Tytuł dostępny bezpłatnie w ofercie wypożyczalni Depozytu Bibliotecznego.
Tę książkę możesz wypożyczyć z naszej biblioteki partnerskiej!
Książka dostępna w katalogu bibliotecznym na zasadach dozwolonego użytku bibliotecznego.
Tylko dla zweryfikowanych posiadaczy kart bibliotecznych.
Książka dostępna w zasobach:
Fundacja Krajowy Depozyt Biblioteczny
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 267
Rok wydania: 1972
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
MARIA
Eliza Orzeszkowa
MARIA
CZYTELNIK • WARSZAWA • 1972
Obwolutę projektował
JAN S. MIKLASZEWSKI
„Czytelnik”, Warszawa 1972.
Nakład 40290. Ark. wyd. 9,2; ark. druk. 1375. Papier druk. m/gł. 82X104, kl. V, 65 g z “Włocławka.
Oddano do składania 14 1X71 r. Podpisano do druku
20 I 72 r. Druk ukończono w marcu 1972 r.
Zakłady Grał. „Dom Słowa Polskiego” w W-wie.
Zam. wyd. 853; druk. 7643. U—110. Cena zł 12.—
Printed in Poland
Pannie Wilhelminie Kościałkowskiej
Tobie, moja droga Wilo, i wspomnieniu licznych długich wieczorów z Tobą spędzonych powieść tę poświęcam.
Ileż razy rozmawiałyśmy ze sobą o różnych Martach i Mariach tego świata, uganiających się za chlebem powszednim albo za cnotą nieskazitelną, najczęściej – daremnie! Ileż razy z wiarą i niecierpliwością myślałyśmy wspólnie o tym, że przyjść musi czas, w którym pierwsze zdobywać będą cele swych pożądań pracą umiejętną, a drugie – siłą wiedzy, woli i przekonań! Ileż razy jeszcze, zastanawiając się nad przyczynami niskiego poziomu rodzin i domów, przychodziłyśmy do wniosku, że dopóty opoka ta społeczeństw drżeć będzie w swych podstawach, dopóki kobiety nie nabędą pełnej wiedzy o szerokim, ogólnym jej znaczeniu i wiedzą tą a także miłością dla dobrze pojętych ideałów ludzkości, bronić się nie będą zdolne od wielkich namiętności i najpospolitszych, drobnych kaprysów!
Czy zasługujemy obie na nazwę marzycielek i utopistek tą mocną wiarą naszą w lepszą przyszłość ludzkości w ogóle, a kobiet i rodzin w szczególności? Czas na to odpowie. Mnie się tylko zdaje, że ktokolwiek jest tak szczęśliwym, iż sam dojrzał z dala ideał, ten go innym ukazywać powinien. Ideały nie są chyba mrzonkami, skoro istnieją ludzie, przed którymi stają one, to jak wyraźna jawa dzienna, to jak przedmiot wiecznej tęsknoty, to jak wyrzut sumienia.
Niech więc ci, co nie umieją albo nie chcą spoglądać wysoko, nazwą mnie marzycielką, ale niech idealna moja Maria idzie w świat za prozaiczną siostrą swoją Martą. Co pewne, to, że na mocy jednostajności przekonań i najlepszych serca ludzkiego pragnień tak Marta, jak Maria należą zarówno do Ciebie, jak do mnie.
Autorka
LIST I Maria Iwicka do Klementyny Dalskiej
Ongród, r. 187... dn. 10 września
List Twój, droga Klementyno, dał mi wiele do myślenia i do pisania. Żądasz, abym w pobieżnych przynajmniej rysach skreśliła Ci historię pierwszej mojej młodości. Zapytujesz: jakim był poranek, który poprzedził tak piękne (według łaskawego wyrażenia Twego), rozkwitłe, urodzajne południe?
Prawda; znamy się od niedawna, a chociaż wystarczyło mi kilka miesięcy wspólnego z Tobą życia, aby Cię z całego serca pokochać, chociaż, co więcej, obdarzyłaś mnie całą ufnością swoją, ja mało Ci mówiłam o sobie. Wierzaj mi, iż nie był to brak zaufania i otwartości. Po prostu nie przychodzi mi nigdy na myśl mówić o tym, co było. Teraźniejszość pochłania mię zupełnie. W ogóle jestem zdania, iż ludzie czynni i spokojni nie mają skłonności do rozpamiętywania perypetii własnych swych losów. Dział to stęsknionych, zawiedzionych i marzących malkontentów tego świata. Nie wnoś znowu z ostatnich słów tych, abym szydziła z malkontentów wszelkich. Wiem, owszem, że wśród chromiejącego ze stron wielu porządku rzeczy na świecie niezadowolenie rodzi powątpiewanie i protest, a z powątpiewań tylko i protestów powstają wielkie myśli i nowe tory. Sama jestem malkontentką i buntownicą w wielu względach, ale nie dla siebie, nie z uwagi na własne losy moje. Wypadki życia były dla mnie łaskawe, spełniły one wszystko prawie, czego ze względu na wymaganie natury własnej pragnąć kiedy mogłam, oblokły mnie dostojnością, nad którą wyższej dla siebie nie widziałam nigdy, dały mi do spełnienia zadanie, które pełnię z ochotą i spokojem, z nadzieją największej zasługi, na jakiej zdobycie wystarcza mi miara sił moich. Powiadają, że szczęśliwi nie mają historii: co pewna, to, że o dziejach starożytnych zapomnieć im łatwo. Wczoraj znika z pamięci, ilekroć dziś pełnym jest myśli, uczuć i zajęć, na kształt czary po brzegi wypełnionej mocnym i orzeźwiającym płynem.
Jednak zaczepiona przez Ciebie przeszłość moja po raz pierwszy od lat kilku wysuwa się przede mnie z cieniów zapomnienia, wyraźna i pamiętna aż do najdrobniejszych szczegółów. Przygotuj się tylko z góry do otrzymywania ode mnie przez czas jakiś nie listów już, ale prawidłowo następujących po sobie części pamiętnika. Dla kreślenia go kraść będę codziennie parę godzin od licznych zajęć moich.
Jeżeli zaś w tych elukubracjach znajdziesz kiedy jaki gruby błąd stylowy, bądź pewną, że spowodowała go nagle do głowy mej nadbiegła myśl o zapasach spiżarnianych lub rachunkach handlowych, w których to ostatnich załatwianiu często, jak wiesz, pomagam Michałowi. Jeżeli na papierze Tobie przesyłanym usiądzie kleks jaki czarny i szeroki, to wiedz, że zrządził go najmłodszy malec mój, który i teraz do kolan mych się czepia, a pulchną rączkę swą wypręża, aby mi pióro z ręki wytrącić. Jeżeli zaś w pisaniu moim zabrzmi nuta jakaś radosna i pełna nadziei, pomyśl, iż podnosząc głowę znad papieru spojrzałam na rozkwitającą wdziękiem i rozumem twarz mojej najstarszej dziewczyny albo wyjrzawszy przez okno zobaczyłam gromadkę ludzi dobrze odzianych, zdrowych, wesołych, którzy po całodziennej w domu naszym pracy odchodzą ku własnym ogniskom błogosławiąc dom, który w zamian ich trudów daje im spokój o chleb jutrzejszy i ciepło życzliwości braterskiej. Nieraz pewno także znajdziesz mię smutną trochę, wątpiącą, przed wielu wyrazami mowy ludzkiej stawiającą znaki zapytania. Chwilowych tych upadków na sile ducha nie przypisuj czemu innemu jak ogarniającej mnie dość często wątpliwości o własnych siłach i skrupułom sumienia ściśle rachującego się z sobą samym i ze skruchą głęboką za każdy błąd popełniony upadającego czołem przed grozą własnego sądu; przypisuj je także tej tęsknocie za nieskazitelnym ideałem dobroci, rozumu i dzielności, który tkwi w mej myśli, ale którego wysokiej miary nigdy w zupełności dosięgnąć nie mogę albo ujrzanemu przeze mnie widokowi chmurnego czoła, stroskanych oczu, zbrudzonego sumienia, opadających bezsilnie rąk ludzkich.
*
Nie widziałaś nigdy, Klementyno, rodzinnego miejsca mego. Jest to litewska wioska rzucona wśród wzgórz i lasów biegnących nad brzegiem Niemna. Zdrobniały wyraz: wioska – niech ci przedstawi jedną z tych obszernych a we wsze dary i wdzięki przyrody obfitujących posiadłości szlacheckich.
Imię przodków moich powtarza się wielekroć śród najświetniejszych i najsmutniejszych kart dziejów krajowych.
Dwór porzewiński zewnętrznym charakterem swym wiernie odpowiada dziejom rodu, który go zamieszkiwał od wieków. Siedziba ta, rozłożona na wielkiej przestrzeni gruntu, dwoma ogromnymi podwórzami zwrócona ku nieścignionym okiem rozłogom łąk i łanów, pełna cienia i szumu drzew odwiecznych, z szeroką rzeką majestatycznie płynącą u stóp jej, wśród długich, czarnych szlaków boru zamykającego widnokrąg. Pałacu ani zamczyska wyniosłego nie ma tu wcale, tylko pomiędzy gęstymi rzędami kasztanów i jodeł stoi dom drewniany, bardzo stary, z wysokim dachem, ze ścianami długimi i niskimi, bo fundament kamienny, na którym wznosiły się niegdyś, ukrył się w ziemię, z wielkim szeregiem okien ogromnych, podługowatych, na pół łokcia zaledwie nad poziom wzniesionych, z głęboką cienistą werandą od strony ogrodu, z widnym, szerokim i wysokim, domowi dorównywaj ącym gankiem od strony podwórza. Ze wszystkich stron domu, tuż pod ścianami jego, ręką babki czy prababki mej jeszcze zasadzone wzrastają dzikie wina i powoje. Wątłe rośliny te przez długie lat dziesiątki wzmogły się na niezwyczajną siłę. Ze zdrowym, wezbranym życiem gąszcz ten zielony obejmuje zewsząd niskie, długie domowstwo, liściaste festony zwiesza po gzemsach, długie ramiona zarzuca na rzędy sczerniałych gontów, krętymi wieńcami owija nawet grube, szare kominy. Na zewnątrz okna domu błyszczą spośród wzorzystych ram bujnej roślinności i gdzieniegdzie tylko bieleją za nią tynkowane ściany. Zwierzchnia ta szata budowy, seledynowa na wiosnę, przybiera krwistą barwę w jesieni. W porze kwitnięcia przyrody, w czerwcu i lipcu pociemniałą zieleń usiewają gęsto kielichy powojów podobne z dala do białych i fioletowych gwiazd.
Gdybym puściła wodze wspomnieniom mym i uczuciu przywiązania do miejsc owych, długo i wiele opisywać bym mogła. Lecz jest tam jedno miejsce szczególniej mi ulubione. Wzgórze to u kresu ogrodu i parku, nad samym już brzegiem Niemna, wznoszące się na kilkodziesięciosążniową wysokość. Że urwisko tam strome i wyzębione, więc nieostrożną lub w ciemności błądzącą stopę od upadku strzegą sczerniałe, drewniane sztachety. Bokiem wzgórza, więc krańcem ogrodu, biegnie droga nieszeroka, bo dwie tylko osoby rzędem zmieścić się na niej mogą, ale długa bardzo, bo mijająca dwór, ogród i brzegiem Niemna sunąca kręto aż ku dalekiemu borowi. Każdy niemal krok uczyniony na tej drodze sprowadza niespodziankę oku i wyobraźni. Rozdziela ją bowiem z Niemnem cienka zasłona z drzew liściastych, które rozstępując się lub rozchylając gałęzie tu i owdzie – pozwalają dojrzeć to nagą, skalistą ścianę przeciwległego brzegu rzeki, to rzucony śród niej pęk czarnych sosen, tam jeszcze polanę zieloną jak szmaragd, z kilku pośrodku rosnącymi olchami, albo wioskę szarą, wiszącą nad stromym urwiskiem, pólko jakieś z ciężkością pnące się po jałowym stoku wzgórza i bielejące najzwyklej kwiatem ubogiej gryki, niekiedy kwiecisty krąg łąki strumieniem zroszonej, z wieńcem mokrych niezapominajek dokoła, z kilku smukłymi brzozami, których liście drżą i złocą się w słońcu.
Ileż razy chodziłam drogą tą, wzrok i myśl zawieszając na wszystkich jej obrazach, przyglądając się im w różnych porach dnia i roku, przy różanym świcie jutrzenki i płomienistych pożarach południa, w szkarłatnym oświetleniu zachodzącego słońca, w mglistych cieniach szarej godziny, pod gwiazdami ciepłych nocy letnich, wśród surowego bogactwa puszystych śniegów i brylantowych szronów. Ileż razy kwadranse długie mijały mi z początku drogi tej, na szczycie wzgórza, przy sczerniałych sztachetach, gdzie w dole, nisko, płynęły spokojnie fale wielkimi półkręgami marszcząc popielatą powierzchnię wody; drobne łódki rybaków mknęły z lekkością ptaszęcą i szybkością cieniów; za rzeką smutne sosny podnosiły się coraz wyżej po spadach urwiska, aż pod skłon nieba, wzdęty w południe gromadami wełnistych obłoków, liliowy przy schyłku dnia, czerwony wieczorem...
Wnętrze domu naszego nie było ani jasne, ani wesołe. Przeciwnie, można by rzec, że rozchodziła się w nim woń pary wieków, wielu smutków, rozmyślań, błędów i pokuty. Bywało tam wprawdzie niegdyś bardzo wesoło. Hucznie i często ucztowali pradziadowie moi, stoły obfite i długie zastawiali w pięciookiennej sali, obwieszonej ze stron wszystkich sczerniałymi portretami, ogrzewanej ogromnym kominem, którego wnętrze wyglądało jak przepaść pochłonąć mogąca z pniem i koroną poćwiartowanego leśnego olbrzyma.
Gdy nareszcie ojciec mój dorósł i dojrzał, fundamenta domu dawno już były w ziemię zapadły, sufity nisko wisiały nad dębowymi posadzkami w czarne i żółte kraty, kasztany i jodły splotły się nad dachem w cieniste sklepienie, wino dzikie i powoje opuściły przezroczyste zasłony pomiędzy oknami a dziennym i słonecznym światłem. Taki też był dom ten w porze mego wzrastania, obszerny, mroczny, najzwyklej napełniony milczeniem, z którym zgodnie zlewały się monotonne albo gwałtowne szumy drzew w jesieni i zimie, które na wiosnę i w lecie z rzadka tylko i z oddali przerywane było głośnym i radosnym życiem otaczającej dom przyrody. Można by rzec, że bujna ta, bogata przyroda i wnętrze stojącego śród niej domu tworzyły dwa odłamy wzięte z dwóch państw odrębnych: z wiecznie odradzającej się przyrody i z martwiejącego pod dotknięciem czasu zmiennego życia ludzi. Przyroda wiecznie i nieustannie rodziła drzewa, trawy, kwiaty, motyle i ptaki; lecz zwieszone wśród niej gniazdo ludzkie zniżało się, milkło, zamierało.
Orły przestały w świat zeń wylatywać. Było już ono tylko wspomnieniem, śladem minionych czasów...
Do ciszy i zbyt posępnej powagi domu naszego przyczyniało się zapewne i to także, iż brakowało w nim kobiety – żony, matki i gospodyni. Od dzieciństwa przywykłam czuć i rozważać, czym jest rodzina i dom bez matki i pani. Wlało to we mnie wiele uczuć i przekonań, które zarządziły potem moim życiem...
Matki mojej nie znałam. Śmierć jednak nie była tym razem sprawczynią bardzo wczesnego sieroctwa mego. Wzrastając wiedziałam, że matka moja żyje kędyś. Domyślałam się raczej tego z zasłyszanych tu i owdzie słów urywanych, z tajemniczych szeptów, które przy zbliżeniu się mym milkły. Widocznie na imieniu mojej matki ciężyła fatalna jakaś pamięć, której nikt nie chciał rzucać na dziecięcą mą głowę.
Połowiczne to sieroctwo moje nie było przecież dla mnie, jak bywa dla wielu innych, nieszczęściem.
Ojciec mój posiadał umysł, charakter i przeznaczenie podobne do wielu wyborowych ludzi z jego pokolenia. Wychowaniec wileńskiej wszechnicy, karmiony od młodości rycerskimi tradycjami szlacheckiego rodu swego, z wiedzą obszerną i miłością dla wszystkiego, co szlachetne i sprawiedliwe, miał on w sobie niezawodnie bogate materiały na męża czynu, na obywatela kraju, materiały, które przecież zmarniały przez brak pola do rozwinięcia się ich w łatwym dostatku, przemieniły się w żywioł cierpienia i goryczy. Człowiek, który dla jakich bądź przyczyn nie uzewnętrznia słowem i czynem noszonych w głowie i piersi myśli i porywów, musi być człowiekiem smutnym, chociażby niewidzialnie, prędzej czy później musi przed sobą samym przyznać, że życie jego zostało straconym.
O wszystkim tym dowiedziałam się nie dziś ani wczoraj. W dziejach i sercu świata uczył mię czytać ojciec mój od bardzo wczesnej pory. Z wolna, stopniowo rozwijał mi przed oczami obraz po obrazie, dotykał wszystkich strun wewnętrznej mojej istoty, aż przyszły dnie, w których z dziwną rozkoszą wiedzy mówić zaczęłam: rozumiem! rozumiem!
Potem była chwila, gdy zawołałam: kocham! i z niepojętym uczuciem szczęścia rzuciłam się na pierś mojego ojca. Jemu wtedy zajaśniały oczy jak nigdy przedtem. Usłyszałam, że z cicha rzekł do siebie: „Przecież uczyniłem coś na świecie!”
Cóż kochałam podówczas? Wszystko, ku czemu zwracano wzrok ciała i siłę pojęcia mego. Natura była siostrą moją, jedyną, jaką miałam. Przywykłam naprzód wpatrywać się bezwiednie w jej barwy i słuchać jej dźwięków; potem od kamienia i fali wodnej do obłoków płynących górą i woni ścielących się w dole, od mchów na gruntach leśnych do liściastych lub igłami zjeżonych olbrzymów roślinnych, od pąsowej muszki, pnącej się z trudnością po chropawej powierzchni lipy, do wielkiego jastrzębia, kreślącego pod niebem bojowe kręgi, poznawałam państwo przyrody i uczyłam się po imieniu nazywać każde ogniwo łańcucha tego, mieniącego się jak zwierciadło, gdy uderzą weń blaski słońca. Ludzi poznawałam także, mniej z książek niż z ust mojego ojca. Byłam jeszcze bardzo młodą, gdy filozofia dziejów ukazała mi się przepaścista, lecz zrozumiała i rozwinęła przed oczyma mymi łańcuch drugi z kolei, lecz tym razem spleciony z błędów, bohaterstw, poddaństw, wyzwoleń, wiecznych tęsknot ludzkości do ściganych przez nią ideałów. Ideały ludzkości! Była to trzecia z kolei księga, którą mi przed wzrokiem rozłożono. Poznałam wtedy imiona i znaczenie imion: sprawiedliwości, wolności, obowiązku, najbardziej zaś miłości – tej miłości, która lituje się, przebacza, nade wszystko zaś działać i wspomagać umie. Toteż wcześnie serce moje tajać zaczęło litością bez granic dla wszech cierpień ludzkich i doświadczać dziwnych, namiętnych pragnień szczęścia dla ludzi. Zaledwie dorosłą dziewczyną będąc, czytałam o starożytnej wierze Zoroastra. Było to w wieczór jakiś jesienny. Czytając widziałam wyraźnie przed sobą Ormuzda i Arymana, bogi dobra i zła. Trwoga ściskała mi serce taka, jakbym nad własną głową czuła zawieszoną groźbę zniszczenia. Który z nich zwycięży? Za oknem wisiała gruba ciemność, ale mnie się wydało, iż zza skraju czarnego nieba wychylać się zaczyna złote światło. Był to rąbek zaledwie wielkiej gwiazdy, ale kędy świecił on – dniało. Zęby prędzej gwiazda ta na widnokrąg wpłynęła i zaświeciła po samym środku jego, dla wszystkich i na zawsze! Któż może bieg jej przyśpieszyć? Duchy pomocnicze Ormuzda, silne i bezbłędne, wojujące o panowanie Boga światłości. Więc jednym z duchów tych zostać! Co za pyszna ambicja, jaka nadzieja świetna, co za cel życia! Wtedy przysięgałam sobie, że będę służyła Bogu światłości, że błąd i zmaza wszelka będą dla mnie najsroższymi z nieszczęść.
Powiesz, Klementyno, że była to chwila ekstazy. Tak.
Kochałam więc naturę, ludzi i idee. Że wyraz: miłość może mieć inne jeszcze znaczenie, dowiedziałam się o tym mając lat siedemnaście.
Pewnego dnia ojciec mój otrzymał z poczty list z czarną pieczęcią. Po przeczytaniu go siedział długo nieruchomy, z pobladłą twarzą i zchmurzonym czołem. Pierwszy raz w życiu widziałam wtedy łzy w jego oczach.
Nazajutrz dopiero o niezwykłej porze zawołał mię do gabinetu swego. Gdy weszłam, wziął mię za rękę i wskazując jedno z malowideł wiszących na ścianach rzekł stłumionym głosem:
– Przypatrz się portretowi temu. Przedstawia on twoją matkę. – Osłupiałam. Portretowi temu, dlatego może właśnie, iż widziałam go od dzieciństwa, nie przypatrywałam się nigdy z wyłączną uwagą. Obrazów w domu naszym było wiele. Znaczenie niektórych z nich tłumaczono mi starannie. O tym nikt mi nigdy nic nie mówił, a kiedy małym dzieckiem jeszcze będąc zapytałam raz: co to za pani? nauczycielka moja po chwili widocznego wahania się odpowiedziała: to nikt, Marciu, to fantazja! Odtąd ilekroć przychodziło mi wymienić po imieniu portret kobiety wiszący w pokoju mojego ojca, nazywałam go: fantazją!
Teraz po przejściu pierwszego wrażenia zaczęłam przypatrywać się portretowi tak, jak gdybym go po raz pierwszy w życiu widziała. Przedstawiał on kobietę dwudziestokilkoletnią, niepospolicie piękną, w sukni z czarnego aksamitu, z surową prostotą obejmującej kibić, i z białym kwiatem w ciemnych warkoczach. W ubraniu tym jak i w postawie kobiety był wdzięk arystokratyczny, złożony z zaniedbania połączonego z wytwornością, z miękkości nie ukrywającej zupełnie tłumionej energii. Być może, iż te to właśnie tłumione czy nierozwinięte siły serca czy wyobraźni, czy zmysłów pokrywały delikatne jej rysy bladością, zza której przebijać się zdawały ogień i krew, a źrenice jej, patrzące spod długiej powieki, malowały barwą ciemnego złota. Czoło jej piękne, lecz wąskie, nie zapowiadało żywej ani silnej inteligencji, a usta wypukłe, krwistą barwą świecące wśród bladości twarzy, posiadały dwa połączone z sobą wyrazy: słodyczy i namiętności.
Nie mogłam jeszcze oderwać oczu od wizerunku matki mej, po raz pierwszy widzianej, gdy ojciec mój pociągnął mię ku sobie i powiedział wahającym się głosem:
– Matka twoja, Marciu, przed dwoma tygodniami umarła.
Na słowa te nie wybuchnęłam płaczem. Nie mogłam płakać po matce nieznanej. Jedna ze strun natury ludzkiej, nie dotykana we mnie nigdy, pozostała niemą. Nie pytałam też o nic.
Sam, nie pytany, ojciec mój mówić do mnie zaczął. Lecz zaledwie kilkanaście wymówił wyrazów, zakryłam oczy dłońmi, bo ogarnął mnie wstyd i żal. Ojciec mój nie oskarżał nigdy mojej matki, owszem, mówił o niej ze smutną pobłażliwością, ale myślał, że przyszła pora, w której powinien był wyjawić przede mną całą prawdę. Nie mogłam przecież nie wiedzieć nigdy, dlaczego nie miałam matki? Po raz pierwszy wtedy, nie w książce już, ale w życiu spotkałam jedną z fatalnych historii tych, których źródłem miłość buntownicza, rwąca i łamiąca niby podmuch burzy, wszystkie węzły i zapory. Burza uczuć porwała mi matkę w świat. Pozostał po niej człowiek z rozdartym sercem, dziecię osierocone i dom na zawsze smutny.
Historia, którą usłyszałam, była dla mnie rodzajem objawienia. Miłość więc ta, którą tak szczytnie opiewają poeci, której płomienne lub idylliczne obrazy przedstawiały mi się nieraz na kartkach książek, w takich więc niekiedy nieubłaganych, okrutnych objawia się kształtach, takie rozdarcia i pustki za sobą wiedzie!
Zdjęła mnie groza niewymowna wobec tych nagle ujrzanych, tajemniczych dla mnie pokus, rozkoszy i nieszczęść. Długo potem, słysząc lub czytając o miłości pojętej w najzwyklejszym jej wyrazie, czułam dreszcz trwogi i coś na kształt gorzkiej niechęci dla uczucia tego, które życiu mojego ojca odebrało jedyne może źródło szczęścia i – zabiło mi matkę. Pierwsze to gwałtowne wrażenie minęło z czasem, ale odtąd dłużej i częściej myśleć i z ojcem mym rozmawiać zaczęłam o sprzecznościach, w jakich częstokroć stają naprzeciw siebie obowiązek i namiętność, i o obustronnych ich prawach. Wtedy też po raz pierwszy na myśl mi przyszło, że sama zostanę zapewne kiedyś żoną, matką, panią domu i że na tej to drodze przyjdzie mi zużytkować gorące chęci i siły, które czułam w sobie. Sprawdzenie jednak bardzo naturalnych przewidywań tych nie zdawało się bliskim. Wskutek usposobień ojca mego, dość na owe czasy niepospolitych, i bardziej jeszcze wyjątkowych zasad, którymi rządził się w wychowywaniu mię, żyliśmy jakby w innym świecie wyobrażeń i przyzwyczajeń niż wszyscy ludzie podobnego nam położenia towarzyskiego. Sprowadziło to pomiędzy nami a nimi rozdział konieczny. Głośno zwano ojca mego marzycielem, ideologiem, utopistą; mnie – filozofką, emancypantką lub przemądrzałą panną. Stąd gość w domu naszym był rzadkim zjawiskiem, my zaś nigdy prawie nie wydalaliśmy się z domu. Raz tylko odbyłam z ojcem daleką, bo rok prawie trwającą podróż po Europie. Widziałam kilka miast wielkich, wiele dni przesiedziałam w galeriach i muzeach, ucząc się naocznie rozpoznawania różnych szkół malarstwa i kopiując dostępniejsze mi obrazy; zwiedziłam z ojcem mnóstwo zakładów publicznych; w Paryżu uczęszczałam na publiczne lekcje uczonych i krytyków; w Pradze Czeskiej uczyłam się rzeźbić na drzewie; w Gandawie, przy pomniku Wilhelma, ks. Oranii, zaimprowizowałam, naturalnie ojcu memu tylko na ucho, jakiś poemat. Lecz ani razu w ciągu długiej podróży tej wzrok mój nie zatrzymał się z wyłączną uwagą na żadnej twarzy męskiej, jak ani razu serce nie uderzyło mi żywiej na widok któregokolwiek z młodych sąsiadów, którzy bądź to zwabieni przypuszczalnym mym posągiem, bądź dzięki bogatszej naturze swej pociągnięci ku ojcu memu, wstępowali od czasu do czasu w progi nasze. Nikt spomiędzy nielicznych zresztą znanych mi młodych ludzi nie wywierał na wyobraźnię moją żadnego wrażenia ani odpowiadał obrazowi człowieka, z którym zgodziłabym się połączyć na zawsze me istnienie. Właściwie mówiąc obraz ten wielce był we własnym umyśle moim niejasny. Nie nosiłam w wyobraźni mojej, na wzór innych dziewcząt, żadnego ideału o czarnych albo modrych oczach, o nosie greckim albo rzymskim. Nie myślałam o tym, czy przyszły towarzysz mego życia artystą ma być lub hreczkosiejem, poetą lub uczonym. Zdawało mi się tylko, że powinien koniecznie kochać to, com ja kochała, i dążyć do tego, do czego ja w życiu dążyć umyśliłam; że powinien był posiadać dość wiedzy, szlachetności i energii, aby dopomóc mi do stania się doskonalszą, niż byłam, i zdobycia stanowiska takiego, ażebym znaleźć w nim mogła pole do pracowitego i użytecznego działania. Oto było wszystko, co myślałam kiedykolwiek o mym przyszłym. Że człowieka takiego kochać bym mogła ogromnie, a w miłości tej znajdować i dawać również ogromne szczęście, czułam to także, ale nie myślałam o tym i nie marzyłam. Myśl o miłości wywierała na mnie zawsze wrażenie nieokreślonej trwogi: można by rzec, iż od czasu, w którym dowiedziałam się o dziejach mojej matki, miałam uczucie to w ciągłym podejrzeniu.
Nie uwierzysz, kochana moja Klementyno, jak byłam szczęśliwą i wesołą wracając do domu z owej długiej podróży.
Rodzinne miejsce moje wydało mi się po całorocznym rozłączeniu z nim najpiękniejszym miejscem pod słońcem. Śmiejąc się i wyśpiewując arie oper słyszanych niedawno w stolicach obiegałam wszystkie kąty domu, w ogrodzie witałam się z każdą ścieżką i z każdym niemal drzewem, stawałam nad parowami i nadstawiałam ucha słuchając, czy na dnie przepaści tych przez czas mej nieobecności nie umilkła jedna ze srebrnych pieśni wody lub nie przepadło jedno ze smutnych westchnień wiatru? Aż na koniec zawiesiłam na ramię koszyk i pobiegłam do lasu.
Miałam wtedy lat dziewiętnaście, głowę wrzącą myślami, obrazami, urywkami poezji, zwrotkami pieśni, pierś gotową zawsze do wybuchnięcia łzami zapału lub śmiechem radości.
Było to w czerwcu. Na ścianach domu wśród gęstej zieleni wisiały już śnieżne kielichy powojów.
Dowiesz się, gdy przeczytasz parę dalszych stronic, dlaczego dzień ten więcej niż każdy inny w mym życiu przedstawia się mej pamięci wiernie i dokładnie aż do najdrobniejszych szczegółów.
Pamiętam to nawet, że miałam na sobie białą suknię i że idąc zrywałam po obu stronach drogi dzikie kwiaty spomiędzy traw wyrastające i nie przeglądając się naturalnie w żadnym zwierciadle wkładałam je sobie w warkocze.
Były tam liliowe dzwonki, różowe koniczyny i białe rumianki, kłosy dziko rosnące, bodaj że nawet i kolczaste gwiazdy ostów. Strojąc się tak, myślałam o tym, że niebo skrzy się jak złoto od blasków upalnego słońca, że rzeka wesoło szumi w pogodę, że poczciwa piastunka moja, stara Prakseda, z twarzą zżółkłą i pomarszczoną, z cierpiącymi ustami a rozumnymi oczyma rada będzie bardzo, gdy dziś znienacka do chaty jej wpadnę.
Cały, cały ten dzień pamiętam z najdrobniejszymi jego szczegółami i dziwna rzecz! teraz jeszcze, po tylu latach minionych, ja, kobieta spokojna, szczęśliwa, dumna swym przeznaczeniem, gdy przypominam dzień ten i odnawiam w sobie uczucia, których w nim doświadczyłam, czuję się trochę smutną!
W porze jagód i grzybów spotykałam się zwykle w lesie z dziewczętami wiejskimi. Znały mię one dobrze i były ze mną śmiałe. Tym razem przecież las był pusty. Chodziłam sama pomiędzy sosnami, zrywając tu i owdzie pąsową jagodę albo źdźbło mchu, które dorzucałam do mego dziwacznego i coraz wzrastającego wieńca, gdy ujrzałam wybiegającą z zarośli młodą dziewczynę, zdyszaną i widocznie wylękłą, z rozwianymi po czerstwej twarzy płowymi włosy, z czerwoną chustką opadłą w biegu z głowy na plecy. Biegła wprost ku mnie, dając mi z dala rękoma znaki jakieś, wymawiając pośpiesznie słowa, których dosłyszeć nie mogłam, i co chwila ocierając fartuchem ze wzburzonej twarzy pot czy łzy.
Poznałam dziewczynę od razu. Była to wnuczka piastunki mojej, starej Praksedy.
Przypadła do mnie szlochając i całowała mi ręce.
– Panienko złota! babula moja umiera.
– Czy dawno zachorowała? – zawołałam.
– Ot tylko, tylko co! godzinę temu! Rankiem zdrowa jeszcze była i po drewka do lasu chodziła! Potem, ot tak, rzuciło ją w wielkie dreszcze... zsiniała cała... skostniała... leży i jęczy...
Słuchając przerywanych słów tych przelękłej dziewczyny zadrżałam. Z opisu choroby poznałam, że był to objaw straszliwej epidemii, która zapanowała była lata owego w wielu częściach kraju, a teraz i do naszego kąta snąć zawitała.
Widmo klęski sprowadzić mającej za sobą setki pogrzebów i osieroceń wmieszało się w idyllę moją. Jasny świat pociemniał mi w oczach.
– Biedna, biedna moja Prakseda! – zawołałam ze ściśniętym sercem i biec zaczęłam w kierunku chaty starej sługi naszej rodziny, poczciwej mojej nianki. Julisia, smukły i roztropny podlotek, którą sama uczyłam była czytać w książce i w świecie bożym, biegła za mną szlochając jeszcze, ale już pocieszona.
– Ja wiedziałam – mówiła – że panienka pójdzie zaraz do babuli i da jej jaki ratunek! Szukałam panienki po całym dworze, aż Jerzy powiedział mi, że panienka do lasu z koszykiem poszła!
– Trzeba było, Julisiu, zaraz posłać po doktora.
– Jest tam w chacie, panieneczko, pan jakiś, co mówi, że jest doktorem! Kiedy babula zachorowała i jęczeć zaczęła wniebogłosy, Marta, Jakubek i ja wybiegliśmy przed chatę i z trwogi a żałości zaczęliśmy płakać głośno i zawodzić. Wtedy nie wiem skąd pan jakiś nadszedł i zapytał: co to? a gdyśmy mu powiedzieli, że babula nam mrze, wszedł do chaty i tam już siedzi teraz. Ale ja zawsze myślałam sobie: co tam jakiś cudzy! kto go wie, jaki on? i pobiegłam po panienkę.
Kiedy Julisia kończyła to opowiadanie, przebywałyśmy gładką, suchą łąkę, u skraju której zbudowaną była wieś długa i zamożna. Mieszkanie Praksedy znajdowało się w niewielkim od wsi oddaleniu i wyglądało na zagrodę szlachecką więcej niż na wieśniaczą chatę.
Domek to był dość wysoki i mocno zbudowany. Pod oknami jego kwitły nagietki, maki i słoneczniki, od strony ogrodu szeroko rozrosłe grusze i jabłonie zarzucały ciężkie gałęzie na ściemniałą strzechę.
Zmęczona biegiem po nierównym gruncie lasu, zwolniłam nieco kroku na łące i w pobliżu zagrody Praksedy ujrzałam wcale niespodziany widok. U skraju łąki, na wzgórzu ocienionym kilku starymi wierzbami siedzieli dwaj młodzi mężczyźni w szarych, podróżnych płaszczach. Pomiędzy nimi na trawie leżały rozrzucone, resztki podróżnego, widocznie niedawno spożytego obiadu, małe tłomoki jakieś i wielkie teki na wpół otwarte, papierami i zwiędłymi roślinami napełnione. Jeden z młodych ludzi, siedząc pod drzewem z odkrytą głową, miał przed sobą małe przenośne sztalugi, na których rysował, jak się zdawało, zagrodę Praksedy; drugi, w kapeluszu słomianym z szerokimi brzegami, leżał na spadzistości wzgórza i niedbale przerzucał karty książki. Gdy mijałam ich z dala, wyprostowali się obaj i patrzyli na mnie z widocznym zaciekawieniem.
Zapytałam Julisi, czy nie wie, kim by byli podróżni panowie? Nie wiedziała. Jakubek tylko, mały brat jej, widział, iż przybyli na łąkę pieszo, bardzo opyleni i zmęczeni, brali ze wsi wodę i mleko, a ten pan, który mówił, że jest doktorem, i przy babce jej teraz siedzi, przyszedł także z nimi. Domyślałam się, że byli to młodzi turyści podróżujący po kraju w naukowym zapewne albo artystycznym celu.
Przed drzwiami domu stała synowa Praksedy, Marta, z zapłakanymi oczyma.
Weszłam do domowstwa. Wraz ze mną przez drzwi otwarte szeroka smuga złotego światła wpłynęła do izby, której dwa okna, staraniem snąć nieznajomego, przysłonięte były wielkimi chustami. Od chust czerwonych mrok napełniający izbę przybierał bladopąsową barwę.
Zatrzymałam się chwilę w progu, bo wzrok mój, przyzwyczajony do rzęsistej światłości dnia, nic zrazu rozróżnić nie mógł w tym różowym półcieniu. Wówczas z głębi izby doszedł mnie głos męski przyciszony i jak mi się zdawało, trochę nieśmiały:
– Chciej pani drzwi zamknąć, bo zbyteczne światło przykrym być może chorej.
Usłuchałam co prędzej zalecenia i postąpiłam kilka kroków.
W głębi izby biedna Prakseda spoczywała na swym wiejskim łożu z białego drzewa, pod ścianą zawieszoną obrazkami świętych, wianuszkami z zeschłych ziół i pękami palm poświęconych.
Przy łóżku siedział na drewnianym stołku młody mężczyzna i trzymając dłoń na ściągniętej kurczem ręce chorej pochylił nad nią głowę.
Kiedy zbliżyłam się, nieznajomy powstał i usunął się nieco na stronę.
Oczy Praksedy, gdy spojrzała na mnie, zaświeciły żywiej spod siwych brwi. Błysk tej chwilowej radości rzucił na twarz jej ściągniętą cierpnieniem wyraz ulgi. Poruszyła zwiędłymi i zsiniałymi wargami, jakby wymówić usiłowała jedno z tych imion pieszczotliwych, którymi nazywała mnie od dzieciństwa, ale z gardła i piersi nie potrafiła wydobyć nic prócz jęku.
Pochyliłam się nad nią i ujmując jej rękę chciałam pocałować ją w zmarszczone, białymi włosami przykryte czoło. Lecz nagle uczułam na ramieniu lekkie dotknięcie czyjejś dłoni. Podniosłam głowę.
– Pani zapewne nie wie – szepnął nieznajomy – że choroba ta udzielić się może tym, co zbliżają się do niej zbyt nieostrożnie.
Jakkolwiek smutno mi było, uśmiechnęłam się.
– Wiem o tym – odpowiedziałam – ale cóż stąd?
Za całą odpowiedź nieznajomy oddał mi ukłon mający jakby oznaczać, że spełnił swą powinność ostrzegając mię i że nic więcej nad to uczynić nie miał prawa.
Prakseda jęknęła znowu. Zmarszczone powieki jej opadły na omdlałe źrenice. Zdawało mi się, że leżała nie dość wygodnie. Ostrożnie więc podniosłam w ramionach wyschłe od starości, sztywne od choroby jej ciało, złożyłam znowu na lepiej usłanych poduszkach i szepnęłam jej do ucha kilka wyrazów uspokojenia i nadziei. Potem zwróciłam się do nieznajomego i rzekłam:
– Powiedziano mi, że jesteś pan lekarzem. Pomoc moja będzie panu zapewne użyteczną. Co mam czynić?
Teraz nie tylko już nie patrzył na mnie, ale nie odpowiedział mi nawet zaraz. Z wyrazem skupionej uwagi na twarzy badać począł z pomocą małego termometru stopień ciepła, jakiego dosięgnęło ciało chorej. Ukończywszy dopiero czynność tę zwrócił się ku mnie i odpowiadając na pytanie moje rzekł:
– Racz pani wlać w usta chorej łyżkę tego lekarstwa, ja tymczasem ostudzę zioła.
Wskazał mi flaszkę z lekarstwem stojącą obok sporego pudełka napełnionego narzędziami i przyborami lekarskimi, sam zaś zbliżył się do ognia palącego się na kominie i z prostego glinianego garnka przelewać zaczął do szklanki kipiące zioła. Posiadając w domu ku użytkowi domowników i włościan sporą apteczkę, znałam się trochę na lekarstwach i sposobie udzielania ich chorym. Na cichą prośbę moją ściśnięte kurczowo usta chorej otworzyły się wnet dla przyjęcia zbawczego płynu. Kiedy wyprostowałam się i twarz ku izbie zwróciłam, nieznajomy zajętym był jeszcze przyrządzaniem ziół.
Teraz, gdy stał w świetle ogniska, po raz pierwszy zobaczyłam, że był to bardzo młody człowiek. Nie mógł mieć więcej nad lat dwadzieścia cztery.
Podał mi szklankę z napojem.
– Teraz – rzekł – uczyń pani tak, aby chora wypiła z wolna całą tę dozę, ja zaś zajmę się przyrządzeniem innych jeszcze środków.
W ten sposób byliśmy długo w działalności ciągłej, a jednak w izbie panowała cisza głęboka, przerywana tylko od chwili do chwili jękiem chorej, szelestem mojej sukni i przyciszonymi krokami młodego lekarza. Z rzadka bardzo zamienialiśmy się kilku cichymi słowami. On podawał mi przyrządzone przez się środki zaradcze i kilkoma szybkimi wyrazami wskazywał sposób ich stosowania; ja spełniałam jego zlecenia, podnosiłam głowę chorej osuwającą się z szarych poduszek, powtarzałam mu ciche i mnie tylko zrozumiałe jej skargi.
Dziwne to były godziny i dziwnie poczęta znajomość. Przy pierwszym na siebie spojrzeniu nie zamieniliśmy z sobą najlżejszego nawet z ukłonów tych i pozdrowień, które rozpoczynają zazwyczaj wszelkie stosunki ludzkie. Nie wiedzieliśmy jedno o drugim ani kim jesteśmy, ani jak się nazywamy a jednak byliśmy ściśle stowarzyszeni ku jednemu celowi, wzajem sobie pomocni i we wzajemnym żądaniu pomocy zupełnie ku sobie śmieli. Mnie na myśl nie przyszło zapytać ceremonialnie: „Dlaczego pan się tak trudzisz dla nieznanej ci kobiety?” ani jemu powiedzieć mi grzecznie: ,,O! nie zadawaj pani sobie tak ciężkiej fatygi! sparzysz sobie rączkę tym gorącym garnkiem albo miksturą tą splamisz suknię!” Nieraz w spazmie bólu chora rzucała się gwałtownie na łożu, a zza rozchylonej bielizny ukazało się brunatne, nagie jej ramię albo pierś zapadła, drgająca cierpieniem. Na widok ten nie przyszło mi na myśl zawstydzić się ani jemu dyskretnie odwrócić oczy. Brutalność nędz fizycznych znikła nam z oczu wobec powagi pełnionego obowiązku. Można by powiedzieć, że połączonymi ramionami naszymi odpychaliśmy nadchodzącą śmierć. Czułam, że nie znani sobie przed chwilą łączyliśmy się coraz ściślej we wspólnym uczuciu litości.
Trwało tak kilka godzin. Słońce stoczyło się na tę stronę nieba, ku której zwrócone były okna domowstwa. Czerwone chusty, okrywające szyby, zapałały jak szkarłatne płomienie, po ścianach i podłodze izby rozesłały się jaskrawe łuny.
Chora usnęła, oddech jej stał się łatwym i równym, po czole uspokojonym spływały obfite strumienie potu.
Młody lekarz pochylił się nad łożem, wsłuchał się w oddech, wpatrzył się w rysy chorej i rzekł z cicha:
– Uratowana!
Być może, iż było to złudzenie optyczne sprawione bogactwem świateł, które obejmowały schyloną jego głowę; ale mnie się zdawało, że twarz jego okrył w tej chwili wyraz wielkiej, zamyślonej nieco radości, a na wpół spuszczone oczy posiadały blask potężny i zarazem słodki. Zwyciężył śmierć.
Co do mnie, odetchnęłam z głębi piersi. Gdyby pora i miejsce były po temu, zaśpiewałabym była pełną piersią hymn rozgłośny na cześć nauki i jej pracowników; ale że możność tajenia silnie uczutych wrażeń nie leżała nigdy w mej naturze, podeszłam szybko do nieznanego przyjaciela mego i wyciągnęłam ku niemu otwartą rękę. Uścisnął ją szczerze, silnie, po męsku i po bratersku i przez chwilę zatrzymał ją w swojej dłoni.
– Dziękuję pani – rzekł przyciszonym głosem i z wracającą mu widocznie nieśmiałością, którą spostrzegłam była przy pierwszym na niego spojrzeniu, lecz która potem, w czasie krzątania się wspólnego około chorej, znikła.
– Za co mi pan dziękuje? – zapytałam w szczególny jakiś sposób wzruszona.
– Za to – rzekł głośniej nieco i śmielej – że u wstępu na drogę życia i pracy spotkałem kobietę dobrą i dzielną.
Nie odpowiedziałam nic, ale krótkie te słowa sprawiły mi wrażenie wcale inne niż to, którego doświadczałam, ilekroć który ze spotkanych dotąd młodych ludzi wyrzekł do mnie jeden z banalnych komplementów sławiących wdzięki me i talenta. Słysząc komplementa podobne miewałam zawsze ochotę rozśmiać się albo co prędzej uciec; teraz uczułam, że twarz moja oblewała się płomieniem i przez chwilę, jak przykuta do miejsca, stałam w nieprzezwyciężonej bezwładności.
Marta i Julisia nieśmiało zajrzały do izby. Zawołałam je z cicha, a młody lekarz, zaleciwszy im pozostać przy chorej, krótkimi i jasnymi słowy nauczył je, jak mają czuwać nad nią i z nią postępować.
Wyszłam z izby. Wyszedł też przed chatę wraz ze mną i młody lekarz. Spojrzeliśmy na siebie przy czystym świetle dnia i uśmiechnęliśmy się oboje. Nie wiem, jaka myśl czy jakie uczucie wywołały uśmiech ten na świeże i cienkie wargi jego, które drgnęły lekko; ja czułam się wzruszoną i szczęśliwą w sposób, w jaki nigdy przedtem nie byłam, w sposób, który objawiać się musi koniecznie uśmiechem lub łzą.
Powolnym, wahającym się ruchem podniósł rękę do kapelusza chcąc mię zapewne pożegnać. Uprzedziłam jego słowa.
– Idziemy w jedną stronę – rzekłam – bo przypuszczam, że dwaj młodzi panowie, których widziałam na łące...
– Są w istocie towarzyszami mej wędrówki – przerwał. – Jeżeli pani pozwoli – dokończył – pójdziemy razem.
Nie mogłam nie spostrzec, że był nieśmiałym i niewprawnym w prowadzeniu rozmowy z kobietami. Widocznie był to jeden z młodych tych ludzi, którzy pierwszą młodość swą całą spędziwszy w ubogich, zamkniętych mieszkaniach i w salach uniwersyteckich, przywykli więcej do milczenia i myślenia niż do mówienia.
Milczeliśmy parę minut. Towarzysz mój pierwszy zaczął rozmowę.
– Czy mogę zapytać – rzekł – jakim sposobem znalazła się pani w chacie tej chorej wieśniaczki?