy­scy cało zna­leźli się na lą­dzie”.

Su­rowa, ka­mie­ni­sta wy­spa przy­jęła ich go­ścin­nie, choć nie za­bra­kło dra­ma­tycz­nych zwro­tów ak­cji.

„Tu­bylcy oka­zy­wali nam nie­spo­ty­kaną życz­li­wość; roz­pa­lili ogni­sko i zgro­ma­dzili nas wszyst­kich przy nim, bo za­czął pa­dać deszcz i zro­biło się zimno” – pi­sze św. Łu­kasz. „Kiedy Pa­weł na­zbie­rał wielką na­ręcz chru­stu i na­ło­żył do ognia, żmija, która wy­peł­zła na sku­tek go­rąca, ucze­piła się jego ręki. Gdy tu­bylcy zo­ba­czyli gada, wi­szą­cego u jego ręki, mó­wili je­den do dru­giego: «Ten czło­wiek jest na pewno mor­dercą, bo choć wy­szedł cało z mo­rza, bo­gini ze­msty nie po­zwala mu żyć». On jed­nak strzą­snął gada w ogień i nic nie ucier­piał. Tamci spo­dzie­wali się, że opuch­nie albo na­gle pad­nie tru­pem. Lecz gdy długo cze­kali i wi­dzieli, że nie stało mu się nic złego, zmie­niw­szy zda­nie mó­wili, że jest bo­giem”.

Pa­weł zo­stał na Mal­cie trzy mie­siące, za­miesz­kał w nie­wiel­kiej gro­cie i jak to bywa w zwy­czaju świę­tych, roz­po­czął na­wra­ca­nie miesz­kań­ców wy­spy na chrze­ści­jań­stwo. Przy­po­mi­nał, że: „Mi­łość cier­pliwa jest, ła­skawa jest. Mi­łość nie za­zdro­ści, nie szuka po­kla­sku, nie unosi się py­chą; nie jest bez­wstydna, nie szuka swego, nie unosi się gnie­wem, nie pa­mięta złego; nie cie­szy się z nie­spra­wie­dli­wo­ści, lecz współ­we­seli się z prawdą”. Na­ło­że­niem rąk w cu­do­wny spo­sób uzdra­wiał rów­nież cho­rych, w tym ojca rzym­skiego na­miest­nika Malty, Pu­bliu­sza. Sam Pu­bliusz sta­nął po­tem na czele pierw­szej spo­łecz­no­ści chrze­ści­jan, jaka za­wią­zała się na wy­spie. Grota stała się na­to­miast ce­lem piel­grzy­mek.

W 1600 roku hisz­pań­ski ere­mita Juan Be­ne­gas de Cor­dova ku­pił par­celę po­ło­żoną w są­siedz­twie mal­tań­skiej sie­dziby św. Pawła, za­czy­na­jąc, już na wielką skalę, kult świę­tego. Sie­dem lat póź­niej prawa do groty zo­stały prze­ka­zane Su­we­ren­nemu Ry­cer­skiemu Za­ko­nowi Szpi­tal­ni­ków Świę­tego Jana, czyli Za­ko­nowi Mal­tań­skiemu, który do­strzegł w po­sia­da­niu tak uni­ka­to­wego miej­sca nie tylko wa­lory re­li­gijne, ale i ko­rzy­ści po­li­tyczne. Ry­ce­rze w ha­bi­tach, znani rów­nież jako jo­an­nici, mieli ogromny po­ten­cjał mi­li­tarny i po­tężną flotę wo­jenną. Na Mal­cie osie­dlili się w 1530 roku, a pod­czas Wiel­kiego Ob­lę­że­nia w 1565 roku sku­tecz­nie obro­nili wy­spę przed ata­kiem Su­lej­mana Wspa­nia­łego, wy­bit­nego władcy im­pe­rium osmań­skiego. Do­wódcą wojsk mal­tań­skich był wtedy wielki mistrz Jean de La Val­lette, od któ­rego na­zwę wzięła sto­lica współ­cze­snej Malty – Val­letta. W 1617 roku wiel­kim mi­strzem za­konu był Alof de Wi­gna­co­urt. To za jego zgodą za­kon po­wo­łał Ka­pi­tułę Ka­no­ni­ków Ko­le­giaty Groty św. Pawła Apo­stoła, przez co opieka nad grotą św. Pawła na­brała nie tylko sfor­ma­li­zo­wa­nego cha­rak­teru, ale i roz­ma­chu. Sto­jący nad nią ko­ściół św. Pawła zo­stał po­więk­szony, obok zaś sta­nął pa­łac ka­pe­la­nów i ka­wa­le­rów mal­tań­skich, w któ­rym obec­nie znaj­duje się Mu­zeum Wi­gna­co­urt.

Jesz­cze w III wieku n.e. w są­siedz­twie groty po­wstał la­bi­rynt pod­ziem­nych rzym­skich, wcze­sno­chrze­ści­jań­skich i pu­nic­kich gro­bow­ców. Wiele z nich prze­trwało do dziś. Po­nie­waż były wy­ko­rzy­sty­wane rów­nież w póź­niej­szych cza­sach, ich cha­rak­ter z cza­sem się zmie­niał. Naj­pierw jed­nak przejdźmy kil­ka­set me­trów uli­cami Ra­batu do ka­ta­kumb św. Pawła i św. Agaty, które są dziś przy ulicy św. Agaty. Daw­niej były to obrzeża Mdiny, rzym­skiej sto­licy Malty. Grze­ba­nie zmar­łych w ob­rę­bie mu­rów było za­bro­nione. Na­zwa ne­kro­po­lii wzięła się z le­gendy, że ka­ta­kumby nie­gdyś były po­łą­czone z grotą św. Pawła. Nie ma w tym prawdy, choć na po­dziu­ra­wio­nej Mal­cie wszystko wy­daje się moż­liwe.

Miej­scowy hi­sto­ryk Jo­seph Mi­cal­lef za­biera nas w miej­sce, które wy­gląda jak cmen­tarz, nie dla lu­dzi jed­nak, a dla do­mów. Z wy­schnię­tej ziemi, jakby kieł­ko­wały pod spodem, wy­cho­dzą nie­wiel­kie daszki i wą­skie przej­ścia, bramy do pod­ziem­nego świata. Ten świat jest duszny, na­wet nie mroczny, ale bar­dzo skom­pli­ko­wany, trudno ro­ze­znać się w wy­ku­tych nie­re­gu­lar­nie ko­ry­ta­rzach i ko­mo­rach, które cza­sem są nie­wiel­kie, a cza­sem tak duże, że mie­ści się w nich coś w ro­dzaju wy­ku­tego w skale stołu (agape).

– Ro­dzina zmar­łego mo­gła tu spo­żyć po­si­łek w cza­sie Święta Zmar­łych – tłu­ma­czy Jo­seph.

– Mu­siał tu pa­no­wać okropny smród? – py­tamy, bo trudno o to nie za­py­tać. Kli­mat jest cie­pły, po­miesz­cze­nia nieco klau­stro­fo­biczne, mo­gły tu le­żeć setki ciał.

– Z całą pew­no­ścią. – Jo­seph nie ma żad­nych wąt­pli­wo­ści.

Prze­ci­skamy się przez ko­lejną szcze­linę, żeby dojść do miej­sca po­chówku le­ka­rza. Na ta­blicy, która leży w tym miej­scu, wy­ryte zo­stały na­rzę­dzia chi­rur­giczne. W in­nej czę­ści ka­ta­kumb roz­po­zna­jemy na ścia­nie me­norę.

Pod­zie­mia two­rzą nie­kiedy więk­sze ze­społy, wi­dać wtedy ka­mienne „skrzy­nie” wy­kute jedna przy dru­giej, cza­sem są to po­je­dyn­cze ko­mory gro­bowe. Zmar­łych cho­wano tu do IV wieku n.e. Dziś ta ne­kro­po­lia uwa­żana jest za naj­star­szą z cza­sów pa­no­wa­nia Rzy­mian na Mal­cie oraz naj­star­szy i naj­waż­niej­szy ar­che­olo­giczny do­wód na ist­nie­nie chrze­ści­jań­stwa na wy­spie. Ten świat zmar­łych może wy­da­wać się od­le­gły i nie­rze­czy­wi­sty, ale kiedy w pa­wi­lo­nie przy ka­ta­kum­bach oglą­damy przed­mioty zna­le­zione w gro­bach, na­gle ci, któ­rzy ode­szli, stają przed oczami, jakby wciąż cho­dzili mal­tań­skimi uli­cami.

Za­bawki, gli­niane ko­gu­ciki wkła­dano do gro­bów dzieci. Jeźdźcy na ko­niach sym­bo­li­zują boga Mi­trę, któ­rego Rzy­mia­nie iden­ty­fi­ko­wali ze sło­necz­nym He­lio­sem. Dzbany słu­żące do prze­cho­wy­wa­nia na­po­jów i je­dze­nia po­zo­sta­wiano w ka­ta­kum­bach jako sym­bol bo­gac­twa zmar­łych. Misy, z któ­rych ża­łob­nicy spo­ży­wali po­si­łek pod­czas po­grzebu. I w końcu śliczne bu­te­leczki na won­no­ści, które miały za­ma­sko­wać odór śmierci bądź zbie­rać łzy po­zo­sta­wio­nych sa­mot­nie bli­skich…

Czas wiel­kiej wojny

Prze­wrot­nie można po­wie­dzieć, że po­ło­że­nie Malty sta­wia ten nie­wielki kraj w wy­jąt­kowo trud­nym po­ło­że­niu. Przez całą hi­sto­rię wy­spy za­wsze był ktoś, kto ro­bił na nią za­kusy. W IX wieku p.n.e. sko­lo­ni­zo­wali ją Fe­ni­cja­nie, któ­rzy przy­byli z te­re­nów obej­mu­ją­cych dzi­siej­szy Li­ban, za­chod­nią Sy­rię i pół­nocny Izrael. W 218 roku p.n.e. Malta stała się czę­ścią Re­pu­bliki Rzym­skiej, a po­tem ce­sar­stwa. W IX wieku n.e. wy­spę pod­bili Ara­bo­wie, na­stęp­nie była czę­ścią Sy­cy­lii, na­le­żała do jo­an­ni­tów, któ­rzy pod­dali ją po trzech wie­kach Na­po­le­onowi, w końcu zna­la­zła się pod rzą­dami bry­tyj­skimi. Te czę­sto gwał­towne zmiany wpły­nęły na wy­jąt­kowo ory­gi­na­lny ję­zyk tego kraju, a także jego ar­chi­tek­turę. Bo tam, gdzie ktoś cią­gle ata­kuje, ktoś musi się bez prze­rwy bro­nić.

Miesz­kań­com Malty naj­bar­dziej we znaki dała się druga wojna świa­towa. Stra­te­giczne po­ło­że­nie wy­spy, która w tym cza­sie znaj­do­wała się pod rzą­dami bry­tyj­skimi, miało fun­da­men­talne zna­cze­nie dla wojny mię­dzy alian­tami a si­łami eks­pe­dy­cyj­nymi Afrika Korps feld­mar­szałka Er­wina Rom­mla w pół­noc­nej Afryce. Dla Niem­ców zdo­by­cie bądź wy­eli­mi­no­wa­nie Malty z dzia­łań na Mo­rzu Śród­ziem­nym było klu­czem do kon­troli sy­tu­acji w Afryce. Bry­tyj­ski pre­mier Win­ston Chur­chill na­zwał wy­spę nie­za­ta­pial­nym lot­ni­skow­cem, bo stąd siły po­wietrzne Wiel­kiej Bry­ta­nii ata­ko­wały zmie­rza­jące do od­dzia­łów Rom­mla kon­woje. Trze­cia Rze­sza od­po­wie­działa z całą bez­względ­no­ścią, Malta stała się jed­nym z naj­in­ten­syw­niej nisz­czo­nych re­jo­nów w cza­sie dru­giej wojny świa­to­wej. W ciągu za­le­d­wie dwóch lat zo­stała zbom­bar­do­wana przez Niem­ców i Wło­chów po­nad trzy ty­siące razy! Nie było więc wyj­ścia, kto chciał prze­żyć, mu­siał zejść do pod­ziemi.

Wła­śnie w tym cza­sie ka­ta­kumby przy gro­cie św. Pawła w Ra­ba­cie, pod Wi­gna­co­urt zo­stały wy­ko­rzy­stane na schrony dla lud­no­ści cy­wil­nej. Pod miej­scami po­chówku po­wstało po­nad pięć­dzie­siąt ko­mór, z któ­rych każda po­mie­ścić mo­gła jedną, dwie ro­dziny. Mal­tań­ski rząd wy­ko­nał je­dy­nie główne ko­ry­ta­rze schronu, po­miesz­cze­nia fi­nan­so­wali sami miesz­kańcy wy­spy. Bied­niejsi człon­ko­wie spo­łecz­no­ści byli zdani na sie­bie i siłę wła­snych rąk, naj­za­moż­niejsi zle­cali ro­bot­ni­kom wy­ko­na­nie kom­nat ozdo­bio­nych or­na­men­tami i ka­fel­kami z te­ra­koty. Uro­bek skalny po­zy­ski­wany w cza­sie bu­dowy schronu skła­do­wany był w znaj­du­ją­cych się po­nad nim ka­ta­kum­bach. W ten spo­sób two­rzyła się „po­duszka”, która amor­ty­zo­wała ener­gię wy­bu­chu spa­da­ją­cych bomb.

Wie­lo­dniowy nie­raz po­byt w klau­stro­fo­bicz­nych pod­zie­miach nie wpły­wał do­brze na psy­chikę miesz­kań­ców. Ży­cie w za­mknię­ciu, w cią­głym na­pię­ciu, na­wet na te­ra­ko­to­wych płyt­kach, mu­siało być dla nich kosz­ma­rem. Za­moż­niejsi Mal­tań­czycy ra­dzili so­bie z tą trudną co­dzien­no­ścią, in­sta­lu­jąc drzwi, wy­godne ume­blo­wa­nie, a na­wet ener­gię elek­tryczną. Po­zo­stałe po­miesz­cze­nia wy­po­sa­żone były tylko w pod­sta­wowe przed­mioty i oświe­tlane oliw­nymi lam­pami. Szczę­śli­wie na oko­lice Ra­batu i Mdiny nie spa­dło – w po­rów­na­niu z in­nymi mia­stami wy­spy – wiele bomb. Dla miesz­kań­ców jed­nak, któ­rzy utra­cili domy, pod­zie­mia po­zo­stały na dłuż­szy czas je­dy­nym schro­nie­niem.

Joe Bu­geja we wspo­mnie­niach opu­bli­ko­wa­nych w „Ti­mes of Malta” w 2015 roku opi­suje ży­cie w bun­krach. Po­cząt­kowo miesz­kał z bra­tem w tu­nelu ko­le­jo­wym za­mie­nio­nym na schron.

„Fa­talne wa­runki sa­ni­tarne sprzy­jały cho­ro­bom. Po ty­go­dnio­wym po­by­cie pod zie­mią ma­rzy­li­śmy, aby być znów w domu. Przy­ja­ciółka ro­dziny wy­świad­czyła mo­jej matce przy­sługę: po­zwo­liła nam, chłop­com, spać na jej pię­tro­wym łóżku. Rzadko kiedy spa­li­śmy spo­koj­nie. Wszystko nas swę­działo i dra­pa­li­śmy się bez­u­stan­nie, na­sze ciała po­kry­wały za­dra­pa­nia i rany. […] Oj­ciec, po­dob­nie jak jego brat, zde­cy­do­wał się na wy­ko­pa­nie pry­wat­nego schronu. Nie był jed­nak na­wy­kły do tak cięż­kiej pracy i ku­cie ko­ry­ta­rza w li­tej skale oka­zało się po­nad jego siły. Za­trud­nił do­świad­czo­nego ro­bot­nika, ale i ten pod­dał się po kilku dniach. Skała była tak twarda, że przy ude­rze­niu spod ki­lofa try­skały snopy iskier. Z po­mocą przy­szedł brat ojca, przy­gar­nia­jąc nas do sie­bie. Mo­gli­śmy żyć w kom­for­to­wych wa­run­kach i co naj­waż­niej­sze grać z ku­zy­nami w piłkę”.

Jo­seph Mi­cal­lef opo­wiada, że o ile Niemcy byli bez­względni, to wło­skie sa­mo­loty wy­rzu­cały ła­du­nek bli­sko brzegu, jakby chcąc oszczę­dzić miesz­kań­ców wy­spy. Tak przy­naj­mniej pa­mię­tają to nie­któ­rzy starsi lu­dzie, cho­ciaż oczy­wi­ście wszy­scy pa­trzyli z trwogą w niebo.

W tym sa­mym cza­sie w Val­let­cie, sto­licy Malty, ge­ne­ra­ło­wie wojsk sprzy­mie­rzo­nych ob­my­ślali plany zgnie­ce­nia III Rze­szy. W 1941 roku pod pięć­dzie­się­cio­me­trową war­stwą skał po­wstał su­per­tajny kom­pleks schro­nów na­zwany La­sca­ris War Ro­oms, czyli Kwa­tera Wo­jenna La­sca­risa.

Kim był La­sca­ris? Fran­cuz Jean Paul de La­sca­ris w XVII wieku peł­nił funk­cję wiel­kiego mi­strza jo­an­ni­tów. Za jego cza­sów po­wstał ba­stion, na któ­rym znaj­dują się Górne Ogrody Bar­rakka, pu­bliczne ogrody, które są­sia­dują z ar­ty­le­ryj­ską Ba­te­rią Po­wi­talną mia­sta. To praw­do­po­dob­nie naj­star­sza wciąż dzia­ła­jąca i uży­wana ba­te­ria dział na świe­cie. Sze­reg ośmiu trzy­dzie­sto­dwu­fun­to­wych dział spo­gląda w kie­runku za­toki, któ­rej nie­gdyś bro­nił, za nią zaś wi­dać mia­sto. To jedno z naj­pięk­niej­szych miejsc na wy­spie. Do­dat­kową atrak­cją jest no­wo­cze­sna winda, która w ciągu dwu­dzie­stu trzech se­kund po­ko­nuje róż­nicę pięć­dzie­się­ciu ośmiu me­trów wy­so­ko­ści po­mię­dzy ta­ra­sami a przy­sta­nią pro­mową, która leży po­ni­żej. Sie­dząc przy fon­tan­nie, któ­rej kro­ple skrzą się w tańcu ze słoń­cem, trudno so­bie wy­obra­zić czasy dru­giej wojny świa­to­wej i pracę w kwa­te­rze La­sca­risa, która znaj­duje się do­kład­nie pod sto­pami spa­ce­ro­wi­czów zwie­dza­ją­cych Górne Ogrody Bar­rakka.

Bu­dowa La­sca­ris War Ro­oms trwała dwa lata. Na czas wojny miej­sce było kwa­terą główną do­wódz­twa sił sprzy­mie­rzo­nych na Mo­rzu Śród­ziem­nym. Ich do­wódcą był ge­ne­rał ar­mii Sta­nów Zjed­no­czo­nych Dwi­ght Eisen­ho­wer. Wraz z ad­mi­ra­łem An­drew Cun­nin­gha­mem, mar­szał­kiem Ber­nar­dem Mont­go­me­rym i do­wódcą RAF-u Ar­thu­rem Ted­de­rem kie­ro­wał stąd Ope­ra­cją Hu­sky, czyli in­wa­zją alian­tów na Sy­cy­lię, a na­stęp­nie lą­do­wa­niem alian­tów we Wło­szech.

Kwa­tera Wo­jenna La­sca­risa była ko­pią cen­trum do­wo­dze­nia Kró­lew­skich Sił Lot­ni­czych w Nor­tholt w bry­tyj­skim hrab­stwie Mid­dle­sex, gdzie po­wstało pierw­sze w hi­sto­rii zin­te­gro­wane cen­trum do­wo­dze­nia po­wietrz­nej obrony kraju, tak zwany Do­wding Sys­tem.

Po­le­gał on na ana­li­zie sy­tu­acji po­wietrz­nej na te­re­nie ca­łego kraju, ze szcze­gól­nym uwzględ­nie­niem po­ło­że­nia wszyst­kich sa­mo­lo­tów wroga, ja­kie zna­la­zły się w bro­nio­nej prze­strzeni po­wietrz­nej. Po­my­sło­dawcą sys­temu obrony był je­den z do­wód­ców RAF-u, mar­sza­łek i do­wódca sił po­wietrz­nych sir Hugh Do­wding. Opra­co­wany przez niego sys­tem do­wo­dze­nia łą­czył in­for­ma­cje z ra­da­ro­wych sys­te­mów wcze­snego ostrze­ga­nia w ca­łym kraju i od sieci wo­lon­ta­riu­szy z or­ga­ni­za­cji obron­nej Royal Ob­se­rver Corps, któ­rzy ob­ser­wo­wali niebo nad An­glią. Dzięki łącz­no­ści te­le­fo­nicz­nej do cen­trum do­wo­dze­nia Do­wdinga na­pły­wały setki do­nie­sień z ca­łego kraju. Każdy za­ob­ser­wo­wany bądź wy­kryty przez sta­cje ra­da­rowe i my­śliwce pa­tro­lu­jące prze­strzeń po­wietrzną sa­mo­lot wroga na­no­szony był na wielką mapę. W ten spo­sób ko­or­dy­na­to­rzy obrony mieli rze­czy­wi­sty ob­raz sy­tu­acji na te­ry­to­rium ca­łego kraju. Prze­wi­du­jąc na tej pod­sta­wie za­mie­rze­nia prze­ciw­nika, można było okre­ślić nie­mal każde jego po­su­nię­cie i sko­or­dy­no­wać obronę.

Sys­tem Do­wdinga oka­zał się tak sku­teczny, że wy­sy­łane do walki sa­mo­loty na­tra­fiały na prze­ciw­nika w nie­mal stu pro­cen­tach mi­sji bo­jo­wych. Było to bar­dzo efek­tywne dzia­ła­nie w sy­tu­acji, gdy od­cięta od do­staw pa­liwa Wielka Bry­ta­nia zma­gała się z nę­ka­ją­cymi ją ata­kami Luft­waffe. Za­miast sta­łych, dłu­go­trwa­łych pa­troli w po­wie­trzu, sa­mo­loty były pod­ry­wane z lot­nisk i wy­sy­łane do walki do­kład­nie tam, gdzie były po­trzebne. Ten sam sys­tem zo­stał wdro­żony na Mal­cie. Kiedy je­ste­śmy w po­zba­wio­nych okien i przede wszyst­kim kom­pu­te­rów pod­zie­miach, z tru­dem zro­zu­mieć, jak tak­tycy woj­skowi ra­dzili so­bie wtedy bez dzi­siej­szego no­wo­cze­snego sprzętu.

Kwa­tera Wo­jenna La­sca­risa była wy­śmie­ni­cie za­bez­pie­czona przed każ­dym ata­kiem. Je­dyny do­stęp do cen­trum do­wo­dze­nia za­pew­niał tu­nel pod kil­ku­dzie­się­cioma me­trami skały. Pro­wa­dziły do niego tylko dwa wej­ścia, jedno u stóp Ba­stionu Świę­tych Pio­tra i Pawła, dru­gie od strony są­sied­niego fortu. Tu­nel po­wstał jesz­cze w cza­sach pa­no­wa­nia Za­konu Mal­tań­skiego na wy­spie. Już po uru­cho­mie­niu cen­trum do­wo­dze­nia do­bu­do­wane zo­stały ko­lejne sek­tory, mię­dzy in­nymi dla służb me­te­oro­lo­gicz­nych oraz Cen­trum Szy­frów i Ko­dów. Ge­ne­rał Dwi­ght Eisen­ho­wer i mar­sza­łek Ber­nard Mont­go­mery mieli tu także pry­watne po­koje oraz ga­bi­nety. Pod­czas kam­pa­nii w kwa­te­rze pra­co­wało po­nad ty­siąc osób, w tym dwu­dzie­stu czte­rech żoł­nie­rzy w służ­bie czyn­nej. Rów­nież po woj­nie cen­trum na­dal peł­niło funk­cje mi­li­tarne. Naj­pierw mie­ściła się tu kwa­tera główna floty śród­ziem­no­mor­skiej Royal Navy, od 1967 roku kwa­tera ma­ry­narki wo­jen­nej państw NATO na Mal­cie, a na­stęp­nie cen­trum na­słu­chu so­wiec­kich okrę­tów pod­wod­nych na Mo­rzu Śród­ziem­nym. Dzi­siaj jest jedną z naj­wy­żej oce­nia­nych atrak­cji na wy­spie i lek­cją dla tych, któ­rzy my­ślą, że świat bez kom­pu­te­rów nie tylko nie mógł pra­wi­dłowo dzia­łać, ale że w ogóle nie mógł dzia­łać.

Czas ry­ce­rzy w ha­bi­tach

Malta to nie tylko wy­spa Malta. Są­sia­duje z nią Gozo. Mimo że miej­scowa na­zwa tej wy­spy – Għaw­dex – ozna­cza szczę­ście, to i tego prze­pięk­nego za­kątka na Mo­rzu Śród­ziem­nym nie omi­nęły bu­rze. Gozo jest drugą co do wiel­ko­ści za­miesz­kaną wy­spą Wysp Mal­tań­skich, trzy­krot­nie mniej­szą od Malty, od któ­rej leży w od­le­gło­ści za­le­d­wie pię­ciu ki­lo­me­trów. Choć nie tak znana, nad­ra­bia uro­kiem ma­łych mia­ste­czek, wą­skich ulic, dzie­wi­czych plaż i Ċit­ta­dellą, po­tężną twier­dzą, która swój wy­gląd za­wdzię­cza jo­an­ni­tom.

Mo­nu­men­talny kom­pleks wznosi się w naj­wyż­szym punk­cie daw­nego rzym­skiego mia­sta Glau­co­nis Ci­vi­tas. Pierw­sze for­ty­fi­ka­cje za­częły tu po­wsta­wać już w XIII wieku, jed­nak do­piero ry­ce­rze w ha­bi­tach prze­kształ­cili je w mo­nu­men­talny sys­tem obronny.

Za jego mu­rami chro­nili się w cza­sie za­gro­żeń miesz­kańcy. A w pań­stwie jo­an­ni­tów spo­koj­nie nie było. Re­gu­lar­nie pod­pły­wali szu­ka­jący nie­wol­ni­ków tu­reccy pi­raci. Nie za­bi­jali, po­ry­wali. W cza­sie wzmo­żo­nych ata­ków pi­rac­kich na Gozo obo­wią­zy­wała na­wet go­dzina po­li­cyjna, na­ka­zu­jąca po­zo­sta­nie w mu­rach od zmierz­chu do świtu. Za­kaz znie­siony zo­stał do­piero 15 kwiet­nia 1637 roku.

W ka­te­drze w cy­ta­deli na gro­bie szla­chet­nego Ber­narda Du­plo znaj­duje się in­skryp­cja przy­po­mi­na­jąca lata sprzed wzmoc­nie­nia cy­ta­deli. Du­plo zgi­nął w walce w 1551 roku, wcze­śniej za­bił żonę i córki. Nie chciał, żeby do­stały się w ręce in­no­wier­ców, któ­rzy mo­gliby uczy­nić z nich swoje ko­chanki. To by­łoby gor­sze od śmierci. W cza­sie wiel­kiego na­jazdu na wy­spy z Gozo zo­stała upro­wa­dzona pra­wie cała po­pu­la­cja, około pię­ciu ty­sięcy osób. Co prawda część nie­wol­ni­ków zo­stała wy­ku­piona, ale świat na Gozo nie był już taki sam. Roz­bite ro­dziny, pu­ste go­spo­dar­stwa. Dla­tego wielki mistrz Claude de La Sen­gle na­ma­wiał do osie­dle­nia się na wy­sepce miesz­kań­ców są­sied­niej Malty, przy­by­wali tu rów­nież osad­nicy z Sy­cy­lii, ale czas pły­nął już ina­czej. Gozo przez wieki pod­no­siła się z wiel­kiej tra­ge­dii.

Dzi­siej­szy wy­gląd cy­ta­deli nie po­zo­sta­wia wąt­pli­wo­ści, że nikt tu nie może czuć się za­gro­żony. Do wej­ścia idziemy za­cie­nioną ulicą, na końcu któ­rej wy­ra­sta wy­soki mur. Za nim znaj­duje się dru­gie mia­sto z wła­snymi uli­cami, ko­ścio­łami i pa­ła­cami. W po­łu­dnie ja­sne ściany od­bi­jają słońce, co spra­wia, że za­byt­kowa twier­dza jest wy­jąt­kowo go­rą­cym miej­scem. My jed­nak zmie­rzamy do pod­ziemi. Taka twier­dza jak ta musi je prze­cież mieć.

La­bi­rynt na­grza­nych schod­ków wie­dzie do ta­jem­ni­czych, oświe­tlo­nych pa­ste­lo­wymi bar­wami ko­mór, w któ­rych można się po­czuć jak we­wnątrz gi­gan­tycz­nych gli­nia­nych bu­te­lek. To trzy dawne si­losy zbo­żowe, w póź­nym śre­dnio­wie­czu prze­cho­wy­wano tu ziarno. Wy­kute w skale ma­ga­zyny rze­czy­wi­ście mają kształt ku­li­stej kolby zwę­ża­ją­cej się ku gó­rze. Naj­więk­szy z nich ma pra­wie je­de­na­ście me­trów wy­so­ko­ści, łączna po­jem­ność wszyst­kich prze­kra­czała sto me­trów sze­ścien­nych!

Są miej­sca i od­czu­cia, które trudno opi­sać. Dzien­ni­ka­rze uży­wają wtedy okre­śle­nia „ma­giczne”, choć to nie­wiele mówi. Ale si­losy cy­ta­deli na­prawdę wła­śnie ta­kie są. Zu­peł­nie jak z bajki o dżi­nie za­mknię­tym w bu­telce. To samo czuje każdy, kto tu wej­dzie. Zbior­niki prze­stały być po­trzebne, gdy zboże nie było już stra­te­gicz­nym to­wa­rem, Bry­tyj­czycy więc po­sta­no­wili gro­ma­dzić w nich wodę. Z gór­skiego źró­dła Ghajn Lu­qin w Xa­għrze, po­przez do­linę Mar­sal­form, woda pły­nęła sys­te­mem ka­na­łów i akwe­duk­tów do twier­dzy. Po­nie­waż si­losy wy­kuto w po­ro­wa­tej skale, na­le­żało je otyn­ko­wać nie­prze­pusz­cza­ją­cym wody wa­pie­niem. Ten za­byt­kowy sys­tem do­star­cza­nia wody dzia­łał do 2004 roku! Na­to­miast w cza­sie dru­giej wojny świa­to­wej pod cy­ta­delą, po­dob­nie jak w ca­łym pań­stwie, po­wstały schrony prze­ciw­lot­ni­cze. Ich wy­ku­cie za­jęło po­nad dwa lata.

Czas tę­sk­noty za uko­cha­nym

Po­woli zo­sta­wiamy wy­spy, które po­wi­tały nas bu­rzą. Jesz­cze tylko wi­zyta na pół­noc­nym wy­brzeżu Gozo. To tu­taj ma się znaj­do­wać grota nimfy Ka­lipso, pod­ziemna kry­jówka pięk­nej córki ty­tana Atlasa, boga z po­ko­le­nia ol­brzy­mów ist­nie­ją­cych jesz­cze przed bo­gami olim­pij­skimi. Gozo to po­do­bno Ogy­gia, mi­tyczna wy­spa, na któ­rej Ka­lipso zo­stała uwię­ziona przez Zeusa, pana Olimpu, za to, że pod­czas wojny po­mię­dzy sta­rymi i no­wymi bo­gami sta­nęła po stro­nie ojca. Nie­śmier­tel­ność przy­nio­sła jej jed­nak Ody­seja, w któ­rej Ho­mer, wielki epik grecki, opi­suje, jak nimfa, sama w nie­woli, wię­ziła na swo­jej wy­spie Ody­se­usza, bo­ha­tera wojny tro­jań­skiej. Sie­dem wspól­nych lat za­owo­co­wało dwójką dzieci, Ody­se­usz pra­gnął jed­nak po­wró­cić do Itaki, w czym po­mógł roz­kaz sa­mego Zeusa. Ka­lipso zo­stała na wy­spie sama, spę­dza­jąc czas w swo­jej gro­cie. Co­dzien­nie wpa­try­wała się w la­zur fal Mo­rza Śród­ziem­nego, któ­rego ni­gdy już nie prze­cięła smu­kła łódź Ody­se­usza.

Grota Ka­lipso, choć za­zna­czona na wszyst­kich ma­pach, nie jest atrak­cją, dla któ­rej warto się wy­brać na ko­niec wy­spy. Ale wi­dok już tak. Na­tura szczo­drze ob­da­rzyła Wy­spy Mal­tań­skie. Ta­jem­ni­cze skalne kon­struk­cje, ni­czym sce­no­gra­fia do fil­mów fan­tasy, wy­ra­stają w róż­nych czę­ściach wy­brzeża. Cza­sami wy­cho­dzą rów­nież z pod­ziemi (w końcu to książka o pod­zie­miach). Wra­ca­jąc do portu, za­trzy­mu­jemy się jesz­cze w miej­sco­wo­ści Xa­għra. W sa­mym sercu sen­nego mia­steczka stoi śliczny ko­ściół z dwiema wie­żami i dwoma ze­ga­rami. Na każ­dym jest inna go­dzina. Dla­czego? Żeby zmy­lić dia­bła. Zdez­o­rien­to­wany nie wie, o któ­rej za­czyna się msza święta, i nie może prze­szko­dzić wier­nym. Błąka się więc nie­szczę­śliwy, tym bar­dziej że Ma­nanni Xerri, miesz­ka­niec Xa­għry, otwo­rzył nie­chcący jego pod­ziemne kró­le­stwo i… wpu­ścił tam od­wie­dza­ją­cych wy­spę tu­ry­stów.

Działo się to w 1924 roku. Pan Xerri po­sta­no­wił wy­ko­pać stud­nię na mi­nia­tu­ro­wym pa­tio ka­mie­nicy, w któ­rej miesz­kał z ro­dziną. Po wy­ku­ciu w mięk­kiej, wa­pien­nej skale głę­bo­kiego na osiem me­trów otworu, za­miast do wody, do­tarł do… nie­wiel­kiej ja­skini. Oczom zdu­mio­nego miesz­kańca wy­spy uka­zał się ba­śniowy świat pe­łen sta­lak­ty­tów, sta­lag­mi­tów i fan­ta­sma­go­rycz­nych na­cie­ków skal­nych przy­po­mi­na­ją­cych dziwne zwie­rzęta czy nie­znane stwory. Szybko spo­strzegł, że nie­spo­dzie­wane od­kry­cie może przy­nieść jego ro­dzi­nie znacz­nie więk­sze ko­rzy­ści niż pro­za­iczna stud­nia z wodą.

W cza­sie dru­giej wojny świa­to­wej wła­ści­ciele ka­mie­nicy po­więk­szyli pod­zie­mia, wy­ku­wa­jąc w skale ko­ry­ta­rze, które utwo­rzyły ciąg ko­mu­ni­ka­cyjny mię­dzy po­szcze­gól­nymi ko­mo­rami groty. Miała słu­żyć ro­dzi­nie wła­ści­ciela jako schron na wy­pa­dek na­lo­tów bom­bo­wych. Do wnę­trza pro­wa­dzi dziś mi­nia­tu­ro­wej śred­nicy, wbu­do­wana w stud­nię, klatka scho­dowa ze spi­ral­nymi scho­dami, która scho­dzi na głę­bo­kość dzie­się­ciu me­trów po­ni­żej po­ziomu ulicy. Wnuczka od­krywcy pod­ziem­nej atrak­cji opro­wa­dza po niej tu­ry­stów jako prze­wod­niczka, opo­wia­da­jąc hi­sto­rię nie­zwy­kłego od­kry­cia.

I znowu droga w górę, ku otwar­tej prze­strzeni. Zo­sta­wiamy Maltę, tym ra­zem sło­neczną i oswo­joną. Przy­naj­mniej na po­wierzchni. Pod zie­mią czeka na od­kry­cie i zba­da­nie jesz­cze mnó­stwo pod­ziemi. Po­wstają tu prze­cież od po­nad pię­ciu ty­sięcy lat.

ROZ­DZIAŁ2

RZYM

Ar­che­olo­dzy twier­dzą, że od­na­leźli do­piero za­le­d­wie około dzie­się­ciu pro­cent pod­ziem­nego Rzymu. Każdy skra­wek Wiecz­nego Mia­sta skrywa pod uli­cami ja­kieś ka­ta­kumby, ko­ścioły, miej­sca kultu, krypty, nim­fea czy kryp­to­por­tyki. Czę­sto po­kryte fre­skami, ko­dem sprzed ty­sięcy lat, nie­kiedy cał­ko­wi­cie pu­ste, jakby do­piero cze­ka­jące na wy­peł­nie­nie swo­jej hi­sto­rii. Pod­no­sząca się przez stu­le­cia po­wierzch­nia Rzymu ukry­wała ko­lejne pod­zie­mia. Dla­tego nie­mal każdy dzień przy­nosi tu nowe od­kry­cia.

Brzuch Wiecz­nego Mia­sta

Osza­ła­mia i za­chwyca, mę­czy i drażni, ale i tak wszyst­kie drogi pro­wa­dzą do niego. A z pew­no­ścią ta jedna. Na współ­cze­sne stan­dardy dość wą­ska, bru­ko­wana, zna­czona smu­kłymi cie­niami cy­pry­sów i pi­nii – so­sen o sze­ro­kich ko­ro­nach, które na sta­rość upo­dab­niają się do pa­ra­soli. O po­ranku spo­wija ją chłodna mgła, two­rząc ilu­zję po­nad­cza­so­wo­ści. O za­cho­dzie słońca trakt na­biera cie­płych barw jak z ob­ra­zów Hen­ryka Sie­mi­radz­kiego, dzie­więt­na­sto­wiecz­nego ma­la­rza, który przy­wo­ły­wał na swo­ich płót­nach sceny ro­dza­jowe z an­tycz­nego Rzymu.

Via Ap­pia An­tica, naj­star­sza rzym­ska droga, na­zy­wana była przez Rzy­mian re­gina via­rum, czyli kró­lową dróg. Jej bu­dowę roz­po­czął w 312 roku p.n.e. Ap­piusz Klau­diusz Ślepy, cen­zor – re­pu­bli­kań­ski urzęd­nik – któ­remu przy­pi­suje się słynną mak­symę: „Każdy jest ko­wa­lem wła­snego losu”. Ap­piu­sza po­dzi­wiał cały Rzym, on zaś roz­po­zna­wał każ­dego w mie­ście. Na dwa ty­siące lat przed wy­na­le­zie­niem szko­leń dla mar­ke­tin­gow­ców cen­zor ko­rzy­stał z usług oso­bi­stego asy­stenta, nie­wol­nika, który po­do­bno znał wszyst­kich oby­wa­teli mia­sta po imie­niu. Każdy lubi być za­pa­mię­tany, nie­wol­nik więc w od­po­wied­nim mo­men­cie szep­tał swo­jemu panu, kim jest dana osoba, i Ap­piusz mógł do mi­ja­nych lu­dzi zwra­cać się po imie­niu. Z więk­szych za­sług urzęd­nika na­leży przy­po­mnieć, że zre­for­mo­wał al­fa­bet, wy­bu­do­wał pierw­szy akwe­dukt, a także nie bał się wo­jaczki, co udo­wod­nił w cza­sie kilku wo­jen. Jedna z nich skoń­czyła się dla niego utratą wzroku. Droga, któ­rej dał swoje imię, cią­gnęła się od Cir­cus Ma­xi­mus, naj­więk­szego i naj­star­szego cyrku w Rzy­mie, aż do dzi­siej­szego Brin­disi, czyli pra­wie sześć­set ki­lo­me­trów. W XIX wieku jej nie­wielki, za­le­d­wie dwu­dzie­sto­ki­lo­me­trowy od­ci­nek zo­stał od­re­stau­ro­wany i te­raz wę­dru­jemy nim w kie­runku Rzymu wśród ruin bu­do­wli sprzed wielu wie­ków.

Czy pa­mię­ta­cie z po­przed­niego ROZ­DZIAŁu o Mal­cie sztorm, który wy­rzu­cił zmie­rza­jący do Rzymu sta­tek św. Pawła na tę wy­spę? W 61 roku apo­sto­łowi udało się do­trzeć do Wiecz­nego Mia­sta i choć był więź­niem pro­wa­dzo­nym w kaj­da­nach, wła­śnie przy Via Ap­pia An­tica zo­stał po­wi­tany przez przed­sta­wi­cieli mło­dej, chrze­ści­jań­skiej wspól­noty. Święty Pa­weł był wzru­szony i na­brał otu­chy – po­daje księga Dzie­jów Apo­stol­skich – gdy prze­ko­nał się, jak sil­nie i głę­boko za­ko­rze­niła się w Rzy­mie wiara chrze­ści­jań­ska. Im bli­żej mia­sta, tym co­raz wię­cej pięk­nych bu­do­wli apo­stoł mu­siał spo­strze­gać wzdłuż drogi. Dzi­siaj, kiedy idziemy tym sa­mym szla­kiem, trudno oprzeć się wra­że­niu, że je­ste­śmy na jed­nym z po­zio­mów gry kom­pu­te­ro­wej, w któ­rej za­da­niem jest od­na­le­zie­nie skarbu w gru­zach sta­ro­żyt­nego mia­sta. Po bo­kach drogi, zwró­cone twa­rzami ku prze­szło­ści, stoją sta­ro­żytne fi­gury. Hi­sto­ria i wan­dale za­brali więk­szo­ści z nich nosy, uszy, a nie­kiedy całe głowy. Ka­mienne, bez­i­mienne dziś biu­sty, mil­cząco zno­szą zmiany cza­sów i po­gody. Z resz­tek bu­do­wli trudno od­czy­tać, komu i do czego słu­żyły te dzi­siej­sze ki­kuty w cza­sach swo­jej świet­no­ści. Pro­mie­nie sło­neczne kon­ku­rują z ro­ślin­no­ścią o to, które z nich pierw­sze wci­śnie się w pęk­nię­cia na mu­rach. Im jed­nak bli­żej Rzymu, tym ar­chi­tek­tura za­czyna na­bie­rać in­nego cha­rak­teru. Naj­pierw po­ja­wia się pa­mię­ta­jący śre­dnio­wie­cze szkie­let ko­ścioła św. Mi­ko­łaja z Bari, po dru­giej zaś stro­nie drogi – wy­glą­da­jące jak mała twier­dza – mau­zo­leum Ce­cy­lii Me­telli, sy­no­wej trium­wira Marka Kras­susa.

Choć Ce­cy­lia Me­tella żyła po­nad sto lat przed Chry­stu­sem, mau­zo­leum oraz ko­ściół są za­po­wie­dzią tego, co zo­ba­czymy za chwilę. Kil­ka­set me­trów da­lej znaj­dują się naj­słyn­niej­sze rzym­skie ka­ta­kumby. Tu cho­wali swo­ich bli­skich pierwsi chrze­ści­ja­nie.

Ciało na chwilę odło­żone

Hi­sto­ria pierw­szych chrze­ści­jan w Wiecz­nym Mie­ście to opo­wieść w ob­ra­zach. Rzym­ska wspól­nota, praw­do­po­dob­nie jako je­dyna w świe­cie chrze­ści­jań­skim, po­zo­sta­wiła po so­bie wiele mo­nu­men­tal­nych pa­mią­tek: ko­ścio­łów, cmen­ta­rzy i ka­ta­kumb peł­nych wspa­nia­łych fre­sków. Pierw­szy wiek po Chry­stu­sie nie był ła­twy dla jego wy­znaw­ców. Za cza­sów ce­sa­rza Ne­rona we­dług Ta­cyta zgła­dzono ich „ol­brzy­mią liczbę”, rów­nież dwa ko­lejne stu­le­cia w róż­nych od­stę­pach czasu przy­no­siły krót­kie, acz in­ten­sywne dzie­jowe bu­rze. Rzym­scy chrze­ści­ja­nie byli w więk­szo­ści ludźmi bied­nymi, miesz­kali na pe­ry­fe­riach, pra­co­wali przy roz­bu­do­wie mia­sta, wielu było nie­wol­ni­kami. Nowa wiara od­dzia­ły­wała jed­nak i na wyż­sze sfery. Już pod ko­niec I wieku Fla­wia Do­mi­tylla, ku­zynka kon­sula Fla­wiu­sza Kle­mensa (Fla­wiusz oże­nił się z ku­zynką ce­sa­rza Do­mi­cjana, która rów­nież na­zy­wała się Fla­wia Do­mi­tylla), jako chrze­ści­janka zo­stała ska­zana na wy­gna­nie. Jej imie­niem na­zwano ka­ta­kumby przy sta­ro­żyt­nej Via Ar­de­atina, wów­czas da­leko poza mu­rami Rzymu. Fla­wia przed wy­jaz­dem od­dała swoje do­bra w tym miej­scu wspól­no­cie chrze­ści­jań­skiej.

Rzym­skie prawo dwu­na­stu ta­blic z po­łowy V wieku p.n.e. za­bra­niało grze­ba­nia zmar­łych w ob­rę­bie gra­nic mia­sta. Miej­sca po­chówku po­wsta­wały więc poza sku­pi­skami ludz­kimi, wi­dzie­li­śmy to już na Mal­cie. Rów­nież wzdłuż Via Ap­pia An­tica ro­sły ne­kro­po­lie, naj­pierw po­gań­skie, a od II wieku chrze­ści­jań­skie. Wy­znawcy Chry­stusa na­zy­wali je wy­łącz­nie grec­kim ter­mi­nem ko­ime­te­rion, od któ­rego już bli­sko do ła­ciń­skiego co­eme­te­rium i na­szego cmen­ta­rza. Słowo ozna­czało sy­pial­nię lub miej­sce od­po­czynku, w końcu było to miej­sce, w któ­rym zmarli tylko ocze­ki­wali na zmar­twych­wsta­nie.

„Chrze­ści­jań­stwo wnio­sło w świat po­gań­skiego an­tyku myśl o zmar­twych­wsta­niu ciała, a nie tylko o du­szy nie­śmier­tel­nej. Kiedy po­ga­nin cho­wał bli­skich, zmarły był je­dy­nie po­si­tus, czyli po­ło­żony, a miej­sce po­chówku było do­mus aeterna, czyli dom wieczny. Chrze­ści­ja­nin był na­to­miast de­po­si­tus, po­wie­rzony ziemi na ja­kiś czas, z obo­wiąz­kiem zwrotu ciała” – tłu­ma­czył ksiądz pro­fe­sor Sta­ni­sław Ko­czwara, w au­dy­cji księ­dza dok­tora Sła­wo­mira Cza­leja Ars mo­riendi et vi­vendi chri­stia­no­rum. Świa­tło z mroku ka­ta­kumb.

Do­piero w VI wieku te wy­drą­żone głę­boko w ziemi po­chówki za­częły być na­zy­wane ka­ta­kum­bami. Słowo po­cho­dzi od grec­kich kata kym­bas, czyli „przy za­głę­bie­niu”. Na sa­mym po­czątku „ka­ta­kumby” w for­mie Ad ca­ta­cum­bas były na­zwą to­po­gra­ficzną sze­ro­kiej do­liny prze­ci­na­ją­cej Via Ap­pia na po­łu­dniu Rzymu, do­kład­nie w miej­scu, w któ­rym te­raz je­ste­śmy. W VI wieku praw­do­po­dob­nie tak okre­ślano już wszyst­kie miej­sca, w któ­rych chrze­ści­ja­nie grze­bali zmar­łych.

Choć ar­che­olo­dzy znają dziś sześć­dzie­siąt cztery ze­społy ka­ta­kumb ota­cza­ją­cych Rzym, wie­dzą, że musi być ich znacz­nie wię­cej. Nie­które są małe i nie­po­zorne, inne to pod­ziemne mia­sta nie­praw­do­po­dob­nych wręcz wiel­ko­ści. Naj­słyn­niej­sze z nich leżą wła­śnie przy Via Ap­pia An­tica. To są­sia­du­jące ze sobą ka­ta­kumby św. Se­ba­stiana i św. Ka­lik­sta. Łączna dłu­gość ko­ry­ta­rzy tych pierw­szych waha się w prze­dziale od dwu­na­stu do trzy­na­stu ki­lo­me­trów, choć zwie­dza­jący oglą­dają je­dy­nie mały frag­ment na jed­nym po­zio­mie. Ka­ta­kumby św. Ka­lik­sta są więk­sze, mają około dwu­dzie­stu ki­lo­me­trów dłu­go­ści. Chrze­ści­ja­nie po­cho­wali w nich po­nad pół mi­liona zmar­łych, w tym około dwu­stu dwu­dzie­stu ty­sięcy dzieci, szes­na­stu pa­pieży, z któ­rych je­den stra­cił tu zresztą ży­cie, oraz pięć­dzie­się­ciu mę­czen­ni­ków.

Święty Ka­likst, jak w skró­cie na­zywa się cmen­ta­rzy­sko no­szące imię tego pa­pieża, znaj­duje się dziś pod opieką Mu­zeum Wa­ty­kań­skiego. Dla­tego nie­mal wszy­scy za­trud­nieni tu pra­cow­nicy są oso­bami du­chow­nymi. Ka­lik­stem opie­kują się sa­le­zja­nie. Oni też opro­wa­dzają po pod­zie­miach. Ofi­cjal­nie zwie­dza­nie za­czyna się przy wia­cie ozdo­bio­nej fla­gami róż­nych kra­jów, za­raz na­prze­ciwko kasy bi­le­to­wej. O wy­zna­czo­nej go­dzi­nie wy­cho­dzi ksiądz, który w kilku ję­zy­kach in­for­muje, gdzie mają ze­brać się tu­ry­ści an­glo­ję­zyczni, gdzie Ro­sja­nie, Hisz­pa­nie, Włosi, a także – tu nie­spo­dzianka – Po­lacy. Ka­ta­kumby są przy­go­to­wane do ob­sługi w trzy­dzie­stu sze­ściu ję­zy­kach, w tym tylko dwa, li­tew­ski i ło­tew­ski, do­stępne są wy­łącz­nie w au­dio­prze­wod­ni­kach, po­zo­stałe na­cje mogą li­czyć na wła­snego prze­wod­nika.

Wej­ście do ka­ta­kumb leży w cu­dow­nym miej­scu. Z są­sied­nią trasą w ka­ta­kum­bach św. Se­ba­stiana (od razu każdy uprze­dza, że to kon­ku­ren­cja, Se­ba­stia­nem opie­kują się fran­cisz­ka­nie) łą­czą się wie­kową aleją pi­nii, cy­pry­sów i ży­wot­ni­ków, która jesz­cze da­lej pro­wa­dzi do ko­ściółka Quo Va­dis. Jak głosi le­genda, ta ma­leńka świą­ty­nia zo­stała wznie­siona przed wie­kami dla upa­mięt­nie­nia spo­tka­nia św. Pio­tra z Chry­stu­sem, gdy Apo­stoł ucie­kał z Rzymu przed prze­śla­do­wa­niem Ne­rona. Stąd też na­zwa – Quo va­dis Do­mine (Do­kąd idziesz, Pa­nie). W tym miej­scu wła­śnie Sien­kie­wicz wpadł na po­mysł na­pi­sa­nia swo­jej słyn­nej po­wie­ści. Cały ten ob­raz za­myka w pa­ste­lowe ramy Via Ap­pia An­tica, na któ­rej frag­ment wjeż­dża na­wet miej­ski au­to­bus, żeby co kil­ka­dzie­siąt mi­nut wy­rzu­cić ko­lejną par­tię zwie­dza­ją­cych.

Pod­ziemny świat po­ka­zuje nam ksiądz Ma­rian Stem­pel, sa­le­zja­nin. Choć na ze­wnątrz pa­nuje upał, tu, pod zie­mią, tem­pe­ra­tura nie prze­kra­cza pięt­na­stu stopni. Z peł­nego słońca scho­dzimy w miej­sce, które wy­gląda jak wiel­kie, wy­kute pod zie­mią biuro z pię­tro­wymi re­ga­łami, na któ­rych za­miast do­ku­men­tów le­żeli kie­dyś lu­dzie.

Tyle że w żad­nym biu­rze nie ma tylu wą­skich ko­ry­ta­rzy i za­ka­mar­ków, w któ­rych można prze­paść jak w la­bi­ryn­cie. Ka­ta­kumby drą­żone były w mięk­kim tu­fie wul­ka­nicz­nym, ko­ry­ta­rze miały pię­tra i pół­pię­tra na róż­nych wy­so­ko­ściach. Łą­czyły je strome schody. Naj­niż­szy, czwarty po­ziom pod­ziemi w kom­plek­sie św. Ka­lik­sta był na głę­bo­ko­ści trzy­dzie­stu me­trów.

W miej­scu chrze­ści­jań­skich ka­ta­kumb wcze­śniej znaj­do­wały się już po­gań­skie po­chówki, za­równo te bar­dzo skromne, jak i oka­załe ro­dzinne hy­po­gea. By­wało i tak jak w przy­padku ka­ta­kumb Pry­scy­lii przy Via Sa­la­ria, w któ­rych znaj­duje się naj­star­sze znane przed­sta­wie­nie Matki Bo­skiej z Dzie­ciąt­kiem oraz kon­tro­wer­syjne przed­sta­wie­nia ko­biet ka­pła­nek, że wy­ko­rzy­sty­wano kon­struk­cje sta­rych in­sta­la­cji wod­nych.

– W I wieku chrze­ści­ja­nie nie mieli jesz­cze wła­snych te­re­nów, była to bar­dzo młoda wspól­nota, or­ga­ni­zo­wała się za­le­d­wie kil­ka­dzie­siąt lat po śmierci Chry­stusa. Swo­ich zmar­łych grze­bali więc w po­gań­skich „mia­stach umar­łych”. Naj­więk­sza ów­cze­sna ne­kro­po­lia to Wa­ty­kan, gdzie zo­stał po­cho­wany św. Piotr. Od II do V wieku chrze­ści­ja­nie skła­dali bli­skich w ka­ta­kum­bach, a od V wieku, kiedy co­raz wię­cej osób się na­wra­cało i prze­ka­zy­wało zie­mię na cmen­ta­rze, po­wsta­wały już na­ziemne gro­bowce – opo­wiada ksiądz Stem­pel. – W III wieku jed­nak ka­ta­kumby św. Ka­lik­sta były cią­gle naj­więk­szym pod­ziem­nym cmen­ta­rzem dla ca­łego Rzymu.

Na po­czątku trze­ciego stu­le­cia ów­cze­sny pa­pież Ze­fi­ryn po­le­cił jed­nemu z dia­ko­nów o imie­niu Ka­likst, aby ad­mi­ni­stro­wał ka­ta­kum­bami. Ka­likst był nie­gdyś nie­wol­ni­kiem, jego pan zle­cił mu po­do­bno pro­wa­dze­nie banku, który przy­szły święty do­pro­wa­dził do upadku. Z po­wodu awan­tury, którą wy­wo­łał w sy­na­go­dze, zo­stał ze­słany do ko­palni na Sar­dy­nii, jed­nak póź­niej jego liczne za­sługi spra­wiły, że po śmierci Ze­fi­ryna zo­stał wy­brany pa­pie­żem. Nie wszy­scy uznali tę de­cy­zję i gło­sem mniej­szo­ści pa­pie­żem zo­stał ob­rany rów­nież św. Hi­po­lit. Zo­stawmy jed­nak tę skom­pli­ko­waną przy­szłość, te­raz je­ste­śmy w chwili, gdy Ka­likst opie­kuje się wiel­kim chrze­ści­jań­skim cmen­ta­rzem przy Via Ap­pia An­tica. Ma na gło­wie fi­nanse, pro­blemy z miej­scem na groby, z pra­cow­ni­kami, bez­pie­czeń­stwem pracy przy ry­ciu ko­ry­ta­rzy i na do­da­tek musi wy­ka­zać się dy­plo­ma­cją, po­nie­waż ce­sarz za­ka­zał przyj­mo­wa­nia wiary chrze­ści­jań­skiej. Ka­likst musi więc być me­ne­dże­rem i przed­się­biorcą w jed­nej oso­bie. Na szczę­ście nie jest sam.

Półki na pa­pieży

Ka­ta­kumby, po­dob­nie jak i współ­cze­sne nam cmen­ta­rze, sku­piały przed­się­bior­ców po­grze­bo­wych. W końcu na je­dze­niu i umie­ra­niu za­wsze naj­le­piej się za­ra­biało. Fos­so­res (fos­sa­rium to po ła­ci­nie ry­del), czyli gra­ba­rze, zaj­mo­wali się wy­ku­wa­niem ko­mór gro­bo­wych, ce­re­mo­nią po­grze­bową łącz­nie z za­mu­ro­wa­niem ciała, na­nie­sie­niem na­pi­sów, sym­boli czy też fre­sków w bo­gat­szych czę­ściach ka­ta­kumb. Naj­prost­szy grób, tak zwany lo­cu­lus – miej­sce (spo­czynku), był po pro­stu półką wy­kutą w ścia­nie ko­ry­ta­rza. Gra­ba­rze przy­go­to­wy­wali ją pod wy­miar kon­kret­nego zmar­łego. Owi­nięte w ca­łun ciało wsu­wali do ta­kiego otworu i po­sy­py­wali wap­nem, a na­stęp­nie szczel­nie za­mu­ro­wy­wali bądź przy­kry­wali mar­mu­rową płytą. Skała wchła­niała fe­tor roz­kła­da­ją­cego się ciała i wszyst­kie zwią­zane z roz­kła­dem sub­stan­cje. Przy gro­bie zo­sta­wał mały otwo­rek na lampkę bądź am­forkę z olej­kami za­pa­cho­wymi, które miały stłu­mić nie­przy­jemny za­duch ka­ta­kumb. Ra­bu­sie gro­bów czę­sto my­lili je po­tem z na­czy­niami na krew mę­czen­ni­ków.

Nie­zli­czone pło­myczki świa­tła mu­siały stwa­rzać w ciem­nych ga­le­riach nie­zwy­kłą sce­ne­rię. Żeby wśród ty­sięcy pó­łek od­na­leźć po­tem tę kon­kretną – droga wio­dła przez ciemne i wą­skie ko­ry­ta­rze – ro­dziny wci­skały do świe­żej za­prawy na mo­gile ka­wa­łek ta­le­rzyka, mo­netę bądź co­kol­wiek, co po­ma­gało roz­po­znać wła­ściwy grób. Na­pisy po­ja­wiały się rzadko.

Nieco bo­gat­sze były sar­ko­fagi wy­kute w tu­fie, za­my­kane po­ziomą płytą, nad którą wzno­sił się łuk czę­sto ozdo­biony fre­skami. Groby te znaj­do­wały się naj­czę­ściej w cu­bi­cula, czyli gro­bach ro­dzin­nych, ma­łych ko­mo­rach na­le­żą­cych bądź do jed­nej ro­dziny, bądź to do brac­twa po­grze­bo­wego. Bo­gaci ża­łob­nicy otrzy­my­wali ka­ta­logi, z któ­rych mo­gli wy­brać od­po­wied­nią płytę czy na­pis. Naj­wyż­sze ceny osią­gały jed­nak miej­sca w po­bliżu ja­kie­goś mę­czen­nika – ta­kie „po­zy­cjo­no­wa­nie” po­chówku miało za­gwa­ran­to­wać zba­wie­nie. Gra­ba­rze da­wali się więc prze­ku­py­wać ro­dzi­nom zmar­łych, a ka­ta­kumby po­więk­szały się do nie­praw­do­po­dob­nych wręcz roz­mia­rów.

Po­cząt­kowo pod­zie­mia św. Ka­lik­sta skła­dały się je­dy­nie z dwóch rów­no­le­głych ko­ry­ta­rzy, które miały około trzy­dzie­stu pię­ciu me­trów dłu­go­ści i osiem­dzie­się­ciu cen­ty­me­trów sze­ro­ko­ści. Ar­che­olo­dzy sza­cują, że w la­tach 200–230 n.e. mie­ściło się tu około ty­siąca stu trzy­dzie­stu gro­bów, co ozna­cza, że cho­wano w nich wtedy trzy­dzie­stu ośmiu zmar­łych rocz­nie. Z cza­sem jed­nak po­wsta­wały nowe ko­ry­ta­rze i ko­lejne po­ziomy. Trzeba było ko­pać głę­biej. Wę­dru­jąc przez ka­ta­kumby, na­leży pa­mię­tać o jed­nej, ge­ne­ral­nej za­sa­dzie. Im głę­biej scho­dzimy, tym do­cie­ramy do co­raz młod­szych warstw cmen­ta­rzy­ska. We wciąż pod­wyż­sza­nych i cia­snych ko­ry­ta­rzach bra­ko­wało po­wie­trza, słod­ka­wom­dły odór roz­kładu nie po­zwa­lał nor­mal­nie od­dy­chać. Tym­cza­sem do ka­ta­kumb przy­cho­dziły nie tylko ro­dziny zmar­łych, ale i liczni wierni, któ­rzy chcieli po­mo­dlić się przy gro­bie któ­re­goś z mę­czen­ni­ków. W IV wieku na skrzy­żo­wa­niach ko­ry­ta­rzy po­wstały więc otwory wy­cho­dzące na po­wierzch­nię ziemi – lu­cer­na­ria. Da­wały świa­tło i nieco świe­żego po­wie­trza.

„Ka­ta­kumby na­leży uwa­żać za ko­lebkę chrze­ści­jań­stwa i za ar­chi­wum Ko­ścioła z cza­sów naj­daw­niej­szych. Ma­lo­wi­dła, rzeźby i na­grobki do­star­czają nam dro­go­cen­nego ma­te­riału, uka­zu­jąc zwy­czaje i kul­turę sta­ro­żyt­nych chrze­ści­jan, oraz sta­no­wią hi­sto­rię prze­śla­do­wań, przez które mu­sieli prze­cho­dzić” – pi­sał w XIX wieku ar­che­olog Ho­racy Ma­rucci. Co prawda, nie wszy­scy ce­sa­rze prze­śla­do­wali chrze­ści­jan, by­wały rów­nież okresy względ­nego spo­koju, jed­nak w III wieku rzym­skie wła­dze po­sta­no­wiły znisz­czyć młodą re­li­gię.

– Do 313 roku, czyli do czasu edyktu ce­sa­rza Kon­stan­tyna, prawa, na mocy któ­rego w Ce­sar­stwie Rzym­skim za­pa­no­wała wol­ność wy­zna­nia i ustały wszel­kie prze­śla­do­wa­nia, wy­znawcy Je­zusa nie uży­wali sym­bolu krzyża. Żeby więc nie draż­nić władz ce­sar­stwa, chrze­ści­ja­nie za­miast krzyża po­słu­gi­wali się in­nymi sym­bo­lami, w tym ta­kimi, ja­kie słu­żyły po­ga­nom. Do­bry pa­sterz z owieczką na ra­mio­nach, pier­wot­nie Her­mes z ja­gnię­ciem, sym­bo­li­zo­wał te­raz Je­zusa i od­ku­pioną przez niego du­szę, ryba – w grece ich­thys – to akro­stych, czyli słowo, które można uło­żyć z pierw­szych li­ter wy­ra­zów w zda­niu, w tym wy­padku grec­kiego – Je­zus Chry­stus Boga Syn Zba­wi­ciel – opo­wiada ksiądz Stem­pel. – Mi­to­lo­giczny Or­fe­usz, który śpie­wem oswa­jał be­stie, dla chrze­ści­jan był sym­bo­lem Chry­stusa, który przez na­ukę Ewan­ge­lii prze­mie­nia ludz­kie serca.

Sztuka chrze­ści­jań­ska za­cho­wała łącz­ność z rzym­ską i prze­ka­zała jej tra­dy­cje, prze­kształ­ca­jąc ją we­dług no­wego ka­nonu. Można po­wie­dzieć, że twórcy fre­sków nie two­rzyli no­wej sztuki, lecz prze­le­wali w znane już formy nową myśl. Na­śla­du­jąc wzory kla­syczne, prze­no­sili je na grunt chrze­ści­jań­ski. Na przy­kład paw po­świę­cony bo­gini Ju­no­nie ozna­czał zmar­twych­wsta­nie, ptaki – du­sze mę­czen­ni­ków ula­tu­jące do nieba, Ulis­ses, który za­ty­kał uszy, aby nie sły­szeć zwod­ni­czego śpiewu sy­ren, sym­bo­li­zo­wał chrze­ści­ja­nina opie­ra­ją­cego się po­ku­som.

Na ścia­nach znaj­dują się rów­nież wi­ze­runki fos­so­rów za­ję­tych wy­ku­wa­niem gro­bów.

Im za­cniej­szy zmarły, tym bo­gat­sze fre­ski. I wię­cej miej­sca. Dla­tego Krypta Pa­pieży wy­daje się tak wielka w po­rów­na­niu z resztą po­miesz­czeń. Byli w niej cho­wani Oj­co­wie Święci z III wieku. Ar­che­olo­gom udało się od­na­leźć pięć ory­gi­nal­nych ta­blic z ich gro­bow­ców. Za wielką płytą w głębi krypty spo­czął na­to­miast słynny mę­czen­nik – pa­pież Syk­stus II.

Szó­stego sierp­nia 258, w cza­sach naj­więk­szych prze­śla­do­wań chrze­ści­jan, ce­sarz Wa­le­rian za­bro­nił od­wie­dza­nia pod­ziemi, ale pa­pież Syk­stus po­sta­no­wił od­pra­wić w nich mszę. To­wa­rzy­szyło mu czte­rech dia­ko­nów. Wia­do­mo­ści o spo­tka­niu w ka­ta­kum­bach do­szły do władcy, który wy­słał na Via Ap­pia An­tica swo­ich żoł­nie­rzy. Nie­wielki od­dział wtar­gnął do krypt. Pa­pież po­pro­sił, aby wierni mo­gli opu­ścić miej­sce od­pra­wia­nia mszy i po­chy­lił głowę. Po­dob­nie zro­bili jego dia­koni. Wszy­scy zo­stali ścięci na miej­scu i tu póź­niej po­cho­wani.

Rajd na re­li­kwie

No do­brze, tylko gdzie są te wszyst­kie ciała? Co się stało z pię­ciu­set ty­sią­cami zmar­łych? Dla­czego za­równo krypty, jak i pro­ste „półki” na ciała są pu­ste?

Dwu­dzie­stego czwar­tego sierp­nia 410 Rzym zo­stał złu­piony przez Ala­ryka, króla ger­mań­skich Wi­zy­go­tów. Na­wet zmarli nie mo­gli się już czuć bez­piecz­nie. Co prawda do ka­ta­kumb cią­gle przy­by­wali piel­grzymi, aby od­da­wać hołd pa­pie­żom i mę­czen­ni­kom, ale chrze­ści­ja­nie co­raz czę­ściej wo­leli cho­wać swo­ich bli­skich na po­wierzchni ziemi. Oprócz ze­wnętrz­nych za­gro­żeń po­ja­wił się rów­nież wróg we­wnętrzny, pod­stępny, choć po­zor­nie dzia­ła­jący w do­brej wie­rze. Byli to łowcy re­li­kwii.

W pierw­szych wie­kach chrze­ści­jań­stwa wy­pa­dało mieć ja­kiś frag­ment świę­tego, który mógł być fun­da­men­tem no­wego Ko­ścioła. Sam Ko­ściół roz­człon­ko­wy­wał więc szczątki swo­ich pa­pieży i mę­czen­ni­ków. Ciała świę­tych roz­jeż­dżały się po świą­ty­niach w ca­łej Eu­ro­pie. W 1878 roku „Prze­gląd Ka­to­licki. Ty­go­dnik po­świę­cony spra­wom re­li­gij­nym, spo­łecz­nym i kul­tu­ral­nym” opi­sy­wał dra­ma­tyczny prze­bieg po­zy­ski­wa­nia re­li­kwii mę­czen­nika z IV wieku – św. Cy­riaka, któ­rego re­li­kwie dzi­siaj znaj­dują się nie tylko w Rzy­mie, ale i w Al­za­cji.

A miało być tak (pi­sow­nia ory­gi­na­lna): „Około po­łowy wieku IX żyły w Rzy­mie trzy święte ma­trony, sio­stry kon­sula Al­be­ryka, które wspólną zgodą po­świę­ciły się Bogu na czy­stość wieczną i ży­cie za­konne. Zbu­do­wały so­bie nie­wielki klasz­tor z ko­ścio­łem przy Via Lata, czyli ulicy sze­ro­kiej, w miej­scu, gdzie dzi­siaj stoi ko­ściół Ś. Mar­cel­lego. Był w tymże cza­sie dawny ich zna­jomy czy krewny, który pra­gnąc po­dob­nież od­dać się Bogu, za­miesz­kał w sa­mot­nej celi przy Ka­ta­kum­bach Ś. Ka­lik­sta. Po­bożne one sio­stry, po­le­ga­jąc na świę­tej przy­jaźni, łą­czą­cej je od dawna z pu­stel­ni­kiem, pro­siły go o wy­na­le­zie­nie im w Ka­ta­kum­bach re­li­kwji ja­kiego mę­czen­nika, któ­re­miby mo­gły zbo­ga­cić ko­ściół swój. Ry­chło po­tem mąż Boży uświa­do­mił je, że zna­lazł grób Ś. Cyr­jaka, i że go rad im ukaże, sko­roby przy­szły na miej­sce, dla za­bra­nia za­mknię­tych w nim ko­ści świę­tych. Prze­byw­szy tędy do grobu, wy­czy­tały na nim na­stę­pu­jący na­pis: Hic re­con­di­tum est Cor­pus-Almi Le­vi­tae et Mar­ty­ris Gy­riaci-A ma­trona Lu­cina po­si­tum, co zna­czy po pol­sku: Tu po­cho­wane jest ciało-Czci­god­nego Le­wity i mę­czen­nika Cyr­jaka-Przez Lu­cynę ma­tronę zło­żone. Za otwo­rze­niem grobu, zna­la­zły się w nim głowę i jedno ra­mię Świę­tego. Lecz Bóg wszech­mo­gący, który szcze­gólną Opatrz­no­ścią strzeże ko­ści Świę­tych swo­ich, zda­wało się, że nie chce po­ru­sze­nia tych re­li­kwji z miej­sca swego; bo za do­tknię­ciem tak się oka­zały jakby przy­kute do trumny, że sio­stry święte, choć tak po­bożne i czy­ste były ich za­miary, nie były w sta­nie ich wy­jąć. Prze­lęk­nione tym cu­dem, ale nie tra­cąc otu­chy, ucie­kły się do po­stu i mo­dli­twy, pro­sząc Świę­tego, aby się nie sprze­ci­wiał po­boż­nej żą­dzy ich, i ślu­bem się obo­wią­zu­jąc, że na uży­cze­nie im tej ła­ski, oka­zały wzniosą dla re­li­kwji jego przy­by­tek, i hoj­nemi go opa­trzą da­rami. Bóg wresz­cie wy­słu­chał usil­nej ich mo­dli­twy, i pod­nie­sie­nia ko­ści świę­tych do­pu­ścił. Wtedy w uro­czy­stej i oka­za­łej pro­ce­sji, wśród tłu­mów wier­nego ludu, prze­nie­siono re­li­kwie do ka­plicy przez sio­stry zbu­do­wa­nej. Ale jesz­cze i w dro­dze do Ka­ta­kumb do mia­sta, snać dla więk­szego do­świad­cze­nia wiary po­boż­nych słu­żeb­nic Bo­żych, święte ono brze­mię kil­ka­krot­nie ta­kiej na­gle na­bie­rało cięż­ko­ści, że żadna siła ludzka udźwi­gnąć go nie mo­gła; wtedy one za każ­dym ra­zem upa­da­jąc na ko­lana, póty ze łzami się mo­dliły, póki skutku swej prośby nie otrzy­mały, aż w końcu dano im było drogi on skarb, jako świetny owoc wiary swej i wy­trwa­łej mo­dli­twy, zło­żyć na miej­scu dlań przy­go­to­wa­nem”.

Po­nie­waż nie tylko po­bożne damy wcho­dziły do krypt, żeby je ogo­ło­cić z re­li­kwii, pa­pieże za­częli prze­no­sić naj­waż­niej­sze szczątki do bez­piecz­nych świą­tyń Rzymu. W IX wieku pa­pież Pas­cha­lis za­brał z ka­ta­kumb po­nad dwa ty­siące trzy­sta ciał i umie­ścił je w ko­ściele św. Prak­sedy. Za­pewne dzięki tej ak­cji ra­tow­ni­czej udało się oca­lić ciało św. Ce­cy­lii, rzym­skiej chrze­ści­janki z III wieku, która zo­stała zmu­szona do po­ślu­bie­nia po­ga­nina Wa­le­riana. Ce­cy­lia nie dość, że nie zła­mała przed­mał­żeń­skich ślu­bów czy­sto­ści, to na­wró­ciła jesz­cze męża i jego brata. Wszy­scy troje zo­stali ścięci w cza­sach Alek­san­dra Se­wera. W 821 roku ciało Ce­cy­lii od­na­le­ziono w ka­ta­kum­bach św. Ka­lik­sta. Pa­tronka śpiewu chó­ral­nego wy­glą­dała tak, jakby na chwilę za­snęła, le­żała na boku z głową przy­krytą ca­łu­nem. Prze­nie­siono ją do ba­zy­liki Ma­rii Panny na Za­ty­brzu. Tam, na prośbę pa­pieża, jej grób po­now­nie otwarto w 1599 roku. Był przy tym Ste­fano Ma­derno, młody wów­czas rzeź­biarz, który za­cho­wał na wieki po­stać świę­tej w mar­mu­rze. Ko­pia tej fi­gury, prze­pięk­nego dzieła sztuki, znaj­duje się dzi­siaj w ka­ta­kum­bach św. Ka­lik­sta, tuż obok Krypty Pa­pieży. Na szyi le­żą­cej Ce­cy­lii rzeź­biarz za­zna­czył głę­bo­kie cię­cie.