Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
22 osoby interesują się tą książką
Książka, z którą zaplanujcie swój wakacyjny wyjazd!
Podziemia od zawsze fascynowały, niosły nie tylko obietnicę ukrytych skarbów oraz tajemnic, ale też groźbę dramatów, mrocznych historii, nie mówiąc już o tym, że śmierć zawsze będzie nam się kojarzyła ze światem, do którego nie dociera słońce. Niemal każdy ważniejszy budynek na Ziemi ma własne podziemia. Tunel był wdzięcznym bohaterem legend, można przecież w nim ukryć złoto, zamurować żonę, wpuścić przez tajne przejście wrogów, żeby wyrżnęli obrońców zamku.
Powiedzmy to sobie szczerze, lubimy podziemia, a najbardziej te, które nie ujawniły jeszcze wszystkich swoich sekretów. Autorzy książki szukają ich w największych miastach Europy, takich jak Berlin, Edynburg, Paryż czy Rzym. Eksplorują labirynty szwajcarskich schronów, szukają cesarskiej korony i ołtarza mariackiego w Norymberdze, pod Lizboną znajdują studnię wtajemniczenia, natomiast na Malcie odwiedzają neolityczne świątynie. Odkrywają również tajemnice kopalni złota w Złotym Stoku oraz projektu „Olbrzym” w Górach Sowich.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 348
Rok wydania: 2025
Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Tytuł: Miasta do góry nogami. Podziemia Europy i ich tajemnice
Copyright © Joanna Lamparska, 2025
This edition: © Word Audio Publishing International/Gyldendal A/S, Copenhagen 2025
Projekt graficzny okładki: Monika Drobnik-Słocińska
Redakcja: Katarzyna Szczypka
Korekta: erte
ISBN 978-91-8076-550-3
Konwersja i produkcja e-booka: www.monikaimarcin.com
Wszelkie podobieństwo do osób i zdarzeń jest przypadkowe.
Word Audio Publishing International/Gyldendal A/S
Klareboderne 3 | DK-1115 Copenhagen K
www.gyldendal.dk
www.wordaudio.se
WSTĘP
Dlaczego ludzie schodzą pod ziemię?
Każda rodzina miała dla siebie jedno wgłębienie. Nie większe niż karton, w którym przywozi się nowo zakupioną zamrażarkę. W tej niszy, wydłubanej w skałach i lepkiej glinie, musieli się zmieścić rodzice, teściowie, dzieci, wnuki, samotna siostra w ciąży i kto tam jeszcze się wcisnął. Obowiązywała tylko jedna zasada. W żadnym wgłębieniu rodzina nie mogła mieszkać w komplecie. Dlatego rodzice się rozdzielali, ojciec szedł do sąsiedniej komory do obcych, a tato od obcych wędrował do sąsiadów. Również dzieci rozdawane były po różnych rodzinach. Dlaczego? To okrutnie proste. Gdyby bomba zniszczyła jedno z takich „mieszkań”, zawsze ktoś z rodziny miał szansę na przeżycie. Jeśli bliscy trzymali się razem, mogła zginąć cała familia. Na szczęście przetrwali wszyscy, choć wielu popadało w szaleństwo z braku światła i świeżego powietrza, nieustannego zagrożenia oraz ciasnoty. Żyli jak w wielkim kopcu mrówek, tyle że ukrytym kilkanaście metrów pod powierzchnią ziemi.
Vinh Moc, wietnamska wioseczka na brzegu Morza Południowochińskiego zrobiła na nas ponure wrażenie.
W czasie wojny wietnamskiej w latach 60. i 70. ubiegłego wieku, mieszkańcy Vinh Moc postanowili schronić się w podziemnym mieście, które drążyli niemal dwa lata. Kiedy schodziliśmy przez krecie nory do wąziutkich, zaledwie osiemdziesięciocentymetrowej szerokości korytarzy, kiedy usiłowaliśmy przymierzyć się do mieszkanek w tunelach, nie starczało nam wyobraźni do stworzenia obrazu tamtej rzeczywistości. Zaduch, wilgoć, upał, klaustrofobiczne przejścia, dwa kilometry podziemi, w których przez pięć lat przebywało czterysta osób! Mieli nawet salkę z projektorem, filmy wypełniały czas poświęcony na rozrywki. Przydał się również prowizoryczny szpital, ponieważ w ukrytym mieście urodziło się siedemnaścioro dzieci. Nawet w takiej sytuacji ludzie chcieli normalności, bo życie w ekstremalnych warunkach nigdy nie jest po prostu codziennością.
Atakujący północny Wietnam Amerykanie byli bezsilni. Ich bomby nie mogły się przebić na głębokość trzydziestu metrów, czyli na poziom najgłębszych tuneli. Szczególnie przygnębiające jest to, że jedno z wyjść z podziemnego kompleksu wychodzi wprost na plażę. Słoneczną, radosną, szumiącą morskimi falami. To naprawdę dziwne uczucie, kiedy prosto z gorącego piasku trzeba wrócić do tego ciasnego piekła.
To chyba właśnie wtedy postanowiliśmy napisać książkę o świecie podziemi.
Podziemia od zawsze fascynowały, niosły obietnicę ukrytych skarbów oraz tajemnic, ale też groźbę dramatów, mrocznych historii, nie mówiąc już o tym, że śmierć zawsze będzie kojarzyła się nam ze światem, gdzie nie dociera słońce. Nasza planeta jest dosłownie pokryta dziurami, każda powstała w innym celu, niektóre być może nawet kiedyś uratują Ziemię. Na skutym lodem Spitsbergenie w norweskim archipelagu Svalbard, zaledwie tysiąc kilometrów od bieguna północnego, w ogromnym podziemnym magazynie, w temperaturze minus osiemnastu stopni Celsjusza zbudowane zostało miejsce dla ponad czterech i pół miliona próbek nasion pochodzących z całego świata. To wielka spiżarnia, w której niska temperatura i ograniczony dostęp tlenu spowalniają procesy metaboliczne nasion i pozwalają im dłużej przetrwać. Nasiona należą do krajów, których przedstawiciele je tu złożyli, i tylko oni mogą je stąd zabrać. Do wykutych w skale komór wiedzie studwudziestometrowy tunel, a norweską Arkę Noego chronią także mury zbrojone stalą. To podziemia przyszłości. Nie wymagają obsługi, zagląda tu tylko jeden człowiek. W razie wojny nuklearnej bądź katastrofy ekologicznej Globalny Bank Nasion pozwoli na odrodzenie flory. Można powiedzieć, że zależą od niego losy świata, o ile po ogólnoświatowej zagładzie ocaleje ktoś, kto będzie mógł z niego skorzystać i zasadzić nasiona.
Magazyn nasion nie jest miejscem, do którego wpuszcza się turystów. Ciekawscy nie zaglądają również do bankowych skarbców, niejednokrotnie umieszczonych głęboko pod budynkami w wielkich miastach. Przygotowując tę książkę, udało nam się porozmawiać z architektem, który projektował jedno z takich miejsc dla dużego szwajcarskiego banku. To, co opowiadał inżynier, przypomina filmy z Jamesem Bondem. W razie niebezpieczeństwa firmowy sejf zostanie automatycznie opuszczony na niższy poziom piwnic i wyląduje na wagonie pociągu, który podziemnym tunelem natychmiast wywiezie go w nieznane.
Niemal każdy ważniejszy budynek na świecie ma podziemia. Watykan łączy z Zamkiem Świętego Anioła tunel pod ulicami Rzymu. Papieże używali go w razie niebezpieczeństwa, a Aleksander VI, czyli Rodrigo Borgia, również w celu spotkań z kochankami. Do dziś Gwardia Papieska, na wszelki wypadek, ma klucz do tego przejścia, w czasie wakacji pozwala je nawet obejrzeć turystom. Pod Białym Domem w Waszyngtonie znajduje się podziemne centrum dowodzenia kryzysowego i tunel, którym prezydent w każdej chwili może wyjechać. Co prawda rosyjskie władze nigdy nie potwierdziły tej informacji, ale i spod Kremla można podobno ewakuować głowę państwa utajnioną linią metra. System ma składać się z trzech linii i jest kontrolowany przez służby specjalne.
W legendach każdy władca miał tunel pod zamkiem. Tunel był wdzięcznym bohaterem legend, można było ukryć w nim złoto, zamurować żonę, wpuścić przez tajne przejście wrogów, żeby wyrżnęli obrońców zamku. Powiedzmy to sobie szczerze, lubimy podziemia, a najbardziej te, które nie ujawniły jeszcze wszystkich swoich sekretów. W 2015 roku cały świat żył przecież Złotym Pociągiem czekającym na odkrywców w, a jakże, podziemnym tunelu.
Nie byliśmy w stanie przejechać całego świata, ale udało nam się obejrzeć podziemną Europę. No, może jej malutką część, bo im głębiej wchodziliśmy, tym bardziej – parafrazując Kubusia Puchatka – jej tam nie było. Po drodze okazało się, że archeolodzy, poszukiwacze i tak zwani miejscy eksploratorzy docierający do opuszczonych miejsc rozkładali bezradnie ręce w odpowiedzi na nasze pytanie, czy znają wszystkie podziemia na swoim terenie. Bo też jak traktować informację, że w Rzymie znane jest dopiero jakieś dziesięć procent tamtejszych katakumb, krypt, piwnic i zabudowanych obiektów sprzed wieków? Pod samym Kijowem płynie trzydzieści podziemnych rzek. Systemy kanalizacji w wielu miastach stały się również domem dla bezdomnych, półświatka, a także złodziei i degeneratów, rzadko więc ktoś podejmuje ich eksplorację. To już nie podziemia, to prawdziwe podziemie.
Od kilkudziesięciu lat trwają również, zakończone mniejszymi lub większymi sukcesami, badania wykutych w czasie II wojny światowej w Górach Sowich na Dolnym Śląsku poniemieckich kompleksów. Jak to możliwe, że jeszcze dzisiaj nie wiemy do końca, w jakim celu powstały, tym bardziej że dopiero teraz można odnaleźć pojedyncze ślady ich dokumentacji? Dodajmy do tego podziemia drążone przez prywatne osoby. Niecałe sto kilometrów od Moskwy Jurij – rosyjski prawnik – wykopał sobie w środku lasu ziemiankę i zamieszkał w niej z królikiem o imieniu Pietruszka. Pustelnik zmęczony życiem w mieście zaopatrzył swój dom w panele słoneczne, może więc korzystać nawet z komputera. Pewnym problemem są jedynie zimy, kiedy nie dociera w to miejsce dostateczna ilość promieni słońca. Wtedy Jurij używa generatora, choć samo ogrzewanie zapewnia mu sprawdzona, stara rosyjska koza, czyli niewielki piecyk na drewno. Czy samotnik z lasu jest ekscentrykiem, czy prekursorem nowego stylu życia? Świat powoli zapada się w ziemi i być może za sto, dwieście, trzysta lat kolejni eksploratorzy będą odkrywać współczesne nam podziemne hotele, schrony, a nawet miasta, których projekty powstają na całym świecie. W Coober Pedy, malutkim miasteczku w południowej Australii, osiemdziesiąt procent mieszkańców żyje w wykutych w skałach apartamentach. Kiedy na zewnątrz temperatura wzrasta do pięćdziesięciu stopni Celsjusza, w podziemiach panuje miły dwudziestopięciostopniowy „chłód”.
Pod ziemię chce się również przenieść Singapur, którego ponad sześć milionów mieszkańców i przemysł po prostu nie mieszczą się na niewielkim, mającym powierzchnię zaledwie trochę ponad siedmiuset kilometrów kwadratowych terenie należącym do tego miasta-państwa. Forpocztą tych pomysłów jest podziemne miasto pod Helsinkami. Od 1960 roku powstało w nim dwieście kilometrów korytarzy oraz czterysta obiektów, w tym boisko do hokeja, kościół i basen, z którego równocześnie może korzystać tysiąc osób. W razie potrzeby podziemna hala zostanie zamieniona w schron dla czterech tysięcy ludzi.
Nie wiemy, jak głęboko świat ukryje się pod ziemią. Teorie spiskowe mówią o tajnych tunelach pod Europą, których przeznaczenie ma związek ze złowieszczą przyszłością kontynentu. Jak na filmach futurystycznych, zamieszkają w nich jedynie wybrańcy, którym dzięki temu dane będzie przeżyć globalną katastrofę. Taki cel ma Oppidum, podziemna rezydencja w okolicach Pragi. W stolicy Czech, w jednej z najdroższych i najbardziej ekskluzywnych japońskich restauracji spotkaliśmy się z Jakubem Zamrazilem, przedstawicielem właścicieli schronu z czasów zimnej wojny. Szefem bezpieczeństwa tego projektu jest generał Andor Šándor, emerytowany szef czeskiego wywiadu. Dokładna lokalizacja Oppidum nie jest znana. To tajne przez poufne. Wiadomo jedynie, że obiekt, którego nazwa jest łacińskim słowem oznaczającym miasto, miasteczko lub osadę obronną, ma około siedmiu tysięcy metrów kwadratowych powierzchni i że na jego zakup stać zaledwie kilka osób na świecie. Kilka, nie kilkanaście czy kilkadziesiąt. Ale przetrwanie musi kosztować. Zamrazil zapewniał nas, że Oppidum jest samowystarczalne. W zależności od kaprysu bilionera, który zdecyduje się na zakup, można tam zainstalować basen, kina, sauny, kort tenisowy, sale konferencyjne i cokolwiek nabywca sobie wymarzy. Sztuczne światło, zieleń i wielkie obrazy na ścianach mają imitować „zwykły” świat. Oppidum to nie tylko schron, to również luksusowa rezydencja, o której Jakub Zamrazil opowiada nam z niezwykłą lekkością nad talerzem z sushi…
Wiemy jednak, że bez względu na to, ile metrów pod ziemią się schowamy, jak bardzo będziemy chcieli przeżyć, to nigdy nie dotrze tam jedna z najważniejszych dla życia rzeczy: słońce. Jest coś przerażającego w projektach, na których widać sztuczne światło imitujące wschody i zachody, noce i dnie, deszcze i burze. Dopóki człowiek jest człowiekiem, potrzebuje zieleni, przestrzeni, natury. Od czasu do czasu warto jednak dotknąć tajemnicy ziemi, wsłuchać się w bicie jej serca gdzieś tam głęboko, z dala od zgiełku ulic. Choć w naszej książce skupiliśmy się na obiektach wydrążonych ludzką ręką – gdyby przyszło nam zaglądać jeszcze do jaskiń, pewnie nie starczyłoby nam na to życia – to ich różnorodność oraz tajemniczość pokazują niesamowitą pomysłowość przedstawicieli naszego gatunku, a przy okazji jego najlepsze i niestety najgorsze strony.
Zapraszamy w podróż do wnętrza Ziemi.
ROZDZIAŁ 1
MALTA
Jedne z najstarszych i najbardziej tajemniczych budowli znajdują się na wyspach niewielkiego państwa położonego na wodach Morza Śródziemnego. Ponad pięć tysięcy pięćset lat temu obiekty te wzniosła zagadkowa cywilizacja, która – jak pisał John D. Evans, archeolog badający maltańskie megality – nieoczekiwanie znikła „jak za dotknięciem magicznej różdżki”. To ci ludzie pozostawili po sobie również wykute z niezwykłą starannością podziemne kompleksy o nieznanym przeznaczeniu.
Są starsze od egipskich piramid.
Wyspy podziurawione
Lądujemy w wieczornej burzy. Błyskawice rozrywają chmury, przez które przedziera się nasz samolot. Jeszcze kilka minut i będziemy na ziemi. Dziewczyna obok wyciągnęła różaniec i bezszelestnie porusza ustami. Leci pierwszy raz w życiu. Będzie miała mnóstwo wrażeń, ale przecież i dla nas ta przygoda zaczyna się dość wybuchowo. Malta wita nas tak, jak przystało na wyspę pełną tajemnic. Mrokiem, z dystansem gospodarza, który, zanim poda najlepsze wino, sprawdzi, czy goście są tego warci. Niewielkie państwo położone na kilku wyspach, rzucone na morze pomiędzy Włochy i Tunezję, ufortyfikowane przez joannitów, pełne kościołów i podziemi, ma historię tak burzliwą jak nasze lądowanie. Wyspy Maltańskie to jedno z najbardziej fascynujących miejsc w Europie. Już jego początki kryją niepokojącą zagadkę.
Zaginiona cywilizacja
Ponad siedem tysięcy lat temu na Malcie zaczęli osiedlać się przybysze z Sycylii. Sformułowanie „osiedlać się” w pracach naukowych brzmi dość enigmatycznie, gdy spojrzymy na mapę. Obie wyspy dzieli sto kilometrów, ludzie z tamtego czasu musieli więc zbudować łodzie i udać się w nieznane w poszukiwaniu… No właśnie, czego? Swój pierwszy ślad na Malcie pozostawili w wydrążonej przez wodę jaskini Għar Dalam (Jaskini Ciemności). Ta ponad stuczterdziestometrowa „dziura” to prawdziwy kalendarz historyczny. W najniższych warstwach jaskini, których wiek szacowany jest na około pół miliona lat, archeolodzy odnaleźli szczątki żyjących wówczas zwierząt: karłowatych słoni, hipopotamów, niewielkich ssaków oraz ptaków. W młodszej, mającej „zaledwie” osiemnaście tysięcy lat warstwie znajdowały się już głównie kości jelenia karłowatego, a także lisów i wilków. Na najnowszych kartkach tego kamiennego kalendarza zapisali się ludzie, którzy hodowali zwierzęta, korzystali ze zdobionych glinianych naczyń, prostych narzędzi i lubili, jeszcze prymitywną, ale jednak biżuterię. Prawdopodobnie nie używali broni, przynajmniej nie została odnaleziona. Te artefakty pozwalają przypuszczać, że pierwsi mieszkańcy Malty byli ludem pokojowym, uprawiali zboża, rozwijali sztukę. Około 3500 roku p.n.e., zanim jeszcze w Egipcie ktokolwiek pomyślał o piramidach, a w Anglii o Stonehenge, zaczęli budować imponujące kamienne świątynie, uważane nie tylko za jedne z najstarszych na świecie, ale również za bardzo dziwne i tajemnicze.
Wyobraźmy sobie skąpane słońcem wybrzeże, przez które robotnicy ciągnęli niekiedy dwudziestotonowe bloki. Kiedy dotargali je już na miejsce, obrabiali kamień i niczym klocki układali w kompleksy budowli. W nich badacze odnajdują dziś szczątki zwierząt, które być może były tu składane w ofierze. „Ziemia ofiarowała pierwotnym Maltańczykom doskonałe warunki do spokojnego życia, w innym wypadku nie mogliby poświęcić tyle czasu i energii na opracowanie swoich dziwnych kultów oraz budowanie i pielęgnowanie świątyń” – pisze znawca śródziemnomorskiej kultury, archeolog John D. Evans.
Możliwe również, że Maltańczycy znali się na gwiazdach, ponieważ potężne megality (gr. megas – wielki, lithos – kamień) były na ogół orientowane na południowy wschód, tak, aby w określonych porach roku, być może w konkretnych dniach, wpadające do nich światło słońca albo księżyca odzwierciedlało – ważne dla wyspiarskiej społeczności – zjawiska astronomiczne. Dlatego niektórzy nazywają megality teleskopami bez soczewek, choć historycy od lat spierają się o przeznaczenie tych kamiennych kolosów. Na Malcie najbardziej wyszukany kształt mają te z Tarxien. W zdobionej motywami spirali świątyni odnaleziony został fragment prawie trzymetrowego posągu kobiety o szerokich biodrach i wąskiej talii.
Co wiemy o artyście, który ją wyrzeźbił? Nic. Cywilizacja, która zamieszkiwała Maltę, gwałtownie zniknęła z wyspy około 2500 roku p.n.e., właśnie jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki. Była i nagle jej już nie było. Mieszkańcy uciekli? Wyemigrowali? Zabrakło im wody? Zostali zaatakowani przez wroga? Wymordowani? Może klimat zmusił ich do opuszczenia domu? Archeolodzy skazani są jedynie na domysły i są wyjątkowo ostrożni w wydawaniu opinii. Cztery i pół tysiąca lat, które dzieli nas od tamtych wydarzeń, jest przepaścią, nad którą trudno zbudować jakikolwiek pomost.
Niezależnie jednak od przyczyn zniknięcia budowniczych megalitycznych świątyń mistyka tamtych czasów przetrwała w pomnikach, jakie zostawili dla potomności. Więcej nawet, na południowym wschodzie Malty i na sąsiadującej z nią wyspie Gozo znajdują się również dziwne rowki czy bruzdy wyżłobione w wapieniu, przypominające ślady po kołach albo płozach o stałym rozstawie. Dochodzą do morza w różnych miejscach i przecinają się często nawzajem. Zdaniem jednych badaczy zostały wyżłobione przez wozy ciągnące wielkie bloki do budowy świątyń, w opinii innych pochodzą z czasów, kiedy na Malcie koło nie było jeszcze znane, więc nie zrobiły ich wozy.
Może zostały wykute specjalnie, ale po co? Można wpatrywać się w nie tygodniami i nie wymyślić niczego sensownego. Tym bardziej, że nastrój podgrzewają autorzy śledzący ślady obcej cywilizacji, którzy twierdzą, że rowki to pasy startowe dla statków kosmicznych.
Czas tłuściutkich bogiń
W dzień wyspa wygląda zupełnie inaczej niż podczas burzowej nocy. Słońce wyostrza odcienie wszechobecnego tu wapienia, pastelowe ściany domów zatrzymują ciepło, oddając je dopiero przed zapadnięciem zmroku. Jest sielankowo, turyści leniwie wędrują od zabytku do zabytku, od kawiarni do kawiarni. Cierpliwie czekają na wejście do najbardziej obleganych atrakcji, grzeją się na plażach. Hotele rozłożyły się na wybrzeżu wyspy, dlatego stąd wszyscy wyruszają na podbój historii. A na Malcie historia jest wszędzie, w każdym kamieniu, w każdej cegle.
W malutkiej Paoli, zaledwie kilka kilometrów od centrum Valletty, stolicy wyspiarskiego państewka, i kilkaset metrów od świątyń z Tarxien tajemnicza cywilizacja wykuła niezwykłe podziemia. Robotnicy budowlani natrafili na nie przez przypadek w 1899 roku. Odkrycie było utrzymywane w tajemnicy przez trzy lata. Emmanuel Magri, pierwszy badający ten kompleks archeolog, zmarł nagle dwa lata po rozpoczęciu prac. Niestety, jego notatki bezpowrotnie przepadły.
Co wiadomo na pewno? To, że odkrywcy tego miejsca przebudzili w komorach Hypogeum Ħal-Saflieni (hypogeum to po łacinie podziemne miejsce pełniące funkcję grobowca albo miejsca kultu) glinianą Śpiącą Damę. Niewielką, zaledwie kilkunastocentymetrową, jednak o bujnych kształtach i nienaturalnie potężnych biodrach. Ciężkie piersi osłoniła równie dużym ramieniem, na drugim wsparła głowę. W przeciwieństwie do podobnych figurek nie była naga, jej kwitnące ciało spowijała długa spódnica.
Kim była? Kapłanką? Boginią płodności? Uosobieniem Matki Ziemi? Co łączy ją z ogromną „koleżanką” odnalezioną w Tarxien?
Marija Gimbutas, uznawana za przedstawicielkę archeologii feministycznej (grobowiec jej rodziny na cmentarzu Na Rossie w Wilnie również przypomina megalit), doszła do wniosku, że w hypogeum mogły odbywać się rytuały związane z symbolicznym odrodzeniem. Być może pierwotna cywilizacja Malty była oparta na matriarchacie, na co wskazuje – zdaniem profesor Gimbutas – rozpowszechniony kult Wielkiej Matki, bogini płodności. To kobiety rządziły wyspą, a potwierdzać to mają inne figurki i posągi bogiń o pełnych piersiach i krągłych biodrach odnalezione w świątyniach na wyspie. Na Malcie nawet megalityczne budowle zdają się mieć bujne, kobiece kształty, a w takich – jak wiadomo – najłatwiej się zagubić… Tym bardziej, że wyspiarska republika rzeczywiście poryta jest setkami dziur, korytarzy, tuneli. Miękkie skały świetnie nadają się do drążenia przejść, magazynów, schronów i innych pomieszczeń. Ich przeznaczenie nie zawsze jest do końca jasne.
W 1940 roku nad Europą przewalały się burze drugiej wojny światowej, a sierpniowy numer „National Geographic” drukował reportaż z Malty pióra Richarda Waltera. „Lata temu można było przejść tunelami z jednego końca wyspy na drugi, jednak rząd kazał zasypać wejścia z powodu tragedii. Podczas szkolnej wycieczki […] grupa dzieci wraz z nauczycielami zeszła do tego podziemnego labiryntu i już nigdy nie wróciła. Tygodniami matki miały słyszeć zawodzenie i krzyki z katakumb. Ale kolejne wykopy i poszukiwania nie przyniosły efektu, nie było nawet śladu zaginionych. Po trzech tygodniach zaprzestano akcji ratunkowej, zostawiając dzieci na pewną śmierć” – relacjonował dziennikarz.
National Geographic
„National Geographic” słynie z rzetelności, a Richard Walter nie miał powodu, żeby cokolwiek przeinaczać. Potem ktoś się doliczył, że grupa składała się z trzydziestu osób i na linach zjechała do hypogeum. Zaginiona klasa to jakby powtórka z Pikniku pod Wiszącą Skałą, mroczne przypomnienie historii z 1900 roku, kiedy w Dzień Świętego Walentego dziewczęta z australijskiej pensji pani Appleyard wybrały się na piknik, z którego nie wróciły już w komplecie. Zaginęły w tajemniczych okolicznościach, teorii na temat tamtych wydarzeń było zaś kilka. Od porwania lub morderstwa, uprowadzenia przez pozaziemską cywilizację, do przejścia przez wrota czasu ukryte gdzieś pod górą. Pensjonariuszki, które przeżyły, nie mogły nawet być świadkami, ponieważ pod Wiszącą Skałą wpadły w rodzaj katalepsji, snu, z którego z trudem się przebudziły. Ale otwarta przestrzeń to przecież nie wydrążony w piaskowcu kompleks. Zejdźmy więc do Hypogeum Ħal-Saflieni, żeby przekonać się, czy rzeczywiście można się w nim zgubić.
Najpierw kilka encyklopedycznych faktów.
Maltańskie hypogeum – jedyny znany przykład podziemnej budowli pochodzącej z epoki brązu, wydrążone zostało w skałach wapiennych i jest obiektem wpisanym na Listę światowego dziedzictwa UNESCO. Struktura budowli sięga 11 metrów w głąb ziemi, ma trzy poziomy i około pięciuset metrów kwadratowych powierzchni. Niestety, zwiedzający nie oglądają całości, co już wzbudza podejrzliwość wyznawców spiskowych teorii. Nie wolno tu także robić zdjęć, a zdobycie biletu w sezonie turystycznym może nie graniczy z cudem, ale kosztuje sporo wysiłku. Dziennie wpuszczanych jest tu jedynie osiemdziesiąt osób.
Najpierw wchodzimy do zadaszonej, najstarszej części, „pierwszego piętra” budowli. Powstało przez wykorzystanie naturalnych zagłębień i pieczar, które budowniczy po prostu dostosowali do swoich celów. Potem schodzili w dół, być może rozszerzając jakąś naturalną jaskinię. Niższe poziomy są znacznie bardziej skomplikowane, tworzą labirynt komór, korytarzy i wnęk, wyciosanych kamiennymi młotami i kilofami z rogu jelenia. W rzeczywistości nie robią aż tak ogromnego wrażenia jak na zdjęciach, ale jeżeli pomyśleć, że tysiące lat temu czyjeś twarde dłonie z poświęceniem, bez znanych nam dzisiaj narzędzi, cierpliwie kuły komnatę za komnatą, to trzeba przyznać, że miejsce to warte jest chociaż chwili zadumy. Na środkowym „piętrze” archeolodzy odnaleźli prawie trzydzieści tysięcy ludzkich szczątków. Były wśród nich czaszki o nienaturalnie wydłużonych czerepach, które zostały przekazane do muzeum w Valletcie, ale rzekomo zaginęły. W 1985 roku ich tropem podążyli dwaj badacze z Malty, którym udało się zrobić zdjęcia dzisiaj publikowane na wszystkich stronach internetowych o obcych cywilizacjach.
Jednak hypogeum w Paoli to nie tylko grobowiec, to również świątynia, w której odbywały się dziś trudne do odgadnięcia rytuały. Żywi spotykali się tutaj ze zmarłymi.
Historycy zaprzeczają, że hypogeum miało jeszcze kolejne podziemne poziomy. Mieszkańcy wyspy uśmiechają się, słuchając o zagubionej w podziemiach klasie. Przypominają równocześnie cytat z Nietzschego, że kiedy zbyt długo patrzysz w czeluść, ona zaczyna patrzyć na ciebie. Wszyscy tu znają opublikowany w „Borderland Science” artykuł pracownicy angielskiej ambasady Lois Jessup, która nagle przypomniała sobie, że na kilka tygodni przed zaginięciem dzieci była w hypogeum i za zgodą nieco wystraszonego przewodnika dotarła w miejsce niedostępne turystom. Tam zobaczyła dwadzieścia (tylko jak je tak szybko policzyła?) nienaturalnie wysokich postaci, które przyzywały ją ku sobie gestem dłoni. Kobieta przeraziła się tak bardzo – spotkaniu towarzyszyły silne powiewy wiatru, czuła również czyjś „śliski dotyk” – że wycofała się natychmiast z tego przerażającego pomieszczenia i ani pisnęła kolegom o swojej przygodzie. Wymieniła jedynie porozumiewawcze spojrzenie z przewodnikiem, który odradzał jej odłączenie się od grupy. Tę wymianę spojrzeń podchwycili badacze alternatywnej historii z całego świata, doszukując się na Malcie obcych z innych planet bądź innych wymiarów, duchów zmarłych uwięzionych w hypogeum lub rasy ludzi węży. A przecież i bez tych sensacji Ħal Saflieni jest absolutnym wyjątkiem.
Na środkowym poziomie kompleksu, niemalże w jego sercu, znajduje się komora nazywana Miejscem Najświętszym. Została tak zaprojektowana, że w dniu przesilenia zimowego wschodzące słońce mogło wpadać przez wejście, podobnie jak w wielu innych świątyniach na Malcie, a potem oświetlać przez chwilę dalsze części podziemi. Jedna z teorii mówi, że podziemne komnaty mogły być również sanktuarium, w którym przepowiadana była przyszłość. W Komnacie Wyroczni odkryte zostały zadziwiające własności akustyczne. W przewiewnym półmroku każde słowo słyszalne jest w całej świątyni. Można sobie tylko wyobrazić, jak przed tysiącami lat słowa szeptane przez wyrocznię oddziaływały na zgromadzonych tu ludzi. Mówi się wręcz, że podziemna struktura, niczym wielki dzwon, kumuluje fale akustyczne. Maltański kompozytor Ruben Zahra wraz z badaczami z Włoch udowodnił nawet, że w Komnacie Wyroczni przy częstotliwości stu dziesięciu herców występuje rezonans, co pokrywa się z wartościami badań dźwięku w wielu innych starożytnych budowlach na świecie, na przykład w grobowcu Newgrange w Irlandii. Według doktora Roberta Jahna z Uniwersytetu Princeton takie parametry akustyczne uzyskane zostały przez staranne dopasowanie kształtu i wymiarów sali do materiału skały, w której ją wykuto. Jedna z teorii, którą przedstawili Paolo Debertolis i Niccolo Bisconti z uniwersytetów w Trieście i w Sienie, mówi, że komora została tak zbudowana, by stworzyć akustykę, która mogłaby wpływać na psychikę ludzi i wzmagać, być może, mistyczne doświadczenia podczas rytuałów. Potwierdził to doktor Ian Cook z Uniwersytetu Kalifornijskiego, dowodząc, że dźwięk o częstotliwości stu dziesięciu herców podwyższa poziom empatii, dobre samopoczucie i towarzyskość słuchaczy.
Ludzie, którzy przybywali do hypogeum, poddawani byli więc bodźcom wpływającym na ich zachowanie. Ciemność, bliskość innych, nastrój tajemniczości – to wszystko w połączeniu z rytuałem (tylko jakim?), który właśnie był odprawiany w podziemiach, musiało robić w tamtych czasach piorunujące wrażenie. Już współcześnie w hypogeum przeprowadzono eksperyment, podczas którego w podziemiach puszczane były z rejestratorów cyfrowych śpiewy oraz dźwięki, które mogły być tworzone przez instrumenty muzyczne używane w okresie od 4000 do 2500 lat p.n.e.
Okazało się, że męski głos osiągał rezonans przy częstotliwościach stu czternastu oraz od sześćdziesięciu ośmiu do siedemdziesięciu herców. Zupełnie podobny efekt osiągał bęben używany w praktykach szamańskich, którego dźwięk wywoływał rezonans przy tych samych częstotliwościach. Kobiecy głos natomiast rezonansu w podziemnej świątyni nie daje… Kto i dlaczego zadbał o taki efekt ponad pięć tysięcy lat temu?
Czas wszystkich świętych
Na zachodnim wybrzeżu wyspy Malta leży niewielki Rabat. Nastrojowe, zabytkowe miasteczko kryje podziemia, które – choć powstały w zupełnie innym czasie niż słynne hypogeum – nieco je przypominają. Tutaj w sprawy wmieszało się już chrześcijaństwo, a właściwie św. Paweł z Tarsu, który wprowadził je na wyspie.
Jak znalazł się na Malcie? Nawrócony faryzeusz został oskarżony przez Żydów z prowincji Azji o przeciwstawianie się instytucjom żydowskim. Został aresztowany w Jerozolimie przez przedstawiciela rzymskiego namiestnika i po wielu zawirowaniach postanowił odwołać się do samego cezara. Ruszył, a właściwie został przetransportowany do Rzymu (spotkamy się z nim właśnie w rozdziale o podziemiach Wiecznego Miasta). W 60 roku n.e. statek, na którym wraz z dwustoma siedemdziesięciu trzema innymi osobami płynął przyszły święty, trafił na sztormową pogodę pomiędzy Kretą a stolicą cesarstwa. Można oczywiście przejść obojętnie obok tej historii, ale wystarczy trochę wyobraźni, żeby zobaczyć ludzi miotanych przez fale, płynących po nieokiełznanych wodach, walczących z żywiołem.
W Dziejach Apostolskich opisał to św. Łukasz, wierny towarzysz Pawła Apostoła.
„Kiedy zapadła czternasta noc, a nas rzucało po Adriatyku, zdawało się około północy żeglarzom, że zbliżają się do jakiegoś lądu. […] Gdy dzień nastał, nie rozpoznali lądu, widzieli jednak jakąś zatokę o płaskim wybrzeżu, do którego chcieli – jeśliby się dało – doprowadzić okręt. Poodcinali kotwice i zostawili je w morzu. Równocześnie rozluźnili wiązania sterowe, nastawili pod wiatr przedni żagiel i zmierzali ku brzegowi. Wpadli jednak na mieliznę i osadzili na niej okręt. Dziób okrętu zarył się i pozostał nieruchomy, a rufa zaczęła się rozpadać pod naporem fal. Żołnierze postanowili pozabijać więźniów, aby który nie uciekł po dopłynięciu do brzegu. Lecz setnik, chcąc ocalić Pawła, przeszkodził ich zamiarowi. Rozkazał, aby ci, co umieją pływać, skoczyli pierwsi do wody i wyszli na brzeg, pozostali zaś [dopłynęli] jedni na deskach, a drudzy na resztkach okrętu. W ten sposób wszyscy cało znaleźli się na lądzie”.
Surowa, kamienista wyspa przyjęła ich gościnnie, choć nie zabrakło dramatycznych zwrotów akcji.
„Tubylcy okazywali nam niespotykaną życzliwość; rozpalili ognisko i zgromadzili nas wszystkich przy nim, bo zaczął padać deszcz i zrobiło się zimno” – pisze św. Łukasz. „Kiedy Paweł nazbierał wielką naręcz chrustu i nałożył do ognia, żmija, która wypełzła na skutek gorąca, uczepiła się jego ręki. Gdy tubylcy zobaczyli gada, wiszącego u jego ręki, mówili jeden do drugiego: «Ten człowiek jest na pewno mordercą, bo choć wyszedł cało z morza, bogini zemsty nie pozwala mu żyć». On jednak strząsnął gada w ogień i nic nie ucierpiał. Tamci spodziewali się, że opuchnie albo nagle padnie trupem. Lecz gdy długo czekali i widzieli, że nie stało mu się nic złego, zmieniwszy zdanie mówili, że jest bogiem”.
Paweł został na Malcie trzy miesiące, zamieszkał w niewielkiej grocie i jak to bywa w zwyczaju świętych, rozpoczął nawracanie mieszkańców wyspy na chrześcijaństwo. Przypominał, że: „Miłość cierpliwa jest, łaskawa jest. Miłość nie zazdrości, nie szuka poklasku, nie unosi się pychą; nie jest bezwstydna, nie szuka swego, nie unosi się gniewem, nie pamięta złego; nie cieszy się z niesprawiedliwości, lecz współweseli się z prawdą”. Nałożeniem rąk w cudowny sposób uzdrawiał również chorych, w tym ojca rzymskiego namiestnika Malty, Publiusza. Sam Publiusz stanął potem na czele pierwszej społeczności chrześcijan, jaka zawiązała się na wyspie. Grota stała się natomiast celem pielgrzymek.
W 1600 roku hiszpański eremita Juan Benegas de Cordova kupił parcelę położoną w sąsiedztwie maltańskiej siedziby św. Pawła, zaczynając, już na wielką skalę, kult świętego. Siedem lat później prawa do groty zostały przekazane Suwerennemu Rycerskiemu Zakonowi Szpitalników Świętego Jana, czyli Zakonowi Maltańskiemu, który dostrzegł w posiadaniu tak unikatowego miejsca nie tylko walory religijne, ale i korzyści polityczne. Rycerze w habitach, znani również jako joannici, mieli ogromny potencjał militarny i potężną flotę wojenną. Na Malcie osiedlili się w 1530 roku, a podczas Wielkiego Oblężenia w 1565 roku skutecznie obronili wyspę przed atakiem Sulejmana Wspaniałego, wybitnego władcy imperium osmańskiego. Dowódcą wojsk maltańskich był wtedy wielki mistrz Jean de La Vallette, od którego nazwę wzięła stolica współczesnej Malty – Valletta. W 1617 roku wielkim mistrzem zakonu był Alof de Wignacourt. To za jego zgodą zakon powołał Kapitułę Kanoników Kolegiaty Groty św. Pawła Apostoła, przez co opieka nad grotą św. Pawła nabrała nie tylko sformalizowanego charakteru, ale i rozmachu. Stojący nad nią kościół św. Pawła został powiększony, obok zaś stanął pałac kapelanów i kawalerów maltańskich, w którym obecnie znajduje się Muzeum Wignacourt.
Jeszcze w III wieku n.e. w sąsiedztwie groty powstał labirynt podziemnych rzymskich, wczesnochrześcijańskich i punickich grobowców. Wiele z nich przetrwało do dziś. Ponieważ były wykorzystywane również w późniejszych czasach, ich charakter z czasem się zmieniał. Najpierw jednak przejdźmy kilkaset metrów ulicami Rabatu do katakumb św. Pawła i św. Agaty, które są dziś przy ulicy św. Agaty. Dawniej były to obrzeża Mdiny, rzymskiej stolicy Malty. Grzebanie zmarłych w obrębie murów było zabronione. Nazwa nekropolii wzięła się z legendy, że katakumby niegdyś były połączone z grotą św. Pawła. Nie ma w tym prawdy, choć na podziurawionej Malcie wszystko wydaje się możliwe.
Miejscowy historyk Joseph Micallef zabiera nas w miejsce, które wygląda jak cmentarz, nie dla ludzi jednak, a dla domów. Z wyschniętej ziemi, jakby kiełkowały pod spodem, wychodzą niewielkie daszki i wąskie przejścia, bramy do podziemnego świata. Ten świat jest duszny, nawet nie mroczny, ale bardzo skomplikowany, trudno rozeznać się w wykutych nieregularnie korytarzach i komorach, które czasem są niewielkie, a czasem tak duże, że mieści się w nich coś w rodzaju wykutego w skale stołu (agape).
– Rodzina zmarłego mogła tu spożyć posiłek w czasie Święta Zmarłych – tłumaczy Joseph.
– Musiał tu panować okropny smród? – pytamy, bo trudno o to nie zapytać. Klimat jest ciepły, pomieszczenia nieco klaustrofobiczne, mogły tu leżeć setki ciał.
– Z całą pewnością. – Joseph nie ma żadnych wątpliwości.
Przeciskamy się przez kolejną szczelinę, żeby dojść do miejsca pochówku lekarza. Na tablicy, która leży w tym miejscu, wyryte zostały narzędzia chirurgiczne. W innej części katakumb rozpoznajemy na ścianie menorę.
Podziemia tworzą niekiedy większe zespoły, widać wtedy kamienne „skrzynie” wykute jedna przy drugiej, czasem są to pojedyncze komory grobowe. Zmarłych chowano tu do IV wieku n.e. Dziś ta nekropolia uważana jest za najstarszą z czasów panowania Rzymian na Malcie oraz najstarszy i najważniejszy archeologiczny dowód na istnienie chrześcijaństwa na wyspie. Ten świat zmarłych może wydawać się odległy i nierzeczywisty, ale kiedy w pawilonie przy katakumbach oglądamy przedmioty znalezione w grobach, nagle ci, którzy odeszli, stają przed oczami, jakby wciąż chodzili maltańskimi ulicami.
Zabawki, gliniane koguciki wkładano do grobów dzieci. Jeźdźcy na koniach symbolizują boga Mitrę, którego Rzymianie identyfikowali ze słonecznym Heliosem. Dzbany służące do przechowywania napojów i jedzenia pozostawiano w katakumbach jako symbol bogactwa zmarłych. Misy, z których żałobnicy spożywali posiłek podczas pogrzebu. I w końcu śliczne buteleczki na wonności, które miały zamaskować odór śmierci bądź zbierać łzy pozostawionych samotnie bliskich…
Czas wielkiej wojny
Przewrotnie można powiedzieć, że położenie Malty stawia ten niewielki kraj w wyjątkowo trudnym położeniu. Przez całą historię wyspy zawsze był ktoś, kto robił na nią zakusy. W IX wieku p.n.e. skolonizowali ją Fenicjanie, którzy przybyli z terenów obejmujących dzisiejszy Liban, zachodnią Syrię i północny Izrael. W 218 roku p.n.e. Malta stała się częścią Republiki Rzymskiej, a potem cesarstwa. W IX wieku n.e. wyspę podbili Arabowie, następnie była częścią Sycylii, należała do joannitów, którzy poddali ją po trzech wiekach Napoleonowi, w końcu znalazła się pod rządami brytyjskimi. Te często gwałtowne zmiany wpłynęły na wyjątkowo oryginalny język tego kraju, a także jego architekturę. Bo tam, gdzie ktoś ciągle atakuje, ktoś musi się bez przerwy bronić.
Mieszkańcom Malty najbardziej we znaki dała się druga wojna światowa. Strategiczne położenie wyspy, która w tym czasie znajdowała się pod rządami brytyjskimi, miało fundamentalne znaczenie dla wojny między aliantami a siłami ekspedycyjnymi Afrika Korps feldmarszałka Erwina Rommla w północnej Afryce. Dla Niemców zdobycie bądź wyeliminowanie Malty z działań na Morzu Śródziemnym było kluczem do kontroli sytuacji w Afryce. Brytyjski premier Winston Churchill nazwał wyspę niezatapialnym lotniskowcem, bo stąd siły powietrzne Wielkiej Brytanii atakowały zmierzające do oddziałów Rommla konwoje. Trzecia Rzesza odpowiedziała z całą bezwzględnością, Malta stała się jednym z najintensywniej niszczonych rejonów w czasie drugiej wojny światowej. W ciągu zaledwie dwóch lat została zbombardowana przez Niemców i Włochów ponad trzy tysiące razy! Nie było więc wyjścia, kto chciał przeżyć, musiał zejść do podziemi.
Właśnie w tym czasie katakumby przy grocie św. Pawła w Rabacie, pod Wignacourt zostały wykorzystane na schrony dla ludności cywilnej. Pod miejscami pochówku powstało ponad pięćdziesiąt komór, z których każda pomieścić mogła jedną, dwie rodziny. Maltański rząd wykonał jedynie główne korytarze schronu, pomieszczenia finansowali sami mieszkańcy wyspy. Biedniejsi członkowie społeczności byli zdani na siebie i siłę własnych rąk, najzamożniejsi zlecali robotnikom wykonanie komnat ozdobionych ornamentami i kafelkami z terakoty. Urobek skalny pozyskiwany w czasie budowy schronu składowany był w znajdujących się ponad nim katakumbach. W ten sposób tworzyła się „poduszka”, która amortyzowała energię wybuchu spadających bomb.
Wielodniowy nieraz pobyt w klaustrofobicznych podziemiach nie wpływał dobrze na psychikę mieszkańców. Życie w zamknięciu, w ciągłym napięciu, nawet na terakotowych płytkach, musiało być dla nich koszmarem. Zamożniejsi Maltańczycy radzili sobie z tą trudną codziennością, instalując drzwi, wygodne umeblowanie, a nawet energię elektryczną. Pozostałe pomieszczenia wyposażone były tylko w podstawowe przedmioty i oświetlane oliwnymi lampami. Szczęśliwie na okolice Rabatu i Mdiny nie spadło – w porównaniu z innymi miastami wyspy – wiele bomb. Dla mieszkańców jednak, którzy utracili domy, podziemia pozostały na dłuższy czas jedynym schronieniem.
Joe Bugeja we wspomnieniach opublikowanych w „Times of Malta” w 2015 roku opisuje życie w bunkrach. Początkowo mieszkał z bratem w tunelu kolejowym zamienionym na schron.
„Fatalne warunki sanitarne sprzyjały chorobom. Po tygodniowym pobycie pod ziemią marzyliśmy, aby być znów w domu. Przyjaciółka rodziny wyświadczyła mojej matce przysługę: pozwoliła nam, chłopcom, spać na jej piętrowym łóżku. Rzadko kiedy spaliśmy spokojnie. Wszystko nas swędziało i drapaliśmy się bezustannie, nasze ciała pokrywały zadrapania i rany. […] Ojciec, podobnie jak jego brat, zdecydował się na wykopanie prywatnego schronu. Nie był jednak nawykły do tak ciężkiej pracy i kucie korytarza w litej skale okazało się ponad jego siły. Zatrudnił doświadczonego robotnika, ale i ten poddał się po kilku dniach. Skała była tak twarda, że przy uderzeniu spod kilofa tryskały snopy iskier. Z pomocą przyszedł brat ojca, przygarniając nas do siebie. Mogliśmy żyć w komfortowych warunkach i co najważniejsze grać z kuzynami w piłkę”.
Joseph Micallef opowiada, że o ile Niemcy byli bezwzględni, to włoskie samoloty wyrzucały ładunek blisko brzegu, jakby chcąc oszczędzić mieszkańców wyspy. Tak przynajmniej pamiętają to niektórzy starsi ludzie, chociaż oczywiście wszyscy patrzyli z trwogą w niebo.
W tym samym czasie w Valletcie, stolicy Malty, generałowie wojsk sprzymierzonych obmyślali plany zgniecenia III Rzeszy. W 1941 roku pod pięćdziesięciometrową warstwą skał powstał supertajny kompleks schronów nazwany Lascaris War Rooms, czyli Kwatera Wojenna Lascarisa.
Kim był Lascaris? Francuz Jean Paul de Lascaris w XVII wieku pełnił funkcję wielkiego mistrza joannitów. Za jego czasów powstał bastion, na którym znajdują się Górne Ogrody Barrakka, publiczne ogrody, które sąsiadują z artyleryjską Baterią Powitalną miasta. To prawdopodobnie najstarsza wciąż działająca i używana bateria dział na świecie. Szereg ośmiu trzydziestodwufuntowych dział spogląda w kierunku zatoki, której niegdyś bronił, za nią zaś widać miasto. To jedno z najpiękniejszych miejsc na wyspie. Dodatkową atrakcją jest nowoczesna winda, która w ciągu dwudziestu trzech sekund pokonuje różnicę pięćdziesięciu ośmiu metrów wysokości pomiędzy tarasami a przystanią promową, która leży poniżej. Siedząc przy fontannie, której krople skrzą się w tańcu ze słońcem, trudno sobie wyobrazić czasy drugiej wojny światowej i pracę w kwaterze Lascarisa, która znajduje się dokładnie pod stopami spacerowiczów zwiedzających Górne Ogrody Barrakka.
Budowa Lascaris War Rooms trwała dwa lata. Na czas wojny miejsce było kwaterą główną dowództwa sił sprzymierzonych na Morzu Śródziemnym. Ich dowódcą był generał armii Stanów Zjednoczonych Dwight Eisenhower. Wraz z admirałem Andrew Cunninghamem, marszałkiem Bernardem Montgomerym i dowódcą RAF-u Arthurem Tedderem kierował stąd Operacją Husky, czyli inwazją aliantów na Sycylię, a następnie lądowaniem aliantów we Włoszech.
Kwatera Wojenna Lascarisa była kopią centrum dowodzenia Królewskich Sił Lotniczych w Northolt w brytyjskim hrabstwie Middlesex, gdzie powstało pierwsze w historii zintegrowane centrum dowodzenia powietrznej obrony kraju, tak zwany Dowding System.
Polegał on na analizie sytuacji powietrznej na terenie całego kraju, ze szczególnym uwzględnieniem położenia wszystkich samolotów wroga, jakie znalazły się w bronionej przestrzeni powietrznej. Pomysłodawcą systemu obrony był jeden z dowódców RAF-u, marszałek i dowódca sił powietrznych sir Hugh Dowding. Opracowany przez niego system dowodzenia łączył informacje z radarowych systemów wczesnego ostrzegania w całym kraju i od sieci wolontariuszy z organizacji obronnej Royal Observer Corps, którzy obserwowali niebo nad Anglią. Dzięki łączności telefonicznej do centrum dowodzenia Dowdinga napływały setki doniesień z całego kraju. Każdy zaobserwowany bądź wykryty przez stacje radarowe i myśliwce patrolujące przestrzeń powietrzną samolot wroga nanoszony był na wielką mapę. W ten sposób koordynatorzy obrony mieli rzeczywisty obraz sytuacji na terytorium całego kraju. Przewidując na tej podstawie zamierzenia przeciwnika, można było określić niemal każde jego posunięcie i skoordynować obronę.
System Dowdinga okazał się tak skuteczny, że wysyłane do walki samoloty natrafiały na przeciwnika w niemal stu procentach misji bojowych. Było to bardzo efektywne działanie w sytuacji, gdy odcięta od dostaw paliwa Wielka Brytania zmagała się z nękającymi ją atakami Luftwaffe. Zamiast stałych, długotrwałych patroli w powietrzu, samoloty były podrywane z lotnisk i wysyłane do walki dokładnie tam, gdzie były potrzebne. Ten sam system został wdrożony na Malcie. Kiedy jesteśmy w pozbawionych okien i przede wszystkim komputerów podziemiach, z trudem zrozumieć, jak taktycy wojskowi radzili sobie wtedy bez dzisiejszego nowoczesnego sprzętu.
Kwatera Wojenna Lascarisa była wyśmienicie zabezpieczona przed każdym atakiem. Jedyny dostęp do centrum dowodzenia zapewniał tunel pod kilkudziesięcioma metrami skały. Prowadziły do niego tylko dwa wejścia, jedno u stóp Bastionu Świętych Piotra i Pawła, drugie od strony sąsiedniego fortu. Tunel powstał jeszcze w czasach panowania Zakonu Maltańskiego na wyspie. Już po uruchomieniu centrum dowodzenia dobudowane zostały kolejne sektory, między innymi dla służb meteorologicznych oraz Centrum Szyfrów i Kodów. Generał Dwight Eisenhower i marszałek Bernard Montgomery mieli tu także prywatne pokoje oraz gabinety. Podczas kampanii w kwaterze pracowało ponad tysiąc osób, w tym dwudziestu czterech żołnierzy w służbie czynnej. Również po wojnie centrum nadal pełniło funkcje militarne. Najpierw mieściła się tu kwatera główna floty śródziemnomorskiej Royal Navy, od 1967 roku kwatera marynarki wojennej państw NATO na Malcie, a następnie centrum nasłuchu sowieckich okrętów podwodnych na Morzu Śródziemnym. Dzisiaj jest jedną z najwyżej ocenianych atrakcji na wyspie i lekcją dla tych, którzy myślą, że świat bez komputerów nie tylko nie mógł prawidłowo działać, ale że w ogóle nie mógł działać.
Czas rycerzy w habitach
Malta to nie tylko wyspa Malta. Sąsiaduje z nią Gozo. Mimo że miejscowa nazwa tej wyspy – Għawdex – oznacza szczęście, to i tego przepięknego zakątka na Morzu Śródziemnym nie ominęły burze. Gozo jest drugą co do wielkości zamieszkaną wyspą Wysp Maltańskich, trzykrotnie mniejszą od Malty, od której leży w odległości zaledwie pięciu kilometrów. Choć nie tak znana, nadrabia urokiem małych miasteczek, wąskich ulic, dziewiczych plaż i Ċittadellą, potężną twierdzą, która swój wygląd zawdzięcza joannitom.
Monumentalny kompleks wznosi się w najwyższym punkcie dawnego rzymskiego miasta Glauconis Civitas. Pierwsze fortyfikacje zaczęły tu powstawać już w XIII wieku, jednak dopiero rycerze w habitach przekształcili je w monumentalny system obronny.
Za jego murami chronili się w czasie zagrożeń mieszkańcy. A w państwie joannitów spokojnie nie było. Regularnie podpływali szukający niewolników tureccy piraci. Nie zabijali, porywali. W czasie wzmożonych ataków pirackich na Gozo obowiązywała nawet godzina policyjna, nakazująca pozostanie w murach od zmierzchu do świtu. Zakaz zniesiony został dopiero 15 kwietnia 1637 roku.
W katedrze w cytadeli na grobie szlachetnego Bernarda Duplo znajduje się inskrypcja przypominająca lata sprzed wzmocnienia cytadeli. Duplo zginął w walce w 1551 roku, wcześniej zabił żonę i córki. Nie chciał, żeby dostały się w ręce innowierców, którzy mogliby uczynić z nich swoje kochanki. To byłoby gorsze od śmierci. W czasie wielkiego najazdu na wyspy z Gozo została uprowadzona prawie cała populacja, około pięciu tysięcy osób. Co prawda część niewolników została wykupiona, ale świat na Gozo nie był już taki sam. Rozbite rodziny, puste gospodarstwa. Dlatego wielki mistrz Claude de La Sengle namawiał do osiedlenia się na wysepce mieszkańców sąsiedniej Malty, przybywali tu również osadnicy z Sycylii, ale czas płynął już inaczej. Gozo przez wieki podnosiła się z wielkiej tragedii.
Dzisiejszy wygląd cytadeli nie pozostawia wątpliwości, że nikt tu nie może czuć się zagrożony. Do wejścia idziemy zacienioną ulicą, na końcu której wyrasta wysoki mur. Za nim znajduje się drugie miasto z własnymi ulicami, kościołami i pałacami. W południe jasne ściany odbijają słońce, co sprawia, że zabytkowa twierdza jest wyjątkowo gorącym miejscem. My jednak zmierzamy do podziemi. Taka twierdza jak ta musi je przecież mieć.
Labirynt nagrzanych schodków wiedzie do tajemniczych, oświetlonych pastelowymi barwami komór, w których można się poczuć jak wewnątrz gigantycznych glinianych butelek. To trzy dawne silosy zbożowe, w późnym średniowieczu przechowywano tu ziarno. Wykute w skale magazyny rzeczywiście mają kształt kulistej kolby zwężającej się ku górze. Największy z nich ma prawie jedenaście metrów wysokości, łączna pojemność wszystkich przekraczała sto metrów sześciennych!
Są miejsca i odczucia, które trudno opisać. Dziennikarze używają wtedy określenia „magiczne”, choć to niewiele mówi. Ale silosy cytadeli naprawdę właśnie takie są. Zupełnie jak z bajki o dżinie zamkniętym w butelce. To samo czuje każdy, kto tu wejdzie. Zbiorniki przestały być potrzebne, gdy zboże nie było już strategicznym towarem, Brytyjczycy więc postanowili gromadzić w nich wodę. Z górskiego źródła Ghajn Luqin w Xagħrze, poprzez dolinę Marsalform, woda płynęła systemem kanałów i akweduktów do twierdzy. Ponieważ silosy wykuto w porowatej skale, należało je otynkować nieprzepuszczającym wody wapieniem. Ten zabytkowy system dostarczania wody działał do 2004 roku! Natomiast w czasie drugiej wojny światowej pod cytadelą, podobnie jak w całym państwie, powstały schrony przeciwlotnicze. Ich wykucie zajęło ponad dwa lata.
Czas tęsknoty za ukochanym
Powoli zostawiamy wyspy, które powitały nas burzą. Jeszcze tylko wizyta na północnym wybrzeżu Gozo. To tutaj ma się znajdować grota nimfy Kalipso, podziemna kryjówka pięknej córki tytana Atlasa, boga z pokolenia olbrzymów istniejących jeszcze przed bogami olimpijskimi. Gozo to podobno Ogygia, mityczna wyspa, na której Kalipso została uwięziona przez Zeusa, pana Olimpu, za to, że podczas wojny pomiędzy starymi i nowymi bogami stanęła po stronie ojca. Nieśmiertelność przyniosła jej jednak Odyseja, w której Homer, wielki epik grecki, opisuje, jak nimfa, sama w niewoli, więziła na swojej wyspie Odyseusza, bohatera wojny trojańskiej. Siedem wspólnych lat zaowocowało dwójką dzieci, Odyseusz pragnął jednak powrócić do Itaki, w czym pomógł rozkaz samego Zeusa. Kalipso została na wyspie sama, spędzając czas w swojej grocie. Codziennie wpatrywała się w lazur fal Morza Śródziemnego, którego nigdy już nie przecięła smukła łódź Odyseusza.
Grota Kalipso, choć zaznaczona na wszystkich mapach, nie jest atrakcją, dla której warto się wybrać na koniec wyspy. Ale widok już tak. Natura szczodrze obdarzyła Wyspy Maltańskie. Tajemnicze skalne konstrukcje, niczym scenografia do filmów fantasy, wyrastają w różnych częściach wybrzeża. Czasami wychodzą również z podziemi (w końcu to książka o podziemiach). Wracając do portu, zatrzymujemy się jeszcze w miejscowości Xagħra. W samym sercu sennego miasteczka stoi śliczny kościół z dwiema wieżami i dwoma zegarami. Na każdym jest inna godzina. Dlaczego? Żeby zmylić diabła. Zdezorientowany nie wie, o której zaczyna się msza święta, i nie może przeszkodzić wiernym. Błąka się więc nieszczęśliwy, tym bardziej że Mananni Xerri, mieszkaniec Xagħry, otworzył niechcący jego podziemne królestwo i… wpuścił tam odwiedzających wyspę turystów.
Działo się to w 1924 roku. Pan Xerri postanowił wykopać studnię na miniaturowym patio kamienicy, w której mieszkał z rodziną. Po wykuciu w miękkiej, wapiennej skale głębokiego na osiem metrów otworu, zamiast do wody, dotarł do… niewielkiej jaskini. Oczom zdumionego mieszkańca wyspy ukazał się baśniowy świat pełen stalaktytów, stalagmitów i fantasmagorycznych nacieków skalnych przypominających dziwne zwierzęta czy nieznane stwory. Szybko spostrzegł, że niespodziewane odkrycie może przynieść jego rodzinie znacznie większe korzyści niż prozaiczna studnia z wodą.
W czasie drugiej wojny światowej właściciele kamienicy powiększyli podziemia, wykuwając w skale korytarze, które utworzyły ciąg komunikacyjny między poszczególnymi komorami groty. Miała służyć rodzinie właściciela jako schron na wypadek nalotów bombowych. Do wnętrza prowadzi dziś miniaturowej średnicy, wbudowana w studnię, klatka schodowa ze spiralnymi schodami, która schodzi na głębokość dziesięciu metrów poniżej poziomu ulicy. Wnuczka odkrywcy podziemnej atrakcji oprowadza po niej turystów jako przewodniczka, opowiadając historię niezwykłego odkrycia.
I znowu droga w górę, ku otwartej przestrzeni. Zostawiamy Maltę, tym razem słoneczną i oswojoną. Przynajmniej na powierzchni. Pod ziemią czeka na odkrycie i zbadanie jeszcze mnóstwo podziemi. Powstają tu przecież od ponad pięciu tysięcy lat.
ROZDZIAŁ2
RZYM
Archeolodzy twierdzą, że odnaleźli dopiero zaledwie około dziesięciu procent podziemnego Rzymu. Każdy skrawek Wiecznego Miasta skrywa pod ulicami jakieś katakumby, kościoły, miejsca kultu, krypty, nimfea czy kryptoportyki. Często pokryte freskami, kodem sprzed tysięcy lat, niekiedy całkowicie puste, jakby dopiero czekające na wypełnienie swojej historii. Podnosząca się przez stulecia powierzchnia Rzymu ukrywała kolejne podziemia. Dlatego niemal każdy dzień przynosi tu nowe odkrycia.
Brzuch Wiecznego Miasta
Oszałamia i zachwyca, męczy i drażni, ale i tak wszystkie drogi prowadzą do niego. A z pewnością ta jedna. Na współczesne standardy dość wąska, brukowana, znaczona smukłymi cieniami cyprysów i pinii – sosen o szerokich koronach, które na starość upodabniają się do parasoli. O poranku spowija ją chłodna mgła, tworząc iluzję ponadczasowości. O zachodzie słońca trakt nabiera ciepłych barw jak z obrazów Henryka Siemiradzkiego, dziewiętnastowiecznego malarza, który przywoływał na swoich płótnach sceny rodzajowe z antycznego Rzymu.
Via Appia Antica, najstarsza rzymska droga, nazywana była przez Rzymian regina viarum, czyli królową dróg. Jej budowę rozpoczął w 312 roku p.n.e. Appiusz Klaudiusz Ślepy, cenzor – republikański urzędnik – któremu przypisuje się słynną maksymę: „Każdy jest kowalem własnego losu”. Appiusza podziwiał cały Rzym, on zaś rozpoznawał każdego w mieście. Na dwa tysiące lat przed wynalezieniem szkoleń dla marketingowców cenzor korzystał z usług osobistego asystenta, niewolnika, który podobno znał wszystkich obywateli miasta po imieniu. Każdy lubi być zapamiętany, niewolnik więc w odpowiednim momencie szeptał swojemu panu, kim jest dana osoba, i Appiusz mógł do mijanych ludzi zwracać się po imieniu. Z większych zasług urzędnika należy przypomnieć, że zreformował alfabet, wybudował pierwszy akwedukt, a także nie bał się wojaczki, co udowodnił w czasie kilku wojen. Jedna z nich skończyła się dla niego utratą wzroku. Droga, której dał swoje imię, ciągnęła się od Circus Maximus, największego i najstarszego cyrku w Rzymie, aż do dzisiejszego Brindisi, czyli prawie sześćset kilometrów. W XIX wieku jej niewielki, zaledwie dwudziestokilometrowy odcinek został odrestaurowany i teraz wędrujemy nim w kierunku Rzymu wśród ruin budowli sprzed wielu wieków.
Czy pamiętacie z poprzedniego ROZDZIAŁu o Malcie sztorm, który wyrzucił zmierzający do Rzymu statek św. Pawła na tę wyspę? W 61 roku apostołowi udało się dotrzeć do Wiecznego Miasta i choć był więźniem prowadzonym w kajdanach, właśnie przy Via Appia Antica został powitany przez przedstawicieli młodej, chrześcijańskiej wspólnoty. Święty Paweł był wzruszony i nabrał otuchy – podaje księga Dziejów Apostolskich – gdy przekonał się, jak silnie i głęboko zakorzeniła się w Rzymie wiara chrześcijańska. Im bliżej miasta, tym coraz więcej pięknych budowli apostoł musiał spostrzegać wzdłuż drogi. Dzisiaj, kiedy idziemy tym samym szlakiem, trudno oprzeć się wrażeniu, że jesteśmy na jednym z poziomów gry komputerowej, w której zadaniem jest odnalezienie skarbu w gruzach starożytnego miasta. Po bokach drogi, zwrócone twarzami ku przeszłości, stoją starożytne figury. Historia i wandale zabrali większości z nich nosy, uszy, a niekiedy całe głowy. Kamienne, bezimienne dziś biusty, milcząco znoszą zmiany czasów i pogody. Z resztek budowli trudno odczytać, komu i do czego służyły te dzisiejsze kikuty w czasach swojej świetności. Promienie słoneczne konkurują z roślinnością o to, które z nich pierwsze wciśnie się w pęknięcia na murach. Im jednak bliżej Rzymu, tym architektura zaczyna nabierać innego charakteru. Najpierw pojawia się pamiętający średniowiecze szkielet kościoła św. Mikołaja z Bari, po drugiej zaś stronie drogi – wyglądające jak mała twierdza – mauzoleum Cecylii Metelli, synowej triumwira Marka Krassusa.
Choć Cecylia Metella żyła ponad sto lat przed Chrystusem, mauzoleum oraz kościół są zapowiedzią tego, co zobaczymy za chwilę. Kilkaset metrów dalej znajdują się najsłynniejsze rzymskie katakumby. Tu chowali swoich bliskich pierwsi chrześcijanie.
Ciało na chwilę odłożone
Historia pierwszych chrześcijan w Wiecznym Mieście to opowieść w obrazach. Rzymska wspólnota, prawdopodobnie jako jedyna w świecie chrześcijańskim, pozostawiła po sobie wiele monumentalnych pamiątek: kościołów, cmentarzy i katakumb pełnych wspaniałych fresków. Pierwszy wiek po Chrystusie nie był łatwy dla jego wyznawców. Za czasów cesarza Nerona według Tacyta zgładzono ich „olbrzymią liczbę”, również dwa kolejne stulecia w różnych odstępach czasu przynosiły krótkie, acz intensywne dziejowe burze. Rzymscy chrześcijanie byli w większości ludźmi biednymi, mieszkali na peryferiach, pracowali przy rozbudowie miasta, wielu było niewolnikami. Nowa wiara oddziaływała jednak i na wyższe sfery. Już pod koniec I wieku Flawia Domitylla, kuzynka konsula Flawiusza Klemensa (Flawiusz ożenił się z kuzynką cesarza Domicjana, która również nazywała się Flawia Domitylla), jako chrześcijanka została skazana na wygnanie. Jej imieniem nazwano katakumby przy starożytnej Via Ardeatina, wówczas daleko poza murami Rzymu. Flawia przed wyjazdem oddała swoje dobra w tym miejscu wspólnocie chrześcijańskiej.
Rzymskie prawo dwunastu tablic z połowy V wieku p.n.e. zabraniało grzebania zmarłych w obrębie granic miasta. Miejsca pochówku powstawały więc poza skupiskami ludzkimi, widzieliśmy to już na Malcie. Również wzdłuż Via Appia Antica rosły nekropolie, najpierw pogańskie, a od II wieku chrześcijańskie. Wyznawcy Chrystusa nazywali je wyłącznie greckim terminem koimeterion, od którego już blisko do łacińskiego coemeterium i naszego cmentarza. Słowo oznaczało sypialnię lub miejsce odpoczynku, w końcu było to miejsce, w którym zmarli tylko oczekiwali na zmartwychwstanie.
„Chrześcijaństwo wniosło w świat pogańskiego antyku myśl o zmartwychwstaniu ciała, a nie tylko o duszy nieśmiertelnej. Kiedy poganin chował bliskich, zmarły był jedynie positus, czyli położony, a miejsce pochówku było domus aeterna, czyli dom wieczny. Chrześcijanin był natomiast depositus, powierzony ziemi na jakiś czas, z obowiązkiem zwrotu ciała” – tłumaczył ksiądz profesor Stanisław Koczwara, w audycji księdza doktora Sławomira Czaleja Ars moriendi et vivendi christianorum. Światło z mroku katakumb.
Dopiero w VI wieku te wydrążone głęboko w ziemi pochówki zaczęły być nazywane katakumbami. Słowo pochodzi od greckich kata kymbas, czyli „przy zagłębieniu”. Na samym początku „katakumby” w formie Ad catacumbas były nazwą topograficzną szerokiej doliny przecinającej Via Appia na południu Rzymu, dokładnie w miejscu, w którym teraz jesteśmy. W VI wieku prawdopodobnie tak określano już wszystkie miejsca, w których chrześcijanie grzebali zmarłych.
Choć archeolodzy znają dziś sześćdziesiąt cztery zespoły katakumb otaczających Rzym, wiedzą, że musi być ich znacznie więcej. Niektóre są małe i niepozorne, inne to podziemne miasta nieprawdopodobnych wręcz wielkości. Najsłynniejsze z nich leżą właśnie przy Via Appia Antica. To sąsiadujące ze sobą katakumby św. Sebastiana i św. Kaliksta. Łączna długość korytarzy tych pierwszych waha się w przedziale od dwunastu do trzynastu kilometrów, choć zwiedzający oglądają jedynie mały fragment na jednym poziomie. Katakumby św. Kaliksta są większe, mają około dwudziestu kilometrów długości. Chrześcijanie pochowali w nich ponad pół miliona zmarłych, w tym około dwustu dwudziestu tysięcy dzieci, szesnastu papieży, z których jeden stracił tu zresztą życie, oraz pięćdziesięciu męczenników.
Święty Kalikst, jak w skrócie nazywa się cmentarzysko noszące imię tego papieża, znajduje się dziś pod opieką Muzeum Watykańskiego. Dlatego niemal wszyscy zatrudnieni tu pracownicy są osobami duchownymi. Kalikstem opiekują się salezjanie. Oni też oprowadzają po podziemiach. Oficjalnie zwiedzanie zaczyna się przy wiacie ozdobionej flagami różnych krajów, zaraz naprzeciwko kasy biletowej. O wyznaczonej godzinie wychodzi ksiądz, który w kilku językach informuje, gdzie mają zebrać się turyści anglojęzyczni, gdzie Rosjanie, Hiszpanie, Włosi, a także – tu niespodzianka – Polacy. Katakumby są przygotowane do obsługi w trzydziestu sześciu językach, w tym tylko dwa, litewski i łotewski, dostępne są wyłącznie w audioprzewodnikach, pozostałe nacje mogą liczyć na własnego przewodnika.
Wejście do katakumb leży w cudownym miejscu. Z sąsiednią trasą w katakumbach św. Sebastiana (od razu każdy uprzedza, że to konkurencja, Sebastianem opiekują się franciszkanie) łączą się wiekową aleją pinii, cyprysów i żywotników, która jeszcze dalej prowadzi do kościółka Quo Vadis. Jak głosi legenda, ta maleńka świątynia została wzniesiona przed wiekami dla upamiętnienia spotkania św. Piotra z Chrystusem, gdy Apostoł uciekał z Rzymu przed prześladowaniem Nerona. Stąd też nazwa – Quo vadis Domine (Dokąd idziesz, Panie). W tym miejscu właśnie Sienkiewicz wpadł na pomysł napisania swojej słynnej powieści. Cały ten obraz zamyka w pastelowe ramy Via Appia Antica, na której fragment wjeżdża nawet miejski autobus, żeby co kilkadziesiąt minut wyrzucić kolejną partię zwiedzających.
Podziemny świat pokazuje nam ksiądz Marian Stempel, salezjanin. Choć na zewnątrz panuje upał, tu, pod ziemią, temperatura nie przekracza piętnastu stopni. Z pełnego słońca schodzimy w miejsce, które wygląda jak wielkie, wykute pod ziemią biuro z piętrowymi regałami, na których zamiast dokumentów leżeli kiedyś ludzie.
Tyle że w żadnym biurze nie ma tylu wąskich korytarzy i zakamarków, w których można przepaść jak w labiryncie. Katakumby drążone były w miękkim tufie wulkanicznym, korytarze miały piętra i półpiętra na różnych wysokościach. Łączyły je strome schody. Najniższy, czwarty poziom podziemi w kompleksie św. Kaliksta był na głębokości trzydziestu metrów.
W miejscu chrześcijańskich katakumb wcześniej znajdowały się już pogańskie pochówki, zarówno te bardzo skromne, jak i okazałe rodzinne hypogea. Bywało i tak jak w przypadku katakumb Pryscylii przy Via Salaria, w których znajduje się najstarsze znane przedstawienie Matki Boskiej z Dzieciątkiem oraz kontrowersyjne przedstawienia kobiet kapłanek, że wykorzystywano konstrukcje starych instalacji wodnych.
– W I wieku chrześcijanie nie mieli jeszcze własnych terenów, była to bardzo młoda wspólnota, organizowała się zaledwie kilkadziesiąt lat po śmierci Chrystusa. Swoich zmarłych grzebali więc w pogańskich „miastach umarłych”. Największa ówczesna nekropolia to Watykan, gdzie został pochowany św. Piotr. Od II do V wieku chrześcijanie składali bliskich w katakumbach, a od V wieku, kiedy coraz więcej osób się nawracało i przekazywało ziemię na cmentarze, powstawały już naziemne grobowce – opowiada ksiądz Stempel. – W III wieku jednak katakumby św. Kaliksta były ciągle największym podziemnym cmentarzem dla całego Rzymu.
Na początku trzeciego stulecia ówczesny papież Zefiryn polecił jednemu z diakonów o imieniu Kalikst, aby administrował katakumbami. Kalikst był niegdyś niewolnikiem, jego pan zlecił mu podobno prowadzenie banku, który przyszły święty doprowadził do upadku. Z powodu awantury, którą wywołał w synagodze, został zesłany do kopalni na Sardynii, jednak później jego liczne zasługi sprawiły, że po śmierci Zefiryna został wybrany papieżem. Nie wszyscy uznali tę decyzję i głosem mniejszości papieżem został obrany również św. Hipolit. Zostawmy jednak tę skomplikowaną przyszłość, teraz jesteśmy w chwili, gdy Kalikst opiekuje się wielkim chrześcijańskim cmentarzem przy Via Appia Antica. Ma na głowie finanse, problemy z miejscem na groby, z pracownikami, bezpieczeństwem pracy przy ryciu korytarzy i na dodatek musi wykazać się dyplomacją, ponieważ cesarz zakazał przyjmowania wiary chrześcijańskiej. Kalikst musi więc być menedżerem i przedsiębiorcą w jednej osobie. Na szczęście nie jest sam.
Półki na papieży
Katakumby, podobnie jak i współczesne nam cmentarze, skupiały przedsiębiorców pogrzebowych. W końcu na jedzeniu i umieraniu zawsze najlepiej się zarabiało. Fossores (fossarium to po łacinie rydel), czyli grabarze, zajmowali się wykuwaniem komór grobowych, ceremonią pogrzebową łącznie z zamurowaniem ciała, naniesieniem napisów, symboli czy też fresków w bogatszych częściach katakumb. Najprostszy grób, tak zwany loculus – miejsce (spoczynku), był po prostu półką wykutą w ścianie korytarza. Grabarze przygotowywali ją pod wymiar konkretnego zmarłego. Owinięte w całun ciało wsuwali do takiego otworu i posypywali wapnem, a następnie szczelnie zamurowywali bądź przykrywali marmurową płytą. Skała wchłaniała fetor rozkładającego się ciała i wszystkie związane z rozkładem substancje. Przy grobie zostawał mały otworek na lampkę bądź amforkę z olejkami zapachowymi, które miały stłumić nieprzyjemny zaduch katakumb. Rabusie grobów często mylili je potem z naczyniami na krew męczenników.
Niezliczone płomyczki światła musiały stwarzać w ciemnych galeriach niezwykłą scenerię. Żeby wśród tysięcy półek odnaleźć potem tę konkretną – droga wiodła przez ciemne i wąskie korytarze – rodziny wciskały do świeżej zaprawy na mogile kawałek talerzyka, monetę bądź cokolwiek, co pomagało rozpoznać właściwy grób. Napisy pojawiały się rzadko.
Nieco bogatsze były sarkofagi wykute w tufie, zamykane poziomą płytą, nad którą wznosił się łuk często ozdobiony freskami. Groby te znajdowały się najczęściej w cubicula, czyli grobach rodzinnych, małych komorach należących bądź do jednej rodziny, bądź to do bractwa pogrzebowego. Bogaci żałobnicy otrzymywali katalogi, z których mogli wybrać odpowiednią płytę czy napis. Najwyższe ceny osiągały jednak miejsca w pobliżu jakiegoś męczennika – takie „pozycjonowanie” pochówku miało zagwarantować zbawienie. Grabarze dawali się więc przekupywać rodzinom zmarłych, a katakumby powiększały się do nieprawdopodobnych wręcz rozmiarów.
Początkowo podziemia św. Kaliksta składały się jedynie z dwóch równoległych korytarzy, które miały około trzydziestu pięciu metrów długości i osiemdziesięciu centymetrów szerokości. Archeolodzy szacują, że w latach 200–230 n.e. mieściło się tu około tysiąca stu trzydziestu grobów, co oznacza, że chowano w nich wtedy trzydziestu ośmiu zmarłych rocznie. Z czasem jednak powstawały nowe korytarze i kolejne poziomy. Trzeba było kopać głębiej. Wędrując przez katakumby, należy pamiętać o jednej, generalnej zasadzie. Im głębiej schodzimy, tym docieramy do coraz młodszych warstw cmentarzyska. We wciąż podwyższanych i ciasnych korytarzach brakowało powietrza, słodkawomdły odór rozkładu nie pozwalał normalnie oddychać. Tymczasem do katakumb przychodziły nie tylko rodziny zmarłych, ale i liczni wierni, którzy chcieli pomodlić się przy grobie któregoś z męczenników. W IV wieku na skrzyżowaniach korytarzy powstały więc otwory wychodzące na powierzchnię ziemi – lucernaria. Dawały światło i nieco świeżego powietrza.
„Katakumby należy uważać za kolebkę chrześcijaństwa i za archiwum Kościoła z czasów najdawniejszych. Malowidła, rzeźby i nagrobki dostarczają nam drogocennego materiału, ukazując zwyczaje i kulturę starożytnych chrześcijan, oraz stanowią historię prześladowań, przez które musieli przechodzić” – pisał w XIX wieku archeolog Horacy Marucci. Co prawda, nie wszyscy cesarze prześladowali chrześcijan, bywały również okresy względnego spokoju, jednak w III wieku rzymskie władze postanowiły zniszczyć młodą religię.
– Do 313 roku, czyli do czasu edyktu cesarza Konstantyna, prawa, na mocy którego w Cesarstwie Rzymskim zapanowała wolność wyznania i ustały wszelkie prześladowania, wyznawcy Jezusa nie używali symbolu krzyża. Żeby więc nie drażnić władz cesarstwa, chrześcijanie zamiast krzyża posługiwali się innymi symbolami, w tym takimi, jakie służyły poganom. Dobry pasterz z owieczką na ramionach, pierwotnie Hermes z jagnięciem, symbolizował teraz Jezusa i odkupioną przez niego duszę, ryba – w grece ichthys – to akrostych, czyli słowo, które można ułożyć z pierwszych liter wyrazów w zdaniu, w tym wypadku greckiego – Jezus Chrystus Boga Syn Zbawiciel – opowiada ksiądz Stempel. – Mitologiczny Orfeusz, który śpiewem oswajał bestie, dla chrześcijan był symbolem Chrystusa, który przez naukę Ewangelii przemienia ludzkie serca.
Sztuka chrześcijańska zachowała łączność z rzymską i przekazała jej tradycje, przekształcając ją według nowego kanonu. Można powiedzieć, że twórcy fresków nie tworzyli nowej sztuki, lecz przelewali w znane już formy nową myśl. Naśladując wzory klasyczne, przenosili je na grunt chrześcijański. Na przykład paw poświęcony bogini Junonie oznaczał zmartwychwstanie, ptaki – dusze męczenników ulatujące do nieba, Ulisses, który zatykał uszy, aby nie słyszeć zwodniczego śpiewu syren, symbolizował chrześcijanina opierającego się pokusom.
Na ścianach znajdują się również wizerunki fossorów zajętych wykuwaniem grobów.
Im zacniejszy zmarły, tym bogatsze freski. I więcej miejsca. Dlatego Krypta Papieży wydaje się tak wielka w porównaniu z resztą pomieszczeń. Byli w niej chowani Ojcowie Święci z III wieku. Archeologom udało się odnaleźć pięć oryginalnych tablic z ich grobowców. Za wielką płytą w głębi krypty spoczął natomiast słynny męczennik – papież Sykstus II.
Szóstego sierpnia 258, w czasach największych prześladowań chrześcijan, cesarz Walerian zabronił odwiedzania podziemi, ale papież Sykstus postanowił odprawić w nich mszę. Towarzyszyło mu czterech diakonów. Wiadomości o spotkaniu w katakumbach doszły do władcy, który wysłał na Via Appia Antica swoich żołnierzy. Niewielki oddział wtargnął do krypt. Papież poprosił, aby wierni mogli opuścić miejsce odprawiania mszy i pochylił głowę. Podobnie zrobili jego diakoni. Wszyscy zostali ścięci na miejscu i tu później pochowani.
Rajd na relikwie
No dobrze, tylko gdzie są te wszystkie ciała? Co się stało z pięciuset tysiącami zmarłych? Dlaczego zarówno krypty, jak i proste „półki” na ciała są puste?
Dwudziestego czwartego sierpnia 410 Rzym został złupiony przez Alaryka, króla germańskich Wizygotów. Nawet zmarli nie mogli się już czuć bezpiecznie. Co prawda do katakumb ciągle przybywali pielgrzymi, aby oddawać hołd papieżom i męczennikom, ale chrześcijanie coraz częściej woleli chować swoich bliskich na powierzchni ziemi. Oprócz zewnętrznych zagrożeń pojawił się również wróg wewnętrzny, podstępny, choć pozornie działający w dobrej wierze. Byli to łowcy relikwii.
W pierwszych wiekach chrześcijaństwa wypadało mieć jakiś fragment świętego, który mógł być fundamentem nowego Kościoła. Sam Kościół rozczłonkowywał więc szczątki swoich papieży i męczenników. Ciała świętych rozjeżdżały się po świątyniach w całej Europie. W 1878 roku „Przegląd Katolicki. Tygodnik poświęcony sprawom religijnym, społecznym i kulturalnym” opisywał dramatyczny przebieg pozyskiwania relikwii męczennika z IV wieku – św. Cyriaka, którego relikwie dzisiaj znajdują się nie tylko w Rzymie, ale i w Alzacji.
A miało być tak (pisownia oryginalna): „Około połowy wieku IX żyły w Rzymie trzy święte matrony, siostry konsula Alberyka, które wspólną zgodą poświęciły się Bogu na czystość wieczną i życie zakonne. Zbudowały sobie niewielki klasztor z kościołem przy Via Lata, czyli ulicy szerokiej, w miejscu, gdzie dzisiaj stoi kościół Ś. Marcellego. Był w tymże czasie dawny ich znajomy czy krewny, który pragnąc podobnież oddać się Bogu, zamieszkał w samotnej celi przy Katakumbach Ś. Kaliksta. Pobożne one siostry, polegając na świętej przyjaźni, łączącej je od dawna z pustelnikiem, prosiły go o wynalezienie im w Katakumbach relikwji jakiego męczennika, któremiby mogły zbogacić kościół swój. Rychło potem mąż Boży uświadomił je, że znalazł grób Ś. Cyrjaka, i że go rad im ukaże, skoroby przyszły na miejsce, dla zabrania zamkniętych w nim kości świętych. Przebywszy tędy do grobu, wyczytały na nim następujący napis: Hic reconditum est Corpus-Almi Levitae et Martyris Gyriaci-A matrona Lucina positum, co znaczy po polsku: Tu pochowane jest ciało-Czcigodnego Lewity i męczennika Cyrjaka-Przez Lucynę matronę złożone. Za otworzeniem grobu, znalazły się w nim głowę i jedno ramię Świętego. Lecz Bóg wszechmogący, który szczególną Opatrznością strzeże kości Świętych swoich, zdawało się, że nie chce poruszenia tych relikwji z miejsca swego; bo za dotknięciem tak się okazały jakby przykute do trumny, że siostry święte, choć tak pobożne i czyste były ich zamiary, nie były w stanie ich wyjąć. Przelęknione tym cudem, ale nie tracąc otuchy, uciekły się do postu i modlitwy, prosząc Świętego, aby się nie sprzeciwiał pobożnej żądzy ich, i ślubem się obowiązując, że na użyczenie im tej łaski, okazały wzniosą dla relikwji jego przybytek, i hojnemi go opatrzą darami. Bóg wreszcie wysłuchał usilnej ich modlitwy, i podniesienia kości świętych dopuścił. Wtedy w uroczystej i okazałej procesji, wśród tłumów wiernego ludu, przeniesiono relikwie do kaplicy przez siostry zbudowanej. Ale jeszcze i w drodze do Katakumb do miasta, snać dla większego doświadczenia wiary pobożnych służebnic Bożych, święte ono brzemię kilkakrotnie takiej nagle nabierało ciężkości, że żadna siła ludzka udźwignąć go nie mogła; wtedy one za każdym razem upadając na kolana, póty ze łzami się modliły, póki skutku swej prośby nie otrzymały, aż w końcu dano im było drogi on skarb, jako świetny owoc wiary swej i wytrwałej modlitwy, złożyć na miejscu dlań przygotowanem”.
Ponieważ nie tylko pobożne damy wchodziły do krypt, żeby je ogołocić z relikwii, papieże zaczęli przenosić najważniejsze szczątki do bezpiecznych świątyń Rzymu. W IX wieku papież Paschalis zabrał z katakumb ponad dwa tysiące trzysta ciał i umieścił je w kościele św. Praksedy. Zapewne dzięki tej akcji ratowniczej udało się ocalić ciało św. Cecylii, rzymskiej chrześcijanki z III wieku, która została zmuszona do poślubienia poganina Waleriana. Cecylia nie dość, że nie złamała przedmałżeńskich ślubów czystości, to nawróciła jeszcze męża i jego brata. Wszyscy troje zostali ścięci w czasach Aleksandra Sewera. W 821 roku ciało Cecylii odnaleziono w katakumbach św. Kaliksta. Patronka śpiewu chóralnego wyglądała tak, jakby na chwilę zasnęła, leżała na boku z głową przykrytą całunem. Przeniesiono ją do bazyliki Marii Panny na Zatybrzu. Tam, na prośbę papieża, jej grób ponownie otwarto w 1599 roku. Był przy tym Stefano Maderno, młody wówczas rzeźbiarz, który zachował na wieki postać świętej w marmurze. Kopia tej figury, przepięknego dzieła sztuki, znajduje się dzisiaj w katakumbach św. Kaliksta, tuż obok Krypty Papieży. Na szyi leżącej Cecylii rzeźbiarz zaznaczył głębokie cięcie.