Mafia po polsku - Patryk Szulc - ebook + audiobook + książka

Mafia po polsku audiobook

Szulc Patryk

0,0
14,99 zł
Najniższa cena z 30 dni przed obniżką: 14,99 zł

Ten tytuł znajduje się w Katalogu Klubowym.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

Wiedza zawarta w tej książce może porażać. Tajemnice polskiej mafii, a także obecność jej struktur praktycznie w całym kraju jeszcze nigdy nie były ukazane z taką dokładnością. Znany dziennikarz śledczy i prawnik z wykształcenia, gospodarz i pomysłodawca kanału Podejrzani na YouTubie tworzy najpełniejszy, a także najbardziej aktualny od czasów Alfabetu mafii Ewy Ornackiej i Piotra Pytlakowskiego leksykon polskich zorganizowanych grup przestępczych, działających od lat 90. XX wieku do czasów współczesnych. Historia działalności kilkudziesięciu gangów, rejestr dokonanych przestępstw i zbrodni, kartoteka przywódców i członków poszczególnych grup przestępczych, a także kronika walki o wpływy i problemów wymiaru sprawiedliwości w walce z bezwzględnymi kryminalistami.

Patryk Szulc zabiera nas do świata, o którym wiedzieć nie chcemy, tak bardzo jest przerażający i okrutny. Przy okazji jednak jest bliżej niż myślimy.

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 15 godz. 10 min

Lektor: Michał Zarzycki

Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



Od autora

Już jako nasto­letni chło­pak wie­dzia­łem, co chciał­bym robić w życiu – pra­co­wać jako dzien­ni­karz. Choć potem zaczy­na­łem w tym wzglę­dzie od sportu, po godzi­nach oglą­da­łem kul­towy pro­gram doku­men­talny Alfa­bet mafii, pierw­szy uka­zu­jący kulisy dzia­łal­no­ści gang­ste­rów ter­ro­ry­zu­ją­cych Pol­skę w latach dzie­więć­dzie­sią­tych.

Nie impo­no­wał mi pół­świa­tek, nie impo­no­wali też wspo­mniani gang­ste­rzy. Impo­no­wali mi tacy dzien­ni­ka­rze, jak pro­wa­dzący pro­gram – Ewa Ornacka i zmarły nie­dawno Piotr Pytla­kow­ski. Byli docie­kliwi, odważni, nie bali się sta­nąć oko w oko z nie­bez­piecz­nymi ludźmi i zadać im nie­wy­god­nych pytań.

Nazy­wam się Patryk Szulc. Od dekady sam zaj­muję się tema­tyką prze­stęp­czo­ści zor­ga­ni­zo­wa­nej jako dzien­ni­karz, ale nie tylko. Jestem też praw­ni­kiem i na tym grun­cie sku­pia­łem się na ana­li­zie moty­wa­cji człon­ków zor­ga­ni­zo­wa­nych grup prze­stęp­czych do przyj­mo­wa­nia sta­tusu świadka koron­nego i podob­nych sta­tu­sów.

Na grun­cie dzien­ni­kar­skim zaczy­na­łem zaś od reali­za­cji cyklu o naj­bar­dziej zna­nych gan­gach lat dzie­więć­dzie­sią­tych dla jed­nego z por­tali inter­ne­to­wych. Cykl ten nazwa­łem Mafia to nie tylko Prusz­ków. Na pierw­szy ogień poszła łódzka „ośmior­nica” z racji tego, że sam jestem łodzia­ni­nem od uro­dze­nia. Póź­niej ten cykl reali­zo­wa­łem i w zasa­dzie cały czas reali­zuję na wła­snym kanale YouTube – Podej­rzani.

Od początku zakła­da­łem jed­nak, że histo­rie te prę­dzej czy póź­niej stwo­rzą coś na kształt ency­klo­pe­dii pol­skiej prze­stęp­czo­ści zor­ga­ni­zo­wa­nej. Teraz ten czas wresz­cie nad­szedł, z czego bar­dzo się cie­szę. Pod­su­mo­wu­jąc dekadę mojej pracy dzien­ni­kar­skiej, nada­łem cało­ści tytuł Mafia po pol­sku.

Wstęp

Prze­łom lat osiem­dzie­sią­tych i dzie­więć­dzie­sią­tych to trans­for­ma­cja ustro­jowa. Z jed­nej strony poło­żyła kres takim zja­wi­skom jak nie­le­galny han­del walutą, czym trud­nili się cink­cia­rze. Z dru­giej zaś wła­dze nie do końca radziły sobie z nową rze­czy­wi­sto­ścią – od naj­niż­szych szcze­bli (w poli­cji czy Urzę­dzie Ochrony Pań­stwa, który zastą­pił nie­sławną Służbę Bez­pie­czeń­stwa) po wyż­sze (jak mini­stro­wie, pre­mie­rzy czy nawet pre­zy­dent). W prze­ci­wień­stwie do nich prze­stępcy, w któ­rych sze­re­gach byli także wszel­kiej maści dotych­cza­sowi cink­cia­rze, oszu­ści, zło­dzieje czy bram­ka­rze z lokali roz­ryw­ko­wych, widzieli w gospo­darce wol­no­ryn­ko­wej pole do zaro­bie­nia dużych pie­nię­dzy. Aby to jed­nak zro­bić, konieczne było posia­da­nie ukła­dów z funk­cjo­na­riu­szami poli­cji, UOP, opła­ca­nie dobrych adwo­ka­tów, ale i dorad­ców, choćby do „spraw księ­go­wych”. Tego nie dało się zro­bić w poje­dynkę.

Dla­tego prze­stępcy zaczęli się gru­po­wać, dzie­ląc mię­dzy sobą role, zada­nia i zyski. Zwy­kle na czele wyra­sta­ją­cych niczym grzyby po desz­czu gan­gów, liczą­cych nawet po kil­ku­set człon­ków, sta­wali doświad­czeni recy­dy­wi­ści, a szcze­bel niżej znaj­do­wali się sze­fo­wie pod­grup wyspe­cja­li­zo­wa­nych w kon­kret­nych kate­go­riach prze­stępstw, zaś naj­ni­żej tra­fiali wyko­nawcy poszcze­gól­nych czy­nów zabro­nio­nych. Oczy­wi­ście im niżej w struk­tu­rze, tym mniej­sze miało się z tego pro­fity finan­sowe.

Lata dzie­więć­dzie­siąte to czasy począt­ków pol­skiej mafii – ze wszyst­kimi jej impo­nu­ją­cymi, ale i przy­krymi sym­bo­lami. Piękne kobiety, luk­su­sowe samo­chody, ogromne pie­nią­dze, a z dru­giej strony hara­cze, pobi­cia, porwa­nia i co gor­sza – krew pły­nąca po uli­cach.

Dokład­nie tak powsta­wała i funk­cjo­no­wała zna­ko­mita – choć w tym kon­tek­ście lepiej chyba użyć słowa „przy­tła­cza­jąca” – więk­szość zor­ga­ni­zo­wa­nych grup prze­stęp­czych.

Gdy lata te minęły, Jaro­sław S. (dziś Ł.) pseu­do­nim „Masa”, były gang­ster słyn­nej „grupy prusz­kow­skiej”, a od sierp­nia 2000 roku świa­dek koronny, na potrzeby przed­sta­wie­nia pro­ku­ra­tu­rze budowy gangu posłu­żył się mode­lem, który łączył w sobie orga­ni­za­cję wło­skiej mafii i… kla­sycz­nej kor­po­ra­cji. Tak więc bos­so­wie całego gangu, recy­dy­wi­ści, ina­czej okre­ślani „sta­rymi”, mieli nale­żeć do zarządu grupy. Sze­fo­wie pod­grup to kapi­ta­no­wie, a naj­ni­żej posta­wieni – żoł­nie­rze. Pod­grupy były czymś w rodzaju dzia­łów firmy – jeden zaj­mo­wał się kra­dzie­żami samo­cho­dów, drugi han­dlem nar­ko­ty­kami, kolejny wymu­sze­niami hara­czy, a następny roz­wią­za­niami siło­wymi, czyli pobi­ciami, porwa­niami i zabój­stwami.

Mogło się wyda­wać, że po roz­bi­ciu dwóch naj­więk­szych orga­ni­za­cji prze­stęp­czych w naszym kraju, czyli grupy „prusz­kow­skiej” i „woło­miń­skiej” (a wła­ści­wie „ząb­kow­sko-pra­skiej”), era prze­stęp­czo­ści zor­ga­ni­zo­wa­nej ode­szła do lamusa. Szybko oka­zało się, że wcale nie. Ten czas był szansą dla mniej­szych gan­gów, które pozo­sta­wały w cie­niu „Prusz­kowa”, współ­pra­cu­jąc z nim bądź po pro­stu odda­jąc część zysków z wła­snej prze­stęp­czej dzia­łal­no­ści. Pomniejsi do tej pory gang­ste­rzy uznali, że aby się­gnąć po wła­dzę, zyskać powa­ża­nie i zająć miej­sce po mafii prusz­kow­skiej trzeba wyróż­nić się bru­tal­no­ścią jesz­cze więk­szą niż ta, która cecho­wała dotych­cza­sowe gangi. A jak bru­tal­ność to oczy­wi­ście zabój­stwa, więc ofiary wciąż liczono w dzie­siąt­kach. Zwy­kłym, boją­cym się ludziom dawało to zni­komą, ale jed­nak nadzieję na to, że wobec bez­sil­no­ści poli­cji prze­stępcy sami zro­bią ze sobą porzą­dek.

W pew­nym sen­sie tak się stało, z tym że porządki wyeli­mi­no­wały jedy­nie naj­słab­sze ogniwa. Pozo­stali mogli zacząć dyk­to­wać wła­sne warunki, narzu­cać je mniej­szym struk­tu­rom, wejść w dotych­czas nie­do­stępne dla nich obszary pół­światka i zacząć zara­biać na tym naprawdę duże pie­nią­dze.

Poli­cja jed­nak rów­nież nie stała w miej­scu. Im bar­dziej szła do przodu, tym wię­cej gang­ste­rów tra­fiało za kratki, by ich miej­sce… znów zaj­mo­wali młodsi – coraz czę­ściej już w gar­ni­tu­rach i z aktów­kami, a nie kijami bejs­bo­lo­wymi w rękach.

Z jed­nej strony do dziś mówi się o dal­szym ist­nie­niu choćby „grupy mar­kow­skiej”, się­ga­ją­cej swo­imi korze­niami jesz­cze lat dzie­więć­dzie­sią­tych. Z dru­giej zaś dawni bos­so­wie „mafii prusz­kow­skiej”, Andrzej Z. pseu­do­nim „Sło­wik”, Leszek D. pseu­do­nim „Wańka” czy Janusz P. pseu­do­nim „Para­sol”, z zaska­ku­jącą regu­lar­no­ścią wciąż wra­cają do aresz­tów – jako podej­rzani o wyłu­dze­nia, han­del nar­ko­ty­kami czy wymu­sze­nia. Aku­rat kiedy piszę te słowa, od kilku tygo­dni prze­by­wają na wol­no­ści.

Te wszyst­kie mecha­ni­zmy poka­zują, że prze­stęp­czość zor­ga­ni­zo­wana wciąż ist­nieje i zapewne ma się cał­kiem nie­źle, tyle że i gang­ste­rzy, i poli­cjanci to już inni ludzie, sto­su­jący inne metody.

Gang „Al Capone” z Gabonia

Gaboń to wieś w woje­wódz­twie mało­pol­skim, licząca bli­sko tysiąc czte­ry­stu miesz­kań­ców. W latach dzie­więć­dzie­sią­tych wielu mło­dych ludzi chciało tam zaro­bić szybko i dużo, a to popy­chało ich w stronę prze­stęp­stwa. Jedni dopusz­czali się drob­nych kra­dzieży, a inni szli dalej – doko­nu­jąc napa­dów czy wymu­szeń.

Dokład­nie tym zajęli się dwaj bra­cia Ch., uro­dzeni w pierw­szej poło­wie lat sie­dem­dzie­sią­tych – Wła­dy­sław i o trzy lata młod­szy od niego Ryszard. Zanim zaczęto uwa­żać ich za sze­fów nie­bez­piecz­nego gangu, byli to raczej nie­grzeczni chłopcy, któ­rzy po pro­stu lubili chu­li­ga­nić. Wła­dy­sław, mając szes­na­ście lat, pobił nauczy­ciela – ten nie zgło­sił jed­nak sprawy ówcze­snej mili­cji. Ryszard był nato­miast pierw­szy raz noto­wany nie­długo potem.

Star­szemu z braci udało się ukoń­czyć szkołę zawo­dową o pro­filu ogrod­ni­czym. Zajął się potem biz­ne­sem, otwie­ra­jąc sklepy w Gabo­niu – nie miały one jed­nak związku z jego wykształ­ce­niem. Jed­no­cze­śnie chciał sku­tecz­nie pozbyć się kon­ku­ren­cji – inne oko­liczne skle­piki zaczęły raz za razem pło­nąć (począt­kowo w wyniku pod­pa­leń, a potem eks­plo­zji ładun­ków wybu­cho­wych). Ci, któ­rzy mieli dosyć takich sytu­acji, sprze­da­wali firmy, domy i prze­pro­wa­dzali się gdzieś indziej. Pozo­stali, co bar­dziej odważni, mon­to­wali jedy­nie drzwi antyw­ła­ma­niowe albo kraty w oknach.

Wła­dy­sław powoli orga­ni­zo­wał wokół sie­bie grupę, która wkrótce stała się praw­dzi­wym gan­giem – han­dlu­ją­cym nar­ko­ty­kami, lewym spi­ry­tu­sem czy wymu­sza­ją­cym hara­cze od przed­się­bior­ców z róż­nych branż, choć szcze­gól­nie z gastro­no­micz­nej czy roz­ryw­ko­wej. W gru­pie nie bra­ko­wało tak zwa­nych żoł­nie­rzy, a sam boss, Wła­dy­sław, nie musiał już oso­bi­ście bru­dzić sobie rąk.

To wtedy zyskał prze­zwi­sko „Al Capone”, od legen­dar­nego ame­ry­kań­skiego gang­stera wło­skiego pocho­dze­nia, choć wołano na niego też bar­dziej po pol­sku – „Duży” albo „Wielki Wła­dek” czy „Gaboń­czyk”.

Grupa Wła­dy­sława Ch. pod­po­rząd­ko­wy­wała sobie kolejne tereny w Mało­pol­sce – szcze­gól­nie jeśli cho­dziło o han­del nar­ko­ty­kami, kon­tro­lo­wa­nie agen­cji towa­rzy­skich czy kra­dzieże samo­cho­dów. Podobno mieli nawet plan, by wejść do Kra­kowa i tam prze­jąć rynek, ale osta­tecz­nie się to nie udało. Mniej­sze gangi i drobni prze­stępcy z Mało­pol­ski musieli jed­nak otrzy­mać od „Ala Capone” zgodę na swoją dzia­łal­ność, a potem odda­wać mu część zysków. Kto się z tym nie zga­dzał, był wywo­żony do lasu i tam bru­tal­nie bity.

Pod koniec lat dzie­więć­dzie­sią­tych poli­cja inten­syw­nie roz­pra­co­wy­wała już grupę „Ala Capone”. Śled­czy wie­dzieli, że gang ma na swoim kon­cie mię­dzy innymi porwa­nie dla okupu wła­ści­ciela kan­toru, napad z 1993 roku, pod­czas któ­rego pew­nej kobie­cie skra­dziono por­ce­la­nową zastawę, czy napad z 1996 roku na pra­cow­nicę poczty, któ­rej skra­dziono gotówkę.

W 1998 roku Wła­dy­sław Ch. został zatrzy­many, kiedy z rodziną jechał samo­cho­dem przez Stary Sącz. Rok póź­niej usły­szał wyrok ośmiu lat pozba­wie­nia wol­no­ści – głów­nie za roz­boje i wymu­sze­nia. Wpadł też jego młod­szy brat, Ryszard. Miał jed­nak wię­cej szczę­ścia, bo odzy­skał wol­ność zale­d­wie po kilku mie­sią­cach. Przez pewien czas sto­so­wano jesz­cze wobec niego wol­no­ściowy śro­dek zapo­bie­gaw­czy w postaci dozoru poli­cyj­nego, który jed­nak w stycz­niu 2000 roku osta­tecz­nie uchy­lono. Wtedy Ryszard zaczął kon­tak­to­wać prze­by­wa­ją­cego za krat­kami „Ala Capone” z kom­pa­nami, któ­rych nie zatrzy­mano. Gang mógł dalej dzia­łać.

Rola Ryszarda Ch. bez wąt­pie­nia wzro­sła – na wol­no­ści to on kie­ro­wał wtedy grupą. Szybko wymy­ślił nowy spo­sób na zaro­bek – napady na przy­ko­ścielne ple­ba­nie. Pod­czas jed­nego z takich sko­ków udało im się ukraść prze­szło 100 tysięcy zło­tych.

Póź­niej, bli­żej końca roku 2000, wyszło na jaw, że gang „Ala Capone” dopusz­czał się rze­czy zde­cy­do­wa­nie gor­szych niż wymu­sze­nia czy napady. Poli­cja tra­fiła na ciała czte­rech osób, zako­pane w lesie pod Nowym Sączem. Jak usta­lono, pierw­szą z ofiar był Piotr G. pseu­do­nim „Jon­son”, który skon­flik­to­wał się nie­gdyś z „Alem Capone”. Zgi­nął w lipcu 1996 roku, kiedy miał rze­komo doko­nać z innymi gang­ste­rami kolej­nego napadu. Był to prze­my­ślany i dokład­nie zapla­no­wany spi­sek. Męż­czy­znę pobito, zakuto w kaj­danki i wrzu­cono do lokal­nej rzeki – Dunajca. Potem ciało zabrano i zako­pano.

W nocy z 27 na 28 maja 1999 roku w Nowym Sączu przy ulicy Tuwima (od dru­giej strony bloku to ulica Koł­łą­taja), gdy wra­cał z dziew­czyną do domu, zastrze­lony został Leszek J. pseu­do­nim „Lech­man”. To lokalny gang­ster, który zor­ga­ni­zo­wał wła­sną grupę i nie pod­po­rząd­ko­wał się „Alowi Capone”, nie zamie­rzał mu odda­wać czę­ści swo­ich zysków. W zamach zaan­ga­żo­wa­nych było kilka osób – Michał D. jako wyko­nawca, Wal­de­mar J. pseu­do­nim „Góral” jako jego pomoc­nik (do tej postaci jesz­cze wró­cimy), Marek S., czyli kie­rowca, który zapew­nił spraw­com moż­li­wość ucieczki z miej­sca zda­rze­nia, oraz sam „Al Capone” – zle­ca­jąc egze­ku­cję, kiedy prze­by­wał już w zakła­dzie kar­nym. Co cie­kawe, posłu­żył mu do tego tele­fon komór­kowy dostar­czony przez funk­cjo­na­riu­sza Służby Wię­zien­nej.

Trze­cia ofiara to Bog­dan P., doświad­czony prze­stępca, który wie­lo­krot­nie doko­ny­wał napa­dów z ludźmi „Ala Capone”. Podej­rze­wali go jed­nak o to, że ich oszu­kuje. Na domiar złego skon­flik­to­wał się z Ryszar­dem Ch. o kobietę. Zamach wyglą­dał podob­nie jak ten na Pio­tra G. w 1996 roku – wymy­ślono napad, w któ­rym miał wziąć udział, ale zamiast tego poja­wił się Ryszard Ch. i zaczął do niego strze­lać. Następ­nie ini­cja­tywę prze­jął bli­żej nie­znany Ukra­iniec. Ciało samo­cho­dem do Gabo­nia prze­wiózł Krzysz­tof Ł. pseu­do­nim „Łyli”, który potem opo­wie­dział śled­czym o kuli­sach tych wyda­rzeń. Wła­dy­sław i Ryszard Ch. zabrali z domu potrzebne rze­czy – łopatę, kwas, a nawet nasiona trawy. Wszy­scy poje­chali póź­niej do lasu, gdzie bra­cia naj­pierw nie­śli, a potem cią­gnęli ciało. Wrzu­cili je do przy­go­to­wa­nego wcze­śniej dołu, a Ryszard dodat­kowo po nim ska­kał. Dół zalano kwa­sem i całość zasy­pano zie­mią. Na wierz­chu posa­dzono trawę.

Ofiar było dużo wię­cej. Gang­ster Grze­gorz C. pseu­do­nim „Korab” nie chciał pod­po­rząd­ko­wać się „Alowi Capone”, a wręcz jego kom­pani kilka razy ata­ko­wali ludzi Wła­dy­sława Ch. Gdy na „Koraba” wydano wyrok, uciekł na Ukra­inę i wró­cił po zatrzy­ma­niu braci Ch. To go nie ura­to­wało – dwu­dzie­stego maja 2000 roku zgi­nął w miej­sco­wo­ści Kasina Wielka razem z innym gang­ste­rem, Ryszar­dem G. pseu­do­nim „Wolwo”. Pro­ku­ra­tu­rze te infor­ma­cje ujaw­nił wła­śnie Krzysz­tof Ł. pseu­do­nim „Łyli”.

Ich los podzie­lili też: w 1999 roku bar­man Tomasz M., który na wła­sną rękę han­dlo­wał lewym alko­ho­lem, za co przy­go­to­wano na niego zamach w Masz­ko­wi­cach; Jerzy W., któ­remu bra­cia Ch. po pro­stu nie ufali, czy Andrzej K. – okra­dziony z nie­du­żej gotówki, choć wyda­wał się spraw­com majętny. Za część tych egze­ku­cji odpo­wia­dali bez­po­śred­nio Ryszard Ch. razem z Micha­łem D.

Po ich ujaw­nie­niu Ryszard uciekł z jesz­cze jed­nym prze­stępcą, Seba­stia­nem W., do Nowego Jorku. Tam posłu­gi­wali się fał­szy­wymi doku­men­tami, zmie­nili wygląd i roz­po­częli pracę w fir­mie budow­la­nej. Dokładne miej­sce ich pobytu udało się usta­lić dzięki pod­słu­chom. W lutym 2001 roku wydano za nimi mię­dzy­na­ro­dowe listy goń­cze, a do sprawy włą­czyły się Inter­pol oraz FBI. Gang­ste­rów udało się zatrzy­mać, a potem, we wrze­śniu 2001 roku, eks­tra­do­wać do Pol­ski.

Kilka mie­sięcy wcze­śniej, 20 maja 2001 roku, w Sądzie Okrę­go­wym w Nowym Sączu roz­po­czął się pro­ces w spra­wie zabój­stwa „Lech­mana”. Pod­jęto dodat­kowe środki bez­pie­czeń­stwa – budynku i oko­licy pil­no­wali anty­ter­ro­ry­ści oraz funk­cjo­na­riu­sze z psami poli­cyj­nymi. Nie­spełna rok póź­niej, 13 lutego 2002 roku, sąd ska­zał „Ala Capone” i Michała D. na 25 lat pozba­wie­nia wol­no­ści, a pozo­sta­łym oskar­żo­nym wymie­rzył niż­sze kary. W postę­po­wa­niu zezna­wali świa­dek koronny Piotr O. oraz Krzysz­tof Ł. pseu­do­nim „Łyli”, któ­rego wer­sję wyda­rzeń uznano za obiek­tyw­nie spójną. Pro­ku­ra­tura na tym eta­pie przy­go­to­wy­wała akt oskar­że­nia o kolejne pięć zabójstw doko­na­nych przez grupę „Ala Capone”. On sam mówił wtedy na sali sądo­wej, że jest nie­winny, sta­rał się też pod­wa­żać wia­ry­god­ność „Łyliego”. Nie chciał poka­zy­wać się w zakła­dzie kar­nym rodzi­nie – „zakuty w kaj­danki jak zwie­rzę”.

W listo­pa­dzie 2003 roku pię­ciu człon­ków grupy, w tym Wła­dy­sława i Ryszarda Ch., któ­rym poza kie­ro­wa­niem zor­ga­ni­zo­waną grupą prze­stęp­czą o cha­rak­te­rze zbroj­nym, napa­dami czy wymu­sza­niem hara­czy udo­wod­niono zabój­stwa, ska­zano na kary doży­wot­niego pozba­wie­nia wol­no­ści. Bra­cia Ch. o warun­kowe, przed­ter­mi­nowe zwol­nie­nie mogli wnio­sko­wać nie wcze­śniej niż po 40 latach. W 2005 roku w innym pro­ce­sie, doty­czą­cym kolej­nych zabójstw, znów ska­zano ich na doży­wot­nie pozba­wie­nie wol­no­ści. Pozo­stali gang­ste­rzy, w tym Tomasz K., który miał poma­gać w zama­chu na „Koraba” i „Wolwo”, usły­szeli wyroki od sze­ściu i pół do dwu­dzie­stu pię­ciu lat pozba­wie­nia wol­no­ści. Swoją drogą Tomasz K. został też w innych pro­ce­sach roz­li­czony z napa­dów na ple­ba­nie, za co usły­szał wyroki pię­ciu i dwu­na­stu lat wię­zie­nia.

W lutym 2007 roku wyroki doży­wot­niego pozba­wie­nia wol­no­ści wobec Ryszarda Ch. i pięt­na­ście lat za krat­kami dla Seba­stiana W. uchy­lono, bo doty­czyły one innych prze­stępstw niż te okre­ślone we wnio­sku o ich eks­tra­dy­cję ze Sta­nów Zjed­no­czo­nych. Nowy pro­ces roz­po­czął się w grud­niu 2008 roku – Ryszarda Ch. ponow­nie ska­zano na doży­wo­cie, a potem wyrok uchy­lono raz jesz­cze z przy­czyn pro­ce­du­ral­nych. Luty 2011 roku przy­niósł jed­nak kolejne doży­wot­nie pozba­wie­nie wol­no­ści dla Ryszarda Ch., co potwier­dził następ­nie Sąd Ape­la­cyjny w Kra­ko­wie. Sąd Naj­wyż­szy nie­wiele póź­niej uchy­lił orze­cze­nie i zde­cy­do­wał, że cztery osoby z grupy „Ala Capone”, w tym on sam i jego brat Ryszard Ch., staną przed sądem raz jesz­cze. Wszystko dla­tego, że sędzia Sądu Okrę­go­wego w Nowym Sączu, który wyda­wał w ich spra­wie wyrok, wcze­śniej przez chwilę wystę­po­wał w postę­po­wa­niu w roli pro­ku­ra­tora.

W marcu 2018 roku, kiedy gang­ste­rzy byli już ska­zani mię­dzy innymi za sie­dem zabójstw, Sąd Okrę­gowy w Nowym Sączu poza jed­nym wyro­kiem doży­wo­cia połą­czył kilka wyro­ków wobec Wła­dy­sława Ch. pseu­do­nim „Al Capone” i orzekł wobec niego karę doży­wot­niego pozba­wie­nia wol­no­ści z moż­li­wo­ścią ubie­ga­nia się o warun­kowe, przed­ter­mi­nowe zwol­nie­nie po trzy­dzie­stu latach. Obrońca prze­by­wa­ją­cego już za krat­kami od dwu­dzie­stu lat gang­stera wystą­pił z ape­la­cją, by oba wyroki doży­wo­cia, które na nim ciążą, połą­czyć, dzięki czemu mógłby wyjść na wol­ność już za dzie­sięć lat. Sąd Ape­la­cyjny w Kra­ko­wie nie zgo­dził się na takie roz­wią­za­nie. Ozna­cza to, że nawet jeśli spełni się waru­nek do opusz­cze­nia wię­zien­nych murów po trzy­dzie­stu latach z wyroku łącz­nego doży­wo­cia z marca 2018 roku, „Al Capone” będzie miał do odby­cia jesz­cze jedną karę doży­wot­niego pozba­wie­nia wol­no­ści.

Część z człon­ków grupy „Ala Capone” odbyła już zasą­dzone im kary. Nie tak dawno dzien­ni­ka­rze Super­wi­zjera TVN ujaw­nili, że doty­czy to mię­dzy innymi wspo­mi­na­nego już Wal­de­mara J. pseu­do­nim „Góral” – ska­za­nego nie­gdyś na trzy­na­ście lat pozba­wie­nia wol­no­ści za udział w gang­ster­skiej egze­ku­cji „Lech­mana”. Dziś to znany w Tar­no­wie spo­łecz­nik, który zda­niem repor­te­rów miał w ostat­nich latach stwo­rzyć swo­isty „układ tar­now­ski”.

Według usta­leń Super­wi­zjera „Góral” opu­ścił wię­zienne mury po sied­miu latach. Nie­ofi­cjal­nie miało się to stać dzięki łapówce wrę­czo­nej za pośred­nic­twem adwo­kata oso­bom decy­zyj­nym w takim spra­wach. Wal­de­mar J. na wol­no­ści miał zacząć udzie­lać lichwiar­skich poży­czek, a gdy jego klienci ich nie spła­cali ze względu na hor­ren­dalne odsetki – przej­mo­wał ich nie­ru­cho­mo­ści. Na doku­men­tach pożycz­ko­wych zamiast Wal­de­mara J. figu­ro­wała jego żona. Z cza­sem „Góral” otwo­rzył lom­bard, choć nie wpi­sał go do Reje­stru Dzia­łal­no­ści Lom­bar­do­wej Komi­sji Nad­zoru Finan­so­wego i nie zało­żył nawet w tym zakre­sie dzia­łal­no­ści gospo­dar­czej. Stał się za to dzia­ła­czem cha­ry­ta­tyw­nym i spon­so­rem wyda­rzeń spor­to­wych. To wła­śnie z tych śro­do­wisk, mie­sza­nych sztuk walki, mieli rekru­to­wać się żoł­nie­rze „Górala”, któ­rzy uczest­ni­czyli potem w lichwiar­skim biz­ne­sie. A ten w dużej mie­rze opie­rał się na zastra­sze­niach – na przy­kład wybi­ja­niu okien w domach. Kilku z nich, w tym nie­jaki Kamil Ł., usły­szało zresztą zarzuty doty­czące lichwy. Innym współ­pra­cow­ni­kiem „Górala” miał być Grze­gorz S., ska­zany nie­gdyś za ude­rze­nie innego męż­czy­zny sie­kierą w plecy. Po wyroku S. został zawod­ni­kiem w tar­now­skim klu­bie sztuk walki, gdzie orga­ni­zo­wano też zaję­cia dla dzieci – i Grze­gorz S. rów­nież się na nich poja­wiał.

W kwiet­niu 2018 roku zagi­nęła pięć­dzie­się­cio­pię­cio­let­nia Anna B. z miej­sco­wo­ści Zawada. Kobieta pra­co­wała, ale nie nale­żała do zamoż­nych, samot­nie wycho­wała dwóch synów. Krótko przed zagi­nię­ciem oba­wiała się, że ktoś chce ją uci­szyć. W kwiet­niu 2020 roku pod­czas prac geo­de­zyj­nych w jed­nym z pusto­sta­nów w oko­li­cach Tar­nowa odna­le­ziono jej ciało. Jeden z synów Anny B. wziął pożyczkę od osób zwią­za­nych z Wal­de­ma­rem J. pseu­do­nim „Góral”. Gdy jej nie spła­cał, gang­ste­rzy chcieli prze­jąć dom kobiety. Począt­kowo ucie­kła ona przed nimi z budynku, ale po namo­wach syna wró­ciła. Lichwia­rze zawieźli ją do nota­riu­sza, gdzie prze­pi­sała na nich nie­ru­cho­mość. Została z niej póź­niej wymel­do­wana i tra­fiła na ulicę. To wtedy zagi­nęła. Osta­tecz­nie śled­czym nie udało się usta­lić, czy do zgonu Anny B. przy­czy­niły się osoby trze­cie.

Według obec­nej wie­dzy śled­czych Wal­de­mar J. pseu­do­nim „Góral” stoi na czele nie­bez­piecz­nego gangu lichwia­rzy, który doko­nuje wymu­szeń, zastra­sza świad­ków, a do tego ma kon­takty z funk­cjo­na­riu­szami poli­cji, pro­ku­ra­to­rami czy sędziami. Śledz­two w tej spra­wie wsz­częto w maju 2020 roku. Wła­śnie ze względu na moż­liwe powią­za­nia z wymia­rem spra­wiedliwości z tar­now­skiej pro­ku­ra­tury prze­nie­siono je do kato­wic­kiej dele­ga­tury Pro­ku­ra­tury Kra­jo­wej. W aktach sprawy wprost pisano, że usta­lono dzia­ła­jącą od wielu lat na tere­nie Tar­nowa grupę prze­stęp­czą, na któ­rej czele stoi Wal­de­mar J. pseu­do­nim „Góral”, a która to grupa kon­tro­luje prze­stęp­czość nar­ko­ty­kową, lichwę, pro­sty­tu­cję, han­del nie­le­gal­nym spi­ry­tu­sem czy tyto­niem. Z doku­men­tów wynika, że na każdą ini­cja­tywę prze­stęp­czą w mie­ście trzeba uzy­skać zgodę wła­śnie „Górala”. Powią­za­nia z biz­nes­me­nami czy urzęd­ni­kami czę­ściowo miały wyni­kać z opła­ca­nia tych osób przez gang­ste­rów, a po czę­ści – z ich zastra­szania. Odgra­żano się im na przy­kład ujaw­nie­niem kom­pro­mi­tu­ją­cych mate­ria­łów, a tych podobno nie bra­ko­wało – to „Góral” i jego ludzie mieli w pre­zen­cie uro­dzi­no­wym zapew­nić komen­dan­towi poli­cji pro­sty­tutkę, a na impre­zach u komor­nika, gdzie grano w pokera, to Wal­de­mar J. poży­czał wszyst­kim pie­nią­dze.

Gang­ste­rów w toczą­cych się prze­ciwko nim spra­wach miał nato­miast repre­zen­to­wać adwo­kat Kon­rad K. Sam na pew­nym eta­pie usły­szał zarzuty doty­czące udziału w zor­ga­ni­zo­wa­nej gru­pie prze­stęp­czej i zastra­sza­nia ofiar gang­ste­rów. Pomimo tego wciąż pro­wa­dził kan­ce­la­rię.

Do grona zna­jo­mych „Górala” należy też Piotr Gór­ni­kie­wicz – pocho­dzący z Tar­nowa poseł z ramie­nia „Pol­ski 2050 – Trze­ciej Drogi”, zasia­da­jący w sej­mo­wej komi­sji admi­ni­stra­cji i spraw wewnętrz­nych. „Góral” zamiesz­czał w mediach spo­łecz­no­ścio­wych wiele zdjęć z Gór­ni­kie­wiczem w sytu­acjach mniej lub bar­dziej ofi­cjal­nych – od spo­tka­nia przed­świą­tecz­nego śro­do­wisk poli­tycz­nych, po spo­tka­nie ze zna­jo­mymi w restau­ra­cji, pod­czas któ­rego nie bra­ko­wało też alko­holu. Mieli też wspól­nie bywać na meczach żuż­lo­wych. Wtedy w ich towa­rzy­stwie poja­wiali się też ówcze­sny komen­dant tar­now­skiej poli­cji i męż­czy­zna, który po wybo­rach został sze­fem pań­stwo­wych zakła­dów azo­to­wych w Tar­no­wie.

Tak powstał „układ tar­now­ski”.

Kilka dni po publi­ka­cji repor­tażu Super­wi­zjera z maja 2024 poseł Gór­ni­kie­wicz wydał oświad­cze­nie, w któ­rym sta­now­czo zaprze­czył, aby brał udział w jakich­kol­wiek dzia­ła­niach orga­ni­za­cji prze­stęp­czych i był z nimi powią­zany. Okre­ślił się mia­nem „ofiary oszczer­czej i bru­tal­nej kam­pa­nii medial­nej” i zapo­wie­dział pod­ję­cie kro­ków praw­nych w celu oczysz­cze­nia swo­jego dobrego imie­nia.

Tym­cza­sem ze sta­no­wi­ska komen­danta miej­skiego poli­cji w Tar­no­wie po sied­miu latach odwo­łano inspek­tora Mariu­sza Dymurę, prze­no­sząc go na sta­no­wi­sko szefa poli­cji w Lima­no­wej. Jego następcą w Tar­no­wie na zale­d­wie mie­siąc został młod­szy inspek­tor Mar­cin Sak, dotych­cza­sowy komen­dant z… Lima­no­wej.

Sam Wal­de­mar J. pseu­do­nim „Góral” w pro­gra­mie Raport regionu na ante­nie Tar­now­skiej TV, przed­sta­wiany jako pre­zes Fun­da­cji uGó­rala J., odniósł się do mate­riału Super­wi­zjera. Uznał, że było to nie­rze­telne śledz­two i został pomó­wiony. Twier­dził też, że sprawa lichwy doty­czyła innego lom­bardu w Tar­no­wie, który nie nale­żał do niego. Jego zda­niem cała sprawa to odwet tar­now­skiej pro­ku­ra­tor, która kilka lat wcze­śniej miała tra­fić na bil­bordy oskar­żana o kra­dzież maj­tek. O całą akcję z bil­bor­dami miała podej­rze­wać wła­śnie „Górala”.

Gang „Artusia”. Gdynia

Począ­tek lat dzie­więć­dzie­sią­tych, Gdy­nia, dziel­nica Obłuże – typowe blo­ko­wi­sko, jakich wiele w całym kraju. Mieszka tam z rodzi­cami Artur B. – od imie­nia nazy­wany „Artu­siem”, a od wagi „Gru­bym”. Waży w tam­tym cza­sie aż dwie­ście czter­dzie­ści pięć kilo­gra­mów, boryka się z buli­mią. Już jako kil­ku­na­sto­letni chło­pak inte­re­suje się pie­niędzmi. Jego rodzina jest dość dobrze sytu­owana, ojciec zawo­dowo pływa. Matka poza pracą trosz­czy się o dom i wszyst­kich wokół – nie tylko o Artura, ale też o jego kole­gów. Gdy do niego przy­cho­dzą, wszy­scy dostają obiad. „Artuś” pod­biera matce gotówkę. W 1992 roku koń­czy osiem­na­ście lat. Zaj­muje się wtedy spro­wa­dza­niem do Pol­ski elek­tro­niki z Zachodu, a przy oka­zji drob­nym prze­my­tem. Rok póź­niej pod­daje się jed­nej z pierw­szych w kraju ope­ra­cji zmniej­sze­nia żołądka, dzięki czemu przez kolejne lata wyraź­nie traci na wadze. Długo jesz­cze je zbyt dużo, a potem pró­buje oczysz­czać orga­nizm – przyj­mu­jąc koń­skie dawki coli.

W końcu przy­łą­cza się do grupy osie­dlo­wych chu­li­ga­nów i staje się wśród nich istotną posta­cią. Jesz­cze będąc na eta­pie, kiedy robi wra­że­nie swoją posturą, w 1995 roku pró­buje z kole­gami wymu­sić haracz z lokal­nego klubu Oskar. Żąda od wła­ści­ciela dwóch tysięcy dola­rów, a potem pię­ciu­set dola­rów mie­sięcz­nie za ochronę. W prze­ciw­nym razie klub zosta­nie spa­lony. Przed­się­biorca jed­nak nie bie­rze tego na poważ­nie – prze­ka­zuje „Artu­siowi” i jego kom­pa­nom tysiąc zło­tych, a do tego pocięte strony gazety, po czym zawia­da­mia poli­cję.

Wymu­sze­nie nie przy­nosi więc zamie­rzo­nego efektu, ale Artur ma alter­na­tywny plan. Doko­nuje oszustw przy róż­nych zaku­pach z ogło­szeń pra­so­wych, krad­nie tele­fony komór­kowe, wyłu­dza sprzęty na fak­tury z odro­czo­nym ter­mi­nem płat­no­ści. Poznaje też Dariu­sza R. pseu­do­nim „Rusił”, a ten ma kon­takty, choćby w War­sza­wie, któ­rymi otwiera „Artu­siowi” drzwi do świata han­dlu hur­to­wymi ilo­ściami nar­ko­ty­ków.

Artur B. w związku ze sprawą hara­czy tra­fia jed­nak do aresztu. Roz­po­czyna tam gło­dówkę i po dzie­się­ciu mie­sią­cach odzy­skuje wol­ność – leka­rze oce­niają jego stan psy­chiczny jako zagra­ża­jący zdro­wiu lub życiu. Dia­gnoza brzmi: depre­sja.

Pod koniec lat dzie­więć­dzie­sią­tych „Artuś” w Gdyni nie jest już ano­ni­mową posta­cią. Sprze­daje nie­wiel­kie ilo­ści koka­iny, a cena za gram waha się mię­dzy 300 a 400 zło­tych. Powo­dzi mu się dobrze, jeź­dzi rzu­ca­ją­cym się w oczy hum­me­rem. Musi mimo wszystko uwa­żać, bo działa na tere­nie nie­ja­kiego Sła­wo­mira M. pseu­do­nim „Tury­sta”, ale bez jego wie­dzy – a za to gang­ste­rzy mogą nali­czyć mu surową karę finan­sową i przy oka­zji zabrać na wycieczkę do lasu.

Od 1999 roku i na początku lat dwu­ty­sięcz­nych naj­więk­sze grupy prze­stęp­cze w Pol­sce mają poważne pro­blemy. Poli­cja bie­rze się do roz­bi­ja­nia gan­gów prusz­kow­skiego, woło­miń­skiego, ząb­kow­sko-pra­skiego czy nieco mniej­szych, ale też liczą­cych się w śro­do­wi­sku – jak łódzka „ośmior­nica”. Zgi­nęli już Ire­ne­usz J. pseu­do­nim „Gruby Irek” z Łodzi, Niko­dem S. pseu­do­nim „Nikoś” z Trój­mia­sta, Andrzej K. pseu­do­nim „Per­shing” zwią­zany z „Oża­ro­wem” i „Prusz­ko­wem”, a Jaro­sław S. pseu­do­nim „Masa” został świad­kiem koron­nym.

Dla „Artu­sia” i „Rusiła” to pięć minut, które mogą wyko­rzy­stać. Ten pierw­szy ma spro­wa­dzać nar­ko­tyki z Ame­ryki Połu­dnio­wej i wpro­wa­dzać je do obrotu (jak się potem okaże – nie­ko­niecz­nie w Pol­sce), a tym samym zara­biać potężne pie­nią­dze. Ma zasadę, by ni­gdy nie przyj­mo­wać środ­ków, które sprze­daje. Drugi nato­miast udo­stęp­nia swoje kon­takty i korzy­sta z uro­ków życia. Podział zysków – pięć­dzie­siąt na pięć­dzie­siąt.

Artur B. ofi­cjal­nie pro­wa­dzi różne firmy, a pie­nią­dze pie­rze w kan­to­rach, które należą do zna­jo­mych, a jeden nawet do jego part­nerki. Inte­re­sują go tylko pie­nią­dze.

Kry­zys przy­cho­dzi w 2005 roku. To wtedy organy ści­ga­nia roz­bi­jają grupę Roberta B. pseu­do­nim „Kirył”, który w kraju do tej pory był naj­więk­szym klien­tem „Artu­sia”. Do tego sąd ska­zuje w końcu Artura na karę dwóch i pół roku pozba­wie­nia wol­no­ści za próbę wymu­sze­nia hara­czu z 1995 roku. „Artuś” nie tra­fia jed­nak za kratki, bo czuje, że robi się wokół niego gorąco, i zapada się pod zie­mię. Ma rację, bo poli­cja poszu­kuje go już na pod­sta­wie trzech listów goń­czych – za wyrok zwią­zany z wymu­sze­niem hara­czu, za oszu­stwa i dla­tego, że podej­rzewa go o kie­ro­wa­nie zor­ga­ni­zo­waną grupą prze­stęp­czą.

W 2006 roku przy­jeż­dża z wizytą do rodzi­ców – jeź­dzi wtedy porsche. Dostaje tele­fon od kogoś, kto zapar­ko­wał tuż za nim. Oka­zuje się, że to naj­praw­do­po­dob­niej Krzysz­tof K., wysoko posta­wiony funk­cjo­na­riusz Cen­tral­nego Biura Śled­czego. Ostrzega „Artu­sia”, że polują na niego ludzie Jaro­sława W. pseu­do­nim „Wró­bel”, legendy gdyń­skiego pół­światka lat dzie­więć­dzie­sią­tych. W tam­tych cza­sach, w 1996 roku jego grupę roz­bito, ale po kilku latach „Wró­bel” wró­cił do gang­sterki, choć nie miał już takiej pozy­cji jak kie­dyś. W przy­szło­ści będzie jesz­cze kil­ka­krot­nie zatrzy­my­wany – choćby przez Cen­tralne Biuro Anty­ko­rup­cyjne w 2008 roku.

„Artuś” wie, że infor­ma­cja od poli­cjanta CBŚ to nie żarty. Kie­dyś musiał już pła­cić gru­pie „Wró­bla” karę i nie było to nic przy­jem­nego. Pod koniec 2006 roku Artur B. ucieka do Ame­ryki Połu­dnio­wej – do Boli­wii. Świad­czy to o tym, że ma tam odpo­wied­nie kon­takty. W mię­dzy­cza­sie roz­staje się z żoną, zosta­wia ją z dwójką dzieci. Stara się jed­nak regu­lar­nie z nimi spo­ty­kać – zawsze za gra­nicą. Wkrótce poznaje też Kaję K., byłą Miss Pol­ski z 2003 roku. Miesz­kają w Ekwa­do­rze, potem w Hisz­pa­nii, bywają w Holan­dii.

Jeden z byłych człon­ków grupy „Artu­sia”, który zde­cy­do­wał się na współ­pracę z pro­ku­ra­turą, powie potem, że Artur B. w środki odu­rza­jące z Ame­ryki Połu­dnio­wej zaopa­try­wał przede wszyst­kim inne kraje, nie Pol­skę. Z dwu­dzie­stu czy trzy­dzie­stu kilo­gra­mów koka­iny może pięć tra­fiało do kraju, pozo­stała ilość do Wiel­kiej Bry­ta­nii czy Szwe­cji. W 2007 roku „Artuś” posia­dał w Skan­dy­na­wii hur­towy rynek zbytu. W śro­do­wi­sku sze­roko mówiło się o prze­my­cie, który zor­ga­ni­zo­wał pew­nego razu do Hisz­pa­nii. Podobno drogą mor­ską przy­pły­nęła wtedy tona koka­iny. Artur B. miał spro­wa­dzić płe­two­nur­ków z Trój­mia­sta, któ­rzy wyła­wiali pakunki z wody.

Tym­cza­sem dzie­więt­na­stego grud­nia 2007 roku do Gdań­ska ze Szwe­cji przy­la­tują Daniel Jans­son i Mar­tin W. – ofi­cjal­nie biz­nes­meni, choć podej­rzewa się ich o zwią­zek z napa­dami na kon­woje, z któ­rych pie­nią­dze tra­fiały do Pol­ski. Jans­son chce zapewne ode­brać swoją część. Ma jed­nak przy sobie około czter­dzie­stu tysięcy euro w gotówce. Przy­jeż­dża do Gdyni na ulicę Świę­to­jań­ską, do biura firmy dewe­lo­per­skiej nale­żą­cej do innego Szweda – Carla T. Potem okaże się, że to męż­czy­zna, który w latach dzie­więć­dzie­sią­tych kie­ro­wał w Szwe­cji gan­giem doko­nu­ją­cym napa­dów na banki i poczty. Jans­son spo­tyka się tam z dwoma Laty­no­sami, z któ­rych jed­nego znał praw­do­po­dob­nie wcze­śniej – roz­ma­wia z nim po szwedzku. Na spo­tka­niu obecny jest też Artur B. pseu­do­nim „Artuś”, zajęty róż­nymi tele­fo­nami. Dys­ku­sja rze­komo doty­czy trans­ak­cji w branży sto­lar­skiej, a tak naprawdę – bez­piecz­nego prze­mytu nar­ko­ty­ków. Tyle że ślad po Danielu Jans­sonie się urywa. Do dziś uważa się go za zagi­nio­nego, choć wiele wska­zuje na to, że w biu­rze Carla T. doszło do zabój­stwa – ujaw­niono tam ślady krwi. Według szwedz­kiej pro­ku­ra­tury wła­ści­ciel firmy dewe­lo­per­skiej mógł poma­gać Jans­sonowi w pra­niu pie­nię­dzy z napa­dów, a w końcu pokłó­cili się o podział zysków.

W 2008 roku „Artuś” i Kaja K. kur­sują mię­dzy Hisz­pa­nią a Holan­dią. Poli­cja w Amster­da­mie zaczyna się nim inte­re­so­wać, obser­wuje wynaj­mo­wany przez niego dom. W lutym wpada trans­port sie­dem­dzie­się­ciu czte­rech kilo­gra­mów hero­iny z Tur­cji – przez Rumu­nię i Ukra­inę miał tra­fić do Pol­ski oraz Anglii. Nie ma to związku z Artu­rem B., ale zatrzy­many zostaje gang­ster o pseu­do­ni­mie „Buf­falo”. Ujaw­nia on śled­czym, kto jest teraz nume­rem jeden w branży. To „Artuś”.

Czter­na­stego lutego Artur B. prze­bywa razem ze spo­dzie­wa­jącą się dziecka part­nerką w hisz­pań­skiej miej­sco­wo­ści Calpe. Do ich domu nagle wpada sied­miu męż­czyzn w mun­du­rach lokal­nej poli­cji – zabie­rają Artura B. ze sobą. To nie aresz­to­wa­nie, a upro­wa­dze­nie. Sprawcy przez kolejne kilka tygo­dni prze­trzy­mują i biją „Artu­sia”. Żądają pół miliona euro okupu. Otrzy­mują pie­nią­dze – na auto­stra­do­wym moście przez otwarty dach samo­chodu wyrzu­cają je Roman K. i Marek Z., instru­owani przez pory­wa­czy. Upro­wa­dze­nie to ini­cja­tywa Dariu­sza R. pseu­do­nim „Rusił”, daw­nego wspól­nika „Artu­sia”, któ­remu ten był winien pie­nią­dze i naj­wy­raź­niej nie zamie­rzał ich oddać.

Nieco ponad pół roku póź­niej, 19 wrze­śnia 2009 roku, do Amster­damu przy­la­tuje Artur B. Kilka dni póź­niej zja­wia się tam Dariusz R. – spo­ty­kają się w jed­nym miesz­ka­niu, na miej­scu jest jesz­cze kilka osób. W nocy z 23 na 24 wrze­śnia docho­dzi do awan­tury. Sąsie­dzi sły­szą krzyki, ude­rze­nia, a potem długo włą­czoną wodę i odgłosy sprzą­ta­nia. Widzą też dwóch męż­czyzn, któ­rzy w nocy wyno­szą razem bar­dzo ciężką walizkę do samo­chodu.

W paź­dzier­niku poli­cja wyła­wia ją z kanału w Amster­da­mie. Zawar­tość: ciało Dariu­sza R. pseu­do­nim „Rusił” – ze śla­dami pobi­cia i ranami kłu­tymi. Doszło do prze­cię­cia tęt­nic płuc­nych. Nikt nie ma raczej wąt­pli­wo­ści, że za egze­ku­cją stoi „Artuś”. W odna­le­zio­nym samo­cho­dzie poli­cja zabez­pie­cza jego ślady DNA. Według świad­ków to on w miesz­ka­niu miał ude­rzyć „Rusiła” tak mocno, że ten roz­bił sobie głowę o ścianę.

Artur B. nie­mal bez­po­śred­nio po tym zda­rze­niu orga­ni­zuje z kole­gami małą imprezę – wszy­scy świet­nie się bawią. „Artuś” wydaje się zado­wo­lony z odwetu za wcze­śniej­sze upro­wa­dze­nie. Potem wraca z Holan­dii do Hisz­pa­nii. W 2010 roku nie czuje się tam bez­piecz­nie, bo inte­re­suje się nim Inter­pol.

Sie­dem­na­stego kwiet­nia 2012 roku Artur B. zostaje zatrzy­many w regio­nie Costa del Sol w hisz­pań­skiej Anda­lu­zji, kiedy jedzie samo­cho­dem marki Aston Mar­tin o war­to­ści co naj­mniej stu trzy­dzie­stu tysięcy euro. Ma na ręku luk­su­sowy zega­rek wart kolejne kil­ka­dzie­siąt tysięcy, a przy sobie fał­szywe doku­menty – pasz­port, a nawet akt uro­dze­nia. Udaje Irland­czyka, co w Hisz­pa­nii idzie mu cał­kiem nie­źle – dobrze zna angiel­ski. Trudno go zresztą poznać – nie waży już 245 kilo ani nawet 150, jak przez pewien czas, ale nie­spełna 90.

Po dwóch mie­sią­cach „Artuś” tra­fia do Pol­ski i zostaje osa­dzony w Zakła­dzie Kar­nym w Sztu­mie, w poje­dyn­czej celi na oddziale dla szcze­gól­nie nie­bez­piecz­nych prze­stęp­ców. Na pod­sta­wie pra­wo­moc­nego wyroku ma do odby­cia karę za próbę wymu­sze­nia hara­czu z 1995 roku. Śled­czy wie­dzą już jed­nak o nim dużo wię­cej – w ich oczach to baron, który poza prze­my­tami i han­dlem nar­ko­ty­kami ma związki z kar­te­lami z Ame­ryki Połu­dnio­wej, skan­dy­naw­skimi gan­gami, a praw­do­po­dob­nie także układ z funk­cjo­na­riu­szem CBŚ i peł­nił spraw­czą rolę w egze­ku­cji na Dariu­szu R. pseu­do­nim „Rusił”.

Artur B. jak pod koniec lat dzie­więć­dzie­sią­tych podej­muje gło­dówkę, licząc, że leka­rze znów stwier­dzą u niego depre­sję i odzy­ska wol­ność. Tym razem ten for­tel się nie udaje. „Artu­sia” prze­no­szą za to do Zakładu Kar­nego w Czar­nem ze względu na zły stan zdro­wia. To tam 5 sierp­nia 2012 roku ostatni raz widzi się z rodzi­cami.

Nieco ponad tydzień póź­niej, 13 sierp­nia, zeznaje przez sądem w Człu­cho­wie jako świa­dek w pro­ce­sie grupy nar­ko­ty­ko­wej z innej czę­ści kraju. Bez więk­szych pro­ble­mów utrzy­muje się na nogach, choć jest osła­biony. Wraca do wię­zie­nia w Sztu­mie.

Pięt­na­stego sierp­nia rano, zamknięty w poje­dyn­czej celi, scho­dzi z pry­czy i siada na jej brzegu. Pró­buje się­gnąć po butelkę z wodą, ale traci rów­no­wagę. Ude­rza głową o ścianę, a potem, upa­da­jąc – o pod­łogę. Taki bieg wyda­rzeń potwier­dzać ma moni­to­ring. Służba Wię­zienna i leka­rze począt­kowo nie reagują – myślą, że „Artuś” symu­luje. Gdy w końcu ktoś pró­buje mu udzie­lić pomocy, prze­stępca ma już pora­że­nie czte­ro­koń­czy­nowe, wymaga intu­ba­cji. Tra­fia do szpi­tala w Byd­gosz­czy, gdzie nawet spe­cja­li­stów zaska­kuje jego stan. Pytają, czy ska­kał na główkę do pustego basenu. Dwu­dzie­stego dru­giego sierp­nia przed połu­dniem Artur B. umiera. Miał trzy­dzie­ści osiem lat.

Wokół tego zda­rze­nia od razu nara­stają wąt­pli­wo­ści. W więź­niarce, w któ­rej prze­wo­żono „Artu­sia” mię­dzy sądem a zakła­dami kar­nymi, z uży­ciem świa­tła ultra­fio­le­to­wego ujaw­niono ślady krwi – które ktoś nie do końca sku­tecz­nie pró­bo­wał zmyć. Leka­rze, a za nimi rodzice Artura B. zwra­cają uwagę, że odniósł on takie obra­że­nia, jakby został poważ­nie pobity – mię­dzy innymi trzeba było wyko­nać tre­pa­na­cję czaszki. Ostat­nia, naj­mniej realna teo­ria zakłada, że „Artuś” żyje, ale został świad­kiem koron­nym, ma nowe per­so­na­lia, a organy ści­ga­nia ukry­wają go za gra­nicą.

W związku ze śmier­cią naj­pierw Dariu­sza R., a potem Artura B. ich wza­jemne wątki porwa­nia tego dru­giego, a potem zabój­stwa pierw­szego pro­ku­ra­tura uma­rza.

Pozo­stali nie uni­kają jed­nak odpo­wie­dzial­no­ści. W grud­niu 2014 roku zarzuty upro­wa­dze­nia „Artu­sia” śled­czy przed­sta­wiają sze­ściu oso­bom – Jac­kowi W. pseu­do­nim „Samu­raj”, Mar­kowi Sz., Bog­da­nowi G., Łuka­szowi D. pseu­do­nim „Czo­snek”, Jac­kowi P. pseu­do­nim „Nosek” i Arka­diu­szowi B. Jeden z nich póź­niej usły­szy za to wyrok ośmiu lat pozba­wie­nia wol­no­ści. Wzglę­dem pozo­sta­łych sprawa wciąż się toczy – w maju 2020 roku do sądu tra­fił akt oskar­że­nia wobec Bog­dana W., który rów­nież miał brać udział w porwa­niu „Artu­sia”. Zatrzy­mano go w 2019 roku w Niem­czech.

Nato­miast w lipcu 2016 roku w Ekwa­do­rze poli­cja zatrzy­muje nie­ja­kiego Romana G., który następ­nie został eks­tra­do­wany do Pol­ski. Dwu­dzie­stego czwar­tego listo­pada 2017 roku pro­ku­ra­tura sta­wia mu zarzut zabój­stwa Dariu­sza R. pseu­do­nim „Rusił”, czego miał doko­nać razem z „Artu­siem”. Pro­ces trwa.

Gang „Bacy”. Śląsk

Śląsk, ze względu na wiel­kość tam­tej­szej aglo­me­ra­cji i sil­nie roz­wi­nięty prze­mysł, za któ­rym oczy­wi­ście idą pie­nią­dze, od lat przy­cią­gał nie tylko biz­nes­me­nów czy poli­ty­ków, ale także prze­stęp­ców. To tam dzia­łali jedni z naj­bar­dziej zna­nych w Pol­sce gang­ste­rów lat dzie­więć­dzie­sią­tych i początku dwu­ty­sięcz­nych – nie­kiedy repre­zen­tu­jąc inte­resy ucho­dzą­cych wów­czas za naj­po­tęż­niej­sze w kraju, a wywo­dzą­cych się z oko­lic sto­licy, gan­gów prusz­kow­skiego, woło­miń­skiego czy ząb­kow­sko-pra­skiego. Mało kto nie sły­szał wtedy w donie­sie­niach ze Ślą­ska o „Kra­ko­wiaku”, „Saj­mo­nie” czy „Poki­dzie”.

Tam, gdzie są duże pie­nią­dze, gang­ste­rzy i warunki do mie­sza­nia się róż­nych śro­do­wisk, zwy­kle na dużą skalę kwit­nie też han­del nar­ko­ty­kami. Dokład­nie tym na Ślą­sku zaj­mo­wał się gang Marka C. pseu­do­nim „Baca”, wła­ści­ciela agen­cji towa­rzy­skiej Viva w Wiśle, wpro­wa­dza­jąc do obrotu mię­dzy innymi amfe­ta­minę, koka­inę czy tabletki ecstasy. Skala dzia­łal­no­ści gangu była tak duża, że „Baca” ucho­dził pod koniec lat dzie­więć­dzie­sią­tych za naj­więk­szego ślą­skiego han­dla­rza amfe­ta­miną. Miał tam być jed­nym z trzech prze­stęp­ców, któ­rzy zarzą­dzali lokal­nym ryn­kiem nar­ko­ty­ko­wym – obok Janu­sza T. pseu­do­nim „Kra­ko­wiak” i Marka B. pseu­do­nim „Ogry­zek” (jego grupę roz­bito, bo poli­cji udało się zor­ga­ni­zo­wać pro­wo­ka­cję – kon­tro­lo­wany zakup środ­ków odu­rza­ją­cych). Oczy­wi­ście w tam­tym cza­sie ogra­ni­czone moż­li­wo­ści poli­cji, kon­ku­ren­cja w pół­światku, kule­jące roz­wią­za­nia prawne i kształ­tu­jące się dopiero po prze­mia­nach ustro­jo­wych pań­stwo (w tym gospo­darka) powo­do­wały, że mało który gang sku­piał się tylko na jed­nym wycinku prze­stęp­czej dzia­łal­no­ści. Raz, że więksi gra­cze szybko wchło­nę­liby takie mniej­sze grupy, a dwa – nikt nie chciał się ogra­ni­czać, skoro mógł zara­biać wię­cej i wię­cej.

Co za tym idzie, ludzie „Bacy” wymu­szali też hara­cze od przed­się­bior­ców czy zastra­szali kon­ku­ren­cję. Mieli posłu­gi­wać się przy tym bro­nią palną, co spo­wo­do­wało, że sąd uznał ich póź­niej za grupę prze­stęp­czą o cha­rak­te­rze zbroj­nym.

Marek C. pseu­do­nim „Baca” do aresztu tra­fił w 1999 roku, choć jego gang dzia­łał dalej. Podej­rze­wano go wtedy wła­śnie o kie­ro­wa­nie od 1997 roku nar­ko­ty­ko­wym gan­giem zbroj­nym i wymu­sze­nia hara­czy. Za krat­kami zna­la­zło się też kilku jego współ­pra­cow­ni­ków. Prze­stępcy mieli dzia­łać mię­dzy innymi na tere­nie Cie­szyna, Sko­czowa, Wisły i innych miej­sco­wo­ści na Ślą­sku.

W stycz­niu 2001 roku Sąd Rejo­nowy w Kato­wi­cach posta­no­wił zwol­nić z aresztu jed­nego z człon­ków grupy – Gabriela B., pocho­dzą­cego z Cie­szyna. Wcze­śniej dość szcze­gó­łowo opo­wie­dział śled­czym o tym, jak zastra­szał dile­rów nar­ko­ty­ków, któ­rzy nie chcieli pra­co­wać dla „Bacy”. Gdy któ­ryś z nich wybit­nie nie dawał się prze­ko­nać, Gabriel B. nisz­czył mu samo­chód, dla przy­kładu wbi­ja­jąc mu w dach kilof. Skład orze­ka­jący uznał, że skoro B. przy­znał się do winy, a w dodatku ma stałe miej­sce zamel­do­wa­nia, to nie będzie mata­czył i nie ma potrzeby sto­so­wa­nia wobec niego środka zapo­bie­gaw­czego w postaci tym­cza­so­wego aresz­to­wa­nia. Pro­ku­ra­tura zło­żyła zaża­le­nie na tę decy­zję – tym bar­dziej że sie­dem innych osób zatrzy­ma­nych w spra­wie gangu „Bacy” zna­la­zło się jed­nak za krat­kami.

Próż­nię powstałą po Marku C. w sek­to­rze han­dlu nar­ko­ty­kami miał wypeł­nić nie­jaki Mar­cin M. pseu­do­nim „Mar­ce­pan”, miesz­ka­jący nie­gdyś w Sta­nach Zjed­no­czo­nych, który po powro­cie do Pol­ski pra­co­wał jako bram­karz w klu­bach i zaj­mo­wał się twardą win­dy­ka­cją. Na pew­nym eta­pie współpra­co­wał z „Kra­ko­wia­kiem”. Potem zezna­wał też jako świa­dek w pro­ce­sie gangu innego ślą­skiego bossa, Zyg­munta L. pseu­do­nim „San­do­kan”. „Mar­ce­pan” we wrze­śniu 1998 roku omal nie zgi­nął w zama­chu bom­bo­wym. Ktoś pod­ło­żył mu ładu­nek wybu­chowy pod samo­cho­dem, ale do wybu­chu osta­tecz­nie nie doszło. Mar­cin M. nie­zbyt długo nacie­szył się swoją rosnącą pozy­cją w pół­światku, kiedy „Baca” prze­by­wał już w aresz­cie. W kwiet­niu 2001 roku sam został zatrzy­many w Czę­sto­cho­wie przez funk­cjo­na­riu­szy Urzędu Ochrony Pań­stwa, wspie­ra­nych przez anty­ter­ro­ry­stów. Ujęto wtedy jesz­cze trzech innych gang­ste­rów. Podej­rze­wano ich o udział w zor­ga­ni­zo­wa­nej gru­pie prze­stęp­czej i prze­myt środ­ków odu­rza­ją­cych w znacz­nych ilo­ściach. Co cie­kawe, „Mar­ce­pan” nie­wiele wcze­śniej, zezna­jąc we wspo­mnia­nym pro­ce­sie gangu „San­do­kana”, twier­dził, że nie miał nic wspól­nego z han­dlem nar­ko­ty­kami, a kto tak uważa, jest „chory psy­chicz­nie”.

Pod koniec stycz­nia 2002 roku w Sądzie Okrę­go­wym w Biel­sku-Bia­łej zapadł pierw­szy wyrok w spra­wie ludzi „Bacy”, ale nie wobec niego samego – tu postę­po­wa­nie wciąż trwało. Jemu, dru­giemu sze­fowi gangu Zbi­gnie­wowi G. pseu­do­nim „Sztu­bowy” i jede­na­stu innym podej­rza­nym zarzu­cano mię­dzy innymi dzia­ła­nie w zbroj­nym gangu, wymu­sze­nia roz­bój­ni­cze, han­del ludźmi, bro­nią, mate­ria­łami wybu­cho­wymi czy wpro­wa­dze­nie do obrotu na Pod­be­ski­dziu środ­ków odu­rza­ją­cych o war­to­ści 5 milio­nów zło­tych. Pro­ku­ra­tura udo­wod­niła winę gang­ste­rom w dużej mie­rze w opar­ciu o zezna­nia świadka koron­nego Marka W. Jede­na­ście osób ska­zano na kary od roku do pię­ciu lat pozba­wie­nia wol­no­ści – za han­del takimi nar­ko­ty­kami, jak amfe­ta­mina, koka­ina, haszysz czy tabletki ecstasy. W tym samym cza­sie do Sądu Rejo­no­wego w Cie­szy­nie tra­fił kolejny akt oskar­że­nia wobec pię­ciu innych dile­rów z gangu „Bacy”. Gro­ziło im do 10 lat pozba­wie­nia wol­no­ści.

We wrze­śniu 2002 roku pro­ces „Bacy” i kil­ku­na­stu innych osób przed biel­skim sądem wciąż trwał. Doszło wów­czas do dość nie­ty­po­wej sytu­acji, bo jeden z oskar­żo­nych, Mar­cin B. pseu­do­nim „Cho­chla”, odmó­wił odpo­wie­dzi na pyta­nia sta­wiane mu przed sądem i nie przy­znał się do winy, ale jed­no­cze­śnie potwier­dził wyja­śnie­nia, które zło­żył na eta­pie śledz­twa.

Wyni­kało z nich, że „Cho­chla” był człon­kiem gangu „Bacy”. Stał się nim dzięki wspo­mnia­nemu Mar­kowi W., póź­niej­szemu świad­kowi koron­nemu, który poznał go wła­śnie z „Bacą”. Do spo­tkań docho­dziło w jed­nej z siłowni na tere­nie Cie­szyna. Mar­cin B. potrze­bo­wał wtedy pie­nię­dzy, bo stra­cił pracę, ale na początku nie wie­dział, że może zacząć zara­biać, han­dlu­jąc nar­ko­ty­kami. Potem dosta­wał do roz­pro­wa­dza­nia tabletki ecstasy od Jacka J. „Cho­chla” i stwier­dził, że roz­po­czę­cie współ­pracy z „Bacą” było błę­dem.

Podobne zda­nie wyra­ził potem Jacek J., choć też odmó­wił odpo­wie­dzi na sta­wiane mu pyta­nia i nie przy­znał się do winy, a jedy­nie potwier­dził swoje zezna­nia ze śledz­twa odczy­tane na sali sądo­wej. Wtedy powie­dział zde­cy­do­wa­nie wię­cej. Jacek J. był ochro­nia­rzem w agen­cji towa­rzy­skiej Viva w Wiśle. Pra­co­wał dla „Bacy” – poznali się też w siłowni w Cie­szy­nie. Jed­no­cze­śnie miał kon­takty z pew­nym cie­szyń­skim poli­cjan­tem, któ­rego infor­mo­wał o tym, kto bywa w Vivie. A bywał tam regu­lar­nie wła­śnie „Baca”, który pew­nego razu wyra­ził swoje nie­za­do­wo­le­nie z tego, że Jacek J. współ­pra­cuje z poli­cją – wprost gro­ził mu pobi­ciem. Gdy J. posłu­chał Marka C., zaczął awan­so­wać w struk­tu­rze gangu. Nie stał już na bramce w agen­cji towa­rzy­skiej – zajął się wymu­sza­niem hara­czy. On też, na wzór wymie­nia­nego wcze­śniej Gabriela B., wbi­jał kilof w dachy samo­cho­dów nale­żą­cych do wła­ści­cieli lokali, któ­rzy nie chcieli pła­cić za ochronę. Taki los spo­tkał wła­ści­ciela jed­nego z lokali w Cie­szy­nie, który jeź­dził zie­loną mazdą. Jacek J. miał też dla „Bacy” roz­pro­wa­dzać koka­inę i tabletki ecstasy. „Baca” miał nawet klien­tów na ten pierw­szy śro­dek z Włoch. Jacek J. oce­niał Marka C. pseu­do­nim „Baca” jako czło­wieka bru­tal­nego – miał widzieć, jak ten bije w agen­cji towa­rzy­skiej kobiety, a też jak okłada swo­ich ludzi, któ­rzy nie­na­le­ży­cie wyko­nali jego pole­ce­nia. To wyja­śniało też, dla­czego gang­ste­rzy odma­wiali odpo­wia­da­nia na pyta­nia w sądzie w obec­no­ści „Bacy”, ale w pro­ku­ra­tu­rze nie mieli takiego pro­blemu. Jak zazna­czył Jacek J., bar­dzo oba­wiał się zemsty ze strony Marka C.

W stycz­niu 2003 roku w końcu zapadł wyrok w spra­wie „Bacy”, „Sztu­bo­wego” i zwią­za­nych z nimi ludzi. Oskar­żo­nym przy­pi­sano kary od dwóch lat w zawie­sze­niu na trzy lata do trzy­na­stu lat pozba­wie­nia wol­no­ści. Naj­wyż­szą z nich usły­szał Marek C. pseu­do­nim „Baca”, odpo­wia­da­jący mię­dzy innymi za kie­ro­wa­nie zbroj­nym gan­giem, wymu­sze­nia roz­bój­ni­cze, han­del kobie­tami, bro­nią czy mate­ria­łami wybu­cho­wymi. Na dzie­sięć lat za kratki tra­fić miał Zbi­gniew G. pseu­do­nim „Sztu­bowy”, któ­remu pro­ku­ra­tura zarzu­ciła mię­dzy innymi kie­ro­wa­nie zbroj­nym gan­giem, nie­le­galne posia­da­nie broni i han­del środ­kami odu­rza­ją­cymi.

W maju 2006 roku zakoń­czył się też toczący się przed Sądem Okrę­go­wym w Biel­sku-Bia­łej pro­ces dzie­wię­ciu osób – sied­miu byłych cel­ni­ków, byłego funk­cjo­na­riu­sza poli­cji Jaro­sława M. oraz leka­rza będą­cego rad­nym powiatu cie­szyń­skiego, któ­rzy mieli współ­pra­co­wać z gan­giem „Bacy”. Kon­se­kwent­nie nie przy­zna­wali się do winy i tłu­ma­czyli, że pomó­wił ich główny oskar­żony – były cel­nik Robert C., któ­rego zabra­kło na ostat­niej roz­pra­wie. Sze­ściu obec­nych oskar­żonych wnio­sko­wało o unie­win­nie­nie. Zarzu­cano im łącz­nie popeł­nie­nie pra­wie czter­dzie­stu prze­stępstw. W pro­cesie zezna­nia skła­dało kil­ku­dzie­się­ciu świad­ków, w tym świa­dek koronny Marek W., który ujaw­nił współ­pracę oskar­żonych z grupą „Bacy”. Robert C. miał regu­lar­nie bywać w nale­żą­cej do Marka C. agen­cji towa­rzy­skiej w Wiśle. Były cel­nik zda­niem pro­ku­ra­tury dopu­ścił się w zamian za łapówki fał­szo­wa­nia doku­men­tów, prze­pro­wa­dza­nia nie­rze­tel­nych odpraw cel­nych dwu­na­stu tirów ze sprzę­tem kom­pu­te­ro­wym i sied­miu busów z odzieżą. Co wię­cej, miał uczest­ni­czyć w prze­my­cie 5 kilo­gra­mów mari­hu­any z Ukra­iny, nakła­nia­niu do pro­sty­tu­cji i han­dlu ludźmi. Byłemu poli­cjan­towi, Jaro­sła­wowi M., zarzu­cano uła­twia­nie pro­sty­tu­cji oraz prze­myt mari­hu­any. Po odej­ściu ze służby pra­co­wał on w agen­cji towa­rzy­skiej „Bacy” w Wiśle. Oskar­żo­nym gro­ziło od 6 mie­sięcy do 15 lat pozba­wie­nia wol­no­ści.

Trzy­dzie­stego pierw­szego maja 2006 roku sąd trzem oso­bom – w tym współ­pra­cu­ją­cemu z pro­ku­ra­turą Rober­towi C. – wymie­rzył kary 3,5 roku wię­zie­nia. Pozo­stali dostali kary w zawie­sze­niu i kary grzywny, a jedną osobę unie­win­niono. Orze­cze­nie było nie­pra­wo­mocne.

Odręb­nie przed Sądem Rejo­no­wym w Cie­szy­nie toczyło się jesz­cze wtedy postę­po­wa­nie wobec trzech urzęd­ni­ków z tam­tej­szego sta­ro­stwa, któ­rzy mieli za łapówki uła­twiać reje­stra­cję pojaz­dów, które prze­szły nie­rze­telną odprawę z pomocą sko­rum­po­wa­nych cel­ni­ków.

W 2014 roku tygo­dnik „Wprost” pisał, że znany pię­ściarz Tomasz Ada­mek miał być nie­gdyś ochro­nia­rzem „Bacy”. Oka­zało się to jed­nak daleko idą­cym nad­uży­ciem, bo Ada­mek, choć mógł znać osoby z pół­światka (jak twier­dził, pozna­wał je za pośred­nic­twem daw­nego tre­nera), stał jedy­nie na bramce w lokalu Pie­kiełko w Isteb­nej, który mógł nale­żeć do „Bacy”.

Gang „Bokserów”. Świdnica

Świd­nica, Dolny Śląsk, rok 1996. Nie­jaki Zbi­gniew M. pseu­do­nim „Łodziak” i Mar­cin W. przy oka­zji trans­ak­cji nar­ko­ty­ko­wej kupili też pisto­let gazowy po prze­róbce na broń ostrą. Od razu wpadł im do głowy pomysł, by samemu zacząć prze­ra­biać, a nawet pro­du­ko­wać pisto­lety i sprze­da­wać je lokal­nym gang­ste­rom. Pro­duk­cją miał zająć się Ryszard M. – posia­da­jący ku temu moż­li­wo­ści, jako że pra­co­wał w fir­mie, gdzie miał dostęp do takich urzą­dzeń jak fre­zarki czy tokarki. Mar­cin W. prze­my­cał nato­miast do Pol­ski pisto­lety gazowe z Nie­miec.

Tym­cza­sem dwa lata póź­niej, w 1998 roku, dwóch byłych repre­zen­tan­tów Pol­ski w bok­sie z lat osiem­dzie­sią­tych, nie­gdyś zawod­ni­ków Polo­nii Świd­nica – Sta­ni­sław S. pseu­do­nim „Kap­tur” i Piotr T. – zaczęli two­rzyć swój gang. Do struk­tury nale­żeli mię­dzy innymi Alek­san­der N. (rów­nież pię­ściarz, tre­nu­jący w Gwar­dii Wro­cław) czy Daniel B. Począt­kowo grupa przej­mo­wała kon­trolę nad lokal­nymi agen­cjami towa­rzy­skimi. Dwie z nich to Ran­czo w Mar­ci­no­wi­cach i Sie­dem Pokus w cen­trum Świd­nicy. Takie agen­cje były dla nich źró­dłem dochodu, miej­scem spo­tkań (także z innymi gru­pami, jak na przy­kład wro­cław­skiego gang­stera Pio­tra S. pseu­do­nim „Sza­dok”), ale też spo­so­bem na zjed­ny­wa­nie sobie poli­cjan­tów czy pro­ku­ra­to­rów.

Kolej­nym eta­pem było nawią­za­nie za pośred­nic­twem Daniela B. kon­taktu z „Łodzia­kiem” i Mar­ci­nem W. Usta­lono szcze­góły współ­pracy i roz­po­częto pro­duk­cję oraz han­del bro­nią na sze­roką skalę. Sam tylko Mar­cin W. w latach 1996–2002 miał prze­wieźć do kraju co naj­mniej sto sie­dem­dzie­siąt pisto­le­tów gazo­wych marek Rohm oraz Wal­ther. Kolejną setkę wypro­du­ko­wali – korzy­sta­jąc z pomocy Ryszarda M. On sam za jedną sztukę broni otrzy­my­wał bli­sko 400 zło­tych, a zakup broni od gangu to koszt rzędu 2, góra 2,5 tysiąca zło­tych. Gdy wiele lat póź­niej, bo w 2013 roku, ujaw­niono i zli­kwi­do­wano tę nie­le­galną fabrykę broni, w któ­rej funk­cjo­no­wała nawet testowa strzel­nica, śled­czy zakła­dali, że z wypro­du­ko­wa­nych tam pisto­le­tów mogło zgi­nąć jede­na­ście osób. Ofiary to na przy­kład dwóch męż­czyzn zastrze­lo­nych w Kotli­nie Kłodz­kiej w 1998 roku.

Obok wymu­sza­nia hara­czy z agen­cji towa­rzy­skich i han­dlu bro­nią gang „bok­se­rów” doko­ny­wał też roz­bo­jów czy napa­dów. Naj­waż­niej­szą gałąź dzia­łal­no­ści grupy sta­no­wiły jed­nak prze­myt i han­del nar­ko­ty­kami. W tam­tym cza­sie „bok­se­rów” śmiało można było okre­ślić mia­nem naj­więk­szych dostaw­ców holen­der­skiej mari­hu­any do Pol­ski. Sza­co­wano, że ich kurie­rzy wyko­ny­wali nawet po trzy–cztery kursy w tygo­dniu, prze­wo­żąc w spe­cjal­nych skryt­kach po dzie­sięć kilo­gra­mów tego nar­ko­tyku. Łącz­nie przez kilka lat mogło to być nawet osiem­set kilo­gra­mów mari­hu­any.

O tym, jak istotna była dla gangu ta dzia­łal­ność, świad­czą zezna­nia jed­nego ze świad­ków. Mówił on, że sze­fo­wie grupy mieli zle­cić pod­ło­że­nie ładunku wybu­cho­wego pod samo­chód dilera, który zaszedł im za skórę. Gdy zasu­ge­ro­wano im ryzyko zwią­zane z obec­no­ścią osób postron­nych, choćby żony i małego dziecka dilera, bos­so­wie mieli stwier­dzić, że ich to nie inte­re­suje.

We wrze­śniu 2003 roku gang­ste­rzy otrzy­mali zamó­wie­nie na milion table­tek ecstasy o war­to­ści 4,5 miliona zło­tych. Mieli dostar­czyć je do sto­licy Austrii – Wied­nia. Do spo­tka­nia rze­czy­wi­ście doszło, a gdy w pokoju hote­lo­wym dobi­jano targu, oka­zało się, że trans­ak­cja to pro­wo­ka­cja ame­ry­kań­skich i austriac­kich służb. W ten spo­sób roz­bito gang „bok­se­rów”, choć jed­nego z jego lide­rów – Sta­ni­sława S. pseu­do­nim „Kap­tur” – zatrzy­mano dopiero w lipcu 2004 roku. Dużą rolę w roz­pra­co­wa­niu tej struk­tury miał wspo­mniany wcze­śniej Daniel B., który przy­jął sta­tus świadka koron­nego. Oczy­wi­ście „bok­se­rzy” pró­bo­wali potem pod­wa­żać jego wia­ry­god­ność, ale ani pro­ku­ra­tura, ani sąd nie miały wąt­pli­wo­ści co do praw­dzi­wo­ści jego zeznań.

Na tym wyda­rze­nia zwią­zane z grupą „bok­se­rów” wcale się nie koń­czą. Drugą część tej histo­rii sta­no­wią pery­pe­tie zwią­zane ze śledz­twem i z pro­ce­sami, które łącz­nie trwały wię­cej lat, niż funk­cjo­no­wał sam gang.

W czerwcu 2005 roku aresz­to­wano funk­cjo­na­riu­szy Komendy Powia­to­wej Poli­cji w Świd­nicy, któ­rzy mieli współ­pra­co­wać z gang­ste­rami. Mowa o ośmiu poli­cjan­tach, któ­rzy przyj­mo­wali od prze­stęp­ców łapówki w postaci pie­nię­dzy, róż­nego rodzaju pre­zen­tów, a także usług w agen­cjach towa­rzy­skich kon­tro­lo­wa­nych przez „bok­se­rów”. W zamian za to wyno­sili infor­ma­cje z komendy. Sze­ściu z ośmiu funk­cjo­na­riu­szy – Marek A., Sła­wo­mir C., Sta­ni­sław N., Mar­cin W., Jaro­mir Z. oraz Wie­sław Ż. – poszło nawet o krok dalej i stało się regu­lar­nymi człon­kami gangu, mię­dzy innymi han­dlu­jąc nar­ko­ty­kami. Co cie­kawe, dopiero w 2008 roku z Komendy Powia­to­wej Poli­cji w Świd­nicy zwol­niono ostat­niego poli­cjanta spo­śród tych podej­rze­wa­nych o współ­pracę z prze­stęp­cami. Dwa lata póź­niej do sądu tra­fił akt oskar­że­nia prze­ciwko byłym funk­cjo­na­riu­szom.

W mię­dzy­cza­sie lipiec 2006 roku przy­niósł oskar­że­nie trzy­dzie­stu trzech człon­ków gangu „bok­se­rów” o udział w zor­ga­ni­zo­wa­nej gru­pie prze­stęp­czej, prze­myt i han­del nar­ko­ty­kami oraz bro­nią, wymu­sze­nia hara­czy i inne prze­stęp­stwa. Nie­spełna rok póź­niej, w czerwcu 2007 roku, zapadł wyrok. Lide­rów grupy ska­zano na naj­wyż­sze wyroki – Sta­ni­sława S. na 13 lat, a Pio­tra T. na 11 lat pozba­wie­nia wol­no­ści. Cztery osoby unie­win­niono, a pozo­stali, w tym były pię­ściarz Alek­san­der N., usły­szeli wyroki od 1,5 do 8 lat pozba­wie­nia wol­no­ści. Dwu­dzie­stu ośmiu oskar­żo­nych zapo­wia­dało ape­la­cję, zaś pro­ku­ra­tura chciała odwo­ły­wać się od orze­czeń wobec 17 osób.

Dwu­dzie­stego czwar­tego czerwca 2008 roku zapadł pra­wo­mocny już wyrok w spra­wie. Wzglę­dem 21 osób wyroki pod­trzy­mano, za to wobec reszty kary nie­znacz­nie zmniej­szono. W ten spo­sób Sta­ni­sław S. osta­tecz­nie miał do odby­cia karę 12 lat pozba­wie­nia wol­no­ści.

Tyle że w maju 2010 roku Sąd Naj­wyż­szy uchy­lił wyrok i prze­ka­zał sprawę do ponow­nego roz­po­zna­nia ze wzglę­dów pro­ce­du­ral­nych. Oka­zało się, że na osiem­na­stu roz­pra­wach jed­nego z oskar­żo­nych repre­zen­to­wał nie jego adwo­kat – Woj­ciech K. – a współ­pra­cu­jący z nim apli­kant adwo­kacki. Nie miał do tego upraw­nień, bo był na pierw­szym roku apli­ka­cji, a przed sądem w spra­wie kar­nej mógłby samo­dziel­nie wystę­po­wać dopiero od trze­ciego roku.

W ten spo­sób gang­ste­rzy nie byli już pra­wo­moc­nie ska­zani, za to wciąż tym­cza­sowo aresz­to­wani od sze­ściu, a nie­któ­rzy nawet od sied­miu lat. W związku z tym sąd musiał stwo­rzyć im moż­li­wość odpo­wia­da­nia w ponow­nym pro­ce­sie z wol­nej stopy. Sta­ni­sław S. i Piotr T. odzy­skali wol­ność po wpła­cie porę­czeń mająt­ko­wych w wyso­ko­ści 190 tysięcy zło­tych każdy. Objęto ich dozo­rem poli­cyj­nym i zaka­zem opusz­cza­nia kraju.

Krótko po tych wyda­rze­niach adwo­kat Woj­ciech K. miał zostać oskar­żony o wrę­cze­nie łapówki pro­ku­ra­to­rowi, w zamian za co ten miałby zwol­nić z aresztu jego klienta. Nie miało to jed­nak związku z gan­giem „bok­se­rów”. Na początku 2011 oka­zało się, że adwo­kat Woj­ciech K. nie ponie­sie nato­miast odpo­wie­dzial­no­ści za wysła­nie nie­upraw­nio­nego apli­kanta na roz­prawy. Miało być to jego nie­umyślne nie­do­pa­trze­nie, a Sąd Naj­wyż­szy nie zło­żył nawet wnio­sku o karę dys­cy­pli­narną do Okrę­go­wej Rady Adwo­kac­kiej. Póź­niej w 2011 roku pro­ces gangu „bok­se­rów” miał ruszyć od nowa. Wia­domo, że cztery lata póź­niej wciąż trwał – czy i jak się zakoń­czył, tego nie udało się usta­lić.

W 2013 roku, o czym już wspo­mi­na­łem, zli­kwi­do­wano w Świd­nicy nie­le­galną fabrykę broni. Pro­wa­dziły ją osoby powią­zane z bok­se­rami – mię­dzy innymi Zbi­gniew M. pseu­do­nim „Łodziak”, Mar­cin W. i Ryszard M. Piw­nicę jed­nego z budyn­ków prze­kształ­cono w testową strzel­nicę, na któ­rej ujaw­niono ślady po odda­nych strza­łach i łuski. W listo­pa­dzie 2013 roku skie­ro­wano w tej spra­wie akt oskar­że­nia do sądu. Obej­mo­wał on 26 osób.

Pro­ces trwał długo, a tym­cza­sem we wrze­śniu 2015 roku Sta­ni­sław S. pseu­do­nim „Kap­tur” wygrał sprawę wyto­czoną Pol­sce przed Euro­pej­skim Try­bu­na­łem Praw Czło­wieka w Stras­burgu za zbyt dłu­gie tym­cza­sowe aresz­to­wa­nie. Doma­gał się 50 tysięcy zło­tych (choć nie­które źró­dła podają, że 50 tysięcy euro). Osta­tecz­nie otrzy­mał odszko­do­wa­nie w wyso­ko­ści trzy­na­stu tysięcy zło­tych.

Mie­siąc póź­niej, w paź­dzier­niku, do Świd­nicy zawi­tała Beata Szy­dło – przy­szła pre­mier (od listo­pada 2015 roku). Na spo­tka­niu z jej zwo­len­ni­kami poja­wiło się kilku męż­czyzn, któ­rzy zakłó­cali porzą­dek – wykrzy­ku­jąc różne hasła i gwiż­dżąc. Oka­zali się nimi byli człon­ko­wie gangu „bok­se­rów” – mię­dzy innymi Jacek B. pseu­do­nim „Sznu­rek” i Artur O. pseu­do­nim „Ostry”, ska­zani w prze­szło­ści za udział w zor­ga­ni­zo­wa­nej gru­pie prze­stęp­czej, han­del bro­nią czy nar­ko­ty­kami.

Pro­ces doty­czący nie­le­gal­nej fabryki broni zakoń­czył się po nieco ponad trzech latach – w maju 2017 roku. Trwał tak długo, bo oskar­żeni robili wszystko, aby stor­pe­do­wać postę­po­wa­nie i dopro­wa­dzić do przedaw­nie­nia. Skła­dali wnio­ski o wyłą­cze­nie sędziego, przed­sta­wiali zwol­nie­nia lekar­skie. W końcu sąd zde­cy­do­wał o wyłą­cze­niu ze sprawy wątku jed­nego z głów­nych oskar­żo­nych, lidera grupy „bok­se­rów” – Sta­ni­sława S. pseu­do­nim „Kap­tur”. To pozwo­liło dopro­wa­dzić pro­ces do finału. Choć oskar­żo­nym gro­ziło do dzie­się­ciu lat pozba­wie­nia wol­no­ści, ska­zano ich na dość niskie kary jak na to, że z ich broni mogło zgi­nąć jede­na­ście osób – od roku do pię­ciu lat pozba­wie­nia wol­no­ści. Stało się tak dla­tego, że część zarzu­tów z lat 1996–2002 ule­gła przedaw­nie­niu. Naj­wyż­szą karę usły­szał orga­ni­za­tor pro­ce­deru, Mar­cin W., a Ryszard M. – 3,5 roku pozba­wie­nia wol­no­ści.

Co się tyczy sze­fów gangu „bok­se­rów” – Piotr T. został tre­ne­rem boksu, jesz­cze w 2017 roku pro­wa­dził tre­ningi per­so­nalne. Publi­ko­wał w inter­ne­cie zdję­cia ze zna­nymi pię­ścia­rzami. Sta­ni­sław S. stał się przed­się­biorcą, pro­wa­dząc firmy mię­dzy innymi w branży kosme­tycz­nej.

Gang „Braciaków”. Gdynia

We wrze­śniu 2013 roku funk­cjo­na­riu­sze Cen­tral­nego Biura Śled­czego doko­nali w Trój­mie­ście zatrzy­mań w spra­wie tam­tej­szej grupy prze­stęp­czej zara­bia­ją­cej na pro­sty­tu­cji. Ujęto wtedy 12 osób. Śled­czy uwa­żali, że gan­giem kie­ro­wać mieli trzej bra­cia, syno­wie byłego poli­cjanta kry­mi­nal­nego z Gdyni, Jana B., któ­rego potem podej­rze­wano o współ­pracę z innym gan­giem, doko­nu­ją­cym porwań dla okupu. Trzej bra­cia B. to 31-letni wów­czas Alek­san­der pseu­do­nim „Olo” vel „Złoty”, 26-letni Leszek pseu­do­nim „Boski” vel „Gator” i 34-letni Paweł pseu­do­nim „Trzeci” vel „Gruby”. Sami nazy­wali się „Bra­cia­kami”, a okre­śle­nie to szybko pod­chwy­ciły media. „Olo”, absol­went Aka­de­mii Wycho­wa­nia Fizycz­nego, był ofi­cjal­nie bez­ro­botny, ale w gangu miał peł­nić wio­dącą rolę, Leszek był kimś w rodzaju „księ­go­wego” gangu, a Paweł zaj­mo­wał się mar­ke­tin­giem – pro­mo­wał usługi pro­sty­tu­tek w inter­ne­cie. Co cie­kawe, nieofi­cjal­nie Alek­san­dra B. uwa­żano także za przy­wódcę bojówki pseu­do­ki­bi­cow­skiej jed­nego z lokal­nych klu­bów pił­kar­skich – Arki Gdy­nia. To wła­śnie człon­ko­wie tej bojówki mieli pil­no­wać agen­cji towa­rzy­skich pro­wa­dzo­nych przez „Bra­cia­ków”. Takich agen­cji było łącz­nie nawet kil­ka­na­ście – głów­nie w gdyń­skiej dziel­nicy Wito­mino, skąd pocho­dzili bra­cia.

Wcze­śniej CBŚ doko­nało ude­rze­nia w inny gang sute­ne­rów z Gdyni, a w stycz­niu 2013 roz­biło kolejną, 11-oso­bową sute­ner­ską grupę prze­stęp­czą, która miała dzia­łać dość krótko, bo od marca 2012 roku, mię­dzy innymi w Gdyni i Mal­borku, pró­bu­jąc pod­po­rząd­ko­wać sobie tam­tej­sze lokale, w któ­rych ofe­ro­wały swoje usługi pro­sty­tutki. Podej­rzani mieli na tym zaro­bić prze­szło sto pięć­dzie­siąt tysięcy zło­tych. Pro­ku­ra­tura uwa­żała, że grupą kie­ro­wać miał znany w trój­miej­skim pół­światku Olgierd L. Co istotne, wła­śnie do początku marca 2012 roku prze­by­wał on w aresz­cie śled­czym. Cią­żyły już na nim zarzuty czer­pa­nia korzy­ści z cudzego nie­rządu, za co został nie­pra­wo­moc­nie ska­zany na sześć lat pozba­wie­nia wol­no­ści. W listo­pa­dzie 2013 roku do sądu tra­fił już akt oskar­że­nia wobec roz­bi­tego w stycz­niu gangu sute­ne­rów. Oskar­żo­nym gro­ziło do dzie­się­ciu lat wię­zie­nia.

Dwu­dzie­stego pią­tego lutego 2014 roku wpa­dło kolej­nych sześć osób powią­za­nych ze sprawą gangu „Bra­cia­ków”. Przy zatrzy­ma­niu jed­nego z męż­czyzn użyto roz­wią­zań siło­wych, bo nie zamie­rzał dobro­wol­nie otwo­rzyć drzwi do swo­jego miesz­ka­nia. Wszyst­kim przed­sta­wiono zarzuty udziału w zor­ga­ni­zo­wa­nej gru­pie prze­stęp­czej oraz czer­pa­nia korzy­ści z cudzego nie­rządu, a potem aresz­to­wano na okres trzech mie­sięcy. Na tym eta­pie z osiem­na­stu podej­rza­nych więk­szość, bo szes­na­stu, znaj­do­wała się w aresz­tach śled­czych.

Wów­czas poli­cji udało się już zabez­pie­czyć na poczet przy­szłych kar i rosz­czeń mają­tek o war­to­ści nie­mal 500 tysięcy zło­tych, 8,5 tysiąca euro, 400 bry­tyj­skich, 760 fran­ków szwaj­car­skich oraz 500 dola­rów ame­ry­kań­skich w gotówce, a także kilka kra­dzio­nych samo­cho­dów o war­to­ści od kil­ku­dzie­się­ciu do kil­ku­set tysięcy zło­tych każdy, które prze­ka­zano ubez­pie­czy­cie­lom wła­ści­cieli tych pojaz­dów.

Nie­spełna mie­siąc póź­niej oka­zało się, że gang „Bra­cia­ków” to wciąż nie­je­dyna sute­ner­ska grupa prze­stęp­cza, która dzia­łała wtedy na tere­nie Trój­mia­sta. Osiem­na­stego marca w rękach śled­czych zna­leźli się trzej męż­czyźni, któ­rzy mieli nale­żeć do gangu „Wariata”, zaj­mu­ją­cego się poza czer­pa­niem korzy­ści z pro­sty­tu­cji także han­dlem nar­ko­ty­kami. Damian W. usły­szał zarzuty kie­ro­wa­nia gan­giem, a Dawid L. i Mate­usz K. – udziału w nim. Grupa miała od stycz­nia 2013 do marca 2014 roku doko­nać sze­regu prze­stępstw na tere­nie róż­nych miej­sco­wo­ści – Gdań­ska, Gdyni, Sopotu, Elbląga, Mal­borka czy Tczewa. Mowa mię­dzy innymi o nie­le­gal­nym posia­da­niu broni czy uła­twia­niu upra­wia­nia pro­sty­tu­cji nie tylko doro­słym kobie­tom, ale, co gor­sza, nie­let­nim dziew­czę­tom. W tym celu podej­rzani wynaj­mo­wali miesz­ka­nia i orga­ni­zo­wali w nich pry­watne agen­cje towa­rzy­skie, tak zwane miesz­ka­niówki, publi­ko­wali anonse ero­tyczne w inter­ne­cie czy nad­zo­ro­wali wyjazdy kobiet do klien­tów. Tak męż­czyźni mieli zaro­bić nie­zbyt dużą jak na czas dzia­ła­nia i poten­cjalne ryzyko kwotę (prze­szło 40 tysięcy zło­tych), a na obro­cie nar­ko­ty­kami (głów­nie mari­hu­aną i amfe­ta­miną) ponad 20 tysięcy zło­tych. Pod­czas dzia­łań poli­cjanci zabez­pie­czyli broń palną – pisto­let maszy­nowy, pisto­let z tłu­mi­kiem i rewol­wer, a także amu­ni­cję i sie­dem­set sztuk table­tek ecstasy. Podej­rza­nym gro­ziło do 12 lat pozba­wie­nia wol­no­ści.

Na początku paź­dzier­nika 2014 roku, pod­czas pro­cesu gangu sute­ne­rów, w któ­rym na ławie oskar­żo­nych zasia­dał Olgierd L., poru­szono wątek pobi­cia nie­ja­kiego Daniela S. Męż­czy­zna twier­dził, że Olgierd L. bru­tal­nie pobił go z uży­ciem nie­bez­piecz­nych narzę­dzi – sie­kiery i maczety – co dopro­wa­dziło do obfi­tego krwa­wie­nia, a nawet utraty przy­tom­no­ści. Bie­gły lekarz przed­sta­wił wów­czas dość zaska­ku­jącą opi­nię. W jego oce­nie odnie­sie­nie takich obra­żeń u ofiary napa­ści było w prak­tyce nie­moż­liwe, bo rany nie wyglą­dały na zadane z dużą siłą i mogły powstać w zupeł­nie innych oko­licz­no­ściach – na przy­kład pod­czas zada­wa­nia cio­sów przez samego pokrzyw­dzo­nego.

Pod koniec 2014 roku ogło­szono ter­min pierw­szej roz­prawy w pro­ce­sie gangu „Bra­cia­ków” – miała ona się odbyć 7 stycz­nia 2015 roku. Wyłą­czono jej jaw­ność, bo jak argu­men­to­wali sami oskar­żeni – na sali sądo­wej mogły zostać ujaw­nione różne infor­ma­cje, w tym doty­czące sfer pry­wat­nych i intym­nych. To wtedy do mediów tra­fiły zdję­cia wyta­tu­owa­nych kobiet, które pra­co­wały dla braci jako pro­sty­tutki. Na prze­strzeni lat mogło być ich nawet kil­ka­dzie­siąt. Pra­co­wały głów­nie w czte­rech agen­cjach towa­rzy­skich – jed­no­cze­śnie po sześć–sie­dem kobiet w każ­dej. Choć część z nich padła ofiarą prze­mocy fizycz­nej i psy­chicz­nej – były wię­zione, bite, poni­żane, wysłu­chi­wały gróźb i nie mogły kon­tak­to­wać się z rodzi­nami – to nie­które z nich, pry­wat­nie narze­czone braci, tatu­aże miały sobie robić dobro­wol­nie. Rze­komo z wdzięcz­no­ści i miło­ści do „Bra­cia­ków”. Z tego samego powodu dawały też bra­ciom dro­gie pre­zenty, a nawet pła­ciły za nich w restau­ra­cjach. Treść tatu­aży nie pozo­sta­wiała jed­nak wąt­pli­wo­ści, że oskar­żeni o kie­ro­wa­nie gan­giem zro­bili z kobiet nie­mal swoją wła­sność i stwo­rzyli struk­turę przy­po­mi­na­jącą sektę. Na cia­łach pro­sty­tu­tek poja­wiły się mię­dzy innymi napisy „Wierna Suka Leszka”, „Nie­wol­nica Pana Olka”, „Wła­sność Pawła” czy „Kocham mojego pana władcę Bra­ciaka”. Pro­ku­ra­tura przy­jęła, że zacho­wa­nie kobiet tatu­ują­cych sobie dobro­wol­nie takie tre­ści mogło wska­zy­wać na uza­leż­nie­nie od opraw­ców.

W pro­ce­sie na ławie oskar­żo­nych zasia­dło dwa­dzie­ścia jeden osób – w tym dwie kobiety poma­ga­jące bra­ciom B. – łącz­nie przed­sta­wiono im pięć­dzie­siąt dzie­więć zarzu­tów z okresu od czerwca 2009 do wrze­śnia 2013. Mowa mię­dzy innymi o kie­ro­wa­niu i udziale w zor­ga­ni­zo­wa­nej gru­pie prze­stęp­czej, czer­pa­niu korzy­ści z cudzego nie­rządu, pra­niu brud­nych pie­nię­dzy pocho­dzą­cych z pro­sty­tu­cji w kwo­cie 239 tysięcy zło­tych poprzez wpła­ca­nie ich na konta innych osób, obro­cie nar­ko­ty­kami (głów­nie mari­hu­aną, amfe­ta­miną i koka­iną), nie­le­gal­nym posia­da­niu broni, amu­ni­cji i mate­ria­łów wybu­cho­wych (cho­dziło o pocisk arty­le­ryj­ski wypeł­niony mię­dzy innymi tro­ty­lem) czy wymu­sze­niach hara­czy od pro­sty­tu­tek pra­cu­ją­cych w innych agen­cjach towa­rzy­skich w kwo­cie do 2 tysięcy zło­tych mie­sięcz­nie od każ­dej z kobiet. Bra­cia mieli w ten spo­sób zaro­bić 5 milio­nów 800 tysięcy zło­tych. Gro­ziło im do 15 lat wię­zie­nia. Na tym eta­pie już tylko osiem osób pozo­sta­wało w aresz­tach – wobec pozo­sta­łych sto­so­wano wol­no­ściowe środki zapo­bie­gaw­cze.

Kobiety, które nie­gdyś pra­co­wały dla „Bra­cia­ków”, wystę­po­wały w spra­wie w roli świad­ków. Choć zapew­niono im poli­cyjną ochronę, a więk­szość z nich wypro­wa­dziła się z Trój­mia­sta, część na roz­pra­wach wciąż oka­zy­wała oskar­żo­nym sym­pa­tię – machały i uśmie­chały się do nich.

W lutym 2015 roku przed Sądem Okrę­go­wym w Gdań­sku trwał jed­no­cze­śnie pro­ces innego, wspo­mi­na­nego już gangu sute­ne­rów, któ­rego domnie­ma­nym lide­rem miał być Olgierd L. Tutaj sytu­acja wyda­wała się o tyle prost­sza, że przed sądem po wie­lo­krot­nym nie­sta­wien­nic­twie zezna­wać zaczęła jedna z byłych pro­sty­tu­tek – Agnieszka Ć. Kobieta opo­wie­działa szcze­gó­łowo o tym, jak musiała odda­wać swoim „opie­ku­nom” połowę zysków, a oni orga­ni­zo­wali lokale, w któ­rych świad­czyła usługi, czy zapew­niali jej trans­port do klien­tów. Stwier­dziła nato­miast, że do pro­sty­tu­cji samej w sobie nikt jej nie zmu­szał. Agnieszka Ć. przy­bli­żyła też kwe­stię pobi­cia kon­ku­renta gangu, Daniela S., któ­rego z uży­ciem nie­bez­piecz­nych narzę­dzi mieli zda­niem śled­czych dopu­ścić się Olgierd L. i jego dwóch kom­pa­nów.

Nie­spo­dzie­wa­nie w lipcu 2015 roku bra­cia Alek­san­der, Leszek i Paweł B. opu­ścili areszt po wpła­ce­niu porę­czeń mająt­ko­wych w kwo­cie sześć­dzie­siąt tysięcy zło­tych każdy. Zasto­so­wano wobec nich dozory poli­cyjne i zakazy opusz­cza­nia kraju. Na nie­wiele się to zdało, bo oskar­żeni o kie­ro­wa­nie gan­giem „Bra­cia­ków” szybko zapa­dli się pod zie­mię.

W kolej­nych latach nie udało się ich odna­leźć, a w stycz­niu 2017 roku pro­ces gangu „Bra­cia­ków” wciąż trwał. Wtedy to, 10 stycz­nia w duń­skim Aal­borgu doszło do tra­gicz­nego w skut­kach zda­rze­nia. Dzie­wię­ciu zama­sko­wa­nych męż­czyzn weszło do domu, w któ­rym mie­ściła się agen­cja towa­rzy­ska, roz­lali tam ben­zynę i pod­pa­lili – naj­praw­do­po­dob­niej świecą dymną. W wyniku pożaru zgi­nęła trzy­dzie­sto­jed­no­let­nia Polka, Hono­rata H., która do Danii tra­fiła… z Gdyni. Druga kobieta zdo­łała uciec. Bez ofiar nie obyło się także po stro­nie napast­ni­ków – jeden doznał poważ­nych opa­rzeń, a inny zgi­nął na miej­scu. Po szcze­góły tych wyda­rzeń odsy­łamy do mate­riału Łuka­sza z Kanału Kry­mi­nal­nego.

Jak usta­lili śled­czy, w Danii miały dzia­łać dwa kon­ku­ren­cyjne gangi sute­ner­skie wywo­dzące się z Pol­ski, dla któ­rych pra­co­wały pol­skie pro­sty­tutki. W ramach pora­chun­ków sprawcy zbrodni mieli wyna­jąć w Gdyni dwa samo­chody i udać się nimi wła­śnie do Danii, a tam doko­nać pod­pa­le­nia agen­cji towa­rzy­skiej. Ana­liza śla­dów bio­lo­gicz­nych i danych GPS pozwo­liła na zatrzy­ma­nie w pierw­szej poło­wie kwiet­nia sze­ściu osób, któ­rym przed­sta­wiono zarzuty udziału w zor­ga­ni­zo­wa­nej gru­pie prze­stęp­czej, zabój­stwa oraz usi­ło­wa­nia zabój­stwa. Gro­ziła im kara doży­wot­niego pozba­wie­nia wol­no­ści. Kolejny z podej­rza­nych wpadł w Niem­czech przy oka­zji innej sprawy – był poszu­ki­wany euro­pej­skim naka­zem aresz­to­wa­nia.

Dopiero dwa lata póź­niej, w marcu 2019 roku, funk­cjo­na­riu­szom Cen­tral­nego Biura Śled­czego Poli­cji udało się ująć dwóch z braci B. – Alek­san­dra i Leszka. Wpa­dli oni razem z dwu­na­stoma innymi oso­bami pod­czas zakro­jo­nej na sze­roką skalę mię­dzy­na­ro­do­wej akcji, prze­pro­wa­dza­nej wspól­nie przez służby z Pol­ski, Hisz­pa­nii, Danii oraz Holan­dii. W Pol­sce zatrzy­mano z kolei dwóch męż­czyzn, w tym Jana B., ojca „Bra­cia­ków”, który usły­szał zarzut udziału w zor­ga­ni­zo­wa­nej gru­pie prze­stęp­czej i czer­pa­nia korzy­ści z pro­sty­tu­cji. W Hisz­pa­nii wpa­dło pięć osób – czte­rech męż­czyzn i jedna kobieta. To wśród nich zna­leźli się wła­śnie Alek­san­der i Leszek B. Ich brat Paweł wciąż był poszu­ki­wany (do dziś nie ma publicz­nych infor­ma­cji o jego zatrzy­ma­niu, ale list goń­czy znik­nął z ofi­cjal­nej witryny poli­cji). Podej­rzani usły­szeli zarzuty kie­ro­wa­nia i udziału w gru­pie prze­stęp­czej, czer­pa­nia korzy­ści z cudzego nie­rządu, pro­duk­cji i wpro­wa­dza­nia do obrotu znacz­nych ilo­ści środ­ków odu­rza­ją­cych, a także zabój­stwa i usi­ło­wa­nia zabój­stwa. Cztery osoby tym­cza­sowo aresz­to­wano, wobec trzech – w tym dwóch braci B. – wsz­częto pro­ce­durę eks­tra­dy­cyjną.

Zda­niem śled­czych to wła­śnie gang „Bra­cia­ków” miał stać za pod­pa­le­niem agen­cji towa­rzy­skiej w Aal­borgu w Danii, w wyniku któ­rego jedna z obec­nych tam kobiet zgi­nęła, a dru­giej ledwo udało się uciec. Celem mogła być jesz­cze inna kobieta, San­dra P., na którą zare­je­stro­wana była agen­cja, ofi­cjal­nie dzia­ła­jąca jako salon masażu. San­dra P. i jej part­ner, Adam S. pseu­do­nim „Szlach­cik”, oskar­żony nie­gdyś, a potem unie­win­niony od zarzutu doko­na­nia bru­tal­nego zabój­stwa, jesz­cze w Gdyni skon­flik­to­wać mieli się z „Bra­cia­kami” – oczy­wi­ście o zyski czer­pane ze śród­miej­skich agen­cji towa­rzy­skich. Potem wyje­chali do Danii i tam dalej zara­biali na pro­sty­tu­cji. Co wię­cej, za gra­nicą grupa miała zaj­mo­wać się też pro­duk­cją i han­dlem nar­ko­ty­kami. Zabez­pie­czono dwie­ście dwa­dzie­ścia kilo­gra­mów haszy­szu oraz dwa i pół tysiąca krze­wów konopi indyj­skich, z któ­rych dałoby się wypro­du­ko­wać sie­dem­set pięć­dzie­siąt kilo­gra­mów goto­wej mari­hu­any. Ta mia­łaby tra­fić na rynek euro­pej­ski.

Dwu­dzie­stego lutego 2020 roku, po ponad pię­ciu latach, miał zakoń­czyć się pro­ces sute­ner­skiego gangu „Bra­cia­ków”, dzia­ła­ją­cego na Pomo­rzu w latach 2003–2009. Sąd odro­czył jed­nak roz­prawę ze względu na moż­liwą zmianę kwa­li­fi­ka­cji czy­nów okre­śloną w akcie oskar­że­nia, co w prak­tyce mogło ozna­czać zarówno zarzuty zagro­żone mniej­szym, jak i więk­szym wymia­rem kary. Roz­prawa miała się odbyć pod koniec marca 2020 roku. W mediach nie poja­wiły się dal­sze infor­ma­cje na temat wyroku, który miał zapaść, a cały pro­ces toczył się za zamknię­tymi drzwiami.

W tym cza­sie wciąż trwało też śledz­two w spra­wie pod­pa­le­nia agen­cji towa­rzy­skiej w Danii, co do któ­rego bra­cia B. usły­szeli zarzuty. Nie przy­zna­wali się do winy. Akt oskar­że­nia, obej­mu­jący szes­na­ście osób i czter­dzie­ści jeden prze­stępstw, tra­fił do sądu w lipcu 2020 roku. Wyszcze­gól­niono w nim udział w zor­ga­ni­zo­wa­nej gru­pie prze­stęp­czej, zle­ce­nie zabój­stwa (tu razem z braćmi B. odpo­wia­dać miała Marta M., która według zało­żeń śledz­twa miała poma­gać im zało­żyć agen­cje towa­rzy­skie w Danii, choć jej adwo­kat temu zaprze­czał), zabój­stwo z moty­wa­cji zasłu­gu­ją­cej na szcze­gólne potę­pie­nie czy usi­ło­wa­nie zabój­stwa, za co oskar­żo­nym gro­ziło nawet doży­wot­nie pozba­wie­nie wol­no­ści. Pomimo tak poważ­nych zarzu­tów we wrze­śniu 2021 roku Sąd Okrę­gowy w Gdań­sku zde­cy­do­wał o zwol­nie­niu z aresz­tów sied­miu gang­ste­rów. Pro­ku­ra­tura zło­żyła zaża­le­nie.

Gangi sute­ner­skie w Trój­mie­ście wciąż dzia­łały. Nie dalej jak w lutym 2022 roku funk­cjo­na­riu­sze CBŚP zatrzy­mali kolejne już osoby w związku z trwa­ją­cym od dwóch lat śledz­twem w spra­wie zor­ga­ni­zo­wa­nej grupy prze­stęp­czej czer­pią­cej korzy­ści z cudzego nie­rządu, która miała powstać w 2015 roku i funk­cjo­no­wać mię­dzy innymi na tere­nie Gdań­ska, Słup­ska, Kosza­lina czy Lęborka. Podej­rzani mogli na tym pro­ce­de­rze zaro­bić nie mniej niż dwa i pół miliona zło­tych. Pie­nią­dze pocho­dziły od pro­sty­tu­tek, które pra­co­wały w tak zwa­nych miesz­ka­niów­kach i odda­wały swoim „opie­ku­nom” połowę zysków. Łącz­nie w spra­wie wystę­po­wało szes­na­stu podej­rza­nych, trzech z nich tym­cza­sowo aresz­to­wano. Nie wyklu­czano też kolej­nych zatrzy­mań.

Z nie­ofi­cjal­nych infor­ma­cji wynika nato­miast, że gdy tylko na prze­ło­mie lutego i marca 2022 roku do Pol­ski zaczęli masowo przy­by­wać uchodźcy z Ukra­iny, na gra­nicy poja­wili się gang­ste­rzy z sute­ner­skich grup dzia­ła­ją­cych na tere­nie Trój­mia­sta. Pro­po­no­wali oni mło­dym, atrak­cyj­nym kobie­tom dar­mowy trans­port, miesz­ka­nie i wyży­wie­nie, wła­śnie w Trój­mie­ście. Zbie­rali w ten spo­sób grupę kilku kobiet i busem prze­wo­zili je na Pomo­rze. Celem było oczy­wi­ście spro­wa­dze­nie ich do tam­tej­szych pry­wat­nych agen­cji towa­rzy­skich, tak zwa­nych miesz­ka­nió­wek, kon­tro­lo­wa­nych przez gang­ste­rów. Według wia­do­mo­ści uzy­ska­nych od moich infor­ma­to­rów w pro­ce­der miały być zaan­ga­żo­wane osoby, które w prze­szło­ści usły­szały już zarzuty udziału w zor­ga­ni­zo­wa­nej gru­pie prze­stęp­czej czy czer­pa­nia korzy­ści z cudzego nie­rządu. Pro­blem musiał być na tyle poważny, że Komenda Główna Poli­cji uru­cho­miła spe­cjalną info­li­nię i opu­bli­ko­wała komu­ni­katy prze­strze­ga­jące przed han­dlem ludźmi w języ­kach pol­skim, ukra­iń­skim oraz rosyj­skim.

Dwu­dzie­stego dru­giego sierp­nia 2022 roku w miesz­ka­niu przy ulicy Pań­skiej w gdań­skiej dziel­nicy Wito­mino pies rasy pit­bull zaata­ko­wał czter­dzie­sto­sied­mio­let­niego męż­czy­znę. Wypro­wa­dzał on dwa psy swo­jej zna­jo­mej – nie pierw­szy zresztą raz, a czwo­ro­nogi dobrze go znały. Pogry­ziony czter­dzie­sto­sied­mio­la­tek zmarł, odno­sząc mię­dzy innymi ranę szar­paną szyi i gar­dła. Jego zna­joma ucie­kła na bal­kon, zawia­do­miła poli­cję i pogo­to­wie ratun­kowe. Pit­bull zaata­ko­wał rów­nież funk­cjo­na­riu­szy, w związku z czym został zastrze­lony. Jak nie­ofi­cjal­nie usta­lili repor­te­rzy TVN24, pies miał nale­żeć do jed­nego z braci B. z gangu „Bra­cia­ków”. Zwie­rzę­ciem opie­ko­wała się jego żona, ale wypro­wa­dzał je zna­jomy czter­dzie­sto­sied­mio­la­tek. Męż­czy­zna miał rów­nież dobrze znać się z braćmi B. i prze­by­wać z nimi w Hisz­pa­nii, kiedy zostali zatrzy­mani przez służby.

Nato­miast 15 grud­nia 2022 roku Sąd Okrę­gowy w Gdań­sku ogło­sił wyrok w spra­wie sute­ner­skiego gangu „Bra­cia­ków”, który miał dopu­ścić się mię­dzy innymi zabój­stwa i usi­ło­wa­nia zabój­stwa w Danii. Trzej bra­cia B. zostali ska­zani na osiem lat pozba­wie­nia wol­no­ści, nie­jaki Mate­usz W. na osiem lat za krat­kami, a pozo­sta­łych 12 oskar­żo­nych na kary od pię­ciu lat do sze­ściu i pół roku wię­zie­nia. Wszy­scy mieli też zapła­cić kary grzywny. W związku z tym, że orze­cze­nie było nie­pra­wo­mocne, a oskar­żeni mogli się odwo­ły­wać, wobec Alek­san­dra, Leszka i Pawła B. oraz Mate­usza W. prze­dłu­żono areszt tym­cza­sowy do czerwca 2023 roku.

Wciąż trwała nato­miast wtedy sprawa prze­ciwko „Bra­cia­kom”, w któ­rej pro­ku­ra­tura zarzu­cała im udział w gangu, zmu­sza­nie do pro­sty­tu­cji, czer­pa­nie korzy­ści z cudzego nie­rządu, posia­da­nie znacz­nej ilo­ści nar­ko­ty­ków czy paser­stwo luk­su­so­wych pojaz­dów. Akt oskar­że­nia tra­fił do sądu w grud­niu 2014 roku, a w maju 2021 roku zapadł nie­pra­wo­mocny wyrok, od któ­rego oskar­żeni się odwo­łali.

Postę­po­wa­nia wciąż trwają.

Gang „Carringtona” i gang „Lelka”. Wojna Zgorzelecka

Za sprawą mediów w latach dzie­więć­dzie­sią­tych sły­sząc hasło „pol­ska mafia”, więk­szość ludzi myślała o gan­gach prusz­kow­skim i woło­miń­skim. Tym­cza­sem w ich cie­niu, z dala od sto­licy, siłą i bru­tal­no­ścią milio­nowe inte­resy budo­wali inni gang­ste­rzy. Tak było choćby na Dol­nym Ślą­sku, w oko­li­cach Zgo­rzelca i pol­sko-nie­miec­kiego pogra­ni­cza. Masowo prze­my­cano tam spi­ry­tus wart tyle, że wystar­czyła bła­hostka, by dotych­cza­sowi kom­pani stali się wro­gami na śmierć i życie. Tak wybu­chła „wojna zgo­rze­lecka” pomię­dzy gru­pami Zbi­gniewa M. pseu­do­nim „Car­ring­ton” i Jacka B. pseu­do­nim „Lelek”. Ich kon­flikt pochło­nął kil­ka­dzie­siąt ludz­kich ist­nień. Czę­ści ofiar pora­chun­ków do dziś nie odna­le­ziono – wciąż figu­rują w poli­cyj­nych bazach jako osoby zagi­nione. W 2019 roku kulisy tych wyda­rzeń w roz­mo­wie ze mną ujaw­nił Dariusz Z. – świa­dek koronny, który pogrą­żył gang „Car­ring­tona”. Jego rela­cje znaj­dują teraz nama­calne potwier­dze­nie – prze­szło ćwierć wieku od serii gang­ster­skich zabójstw na pogra­ni­czu część spraw dociera do finału. Funk­cjo­na­riu­sze Cen­tral­nego Biura Śled­czego Poli­cji mieli ujaw­nić zwłoki co naj­mniej jed­nej ofiary prze­stęp­czej egze­ku­cji. Wie­dzą też, gdzie mogą tra­fić na kolejne ciała. W śledz­twie poja­wił się nowy, obok Dariu­sza Z., duży świa­dek koronny i kilku małych. Pod zarzu­tem zabój­stwa do aresztu tra­fili mię­dzy innymi Ryszard M. pseu­do­nim „Azja” (brat „Car­ring­tona”) czy Seba­stian K. pseu­do­nim „Ryży” – boha­ter jed­nej ze strze­la­nin w Jele­niej Górze. Samo­bój­stwo przy pró­bie zatrzy­ma­nia przez kontr­ter­ro­ry­stów popeł­nił zaś Jacek B. pseu­do­nim „Lelek”. Zacznijmy jed­nak od początku.