Oferta wyłącznie dla osób z aktywnym abonamentem Legimi. Uzyskujesz dostęp do książki na czas opłacania subskrypcji.
14,99 zł
Najniższa cena z 30 dni przed obniżką: 14,99 zł
Wiedza zawarta w tej książce może porażać. Tajemnice polskiej mafii, a także obecność jej struktur praktycznie w całym kraju jeszcze nigdy nie były ukazane z taką dokładnością. Znany dziennikarz śledczy i prawnik z wykształcenia, gospodarz i pomysłodawca kanału Podejrzani na YouTubie tworzy najpełniejszy, a także najbardziej aktualny od czasów Alfabetu mafii Ewy Ornackiej i Piotra Pytlakowskiego leksykon polskich zorganizowanych grup przestępczych, działających od lat 90. XX wieku do czasów współczesnych. Historia działalności kilkudziesięciu gangów, rejestr dokonanych przestępstw i zbrodni, kartoteka przywódców i członków poszczególnych grup przestępczych, a także kronika walki o wpływy i problemów wymiaru sprawiedliwości w walce z bezwzględnymi kryminalistami.
Patryk Szulc zabiera nas do świata, o którym wiedzieć nie chcemy, tak bardzo jest przerażający i okrutny. Przy okazji jednak jest bliżej niż myślimy.
Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Czas: 15 godz. 10 min
Lektor: Michał Zarzycki
Już jako nastoletni chłopak wiedziałem, co chciałbym robić w życiu – pracować jako dziennikarz. Choć potem zaczynałem w tym względzie od sportu, po godzinach oglądałem kultowy program dokumentalny Alfabet mafii, pierwszy ukazujący kulisy działalności gangsterów terroryzujących Polskę w latach dziewięćdziesiątych.
Nie imponował mi półświatek, nie imponowali też wspomniani gangsterzy. Imponowali mi tacy dziennikarze, jak prowadzący program – Ewa Ornacka i zmarły niedawno Piotr Pytlakowski. Byli dociekliwi, odważni, nie bali się stanąć oko w oko z niebezpiecznymi ludźmi i zadać im niewygodnych pytań.
Nazywam się Patryk Szulc. Od dekady sam zajmuję się tematyką przestępczości zorganizowanej jako dziennikarz, ale nie tylko. Jestem też prawnikiem i na tym gruncie skupiałem się na analizie motywacji członków zorganizowanych grup przestępczych do przyjmowania statusu świadka koronnego i podobnych statusów.
Na gruncie dziennikarskim zaczynałem zaś od realizacji cyklu o najbardziej znanych gangach lat dziewięćdziesiątych dla jednego z portali internetowych. Cykl ten nazwałem Mafia to nie tylko Pruszków. Na pierwszy ogień poszła łódzka „ośmiornica” z racji tego, że sam jestem łodzianinem od urodzenia. Później ten cykl realizowałem i w zasadzie cały czas realizuję na własnym kanale YouTube – Podejrzani.
Od początku zakładałem jednak, że historie te prędzej czy później stworzą coś na kształt encyklopedii polskiej przestępczości zorganizowanej. Teraz ten czas wreszcie nadszedł, z czego bardzo się cieszę. Podsumowując dekadę mojej pracy dziennikarskiej, nadałem całości tytuł Mafia po polsku.
Przełom lat osiemdziesiątych i dziewięćdziesiątych to transformacja ustrojowa. Z jednej strony położyła kres takim zjawiskom jak nielegalny handel walutą, czym trudnili się cinkciarze. Z drugiej zaś władze nie do końca radziły sobie z nową rzeczywistością – od najniższych szczebli (w policji czy Urzędzie Ochrony Państwa, który zastąpił niesławną Służbę Bezpieczeństwa) po wyższe (jak ministrowie, premierzy czy nawet prezydent). W przeciwieństwie do nich przestępcy, w których szeregach byli także wszelkiej maści dotychczasowi cinkciarze, oszuści, złodzieje czy bramkarze z lokali rozrywkowych, widzieli w gospodarce wolnorynkowej pole do zarobienia dużych pieniędzy. Aby to jednak zrobić, konieczne było posiadanie układów z funkcjonariuszami policji, UOP, opłacanie dobrych adwokatów, ale i doradców, choćby do „spraw księgowych”. Tego nie dało się zrobić w pojedynkę.
Dlatego przestępcy zaczęli się grupować, dzieląc między sobą role, zadania i zyski. Zwykle na czele wyrastających niczym grzyby po deszczu gangów, liczących nawet po kilkuset członków, stawali doświadczeni recydywiści, a szczebel niżej znajdowali się szefowie podgrup wyspecjalizowanych w konkretnych kategoriach przestępstw, zaś najniżej trafiali wykonawcy poszczególnych czynów zabronionych. Oczywiście im niżej w strukturze, tym mniejsze miało się z tego profity finansowe.
Lata dziewięćdziesiąte to czasy początków polskiej mafii – ze wszystkimi jej imponującymi, ale i przykrymi symbolami. Piękne kobiety, luksusowe samochody, ogromne pieniądze, a z drugiej strony haracze, pobicia, porwania i co gorsza – krew płynąca po ulicach.
Dokładnie tak powstawała i funkcjonowała znakomita – choć w tym kontekście lepiej chyba użyć słowa „przytłaczająca” – większość zorganizowanych grup przestępczych.
Gdy lata te minęły, Jarosław S. (dziś Ł.) pseudonim „Masa”, były gangster słynnej „grupy pruszkowskiej”, a od sierpnia 2000 roku świadek koronny, na potrzeby przedstawienia prokuraturze budowy gangu posłużył się modelem, który łączył w sobie organizację włoskiej mafii i… klasycznej korporacji. Tak więc bossowie całego gangu, recydywiści, inaczej określani „starymi”, mieli należeć do zarządu grupy. Szefowie podgrup to kapitanowie, a najniżej postawieni – żołnierze. Podgrupy były czymś w rodzaju działów firmy – jeden zajmował się kradzieżami samochodów, drugi handlem narkotykami, kolejny wymuszeniami haraczy, a następny rozwiązaniami siłowymi, czyli pobiciami, porwaniami i zabójstwami.
Mogło się wydawać, że po rozbiciu dwóch największych organizacji przestępczych w naszym kraju, czyli grupy „pruszkowskiej” i „wołomińskiej” (a właściwie „ząbkowsko-praskiej”), era przestępczości zorganizowanej odeszła do lamusa. Szybko okazało się, że wcale nie. Ten czas był szansą dla mniejszych gangów, które pozostawały w cieniu „Pruszkowa”, współpracując z nim bądź po prostu oddając część zysków z własnej przestępczej działalności. Pomniejsi do tej pory gangsterzy uznali, że aby sięgnąć po władzę, zyskać poważanie i zająć miejsce po mafii pruszkowskiej trzeba wyróżnić się brutalnością jeszcze większą niż ta, która cechowała dotychczasowe gangi. A jak brutalność to oczywiście zabójstwa, więc ofiary wciąż liczono w dziesiątkach. Zwykłym, bojącym się ludziom dawało to znikomą, ale jednak nadzieję na to, że wobec bezsilności policji przestępcy sami zrobią ze sobą porządek.
W pewnym sensie tak się stało, z tym że porządki wyeliminowały jedynie najsłabsze ogniwa. Pozostali mogli zacząć dyktować własne warunki, narzucać je mniejszym strukturom, wejść w dotychczas niedostępne dla nich obszary półświatka i zacząć zarabiać na tym naprawdę duże pieniądze.
Policja jednak również nie stała w miejscu. Im bardziej szła do przodu, tym więcej gangsterów trafiało za kratki, by ich miejsce… znów zajmowali młodsi – coraz częściej już w garniturach i z aktówkami, a nie kijami bejsbolowymi w rękach.
Z jednej strony do dziś mówi się o dalszym istnieniu choćby „grupy markowskiej”, sięgającej swoimi korzeniami jeszcze lat dziewięćdziesiątych. Z drugiej zaś dawni bossowie „mafii pruszkowskiej”, Andrzej Z. pseudonim „Słowik”, Leszek D. pseudonim „Wańka” czy Janusz P. pseudonim „Parasol”, z zaskakującą regularnością wciąż wracają do aresztów – jako podejrzani o wyłudzenia, handel narkotykami czy wymuszenia. Akurat kiedy piszę te słowa, od kilku tygodni przebywają na wolności.
Te wszystkie mechanizmy pokazują, że przestępczość zorganizowana wciąż istnieje i zapewne ma się całkiem nieźle, tyle że i gangsterzy, i policjanci to już inni ludzie, stosujący inne metody.
Gaboń to wieś w województwie małopolskim, licząca blisko tysiąc czterystu mieszkańców. W latach dziewięćdziesiątych wielu młodych ludzi chciało tam zarobić szybko i dużo, a to popychało ich w stronę przestępstwa. Jedni dopuszczali się drobnych kradzieży, a inni szli dalej – dokonując napadów czy wymuszeń.
Dokładnie tym zajęli się dwaj bracia Ch., urodzeni w pierwszej połowie lat siedemdziesiątych – Władysław i o trzy lata młodszy od niego Ryszard. Zanim zaczęto uważać ich za szefów niebezpiecznego gangu, byli to raczej niegrzeczni chłopcy, którzy po prostu lubili chuliganić. Władysław, mając szesnaście lat, pobił nauczyciela – ten nie zgłosił jednak sprawy ówczesnej milicji. Ryszard był natomiast pierwszy raz notowany niedługo potem.
Starszemu z braci udało się ukończyć szkołę zawodową o profilu ogrodniczym. Zajął się potem biznesem, otwierając sklepy w Gaboniu – nie miały one jednak związku z jego wykształceniem. Jednocześnie chciał skutecznie pozbyć się konkurencji – inne okoliczne sklepiki zaczęły raz za razem płonąć (początkowo w wyniku podpaleń, a potem eksplozji ładunków wybuchowych). Ci, którzy mieli dosyć takich sytuacji, sprzedawali firmy, domy i przeprowadzali się gdzieś indziej. Pozostali, co bardziej odważni, montowali jedynie drzwi antywłamaniowe albo kraty w oknach.
Władysław powoli organizował wokół siebie grupę, która wkrótce stała się prawdziwym gangiem – handlującym narkotykami, lewym spirytusem czy wymuszającym haracze od przedsiębiorców z różnych branż, choć szczególnie z gastronomicznej czy rozrywkowej. W grupie nie brakowało tak zwanych żołnierzy, a sam boss, Władysław, nie musiał już osobiście brudzić sobie rąk.
To wtedy zyskał przezwisko „Al Capone”, od legendarnego amerykańskiego gangstera włoskiego pochodzenia, choć wołano na niego też bardziej po polsku – „Duży” albo „Wielki Władek” czy „Gabończyk”.
Grupa Władysława Ch. podporządkowywała sobie kolejne tereny w Małopolsce – szczególnie jeśli chodziło o handel narkotykami, kontrolowanie agencji towarzyskich czy kradzieże samochodów. Podobno mieli nawet plan, by wejść do Krakowa i tam przejąć rynek, ale ostatecznie się to nie udało. Mniejsze gangi i drobni przestępcy z Małopolski musieli jednak otrzymać od „Ala Capone” zgodę na swoją działalność, a potem oddawać mu część zysków. Kto się z tym nie zgadzał, był wywożony do lasu i tam brutalnie bity.
Pod koniec lat dziewięćdziesiątych policja intensywnie rozpracowywała już grupę „Ala Capone”. Śledczy wiedzieli, że gang ma na swoim koncie między innymi porwanie dla okupu właściciela kantoru, napad z 1993 roku, podczas którego pewnej kobiecie skradziono porcelanową zastawę, czy napad z 1996 roku na pracownicę poczty, której skradziono gotówkę.
W 1998 roku Władysław Ch. został zatrzymany, kiedy z rodziną jechał samochodem przez Stary Sącz. Rok później usłyszał wyrok ośmiu lat pozbawienia wolności – głównie za rozboje i wymuszenia. Wpadł też jego młodszy brat, Ryszard. Miał jednak więcej szczęścia, bo odzyskał wolność zaledwie po kilku miesiącach. Przez pewien czas stosowano jeszcze wobec niego wolnościowy środek zapobiegawczy w postaci dozoru policyjnego, który jednak w styczniu 2000 roku ostatecznie uchylono. Wtedy Ryszard zaczął kontaktować przebywającego za kratkami „Ala Capone” z kompanami, których nie zatrzymano. Gang mógł dalej działać.
Rola Ryszarda Ch. bez wątpienia wzrosła – na wolności to on kierował wtedy grupą. Szybko wymyślił nowy sposób na zarobek – napady na przykościelne plebanie. Podczas jednego z takich skoków udało im się ukraść przeszło 100 tysięcy złotych.
Później, bliżej końca roku 2000, wyszło na jaw, że gang „Ala Capone” dopuszczał się rzeczy zdecydowanie gorszych niż wymuszenia czy napady. Policja trafiła na ciała czterech osób, zakopane w lesie pod Nowym Sączem. Jak ustalono, pierwszą z ofiar był Piotr G. pseudonim „Jonson”, który skonfliktował się niegdyś z „Alem Capone”. Zginął w lipcu 1996 roku, kiedy miał rzekomo dokonać z innymi gangsterami kolejnego napadu. Był to przemyślany i dokładnie zaplanowany spisek. Mężczyznę pobito, zakuto w kajdanki i wrzucono do lokalnej rzeki – Dunajca. Potem ciało zabrano i zakopano.
W nocy z 27 na 28 maja 1999 roku w Nowym Sączu przy ulicy Tuwima (od drugiej strony bloku to ulica Kołłątaja), gdy wracał z dziewczyną do domu, zastrzelony został Leszek J. pseudonim „Lechman”. To lokalny gangster, który zorganizował własną grupę i nie podporządkował się „Alowi Capone”, nie zamierzał mu oddawać części swoich zysków. W zamach zaangażowanych było kilka osób – Michał D. jako wykonawca, Waldemar J. pseudonim „Góral” jako jego pomocnik (do tej postaci jeszcze wrócimy), Marek S., czyli kierowca, który zapewnił sprawcom możliwość ucieczki z miejsca zdarzenia, oraz sam „Al Capone” – zlecając egzekucję, kiedy przebywał już w zakładzie karnym. Co ciekawe, posłużył mu do tego telefon komórkowy dostarczony przez funkcjonariusza Służby Więziennej.
Trzecia ofiara to Bogdan P., doświadczony przestępca, który wielokrotnie dokonywał napadów z ludźmi „Ala Capone”. Podejrzewali go jednak o to, że ich oszukuje. Na domiar złego skonfliktował się z Ryszardem Ch. o kobietę. Zamach wyglądał podobnie jak ten na Piotra G. w 1996 roku – wymyślono napad, w którym miał wziąć udział, ale zamiast tego pojawił się Ryszard Ch. i zaczął do niego strzelać. Następnie inicjatywę przejął bliżej nieznany Ukrainiec. Ciało samochodem do Gabonia przewiózł Krzysztof Ł. pseudonim „Łyli”, który potem opowiedział śledczym o kulisach tych wydarzeń. Władysław i Ryszard Ch. zabrali z domu potrzebne rzeczy – łopatę, kwas, a nawet nasiona trawy. Wszyscy pojechali później do lasu, gdzie bracia najpierw nieśli, a potem ciągnęli ciało. Wrzucili je do przygotowanego wcześniej dołu, a Ryszard dodatkowo po nim skakał. Dół zalano kwasem i całość zasypano ziemią. Na wierzchu posadzono trawę.
Ofiar było dużo więcej. Gangster Grzegorz C. pseudonim „Korab” nie chciał podporządkować się „Alowi Capone”, a wręcz jego kompani kilka razy atakowali ludzi Władysława Ch. Gdy na „Koraba” wydano wyrok, uciekł na Ukrainę i wrócił po zatrzymaniu braci Ch. To go nie uratowało – dwudziestego maja 2000 roku zginął w miejscowości Kasina Wielka razem z innym gangsterem, Ryszardem G. pseudonim „Wolwo”. Prokuraturze te informacje ujawnił właśnie Krzysztof Ł. pseudonim „Łyli”.
Ich los podzielili też: w 1999 roku barman Tomasz M., który na własną rękę handlował lewym alkoholem, za co przygotowano na niego zamach w Maszkowicach; Jerzy W., któremu bracia Ch. po prostu nie ufali, czy Andrzej K. – okradziony z niedużej gotówki, choć wydawał się sprawcom majętny. Za część tych egzekucji odpowiadali bezpośrednio Ryszard Ch. razem z Michałem D.
Po ich ujawnieniu Ryszard uciekł z jeszcze jednym przestępcą, Sebastianem W., do Nowego Jorku. Tam posługiwali się fałszywymi dokumentami, zmienili wygląd i rozpoczęli pracę w firmie budowlanej. Dokładne miejsce ich pobytu udało się ustalić dzięki podsłuchom. W lutym 2001 roku wydano za nimi międzynarodowe listy gończe, a do sprawy włączyły się Interpol oraz FBI. Gangsterów udało się zatrzymać, a potem, we wrześniu 2001 roku, ekstradować do Polski.
Kilka miesięcy wcześniej, 20 maja 2001 roku, w Sądzie Okręgowym w Nowym Sączu rozpoczął się proces w sprawie zabójstwa „Lechmana”. Podjęto dodatkowe środki bezpieczeństwa – budynku i okolicy pilnowali antyterroryści oraz funkcjonariusze z psami policyjnymi. Niespełna rok później, 13 lutego 2002 roku, sąd skazał „Ala Capone” i Michała D. na 25 lat pozbawienia wolności, a pozostałym oskarżonym wymierzył niższe kary. W postępowaniu zeznawali świadek koronny Piotr O. oraz Krzysztof Ł. pseudonim „Łyli”, którego wersję wydarzeń uznano za obiektywnie spójną. Prokuratura na tym etapie przygotowywała akt oskarżenia o kolejne pięć zabójstw dokonanych przez grupę „Ala Capone”. On sam mówił wtedy na sali sądowej, że jest niewinny, starał się też podważać wiarygodność „Łyliego”. Nie chciał pokazywać się w zakładzie karnym rodzinie – „zakuty w kajdanki jak zwierzę”.
W listopadzie 2003 roku pięciu członków grupy, w tym Władysława i Ryszarda Ch., którym poza kierowaniem zorganizowaną grupą przestępczą o charakterze zbrojnym, napadami czy wymuszaniem haraczy udowodniono zabójstwa, skazano na kary dożywotniego pozbawienia wolności. Bracia Ch. o warunkowe, przedterminowe zwolnienie mogli wnioskować nie wcześniej niż po 40 latach. W 2005 roku w innym procesie, dotyczącym kolejnych zabójstw, znów skazano ich na dożywotnie pozbawienie wolności. Pozostali gangsterzy, w tym Tomasz K., który miał pomagać w zamachu na „Koraba” i „Wolwo”, usłyszeli wyroki od sześciu i pół do dwudziestu pięciu lat pozbawienia wolności. Swoją drogą Tomasz K. został też w innych procesach rozliczony z napadów na plebanie, za co usłyszał wyroki pięciu i dwunastu lat więzienia.
W lutym 2007 roku wyroki dożywotniego pozbawienia wolności wobec Ryszarda Ch. i piętnaście lat za kratkami dla Sebastiana W. uchylono, bo dotyczyły one innych przestępstw niż te określone we wniosku o ich ekstradycję ze Stanów Zjednoczonych. Nowy proces rozpoczął się w grudniu 2008 roku – Ryszarda Ch. ponownie skazano na dożywocie, a potem wyrok uchylono raz jeszcze z przyczyn proceduralnych. Luty 2011 roku przyniósł jednak kolejne dożywotnie pozbawienie wolności dla Ryszarda Ch., co potwierdził następnie Sąd Apelacyjny w Krakowie. Sąd Najwyższy niewiele później uchylił orzeczenie i zdecydował, że cztery osoby z grupy „Ala Capone”, w tym on sam i jego brat Ryszard Ch., staną przed sądem raz jeszcze. Wszystko dlatego, że sędzia Sądu Okręgowego w Nowym Sączu, który wydawał w ich sprawie wyrok, wcześniej przez chwilę występował w postępowaniu w roli prokuratora.
W marcu 2018 roku, kiedy gangsterzy byli już skazani między innymi za siedem zabójstw, Sąd Okręgowy w Nowym Sączu poza jednym wyrokiem dożywocia połączył kilka wyroków wobec Władysława Ch. pseudonim „Al Capone” i orzekł wobec niego karę dożywotniego pozbawienia wolności z możliwością ubiegania się o warunkowe, przedterminowe zwolnienie po trzydziestu latach. Obrońca przebywającego już za kratkami od dwudziestu lat gangstera wystąpił z apelacją, by oba wyroki dożywocia, które na nim ciążą, połączyć, dzięki czemu mógłby wyjść na wolność już za dziesięć lat. Sąd Apelacyjny w Krakowie nie zgodził się na takie rozwiązanie. Oznacza to, że nawet jeśli spełni się warunek do opuszczenia więziennych murów po trzydziestu latach z wyroku łącznego dożywocia z marca 2018 roku, „Al Capone” będzie miał do odbycia jeszcze jedną karę dożywotniego pozbawienia wolności.
Część z członków grupy „Ala Capone” odbyła już zasądzone im kary. Nie tak dawno dziennikarze Superwizjera TVN ujawnili, że dotyczy to między innymi wspominanego już Waldemara J. pseudonim „Góral” – skazanego niegdyś na trzynaście lat pozbawienia wolności za udział w gangsterskiej egzekucji „Lechmana”. Dziś to znany w Tarnowie społecznik, który zdaniem reporterów miał w ostatnich latach stworzyć swoisty „układ tarnowski”.
Według ustaleń Superwizjera „Góral” opuścił więzienne mury po siedmiu latach. Nieoficjalnie miało się to stać dzięki łapówce wręczonej za pośrednictwem adwokata osobom decyzyjnym w takim sprawach. Waldemar J. na wolności miał zacząć udzielać lichwiarskich pożyczek, a gdy jego klienci ich nie spłacali ze względu na horrendalne odsetki – przejmował ich nieruchomości. Na dokumentach pożyczkowych zamiast Waldemara J. figurowała jego żona. Z czasem „Góral” otworzył lombard, choć nie wpisał go do Rejestru Działalności Lombardowej Komisji Nadzoru Finansowego i nie założył nawet w tym zakresie działalności gospodarczej. Stał się za to działaczem charytatywnym i sponsorem wydarzeń sportowych. To właśnie z tych środowisk, mieszanych sztuk walki, mieli rekrutować się żołnierze „Górala”, którzy uczestniczyli potem w lichwiarskim biznesie. A ten w dużej mierze opierał się na zastraszeniach – na przykład wybijaniu okien w domach. Kilku z nich, w tym niejaki Kamil Ł., usłyszało zresztą zarzuty dotyczące lichwy. Innym współpracownikiem „Górala” miał być Grzegorz S., skazany niegdyś za uderzenie innego mężczyzny siekierą w plecy. Po wyroku S. został zawodnikiem w tarnowskim klubie sztuk walki, gdzie organizowano też zajęcia dla dzieci – i Grzegorz S. również się na nich pojawiał.
W kwietniu 2018 roku zaginęła pięćdziesięciopięcioletnia Anna B. z miejscowości Zawada. Kobieta pracowała, ale nie należała do zamożnych, samotnie wychowała dwóch synów. Krótko przed zaginięciem obawiała się, że ktoś chce ją uciszyć. W kwietniu 2020 roku podczas prac geodezyjnych w jednym z pustostanów w okolicach Tarnowa odnaleziono jej ciało. Jeden z synów Anny B. wziął pożyczkę od osób związanych z Waldemarem J. pseudonim „Góral”. Gdy jej nie spłacał, gangsterzy chcieli przejąć dom kobiety. Początkowo uciekła ona przed nimi z budynku, ale po namowach syna wróciła. Lichwiarze zawieźli ją do notariusza, gdzie przepisała na nich nieruchomość. Została z niej później wymeldowana i trafiła na ulicę. To wtedy zaginęła. Ostatecznie śledczym nie udało się ustalić, czy do zgonu Anny B. przyczyniły się osoby trzecie.
Według obecnej wiedzy śledczych Waldemar J. pseudonim „Góral” stoi na czele niebezpiecznego gangu lichwiarzy, który dokonuje wymuszeń, zastrasza świadków, a do tego ma kontakty z funkcjonariuszami policji, prokuratorami czy sędziami. Śledztwo w tej sprawie wszczęto w maju 2020 roku. Właśnie ze względu na możliwe powiązania z wymiarem sprawiedliwości z tarnowskiej prokuratury przeniesiono je do katowickiej delegatury Prokuratury Krajowej. W aktach sprawy wprost pisano, że ustalono działającą od wielu lat na terenie Tarnowa grupę przestępczą, na której czele stoi Waldemar J. pseudonim „Góral”, a która to grupa kontroluje przestępczość narkotykową, lichwę, prostytucję, handel nielegalnym spirytusem czy tytoniem. Z dokumentów wynika, że na każdą inicjatywę przestępczą w mieście trzeba uzyskać zgodę właśnie „Górala”. Powiązania z biznesmenami czy urzędnikami częściowo miały wynikać z opłacania tych osób przez gangsterów, a po części – z ich zastraszania. Odgrażano się im na przykład ujawnieniem kompromitujących materiałów, a tych podobno nie brakowało – to „Góral” i jego ludzie mieli w prezencie urodzinowym zapewnić komendantowi policji prostytutkę, a na imprezach u komornika, gdzie grano w pokera, to Waldemar J. pożyczał wszystkim pieniądze.
Gangsterów w toczących się przeciwko nim sprawach miał natomiast reprezentować adwokat Konrad K. Sam na pewnym etapie usłyszał zarzuty dotyczące udziału w zorganizowanej grupie przestępczej i zastraszania ofiar gangsterów. Pomimo tego wciąż prowadził kancelarię.
Do grona znajomych „Górala” należy też Piotr Górnikiewicz – pochodzący z Tarnowa poseł z ramienia „Polski 2050 – Trzeciej Drogi”, zasiadający w sejmowej komisji administracji i spraw wewnętrznych. „Góral” zamieszczał w mediach społecznościowych wiele zdjęć z Górnikiewiczem w sytuacjach mniej lub bardziej oficjalnych – od spotkania przedświątecznego środowisk politycznych, po spotkanie ze znajomymi w restauracji, podczas którego nie brakowało też alkoholu. Mieli też wspólnie bywać na meczach żużlowych. Wtedy w ich towarzystwie pojawiali się też ówczesny komendant tarnowskiej policji i mężczyzna, który po wyborach został szefem państwowych zakładów azotowych w Tarnowie.
Tak powstał „układ tarnowski”.
Kilka dni po publikacji reportażu Superwizjera z maja 2024 poseł Górnikiewicz wydał oświadczenie, w którym stanowczo zaprzeczył, aby brał udział w jakichkolwiek działaniach organizacji przestępczych i był z nimi powiązany. Określił się mianem „ofiary oszczerczej i brutalnej kampanii medialnej” i zapowiedział podjęcie kroków prawnych w celu oczyszczenia swojego dobrego imienia.
Tymczasem ze stanowiska komendanta miejskiego policji w Tarnowie po siedmiu latach odwołano inspektora Mariusza Dymurę, przenosząc go na stanowisko szefa policji w Limanowej. Jego następcą w Tarnowie na zaledwie miesiąc został młodszy inspektor Marcin Sak, dotychczasowy komendant z… Limanowej.
Sam Waldemar J. pseudonim „Góral” w programie Raport regionu na antenie Tarnowskiej TV, przedstawiany jako prezes Fundacji uGórala J., odniósł się do materiału Superwizjera. Uznał, że było to nierzetelne śledztwo i został pomówiony. Twierdził też, że sprawa lichwy dotyczyła innego lombardu w Tarnowie, który nie należał do niego. Jego zdaniem cała sprawa to odwet tarnowskiej prokurator, która kilka lat wcześniej miała trafić na bilbordy oskarżana o kradzież majtek. O całą akcję z bilbordami miała podejrzewać właśnie „Górala”.
Początek lat dziewięćdziesiątych, Gdynia, dzielnica Obłuże – typowe blokowisko, jakich wiele w całym kraju. Mieszka tam z rodzicami Artur B. – od imienia nazywany „Artusiem”, a od wagi „Grubym”. Waży w tamtym czasie aż dwieście czterdzieści pięć kilogramów, boryka się z bulimią. Już jako kilkunastoletni chłopak interesuje się pieniędzmi. Jego rodzina jest dość dobrze sytuowana, ojciec zawodowo pływa. Matka poza pracą troszczy się o dom i wszystkich wokół – nie tylko o Artura, ale też o jego kolegów. Gdy do niego przychodzą, wszyscy dostają obiad. „Artuś” podbiera matce gotówkę. W 1992 roku kończy osiemnaście lat. Zajmuje się wtedy sprowadzaniem do Polski elektroniki z Zachodu, a przy okazji drobnym przemytem. Rok później poddaje się jednej z pierwszych w kraju operacji zmniejszenia żołądka, dzięki czemu przez kolejne lata wyraźnie traci na wadze. Długo jeszcze je zbyt dużo, a potem próbuje oczyszczać organizm – przyjmując końskie dawki coli.
W końcu przyłącza się do grupy osiedlowych chuliganów i staje się wśród nich istotną postacią. Jeszcze będąc na etapie, kiedy robi wrażenie swoją posturą, w 1995 roku próbuje z kolegami wymusić haracz z lokalnego klubu Oskar. Żąda od właściciela dwóch tysięcy dolarów, a potem pięciuset dolarów miesięcznie za ochronę. W przeciwnym razie klub zostanie spalony. Przedsiębiorca jednak nie bierze tego na poważnie – przekazuje „Artusiowi” i jego kompanom tysiąc złotych, a do tego pocięte strony gazety, po czym zawiadamia policję.
Wymuszenie nie przynosi więc zamierzonego efektu, ale Artur ma alternatywny plan. Dokonuje oszustw przy różnych zakupach z ogłoszeń prasowych, kradnie telefony komórkowe, wyłudza sprzęty na faktury z odroczonym terminem płatności. Poznaje też Dariusza R. pseudonim „Rusił”, a ten ma kontakty, choćby w Warszawie, którymi otwiera „Artusiowi” drzwi do świata handlu hurtowymi ilościami narkotyków.
Artur B. w związku ze sprawą haraczy trafia jednak do aresztu. Rozpoczyna tam głodówkę i po dziesięciu miesiącach odzyskuje wolność – lekarze oceniają jego stan psychiczny jako zagrażający zdrowiu lub życiu. Diagnoza brzmi: depresja.
Pod koniec lat dziewięćdziesiątych „Artuś” w Gdyni nie jest już anonimową postacią. Sprzedaje niewielkie ilości kokainy, a cena za gram waha się między 300 a 400 złotych. Powodzi mu się dobrze, jeździ rzucającym się w oczy hummerem. Musi mimo wszystko uważać, bo działa na terenie niejakiego Sławomira M. pseudonim „Turysta”, ale bez jego wiedzy – a za to gangsterzy mogą naliczyć mu surową karę finansową i przy okazji zabrać na wycieczkę do lasu.
Od 1999 roku i na początku lat dwutysięcznych największe grupy przestępcze w Polsce mają poważne problemy. Policja bierze się do rozbijania gangów pruszkowskiego, wołomińskiego, ząbkowsko-praskiego czy nieco mniejszych, ale też liczących się w środowisku – jak łódzka „ośmiornica”. Zginęli już Ireneusz J. pseudonim „Gruby Irek” z Łodzi, Nikodem S. pseudonim „Nikoś” z Trójmiasta, Andrzej K. pseudonim „Pershing” związany z „Ożarowem” i „Pruszkowem”, a Jarosław S. pseudonim „Masa” został świadkiem koronnym.
Dla „Artusia” i „Rusiła” to pięć minut, które mogą wykorzystać. Ten pierwszy ma sprowadzać narkotyki z Ameryki Południowej i wprowadzać je do obrotu (jak się potem okaże – niekoniecznie w Polsce), a tym samym zarabiać potężne pieniądze. Ma zasadę, by nigdy nie przyjmować środków, które sprzedaje. Drugi natomiast udostępnia swoje kontakty i korzysta z uroków życia. Podział zysków – pięćdziesiąt na pięćdziesiąt.
Artur B. oficjalnie prowadzi różne firmy, a pieniądze pierze w kantorach, które należą do znajomych, a jeden nawet do jego partnerki. Interesują go tylko pieniądze.
Kryzys przychodzi w 2005 roku. To wtedy organy ścigania rozbijają grupę Roberta B. pseudonim „Kirył”, który w kraju do tej pory był największym klientem „Artusia”. Do tego sąd skazuje w końcu Artura na karę dwóch i pół roku pozbawienia wolności za próbę wymuszenia haraczu z 1995 roku. „Artuś” nie trafia jednak za kratki, bo czuje, że robi się wokół niego gorąco, i zapada się pod ziemię. Ma rację, bo policja poszukuje go już na podstawie trzech listów gończych – za wyrok związany z wymuszeniem haraczu, za oszustwa i dlatego, że podejrzewa go o kierowanie zorganizowaną grupą przestępczą.
W 2006 roku przyjeżdża z wizytą do rodziców – jeździ wtedy porsche. Dostaje telefon od kogoś, kto zaparkował tuż za nim. Okazuje się, że to najprawdopodobniej Krzysztof K., wysoko postawiony funkcjonariusz Centralnego Biura Śledczego. Ostrzega „Artusia”, że polują na niego ludzie Jarosława W. pseudonim „Wróbel”, legendy gdyńskiego półświatka lat dziewięćdziesiątych. W tamtych czasach, w 1996 roku jego grupę rozbito, ale po kilku latach „Wróbel” wrócił do gangsterki, choć nie miał już takiej pozycji jak kiedyś. W przyszłości będzie jeszcze kilkakrotnie zatrzymywany – choćby przez Centralne Biuro Antykorupcyjne w 2008 roku.
„Artuś” wie, że informacja od policjanta CBŚ to nie żarty. Kiedyś musiał już płacić grupie „Wróbla” karę i nie było to nic przyjemnego. Pod koniec 2006 roku Artur B. ucieka do Ameryki Południowej – do Boliwii. Świadczy to o tym, że ma tam odpowiednie kontakty. W międzyczasie rozstaje się z żoną, zostawia ją z dwójką dzieci. Stara się jednak regularnie z nimi spotykać – zawsze za granicą. Wkrótce poznaje też Kaję K., byłą Miss Polski z 2003 roku. Mieszkają w Ekwadorze, potem w Hiszpanii, bywają w Holandii.
Jeden z byłych członków grupy „Artusia”, który zdecydował się na współpracę z prokuraturą, powie potem, że Artur B. w środki odurzające z Ameryki Południowej zaopatrywał przede wszystkim inne kraje, nie Polskę. Z dwudziestu czy trzydziestu kilogramów kokainy może pięć trafiało do kraju, pozostała ilość do Wielkiej Brytanii czy Szwecji. W 2007 roku „Artuś” posiadał w Skandynawii hurtowy rynek zbytu. W środowisku szeroko mówiło się o przemycie, który zorganizował pewnego razu do Hiszpanii. Podobno drogą morską przypłynęła wtedy tona kokainy. Artur B. miał sprowadzić płetwonurków z Trójmiasta, którzy wyławiali pakunki z wody.
Tymczasem dziewiętnastego grudnia 2007 roku do Gdańska ze Szwecji przylatują Daniel Jansson i Martin W. – oficjalnie biznesmeni, choć podejrzewa się ich o związek z napadami na konwoje, z których pieniądze trafiały do Polski. Jansson chce zapewne odebrać swoją część. Ma jednak przy sobie około czterdziestu tysięcy euro w gotówce. Przyjeżdża do Gdyni na ulicę Świętojańską, do biura firmy deweloperskiej należącej do innego Szweda – Carla T. Potem okaże się, że to mężczyzna, który w latach dziewięćdziesiątych kierował w Szwecji gangiem dokonującym napadów na banki i poczty. Jansson spotyka się tam z dwoma Latynosami, z których jednego znał prawdopodobnie wcześniej – rozmawia z nim po szwedzku. Na spotkaniu obecny jest też Artur B. pseudonim „Artuś”, zajęty różnymi telefonami. Dyskusja rzekomo dotyczy transakcji w branży stolarskiej, a tak naprawdę – bezpiecznego przemytu narkotyków. Tyle że ślad po Danielu Janssonie się urywa. Do dziś uważa się go za zaginionego, choć wiele wskazuje na to, że w biurze Carla T. doszło do zabójstwa – ujawniono tam ślady krwi. Według szwedzkiej prokuratury właściciel firmy deweloperskiej mógł pomagać Janssonowi w praniu pieniędzy z napadów, a w końcu pokłócili się o podział zysków.
W 2008 roku „Artuś” i Kaja K. kursują między Hiszpanią a Holandią. Policja w Amsterdamie zaczyna się nim interesować, obserwuje wynajmowany przez niego dom. W lutym wpada transport siedemdziesięciu czterech kilogramów heroiny z Turcji – przez Rumunię i Ukrainę miał trafić do Polski oraz Anglii. Nie ma to związku z Arturem B., ale zatrzymany zostaje gangster o pseudonimie „Buffalo”. Ujawnia on śledczym, kto jest teraz numerem jeden w branży. To „Artuś”.
Czternastego lutego Artur B. przebywa razem ze spodziewającą się dziecka partnerką w hiszpańskiej miejscowości Calpe. Do ich domu nagle wpada siedmiu mężczyzn w mundurach lokalnej policji – zabierają Artura B. ze sobą. To nie aresztowanie, a uprowadzenie. Sprawcy przez kolejne kilka tygodni przetrzymują i biją „Artusia”. Żądają pół miliona euro okupu. Otrzymują pieniądze – na autostradowym moście przez otwarty dach samochodu wyrzucają je Roman K. i Marek Z., instruowani przez porywaczy. Uprowadzenie to inicjatywa Dariusza R. pseudonim „Rusił”, dawnego wspólnika „Artusia”, któremu ten był winien pieniądze i najwyraźniej nie zamierzał ich oddać.
Nieco ponad pół roku później, 19 września 2009 roku, do Amsterdamu przylatuje Artur B. Kilka dni później zjawia się tam Dariusz R. – spotykają się w jednym mieszkaniu, na miejscu jest jeszcze kilka osób. W nocy z 23 na 24 września dochodzi do awantury. Sąsiedzi słyszą krzyki, uderzenia, a potem długo włączoną wodę i odgłosy sprzątania. Widzą też dwóch mężczyzn, którzy w nocy wynoszą razem bardzo ciężką walizkę do samochodu.
W październiku policja wyławia ją z kanału w Amsterdamie. Zawartość: ciało Dariusza R. pseudonim „Rusił” – ze śladami pobicia i ranami kłutymi. Doszło do przecięcia tętnic płucnych. Nikt nie ma raczej wątpliwości, że za egzekucją stoi „Artuś”. W odnalezionym samochodzie policja zabezpiecza jego ślady DNA. Według świadków to on w mieszkaniu miał uderzyć „Rusiła” tak mocno, że ten rozbił sobie głowę o ścianę.
Artur B. niemal bezpośrednio po tym zdarzeniu organizuje z kolegami małą imprezę – wszyscy świetnie się bawią. „Artuś” wydaje się zadowolony z odwetu za wcześniejsze uprowadzenie. Potem wraca z Holandii do Hiszpanii. W 2010 roku nie czuje się tam bezpiecznie, bo interesuje się nim Interpol.
Siedemnastego kwietnia 2012 roku Artur B. zostaje zatrzymany w regionie Costa del Sol w hiszpańskiej Andaluzji, kiedy jedzie samochodem marki Aston Martin o wartości co najmniej stu trzydziestu tysięcy euro. Ma na ręku luksusowy zegarek wart kolejne kilkadziesiąt tysięcy, a przy sobie fałszywe dokumenty – paszport, a nawet akt urodzenia. Udaje Irlandczyka, co w Hiszpanii idzie mu całkiem nieźle – dobrze zna angielski. Trudno go zresztą poznać – nie waży już 245 kilo ani nawet 150, jak przez pewien czas, ale niespełna 90.
Po dwóch miesiącach „Artuś” trafia do Polski i zostaje osadzony w Zakładzie Karnym w Sztumie, w pojedynczej celi na oddziale dla szczególnie niebezpiecznych przestępców. Na podstawie prawomocnego wyroku ma do odbycia karę za próbę wymuszenia haraczu z 1995 roku. Śledczy wiedzą już jednak o nim dużo więcej – w ich oczach to baron, który poza przemytami i handlem narkotykami ma związki z kartelami z Ameryki Południowej, skandynawskimi gangami, a prawdopodobnie także układ z funkcjonariuszem CBŚ i pełnił sprawczą rolę w egzekucji na Dariuszu R. pseudonim „Rusił”.
Artur B. jak pod koniec lat dziewięćdziesiątych podejmuje głodówkę, licząc, że lekarze znów stwierdzą u niego depresję i odzyska wolność. Tym razem ten fortel się nie udaje. „Artusia” przenoszą za to do Zakładu Karnego w Czarnem ze względu na zły stan zdrowia. To tam 5 sierpnia 2012 roku ostatni raz widzi się z rodzicami.
Nieco ponad tydzień później, 13 sierpnia, zeznaje przez sądem w Człuchowie jako świadek w procesie grupy narkotykowej z innej części kraju. Bez większych problemów utrzymuje się na nogach, choć jest osłabiony. Wraca do więzienia w Sztumie.
Piętnastego sierpnia rano, zamknięty w pojedynczej celi, schodzi z pryczy i siada na jej brzegu. Próbuje sięgnąć po butelkę z wodą, ale traci równowagę. Uderza głową o ścianę, a potem, upadając – o podłogę. Taki bieg wydarzeń potwierdzać ma monitoring. Służba Więzienna i lekarze początkowo nie reagują – myślą, że „Artuś” symuluje. Gdy w końcu ktoś próbuje mu udzielić pomocy, przestępca ma już porażenie czterokończynowe, wymaga intubacji. Trafia do szpitala w Bydgoszczy, gdzie nawet specjalistów zaskakuje jego stan. Pytają, czy skakał na główkę do pustego basenu. Dwudziestego drugiego sierpnia przed południem Artur B. umiera. Miał trzydzieści osiem lat.
Wokół tego zdarzenia od razu narastają wątpliwości. W więźniarce, w której przewożono „Artusia” między sądem a zakładami karnymi, z użyciem światła ultrafioletowego ujawniono ślady krwi – które ktoś nie do końca skutecznie próbował zmyć. Lekarze, a za nimi rodzice Artura B. zwracają uwagę, że odniósł on takie obrażenia, jakby został poważnie pobity – między innymi trzeba było wykonać trepanację czaszki. Ostatnia, najmniej realna teoria zakłada, że „Artuś” żyje, ale został świadkiem koronnym, ma nowe personalia, a organy ścigania ukrywają go za granicą.
W związku ze śmiercią najpierw Dariusza R., a potem Artura B. ich wzajemne wątki porwania tego drugiego, a potem zabójstwa pierwszego prokuratura umarza.
Pozostali nie unikają jednak odpowiedzialności. W grudniu 2014 roku zarzuty uprowadzenia „Artusia” śledczy przedstawiają sześciu osobom – Jackowi W. pseudonim „Samuraj”, Markowi Sz., Bogdanowi G., Łukaszowi D. pseudonim „Czosnek”, Jackowi P. pseudonim „Nosek” i Arkadiuszowi B. Jeden z nich później usłyszy za to wyrok ośmiu lat pozbawienia wolności. Względem pozostałych sprawa wciąż się toczy – w maju 2020 roku do sądu trafił akt oskarżenia wobec Bogdana W., który również miał brać udział w porwaniu „Artusia”. Zatrzymano go w 2019 roku w Niemczech.
Natomiast w lipcu 2016 roku w Ekwadorze policja zatrzymuje niejakiego Romana G., który następnie został ekstradowany do Polski. Dwudziestego czwartego listopada 2017 roku prokuratura stawia mu zarzut zabójstwa Dariusza R. pseudonim „Rusił”, czego miał dokonać razem z „Artusiem”. Proces trwa.
Śląsk, ze względu na wielkość tamtejszej aglomeracji i silnie rozwinięty przemysł, za którym oczywiście idą pieniądze, od lat przyciągał nie tylko biznesmenów czy polityków, ale także przestępców. To tam działali jedni z najbardziej znanych w Polsce gangsterów lat dziewięćdziesiątych i początku dwutysięcznych – niekiedy reprezentując interesy uchodzących wówczas za najpotężniejsze w kraju, a wywodzących się z okolic stolicy, gangów pruszkowskiego, wołomińskiego czy ząbkowsko-praskiego. Mało kto nie słyszał wtedy w doniesieniach ze Śląska o „Krakowiaku”, „Sajmonie” czy „Pokidzie”.
Tam, gdzie są duże pieniądze, gangsterzy i warunki do mieszania się różnych środowisk, zwykle na dużą skalę kwitnie też handel narkotykami. Dokładnie tym na Śląsku zajmował się gang Marka C. pseudonim „Baca”, właściciela agencji towarzyskiej Viva w Wiśle, wprowadzając do obrotu między innymi amfetaminę, kokainę czy tabletki ecstasy. Skala działalności gangu była tak duża, że „Baca” uchodził pod koniec lat dziewięćdziesiątych za największego śląskiego handlarza amfetaminą. Miał tam być jednym z trzech przestępców, którzy zarządzali lokalnym rynkiem narkotykowym – obok Janusza T. pseudonim „Krakowiak” i Marka B. pseudonim „Ogryzek” (jego grupę rozbito, bo policji udało się zorganizować prowokację – kontrolowany zakup środków odurzających). Oczywiście w tamtym czasie ograniczone możliwości policji, konkurencja w półświatku, kulejące rozwiązania prawne i kształtujące się dopiero po przemianach ustrojowych państwo (w tym gospodarka) powodowały, że mało który gang skupiał się tylko na jednym wycinku przestępczej działalności. Raz, że więksi gracze szybko wchłonęliby takie mniejsze grupy, a dwa – nikt nie chciał się ograniczać, skoro mógł zarabiać więcej i więcej.
Co za tym idzie, ludzie „Bacy” wymuszali też haracze od przedsiębiorców czy zastraszali konkurencję. Mieli posługiwać się przy tym bronią palną, co spowodowało, że sąd uznał ich później za grupę przestępczą o charakterze zbrojnym.
Marek C. pseudonim „Baca” do aresztu trafił w 1999 roku, choć jego gang działał dalej. Podejrzewano go wtedy właśnie o kierowanie od 1997 roku narkotykowym gangiem zbrojnym i wymuszenia haraczy. Za kratkami znalazło się też kilku jego współpracowników. Przestępcy mieli działać między innymi na terenie Cieszyna, Skoczowa, Wisły i innych miejscowości na Śląsku.
W styczniu 2001 roku Sąd Rejonowy w Katowicach postanowił zwolnić z aresztu jednego z członków grupy – Gabriela B., pochodzącego z Cieszyna. Wcześniej dość szczegółowo opowiedział śledczym o tym, jak zastraszał dilerów narkotyków, którzy nie chcieli pracować dla „Bacy”. Gdy któryś z nich wybitnie nie dawał się przekonać, Gabriel B. niszczył mu samochód, dla przykładu wbijając mu w dach kilof. Skład orzekający uznał, że skoro B. przyznał się do winy, a w dodatku ma stałe miejsce zameldowania, to nie będzie mataczył i nie ma potrzeby stosowania wobec niego środka zapobiegawczego w postaci tymczasowego aresztowania. Prokuratura złożyła zażalenie na tę decyzję – tym bardziej że siedem innych osób zatrzymanych w sprawie gangu „Bacy” znalazło się jednak za kratkami.
Próżnię powstałą po Marku C. w sektorze handlu narkotykami miał wypełnić niejaki Marcin M. pseudonim „Marcepan”, mieszkający niegdyś w Stanach Zjednoczonych, który po powrocie do Polski pracował jako bramkarz w klubach i zajmował się twardą windykacją. Na pewnym etapie współpracował z „Krakowiakiem”. Potem zeznawał też jako świadek w procesie gangu innego śląskiego bossa, Zygmunta L. pseudonim „Sandokan”. „Marcepan” we wrześniu 1998 roku omal nie zginął w zamachu bombowym. Ktoś podłożył mu ładunek wybuchowy pod samochodem, ale do wybuchu ostatecznie nie doszło. Marcin M. niezbyt długo nacieszył się swoją rosnącą pozycją w półświatku, kiedy „Baca” przebywał już w areszcie. W kwietniu 2001 roku sam został zatrzymany w Częstochowie przez funkcjonariuszy Urzędu Ochrony Państwa, wspieranych przez antyterrorystów. Ujęto wtedy jeszcze trzech innych gangsterów. Podejrzewano ich o udział w zorganizowanej grupie przestępczej i przemyt środków odurzających w znacznych ilościach. Co ciekawe, „Marcepan” niewiele wcześniej, zeznając we wspomnianym procesie gangu „Sandokana”, twierdził, że nie miał nic wspólnego z handlem narkotykami, a kto tak uważa, jest „chory psychicznie”.
Pod koniec stycznia 2002 roku w Sądzie Okręgowym w Bielsku-Białej zapadł pierwszy wyrok w sprawie ludzi „Bacy”, ale nie wobec niego samego – tu postępowanie wciąż trwało. Jemu, drugiemu szefowi gangu Zbigniewowi G. pseudonim „Sztubowy” i jedenastu innym podejrzanym zarzucano między innymi działanie w zbrojnym gangu, wymuszenia rozbójnicze, handel ludźmi, bronią, materiałami wybuchowymi czy wprowadzenie do obrotu na Podbeskidziu środków odurzających o wartości 5 milionów złotych. Prokuratura udowodniła winę gangsterom w dużej mierze w oparciu o zeznania świadka koronnego Marka W. Jedenaście osób skazano na kary od roku do pięciu lat pozbawienia wolności – za handel takimi narkotykami, jak amfetamina, kokaina, haszysz czy tabletki ecstasy. W tym samym czasie do Sądu Rejonowego w Cieszynie trafił kolejny akt oskarżenia wobec pięciu innych dilerów z gangu „Bacy”. Groziło im do 10 lat pozbawienia wolności.
We wrześniu 2002 roku proces „Bacy” i kilkunastu innych osób przed bielskim sądem wciąż trwał. Doszło wówczas do dość nietypowej sytuacji, bo jeden z oskarżonych, Marcin B. pseudonim „Chochla”, odmówił odpowiedzi na pytania stawiane mu przed sądem i nie przyznał się do winy, ale jednocześnie potwierdził wyjaśnienia, które złożył na etapie śledztwa.
Wynikało z nich, że „Chochla” był członkiem gangu „Bacy”. Stał się nim dzięki wspomnianemu Markowi W., późniejszemu świadkowi koronnemu, który poznał go właśnie z „Bacą”. Do spotkań dochodziło w jednej z siłowni na terenie Cieszyna. Marcin B. potrzebował wtedy pieniędzy, bo stracił pracę, ale na początku nie wiedział, że może zacząć zarabiać, handlując narkotykami. Potem dostawał do rozprowadzania tabletki ecstasy od Jacka J. „Chochla” i stwierdził, że rozpoczęcie współpracy z „Bacą” było błędem.
Podobne zdanie wyraził potem Jacek J., choć też odmówił odpowiedzi na stawiane mu pytania i nie przyznał się do winy, a jedynie potwierdził swoje zeznania ze śledztwa odczytane na sali sądowej. Wtedy powiedział zdecydowanie więcej. Jacek J. był ochroniarzem w agencji towarzyskiej Viva w Wiśle. Pracował dla „Bacy” – poznali się też w siłowni w Cieszynie. Jednocześnie miał kontakty z pewnym cieszyńskim policjantem, którego informował o tym, kto bywa w Vivie. A bywał tam regularnie właśnie „Baca”, który pewnego razu wyraził swoje niezadowolenie z tego, że Jacek J. współpracuje z policją – wprost groził mu pobiciem. Gdy J. posłuchał Marka C., zaczął awansować w strukturze gangu. Nie stał już na bramce w agencji towarzyskiej – zajął się wymuszaniem haraczy. On też, na wzór wymienianego wcześniej Gabriela B., wbijał kilof w dachy samochodów należących do właścicieli lokali, którzy nie chcieli płacić za ochronę. Taki los spotkał właściciela jednego z lokali w Cieszynie, który jeździł zieloną mazdą. Jacek J. miał też dla „Bacy” rozprowadzać kokainę i tabletki ecstasy. „Baca” miał nawet klientów na ten pierwszy środek z Włoch. Jacek J. oceniał Marka C. pseudonim „Baca” jako człowieka brutalnego – miał widzieć, jak ten bije w agencji towarzyskiej kobiety, a też jak okłada swoich ludzi, którzy nienależycie wykonali jego polecenia. To wyjaśniało też, dlaczego gangsterzy odmawiali odpowiadania na pytania w sądzie w obecności „Bacy”, ale w prokuraturze nie mieli takiego problemu. Jak zaznaczył Jacek J., bardzo obawiał się zemsty ze strony Marka C.
W styczniu 2003 roku w końcu zapadł wyrok w sprawie „Bacy”, „Sztubowego” i związanych z nimi ludzi. Oskarżonym przypisano kary od dwóch lat w zawieszeniu na trzy lata do trzynastu lat pozbawienia wolności. Najwyższą z nich usłyszał Marek C. pseudonim „Baca”, odpowiadający między innymi za kierowanie zbrojnym gangiem, wymuszenia rozbójnicze, handel kobietami, bronią czy materiałami wybuchowymi. Na dziesięć lat za kratki trafić miał Zbigniew G. pseudonim „Sztubowy”, któremu prokuratura zarzuciła między innymi kierowanie zbrojnym gangiem, nielegalne posiadanie broni i handel środkami odurzającymi.
W maju 2006 roku zakończył się też toczący się przed Sądem Okręgowym w Bielsku-Białej proces dziewięciu osób – siedmiu byłych celników, byłego funkcjonariusza policji Jarosława M. oraz lekarza będącego radnym powiatu cieszyńskiego, którzy mieli współpracować z gangiem „Bacy”. Konsekwentnie nie przyznawali się do winy i tłumaczyli, że pomówił ich główny oskarżony – były celnik Robert C., którego zabrakło na ostatniej rozprawie. Sześciu obecnych oskarżonych wnioskowało o uniewinnienie. Zarzucano im łącznie popełnienie prawie czterdziestu przestępstw. W procesie zeznania składało kilkudziesięciu świadków, w tym świadek koronny Marek W., który ujawnił współpracę oskarżonych z grupą „Bacy”. Robert C. miał regularnie bywać w należącej do Marka C. agencji towarzyskiej w Wiśle. Były celnik zdaniem prokuratury dopuścił się w zamian za łapówki fałszowania dokumentów, przeprowadzania nierzetelnych odpraw celnych dwunastu tirów ze sprzętem komputerowym i siedmiu busów z odzieżą. Co więcej, miał uczestniczyć w przemycie 5 kilogramów marihuany z Ukrainy, nakłanianiu do prostytucji i handlu ludźmi. Byłemu policjantowi, Jarosławowi M., zarzucano ułatwianie prostytucji oraz przemyt marihuany. Po odejściu ze służby pracował on w agencji towarzyskiej „Bacy” w Wiśle. Oskarżonym groziło od 6 miesięcy do 15 lat pozbawienia wolności.
Trzydziestego pierwszego maja 2006 roku sąd trzem osobom – w tym współpracującemu z prokuraturą Robertowi C. – wymierzył kary 3,5 roku więzienia. Pozostali dostali kary w zawieszeniu i kary grzywny, a jedną osobę uniewinniono. Orzeczenie było nieprawomocne.
Odrębnie przed Sądem Rejonowym w Cieszynie toczyło się jeszcze wtedy postępowanie wobec trzech urzędników z tamtejszego starostwa, którzy mieli za łapówki ułatwiać rejestrację pojazdów, które przeszły nierzetelną odprawę z pomocą skorumpowanych celników.
W 2014 roku tygodnik „Wprost” pisał, że znany pięściarz Tomasz Adamek miał być niegdyś ochroniarzem „Bacy”. Okazało się to jednak daleko idącym nadużyciem, bo Adamek, choć mógł znać osoby z półświatka (jak twierdził, poznawał je za pośrednictwem dawnego trenera), stał jedynie na bramce w lokalu Piekiełko w Istebnej, który mógł należeć do „Bacy”.
Świdnica, Dolny Śląsk, rok 1996. Niejaki Zbigniew M. pseudonim „Łodziak” i Marcin W. przy okazji transakcji narkotykowej kupili też pistolet gazowy po przeróbce na broń ostrą. Od razu wpadł im do głowy pomysł, by samemu zacząć przerabiać, a nawet produkować pistolety i sprzedawać je lokalnym gangsterom. Produkcją miał zająć się Ryszard M. – posiadający ku temu możliwości, jako że pracował w firmie, gdzie miał dostęp do takich urządzeń jak frezarki czy tokarki. Marcin W. przemycał natomiast do Polski pistolety gazowe z Niemiec.
Tymczasem dwa lata później, w 1998 roku, dwóch byłych reprezentantów Polski w boksie z lat osiemdziesiątych, niegdyś zawodników Polonii Świdnica – Stanisław S. pseudonim „Kaptur” i Piotr T. – zaczęli tworzyć swój gang. Do struktury należeli między innymi Aleksander N. (również pięściarz, trenujący w Gwardii Wrocław) czy Daniel B. Początkowo grupa przejmowała kontrolę nad lokalnymi agencjami towarzyskimi. Dwie z nich to Ranczo w Marcinowicach i Siedem Pokus w centrum Świdnicy. Takie agencje były dla nich źródłem dochodu, miejscem spotkań (także z innymi grupami, jak na przykład wrocławskiego gangstera Piotra S. pseudonim „Szadok”), ale też sposobem na zjednywanie sobie policjantów czy prokuratorów.
Kolejnym etapem było nawiązanie za pośrednictwem Daniela B. kontaktu z „Łodziakiem” i Marcinem W. Ustalono szczegóły współpracy i rozpoczęto produkcję oraz handel bronią na szeroką skalę. Sam tylko Marcin W. w latach 1996–2002 miał przewieźć do kraju co najmniej sto siedemdziesiąt pistoletów gazowych marek Rohm oraz Walther. Kolejną setkę wyprodukowali – korzystając z pomocy Ryszarda M. On sam za jedną sztukę broni otrzymywał blisko 400 złotych, a zakup broni od gangu to koszt rzędu 2, góra 2,5 tysiąca złotych. Gdy wiele lat później, bo w 2013 roku, ujawniono i zlikwidowano tę nielegalną fabrykę broni, w której funkcjonowała nawet testowa strzelnica, śledczy zakładali, że z wyprodukowanych tam pistoletów mogło zginąć jedenaście osób. Ofiary to na przykład dwóch mężczyzn zastrzelonych w Kotlinie Kłodzkiej w 1998 roku.
Obok wymuszania haraczy z agencji towarzyskich i handlu bronią gang „bokserów” dokonywał też rozbojów czy napadów. Najważniejszą gałąź działalności grupy stanowiły jednak przemyt i handel narkotykami. W tamtym czasie „bokserów” śmiało można było określić mianem największych dostawców holenderskiej marihuany do Polski. Szacowano, że ich kurierzy wykonywali nawet po trzy–cztery kursy w tygodniu, przewożąc w specjalnych skrytkach po dziesięć kilogramów tego narkotyku. Łącznie przez kilka lat mogło to być nawet osiemset kilogramów marihuany.
O tym, jak istotna była dla gangu ta działalność, świadczą zeznania jednego ze świadków. Mówił on, że szefowie grupy mieli zlecić podłożenie ładunku wybuchowego pod samochód dilera, który zaszedł im za skórę. Gdy zasugerowano im ryzyko związane z obecnością osób postronnych, choćby żony i małego dziecka dilera, bossowie mieli stwierdzić, że ich to nie interesuje.
We wrześniu 2003 roku gangsterzy otrzymali zamówienie na milion tabletek ecstasy o wartości 4,5 miliona złotych. Mieli dostarczyć je do stolicy Austrii – Wiednia. Do spotkania rzeczywiście doszło, a gdy w pokoju hotelowym dobijano targu, okazało się, że transakcja to prowokacja amerykańskich i austriackich służb. W ten sposób rozbito gang „bokserów”, choć jednego z jego liderów – Stanisława S. pseudonim „Kaptur” – zatrzymano dopiero w lipcu 2004 roku. Dużą rolę w rozpracowaniu tej struktury miał wspomniany wcześniej Daniel B., który przyjął status świadka koronnego. Oczywiście „bokserzy” próbowali potem podważać jego wiarygodność, ale ani prokuratura, ani sąd nie miały wątpliwości co do prawdziwości jego zeznań.
Na tym wydarzenia związane z grupą „bokserów” wcale się nie kończą. Drugą część tej historii stanowią perypetie związane ze śledztwem i z procesami, które łącznie trwały więcej lat, niż funkcjonował sam gang.
W czerwcu 2005 roku aresztowano funkcjonariuszy Komendy Powiatowej Policji w Świdnicy, którzy mieli współpracować z gangsterami. Mowa o ośmiu policjantach, którzy przyjmowali od przestępców łapówki w postaci pieniędzy, różnego rodzaju prezentów, a także usług w agencjach towarzyskich kontrolowanych przez „bokserów”. W zamian za to wynosili informacje z komendy. Sześciu z ośmiu funkcjonariuszy – Marek A., Sławomir C., Stanisław N., Marcin W., Jaromir Z. oraz Wiesław Ż. – poszło nawet o krok dalej i stało się regularnymi członkami gangu, między innymi handlując narkotykami. Co ciekawe, dopiero w 2008 roku z Komendy Powiatowej Policji w Świdnicy zwolniono ostatniego policjanta spośród tych podejrzewanych o współpracę z przestępcami. Dwa lata później do sądu trafił akt oskarżenia przeciwko byłym funkcjonariuszom.
W międzyczasie lipiec 2006 roku przyniósł oskarżenie trzydziestu trzech członków gangu „bokserów” o udział w zorganizowanej grupie przestępczej, przemyt i handel narkotykami oraz bronią, wymuszenia haraczy i inne przestępstwa. Niespełna rok później, w czerwcu 2007 roku, zapadł wyrok. Liderów grupy skazano na najwyższe wyroki – Stanisława S. na 13 lat, a Piotra T. na 11 lat pozbawienia wolności. Cztery osoby uniewinniono, a pozostali, w tym były pięściarz Aleksander N., usłyszeli wyroki od 1,5 do 8 lat pozbawienia wolności. Dwudziestu ośmiu oskarżonych zapowiadało apelację, zaś prokuratura chciała odwoływać się od orzeczeń wobec 17 osób.
Dwudziestego czwartego czerwca 2008 roku zapadł prawomocny już wyrok w sprawie. Względem 21 osób wyroki podtrzymano, za to wobec reszty kary nieznacznie zmniejszono. W ten sposób Stanisław S. ostatecznie miał do odbycia karę 12 lat pozbawienia wolności.
Tyle że w maju 2010 roku Sąd Najwyższy uchylił wyrok i przekazał sprawę do ponownego rozpoznania ze względów proceduralnych. Okazało się, że na osiemnastu rozprawach jednego z oskarżonych reprezentował nie jego adwokat – Wojciech K. – a współpracujący z nim aplikant adwokacki. Nie miał do tego uprawnień, bo był na pierwszym roku aplikacji, a przed sądem w sprawie karnej mógłby samodzielnie występować dopiero od trzeciego roku.
W ten sposób gangsterzy nie byli już prawomocnie skazani, za to wciąż tymczasowo aresztowani od sześciu, a niektórzy nawet od siedmiu lat. W związku z tym sąd musiał stworzyć im możliwość odpowiadania w ponownym procesie z wolnej stopy. Stanisław S. i Piotr T. odzyskali wolność po wpłacie poręczeń majątkowych w wysokości 190 tysięcy złotych każdy. Objęto ich dozorem policyjnym i zakazem opuszczania kraju.
Krótko po tych wydarzeniach adwokat Wojciech K. miał zostać oskarżony o wręczenie łapówki prokuratorowi, w zamian za co ten miałby zwolnić z aresztu jego klienta. Nie miało to jednak związku z gangiem „bokserów”. Na początku 2011 okazało się, że adwokat Wojciech K. nie poniesie natomiast odpowiedzialności za wysłanie nieuprawnionego aplikanta na rozprawy. Miało być to jego nieumyślne niedopatrzenie, a Sąd Najwyższy nie złożył nawet wniosku o karę dyscyplinarną do Okręgowej Rady Adwokackiej. Później w 2011 roku proces gangu „bokserów” miał ruszyć od nowa. Wiadomo, że cztery lata później wciąż trwał – czy i jak się zakończył, tego nie udało się ustalić.
W 2013 roku, o czym już wspominałem, zlikwidowano w Świdnicy nielegalną fabrykę broni. Prowadziły ją osoby powiązane z bokserami – między innymi Zbigniew M. pseudonim „Łodziak”, Marcin W. i Ryszard M. Piwnicę jednego z budynków przekształcono w testową strzelnicę, na której ujawniono ślady po oddanych strzałach i łuski. W listopadzie 2013 roku skierowano w tej sprawie akt oskarżenia do sądu. Obejmował on 26 osób.
Proces trwał długo, a tymczasem we wrześniu 2015 roku Stanisław S. pseudonim „Kaptur” wygrał sprawę wytoczoną Polsce przed Europejskim Trybunałem Praw Człowieka w Strasburgu za zbyt długie tymczasowe aresztowanie. Domagał się 50 tysięcy złotych (choć niektóre źródła podają, że 50 tysięcy euro). Ostatecznie otrzymał odszkodowanie w wysokości trzynastu tysięcy złotych.
Miesiąc później, w październiku, do Świdnicy zawitała Beata Szydło – przyszła premier (od listopada 2015 roku). Na spotkaniu z jej zwolennikami pojawiło się kilku mężczyzn, którzy zakłócali porządek – wykrzykując różne hasła i gwiżdżąc. Okazali się nimi byli członkowie gangu „bokserów” – między innymi Jacek B. pseudonim „Sznurek” i Artur O. pseudonim „Ostry”, skazani w przeszłości za udział w zorganizowanej grupie przestępczej, handel bronią czy narkotykami.
Proces dotyczący nielegalnej fabryki broni zakończył się po nieco ponad trzech latach – w maju 2017 roku. Trwał tak długo, bo oskarżeni robili wszystko, aby storpedować postępowanie i doprowadzić do przedawnienia. Składali wnioski o wyłączenie sędziego, przedstawiali zwolnienia lekarskie. W końcu sąd zdecydował o wyłączeniu ze sprawy wątku jednego z głównych oskarżonych, lidera grupy „bokserów” – Stanisława S. pseudonim „Kaptur”. To pozwoliło doprowadzić proces do finału. Choć oskarżonym groziło do dziesięciu lat pozbawienia wolności, skazano ich na dość niskie kary jak na to, że z ich broni mogło zginąć jedenaście osób – od roku do pięciu lat pozbawienia wolności. Stało się tak dlatego, że część zarzutów z lat 1996–2002 uległa przedawnieniu. Najwyższą karę usłyszał organizator procederu, Marcin W., a Ryszard M. – 3,5 roku pozbawienia wolności.
Co się tyczy szefów gangu „bokserów” – Piotr T. został trenerem boksu, jeszcze w 2017 roku prowadził treningi personalne. Publikował w internecie zdjęcia ze znanymi pięściarzami. Stanisław S. stał się przedsiębiorcą, prowadząc firmy między innymi w branży kosmetycznej.
We wrześniu 2013 roku funkcjonariusze Centralnego Biura Śledczego dokonali w Trójmieście zatrzymań w sprawie tamtejszej grupy przestępczej zarabiającej na prostytucji. Ujęto wtedy 12 osób. Śledczy uważali, że gangiem kierować mieli trzej bracia, synowie byłego policjanta kryminalnego z Gdyni, Jana B., którego potem podejrzewano o współpracę z innym gangiem, dokonującym porwań dla okupu. Trzej bracia B. to 31-letni wówczas Aleksander pseudonim „Olo” vel „Złoty”, 26-letni Leszek pseudonim „Boski” vel „Gator” i 34-letni Paweł pseudonim „Trzeci” vel „Gruby”. Sami nazywali się „Braciakami”, a określenie to szybko podchwyciły media. „Olo”, absolwent Akademii Wychowania Fizycznego, był oficjalnie bezrobotny, ale w gangu miał pełnić wiodącą rolę, Leszek był kimś w rodzaju „księgowego” gangu, a Paweł zajmował się marketingiem – promował usługi prostytutek w internecie. Co ciekawe, nieoficjalnie Aleksandra B. uważano także za przywódcę bojówki pseudokibicowskiej jednego z lokalnych klubów piłkarskich – Arki Gdynia. To właśnie członkowie tej bojówki mieli pilnować agencji towarzyskich prowadzonych przez „Braciaków”. Takich agencji było łącznie nawet kilkanaście – głównie w gdyńskiej dzielnicy Witomino, skąd pochodzili bracia.
Wcześniej CBŚ dokonało uderzenia w inny gang sutenerów z Gdyni, a w styczniu 2013 rozbiło kolejną, 11-osobową sutenerską grupę przestępczą, która miała działać dość krótko, bo od marca 2012 roku, między innymi w Gdyni i Malborku, próbując podporządkować sobie tamtejsze lokale, w których oferowały swoje usługi prostytutki. Podejrzani mieli na tym zarobić przeszło sto pięćdziesiąt tysięcy złotych. Prokuratura uważała, że grupą kierować miał znany w trójmiejskim półświatku Olgierd L. Co istotne, właśnie do początku marca 2012 roku przebywał on w areszcie śledczym. Ciążyły już na nim zarzuty czerpania korzyści z cudzego nierządu, za co został nieprawomocnie skazany na sześć lat pozbawienia wolności. W listopadzie 2013 roku do sądu trafił już akt oskarżenia wobec rozbitego w styczniu gangu sutenerów. Oskarżonym groziło do dziesięciu lat więzienia.
Dwudziestego piątego lutego 2014 roku wpadło kolejnych sześć osób powiązanych ze sprawą gangu „Braciaków”. Przy zatrzymaniu jednego z mężczyzn użyto rozwiązań siłowych, bo nie zamierzał dobrowolnie otworzyć drzwi do swojego mieszkania. Wszystkim przedstawiono zarzuty udziału w zorganizowanej grupie przestępczej oraz czerpania korzyści z cudzego nierządu, a potem aresztowano na okres trzech miesięcy. Na tym etapie z osiemnastu podejrzanych większość, bo szesnastu, znajdowała się w aresztach śledczych.
Wówczas policji udało się już zabezpieczyć na poczet przyszłych kar i roszczeń majątek o wartości niemal 500 tysięcy złotych, 8,5 tysiąca euro, 400 brytyjskich, 760 franków szwajcarskich oraz 500 dolarów amerykańskich w gotówce, a także kilka kradzionych samochodów o wartości od kilkudziesięciu do kilkuset tysięcy złotych każdy, które przekazano ubezpieczycielom właścicieli tych pojazdów.
Niespełna miesiąc później okazało się, że gang „Braciaków” to wciąż niejedyna sutenerska grupa przestępcza, która działała wtedy na terenie Trójmiasta. Osiemnastego marca w rękach śledczych znaleźli się trzej mężczyźni, którzy mieli należeć do gangu „Wariata”, zajmującego się poza czerpaniem korzyści z prostytucji także handlem narkotykami. Damian W. usłyszał zarzuty kierowania gangiem, a Dawid L. i Mateusz K. – udziału w nim. Grupa miała od stycznia 2013 do marca 2014 roku dokonać szeregu przestępstw na terenie różnych miejscowości – Gdańska, Gdyni, Sopotu, Elbląga, Malborka czy Tczewa. Mowa między innymi o nielegalnym posiadaniu broni czy ułatwianiu uprawiania prostytucji nie tylko dorosłym kobietom, ale, co gorsza, nieletnim dziewczętom. W tym celu podejrzani wynajmowali mieszkania i organizowali w nich prywatne agencje towarzyskie, tak zwane mieszkaniówki, publikowali anonse erotyczne w internecie czy nadzorowali wyjazdy kobiet do klientów. Tak mężczyźni mieli zarobić niezbyt dużą jak na czas działania i potencjalne ryzyko kwotę (przeszło 40 tysięcy złotych), a na obrocie narkotykami (głównie marihuaną i amfetaminą) ponad 20 tysięcy złotych. Podczas działań policjanci zabezpieczyli broń palną – pistolet maszynowy, pistolet z tłumikiem i rewolwer, a także amunicję i siedemset sztuk tabletek ecstasy. Podejrzanym groziło do 12 lat pozbawienia wolności.
Na początku października 2014 roku, podczas procesu gangu sutenerów, w którym na ławie oskarżonych zasiadał Olgierd L., poruszono wątek pobicia niejakiego Daniela S. Mężczyzna twierdził, że Olgierd L. brutalnie pobił go z użyciem niebezpiecznych narzędzi – siekiery i maczety – co doprowadziło do obfitego krwawienia, a nawet utraty przytomności. Biegły lekarz przedstawił wówczas dość zaskakującą opinię. W jego ocenie odniesienie takich obrażeń u ofiary napaści było w praktyce niemożliwe, bo rany nie wyglądały na zadane z dużą siłą i mogły powstać w zupełnie innych okolicznościach – na przykład podczas zadawania ciosów przez samego pokrzywdzonego.
Pod koniec 2014 roku ogłoszono termin pierwszej rozprawy w procesie gangu „Braciaków” – miała ona się odbyć 7 stycznia 2015 roku. Wyłączono jej jawność, bo jak argumentowali sami oskarżeni – na sali sądowej mogły zostać ujawnione różne informacje, w tym dotyczące sfer prywatnych i intymnych. To wtedy do mediów trafiły zdjęcia wytatuowanych kobiet, które pracowały dla braci jako prostytutki. Na przestrzeni lat mogło być ich nawet kilkadziesiąt. Pracowały głównie w czterech agencjach towarzyskich – jednocześnie po sześć–siedem kobiet w każdej. Choć część z nich padła ofiarą przemocy fizycznej i psychicznej – były więzione, bite, poniżane, wysłuchiwały gróźb i nie mogły kontaktować się z rodzinami – to niektóre z nich, prywatnie narzeczone braci, tatuaże miały sobie robić dobrowolnie. Rzekomo z wdzięczności i miłości do „Braciaków”. Z tego samego powodu dawały też braciom drogie prezenty, a nawet płaciły za nich w restauracjach. Treść tatuaży nie pozostawiała jednak wątpliwości, że oskarżeni o kierowanie gangiem zrobili z kobiet niemal swoją własność i stworzyli strukturę przypominającą sektę. Na ciałach prostytutek pojawiły się między innymi napisy „Wierna Suka Leszka”, „Niewolnica Pana Olka”, „Własność Pawła” czy „Kocham mojego pana władcę Braciaka”. Prokuratura przyjęła, że zachowanie kobiet tatuujących sobie dobrowolnie takie treści mogło wskazywać na uzależnienie od oprawców.
W procesie na ławie oskarżonych zasiadło dwadzieścia jeden osób – w tym dwie kobiety pomagające braciom B. – łącznie przedstawiono im pięćdziesiąt dziewięć zarzutów z okresu od czerwca 2009 do września 2013. Mowa między innymi o kierowaniu i udziale w zorganizowanej grupie przestępczej, czerpaniu korzyści z cudzego nierządu, praniu brudnych pieniędzy pochodzących z prostytucji w kwocie 239 tysięcy złotych poprzez wpłacanie ich na konta innych osób, obrocie narkotykami (głównie marihuaną, amfetaminą i kokainą), nielegalnym posiadaniu broni, amunicji i materiałów wybuchowych (chodziło o pocisk artyleryjski wypełniony między innymi trotylem) czy wymuszeniach haraczy od prostytutek pracujących w innych agencjach towarzyskich w kwocie do 2 tysięcy złotych miesięcznie od każdej z kobiet. Bracia mieli w ten sposób zarobić 5 milionów 800 tysięcy złotych. Groziło im do 15 lat więzienia. Na tym etapie już tylko osiem osób pozostawało w aresztach – wobec pozostałych stosowano wolnościowe środki zapobiegawcze.
Kobiety, które niegdyś pracowały dla „Braciaków”, występowały w sprawie w roli świadków. Choć zapewniono im policyjną ochronę, a większość z nich wyprowadziła się z Trójmiasta, część na rozprawach wciąż okazywała oskarżonym sympatię – machały i uśmiechały się do nich.
W lutym 2015 roku przed Sądem Okręgowym w Gdańsku trwał jednocześnie proces innego, wspominanego już gangu sutenerów, którego domniemanym liderem miał być Olgierd L. Tutaj sytuacja wydawała się o tyle prostsza, że przed sądem po wielokrotnym niestawiennictwie zeznawać zaczęła jedna z byłych prostytutek – Agnieszka Ć. Kobieta opowiedziała szczegółowo o tym, jak musiała oddawać swoim „opiekunom” połowę zysków, a oni organizowali lokale, w których świadczyła usługi, czy zapewniali jej transport do klientów. Stwierdziła natomiast, że do prostytucji samej w sobie nikt jej nie zmuszał. Agnieszka Ć. przybliżyła też kwestię pobicia konkurenta gangu, Daniela S., którego z użyciem niebezpiecznych narzędzi mieli zdaniem śledczych dopuścić się Olgierd L. i jego dwóch kompanów.
Niespodziewanie w lipcu 2015 roku bracia Aleksander, Leszek i Paweł B. opuścili areszt po wpłaceniu poręczeń majątkowych w kwocie sześćdziesiąt tysięcy złotych każdy. Zastosowano wobec nich dozory policyjne i zakazy opuszczania kraju. Na niewiele się to zdało, bo oskarżeni o kierowanie gangiem „Braciaków” szybko zapadli się pod ziemię.
W kolejnych latach nie udało się ich odnaleźć, a w styczniu 2017 roku proces gangu „Braciaków” wciąż trwał. Wtedy to, 10 stycznia w duńskim Aalborgu doszło do tragicznego w skutkach zdarzenia. Dziewięciu zamaskowanych mężczyzn weszło do domu, w którym mieściła się agencja towarzyska, rozlali tam benzynę i podpalili – najprawdopodobniej świecą dymną. W wyniku pożaru zginęła trzydziestojednoletnia Polka, Honorata H., która do Danii trafiła… z Gdyni. Druga kobieta zdołała uciec. Bez ofiar nie obyło się także po stronie napastników – jeden doznał poważnych oparzeń, a inny zginął na miejscu. Po szczegóły tych wydarzeń odsyłamy do materiału Łukasza z Kanału Kryminalnego.
Jak ustalili śledczy, w Danii miały działać dwa konkurencyjne gangi sutenerskie wywodzące się z Polski, dla których pracowały polskie prostytutki. W ramach porachunków sprawcy zbrodni mieli wynająć w Gdyni dwa samochody i udać się nimi właśnie do Danii, a tam dokonać podpalenia agencji towarzyskiej. Analiza śladów biologicznych i danych GPS pozwoliła na zatrzymanie w pierwszej połowie kwietnia sześciu osób, którym przedstawiono zarzuty udziału w zorganizowanej grupie przestępczej, zabójstwa oraz usiłowania zabójstwa. Groziła im kara dożywotniego pozbawienia wolności. Kolejny z podejrzanych wpadł w Niemczech przy okazji innej sprawy – był poszukiwany europejskim nakazem aresztowania.
Dopiero dwa lata później, w marcu 2019 roku, funkcjonariuszom Centralnego Biura Śledczego Policji udało się ująć dwóch z braci B. – Aleksandra i Leszka. Wpadli oni razem z dwunastoma innymi osobami podczas zakrojonej na szeroką skalę międzynarodowej akcji, przeprowadzanej wspólnie przez służby z Polski, Hiszpanii, Danii oraz Holandii. W Polsce zatrzymano z kolei dwóch mężczyzn, w tym Jana B., ojca „Braciaków”, który usłyszał zarzut udziału w zorganizowanej grupie przestępczej i czerpania korzyści z prostytucji. W Hiszpanii wpadło pięć osób – czterech mężczyzn i jedna kobieta. To wśród nich znaleźli się właśnie Aleksander i Leszek B. Ich brat Paweł wciąż był poszukiwany (do dziś nie ma publicznych informacji o jego zatrzymaniu, ale list gończy zniknął z oficjalnej witryny policji). Podejrzani usłyszeli zarzuty kierowania i udziału w grupie przestępczej, czerpania korzyści z cudzego nierządu, produkcji i wprowadzania do obrotu znacznych ilości środków odurzających, a także zabójstwa i usiłowania zabójstwa. Cztery osoby tymczasowo aresztowano, wobec trzech – w tym dwóch braci B. – wszczęto procedurę ekstradycyjną.
Zdaniem śledczych to właśnie gang „Braciaków” miał stać za podpaleniem agencji towarzyskiej w Aalborgu w Danii, w wyniku którego jedna z obecnych tam kobiet zginęła, a drugiej ledwo udało się uciec. Celem mogła być jeszcze inna kobieta, Sandra P., na którą zarejestrowana była agencja, oficjalnie działająca jako salon masażu. Sandra P. i jej partner, Adam S. pseudonim „Szlachcik”, oskarżony niegdyś, a potem uniewinniony od zarzutu dokonania brutalnego zabójstwa, jeszcze w Gdyni skonfliktować mieli się z „Braciakami” – oczywiście o zyski czerpane ze śródmiejskich agencji towarzyskich. Potem wyjechali do Danii i tam dalej zarabiali na prostytucji. Co więcej, za granicą grupa miała zajmować się też produkcją i handlem narkotykami. Zabezpieczono dwieście dwadzieścia kilogramów haszyszu oraz dwa i pół tysiąca krzewów konopi indyjskich, z których dałoby się wyprodukować siedemset pięćdziesiąt kilogramów gotowej marihuany. Ta miałaby trafić na rynek europejski.
Dwudziestego lutego 2020 roku, po ponad pięciu latach, miał zakończyć się proces sutenerskiego gangu „Braciaków”, działającego na Pomorzu w latach 2003–2009. Sąd odroczył jednak rozprawę ze względu na możliwą zmianę kwalifikacji czynów określoną w akcie oskarżenia, co w praktyce mogło oznaczać zarówno zarzuty zagrożone mniejszym, jak i większym wymiarem kary. Rozprawa miała się odbyć pod koniec marca 2020 roku. W mediach nie pojawiły się dalsze informacje na temat wyroku, który miał zapaść, a cały proces toczył się za zamkniętymi drzwiami.
W tym czasie wciąż trwało też śledztwo w sprawie podpalenia agencji towarzyskiej w Danii, co do którego bracia B. usłyszeli zarzuty. Nie przyznawali się do winy. Akt oskarżenia, obejmujący szesnaście osób i czterdzieści jeden przestępstw, trafił do sądu w lipcu 2020 roku. Wyszczególniono w nim udział w zorganizowanej grupie przestępczej, zlecenie zabójstwa (tu razem z braćmi B. odpowiadać miała Marta M., która według założeń śledztwa miała pomagać im założyć agencje towarzyskie w Danii, choć jej adwokat temu zaprzeczał), zabójstwo z motywacji zasługującej na szczególne potępienie czy usiłowanie zabójstwa, za co oskarżonym groziło nawet dożywotnie pozbawienie wolności. Pomimo tak poważnych zarzutów we wrześniu 2021 roku Sąd Okręgowy w Gdańsku zdecydował o zwolnieniu z aresztów siedmiu gangsterów. Prokuratura złożyła zażalenie.
Gangi sutenerskie w Trójmieście wciąż działały. Nie dalej jak w lutym 2022 roku funkcjonariusze CBŚP zatrzymali kolejne już osoby w związku z trwającym od dwóch lat śledztwem w sprawie zorganizowanej grupy przestępczej czerpiącej korzyści z cudzego nierządu, która miała powstać w 2015 roku i funkcjonować między innymi na terenie Gdańska, Słupska, Koszalina czy Lęborka. Podejrzani mogli na tym procederze zarobić nie mniej niż dwa i pół miliona złotych. Pieniądze pochodziły od prostytutek, które pracowały w tak zwanych mieszkaniówkach i oddawały swoim „opiekunom” połowę zysków. Łącznie w sprawie występowało szesnastu podejrzanych, trzech z nich tymczasowo aresztowano. Nie wykluczano też kolejnych zatrzymań.
Z nieoficjalnych informacji wynika natomiast, że gdy tylko na przełomie lutego i marca 2022 roku do Polski zaczęli masowo przybywać uchodźcy z Ukrainy, na granicy pojawili się gangsterzy z sutenerskich grup działających na terenie Trójmiasta. Proponowali oni młodym, atrakcyjnym kobietom darmowy transport, mieszkanie i wyżywienie, właśnie w Trójmieście. Zbierali w ten sposób grupę kilku kobiet i busem przewozili je na Pomorze. Celem było oczywiście sprowadzenie ich do tamtejszych prywatnych agencji towarzyskich, tak zwanych mieszkaniówek, kontrolowanych przez gangsterów. Według wiadomości uzyskanych od moich informatorów w proceder miały być zaangażowane osoby, które w przeszłości usłyszały już zarzuty udziału w zorganizowanej grupie przestępczej czy czerpania korzyści z cudzego nierządu. Problem musiał być na tyle poważny, że Komenda Główna Policji uruchomiła specjalną infolinię i opublikowała komunikaty przestrzegające przed handlem ludźmi w językach polskim, ukraińskim oraz rosyjskim.
Dwudziestego drugiego sierpnia 2022 roku w mieszkaniu przy ulicy Pańskiej w gdańskiej dzielnicy Witomino pies rasy pitbull zaatakował czterdziestosiedmioletniego mężczyznę. Wyprowadzał on dwa psy swojej znajomej – nie pierwszy zresztą raz, a czworonogi dobrze go znały. Pogryziony czterdziestosiedmiolatek zmarł, odnosząc między innymi ranę szarpaną szyi i gardła. Jego znajoma uciekła na balkon, zawiadomiła policję i pogotowie ratunkowe. Pitbull zaatakował również funkcjonariuszy, w związku z czym został zastrzelony. Jak nieoficjalnie ustalili reporterzy TVN24, pies miał należeć do jednego z braci B. z gangu „Braciaków”. Zwierzęciem opiekowała się jego żona, ale wyprowadzał je znajomy czterdziestosiedmiolatek. Mężczyzna miał również dobrze znać się z braćmi B. i przebywać z nimi w Hiszpanii, kiedy zostali zatrzymani przez służby.
Natomiast 15 grudnia 2022 roku Sąd Okręgowy w Gdańsku ogłosił wyrok w sprawie sutenerskiego gangu „Braciaków”, który miał dopuścić się między innymi zabójstwa i usiłowania zabójstwa w Danii. Trzej bracia B. zostali skazani na osiem lat pozbawienia wolności, niejaki Mateusz W. na osiem lat za kratkami, a pozostałych 12 oskarżonych na kary od pięciu lat do sześciu i pół roku więzienia. Wszyscy mieli też zapłacić kary grzywny. W związku z tym, że orzeczenie było nieprawomocne, a oskarżeni mogli się odwoływać, wobec Aleksandra, Leszka i Pawła B. oraz Mateusza W. przedłużono areszt tymczasowy do czerwca 2023 roku.
Wciąż trwała natomiast wtedy sprawa przeciwko „Braciakom”, w której prokuratura zarzucała im udział w gangu, zmuszanie do prostytucji, czerpanie korzyści z cudzego nierządu, posiadanie znacznej ilości narkotyków czy paserstwo luksusowych pojazdów. Akt oskarżenia trafił do sądu w grudniu 2014 roku, a w maju 2021 roku zapadł nieprawomocny wyrok, od którego oskarżeni się odwołali.
Postępowania wciąż trwają.
Za sprawą mediów w latach dziewięćdziesiątych słysząc hasło „polska mafia”, większość ludzi myślała o gangach pruszkowskim i wołomińskim. Tymczasem w ich cieniu, z dala od stolicy, siłą i brutalnością milionowe interesy budowali inni gangsterzy. Tak było choćby na Dolnym Śląsku, w okolicach Zgorzelca i polsko-niemieckiego pogranicza. Masowo przemycano tam spirytus wart tyle, że wystarczyła błahostka, by dotychczasowi kompani stali się wrogami na śmierć i życie. Tak wybuchła „wojna zgorzelecka” pomiędzy grupami Zbigniewa M. pseudonim „Carrington” i Jacka B. pseudonim „Lelek”. Ich konflikt pochłonął kilkadziesiąt ludzkich istnień. Części ofiar porachunków do dziś nie odnaleziono – wciąż figurują w policyjnych bazach jako osoby zaginione. W 2019 roku kulisy tych wydarzeń w rozmowie ze mną ujawnił Dariusz Z. – świadek koronny, który pogrążył gang „Carringtona”. Jego relacje znajdują teraz namacalne potwierdzenie – przeszło ćwierć wieku od serii gangsterskich zabójstw na pograniczu część spraw dociera do finału. Funkcjonariusze Centralnego Biura Śledczego Policji mieli ujawnić zwłoki co najmniej jednej ofiary przestępczej egzekucji. Wiedzą też, gdzie mogą trafić na kolejne ciała. W śledztwie pojawił się nowy, obok Dariusza Z., duży świadek koronny i kilku małych. Pod zarzutem zabójstwa do aresztu trafili między innymi Ryszard M. pseudonim „Azja” (brat „Carringtona”) czy Sebastian K. pseudonim „Ryży” – bohater jednej ze strzelanin w Jeleniej Górze. Samobójstwo przy próbie zatrzymania przez kontrterrorystów popełnił zaś Jacek B. pseudonim „Lelek”. Zacznijmy jednak od początku.