Ludzkie klepisko. Historie z Pogranicza: Białorusi, Litwy i Polski - Marcin Sawicki - ebook

Ludzkie klepisko. Historie z Pogranicza: Białorusi, Litwy i Polski ebook

Marcin Sawicki

3,9

Opis

Czytam Sawickiego i znów wraca do mnie ten dziwny proces, jakim jest poznawanie Białorusi. O ile Ghana, Meksyk, czy wulkaniczna wyspa Stromboli są miejscami, do których można po prostu jechać, Białoruś jest przypadkiem odmiennym. Nie jest to miejsce geograficzne ani czyste wyobrażenie. Zajmuje przestrzeń, którą można przemierzyć, ale – w przeciwieństwie do innych krain – nie rozciąga się wzdłuż, lecz pomiędzy ludźmi, w głąb historii. A przede wszystkim – w głąb serca. Być na Białorusi

to nie tyle jechać gdzieś, ale bardziej – odnaleźć ją w sobie. Wtedy ta dziwna kraina, uwolniona od banalnych wytycznych geograficznych, zaczyna mówić czystym językiem ludzkich losów.

Mateusz Marczewski, reporter, autor, m.in. Kolistych jezior Białorusi

 

Lodzia, moja babcia ze strony ojca, była z Pogranicza. Przed wojną pobierała nauki w trzech kresowych miastach, w Grodnie, Wilnie i w Suwałkach, a po wojnie okazało się, że to trzy odrębne państwa. Dziadek Piotr był także z Pogranicza. Przyjechał „za babcią” na Augustowszczyznę z Sonicz, z Polski do Polski. Zanim się zorientowali, okazało się, że Sonicze to Białoruś. Dziadka Piotra nie znałem. Zmarł, gdy mój ojciec miał trzy lata. Znałem za to mit dziadka Piotra, który w skrócie można ująć tak: gdyby żył, wszystko byłoby inaczej… Jak to na Wschodzie, wszystko byłoby inaczej, gdyby…

A dlaczego Państwu tym głowę zawracam? Bo Ludzkie klepisko Marcina Sawickiego, to opowieść, jaką sam powinienem był napisać... Powinienem był pojechać do tych Sonicz... Dlaczego tego nie zrobiłem? Bałem się zburzyć mit, a mit na Wschodzie to świętość. Wszyscy tu żyją mitem (Polski od morza do morza, Wielkiego Księstwa Litewskiego) lub w micie. Bo co by było, gdyby okazało się, że dziadek Piotr nie mówił w „tutejszym”, że był „tylko” Polakiem, a nie mieszańcem, kundlem z Pogranicza? Czym bym karmił swoją wyobraźnię i na czym budowałbym tożsamość? Bo dla mnie „Polak” to za mało...

A Sawicki się nie bał... Wsiadł, cholera, i pojechał na to Pogranicze, śladem swoich dziadków i pradziadków... I przywiózł stamtąd przepiękną opowieść o kundlach z Pogranicza, o ludziach, którzy za jednego życia byli obywatelami kilku państw, nie ruszając z miejsca, których traktowano jak bezpańskie psy, i do których wszyscy mieli pretensje, że są stąd, są „tutejsi”... Ludzkie klepisko to opowieść odpamiętana, utkana z odprysków pamięci, a opisane losy kilku rodzin to metafora losu, jaki stał się udziałem wszystkich tych, którzy – nie z własnej przecież winy czy zasługi – żyli na obrzeżach, a nie w środku...

Piotr Brysacz, dziennikarz, dyrektor artystyczny festiwalu literackiego Patrząc na Wschód

 

INFORMACJA O AUTORZE

Marcin Sawicki (ur. w 1978 r. w Głogowie) – historyk i nauczyciel z doświadczeniem akademickim oraz licealnym. Obronił pracę doktorską z zakresu historii kultury, dotyczącą mentalności nowożytnych elit ziem białoruskich. Autor artykułów naukowych, opublikowanych w takich czasopismach jak „Acta Universitatis Wratislaviensis”, „Nasza Przeszłość”, „Wschodni Rocznik Humanistyczny” czy „Białoruskie Zeszyty Historyczne”. Od czasów studenckich podróżuje regularnie po krajach dawnego Związku Radzieckiego. Mieszka w Świętej Katarzynie koło Wrocławia. Autor książek reporterskich, m.in.: Pestki winorośli i trzy jabłka. Reportaże z podróży do Gruzji i Armenii (2014) oraz Morze światła. Opowieści tadżyckie (2015).

 

FRAGMENT KSIĄŻKI

„Tych najstarszych mieszkańców wioski – same staruszki spędzające zimy u krewnych w miastach – można policzyć na palcach jednej ręki. Pozostało ich wśród żywych tyle, co przypadkowo niewytłuczonych kłosów po wielkiej młócce na glinianym klepisku – takim, jakie zastać można było w tej części świata przy każdym obejściu. Miejscowi wioskoucy, mężczyźni i kobiety, umierali przedwcześnie, tłuczeni na oślep, na odlew i bez opamiętania bijakiem kolejnych wojen, rewolucji, kolektywizacji, pożarów i zwyczajnej mużyckiej nędzy. Nie oszczędzono im żadnej zimy na tym ludzkim klepisku. Jakby skazani na odwieczną poniewierkę, cierpieli na swoje mużyckie hore – wieczną mękę, los tak bolesny i dotkliwy, że nie dało się tego wszystkiego zagłuszyć nawet pędzoną na potęgę po lasach gorzałą.

Mimo wszystko, sponiewierani przez ciężkie życie ludzie, zostawali na swoich klepiskach. Po części pewnie z przyzwyczajenia, po części z przymusu lub sentymentu do ziemi, zapewne przeświadczeni o nieuchronności losu. Nieliczni wyjeżdżali, by szukać lepszego życia w dalekim świecie, próbując wymknąć się z łap hore. Jednak długaśne dzierżaki cepów podążały w ślad za nimi i młóciły, nadal ich młóciły – tak jakby przekleństwo losu zrodzonego na tej ziemi zabierali ze sobą, jakby od tutejszego hore nie sposób było się uwolnić…”.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 272

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
3,9 (10 ocen)
3
5
1
0
1
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




ROZDZIAŁ I

Tutejsi

Baba Wala

Usiadła na koślawym zydelku, w kuchennym kącie chaty, pomiędzy skromnym kredensem z pilśniowej płyty a stołem nakrytym ceratą. Kuchnia, oddzielona zasłoną od sypialni z solidnym, glinianym piecem, pachniała kurzem, ludzką starością i wiekowym drewnem. Drobna, pomarszczona i przygarbiona kobiecina siedziała sztywno, nieco spięta. Strażniczka pamięci. Opuściła ramiona, dłonie złożyła jak do modlitwy.

Stryjeczna babcia Wala. Druga żona mojego, nieżyjącego już, stryjecznego dziadka Krzysztofa, czy raczej – po wioskowemu mówiąc, w prostej, mużyckiej mowie – Krzystusia.

Minęła połowa 2015 roku. Jeszcze parę lat temu nie wiedzieliśmy nawet o swoim istnieniu. Babcia, czyli – jak tu, na dawnej Nowogródczyźnie, powiadają – baba Wala przypominała pochylony, uwiędły i niepozorny pień suchej, zwiotczałej wierzby. Ludzie na tym zapadłym skraju rozległej Puszczy Nalibockiej, obcując całe życie z lasem, jakby z wiekiem coraz bardziej upodobniali się do starych, zmurszałych drzew. Może to tylko efekt pracy ponad siły? Albo pewnej wspólnoty cierpienia roślin i ludzi? A może to jedynie zwyczajna starość upodabnia nas wszystkich do naszych bliskich krewnych, drzew? Po prostu w pobliżu rozległych borów Puszczy Nalibockiej łatwiej dostrzec to podobieństwo roślin do ludzi.

Kraina łatwopalna

„Lasu jest więcej w parafii trabskiej aniżeli otwartego pola” – pisał jej proboszcz, Andrzej Rodkiewicz. Pod tym pochodzącym z czasów późnostanisławowskich opisem rodzinnych stron baby Wali mógłby spokojnie podpisać się także Tadeusz Łopalewski, autor wydanego w międzywojniu przewodnika Między Niemnem a Dźwiną. Ziemia wileńska i nowogródzka, po ówczesnej Polsce północno–wschodniej. „Pień drzewa leśnego i snop zboża oto zasadnicze elementy, z których składa się obraz plastyczny wsi ziemi wileńskiej i nowogródzkiej” – pisze Łopalewski, bo faktycznie: niemal cała Nowogródczyzna, nieważne jaka, przedwojenna, przedrewolucyjna, przedrozbiorowa, czy też przedpotopowa, była wycięta z lasu.

Chaty i gumna z drewnianych, surowych i poczerniałych bierwion, których nie barwiono na kolorowo jak dziś. Obrosłe zielonkawymi kożuchami porostów dwory, zaścianki, kościoły, cerkwie, synagogi oraz meczety. Pachnące sosną i olszyną miasteczka i sztetle. Drewniane krzyże, katolickie i prawosławne, na mogiłkach i rozstajach dróg. Dzieci w polu podczas żniw zostawiano w kołyskach podwieszanych na ułożonych w stożek gałęziach. Do pracy służył drewniany pług i brona pleciona z leszczyny. Od drewnianego trzonka kosy lub sierpa puchły i łupały zmęczone dłonie, kiedy ciało odpoczywało w nocy na drewnianym łóżku. Wreszcie znieruchomiałe na amen ciała oddawano ziemi w pachnącej lasem trumnie.

Drewniana kraina, Nowogródczyzna. Drewniana, a więc łatwopalna. Krucha.

Niekończąca się podróż

Gierduszki, rodzinną wieś dziadka Władka, znałem tylko z zasłyszanych we wczesnym dzieciństwie opowieści. Ich istnienie było dla mnie jak fragment rodzinnej baśni, że kiedyś, coś, ktoś, za górami, za lasami… Trudno było uwierzyć, że miejscowość istnieje naprawdę. Poza tym, wśród żywych nie było już krewnych, którzy mogliby swoimi opowieściami nadać Gierduszkom cechy miejsca nie tyle wyobrażonego, co realnego: z domami, dymiącymi kominami, rozjeżdżoną ulicą, błotnistymi polami i swoim miejscem na mapie.

Mimo że na Białorusi od czasów studiów bywałem często, mam tam przyjaciół i znajomych, długo nie przyszło mi do głowy, aby poszukać tych realnych Gierduszek. Po części może z obawy przed rozczarowaniem, żeby nie niszczyć sielskiego obrazu kresowej krainy z dzieciństwa. Poznałem wielu potomków repatriantów z różnych stron świata, naiwnie wierzących w istnienie utraconej arkadii, pilnie jak oka w głowie strzegących tego wyobrażenia przed zbrukaniem.

Jednakże ciekawość, ta nieodrodna matka czynów bezużytecznych, przez lata wykonała swoją krecią robotę. Drążyła mnie uparcie od środka i swoje osiągnęła. Postanowiłem pojechać i sprawdzić te Gierduszki. Po prostu musiałem…

Wiedziałem, że będzie to podróż nie tylko w przestrzeni, ale i w czasie. I że, przy całej swej pazerności na kolekcjonowanie cudzych wspomnień, nie dowiem się wiele. Najpewniej odnajdę jakieś porozrzucane okruszyny pamięci, które będę musiał sobie jako tako poskładać, jak porozrzucane po kątach, niekompletne puzzle. Aby odzyskać część swojej rodzinnej przeszłości, będę ją musiał ułożyć z jakichś małych wycinków, własnych domysłów i cudzych dopowiedzeń.

Wyjeżdżałem do Gierduszek, aby usłyszeć opowieści, które być może dla moich uszu przeznaczono, ale wielka historia tak koszmarnie rzeczy pogmatwała, że nie dane było mi ich usłyszeć.

Ta podróż zaczęła się znacznie wcześniej niż samo przekroczenie granicy polsko–białoruskiej w 2015 roku. Potrzebowała dużo czasu, aby dojrzeć we mnie, a to też ważna, czasami chyba nawet najbardziej istotna część drogi. Później rozjechała się na boki, rozbiła na etapy i najwyraźniej wcale nie zamierza się skończyć. Rozgrywa się czasami w rzeczywistości, częściej zaś w wyobraźni, gdy siadam do pisania. Chociaż zdarza się i tak, że ta podróż nachodzi mnie znienacka, gdzieś na spacerze w parku lub przy kolacji, zwabiona jakimś widokiem, zapachem czy smakiem.

Tak to bywa, że podróż nie kończy się raptownie, jakby ucięta tasakiem, wraz z powrotem do domu. Chciałbym wierzyć, że ta wyprawa nie skończy się jeszcze długo. Jeśli, rzecz jasna, znajdzie się jeszcze ktoś, kto ją podejmie, kiedy ja nie będę już w stanie jej kontynuować. Wtedy przeistoczyć się może w naprawdę długą wyprawę, jeśli w podróż zechcą się udać ci, którzy po mnie zostaną… Tak mi się marzy…

Boruńskie cuda

2015 rok, jego druga, letnia odsłona.

Na mapie samochodowej niby wszystko się zgadzało. Blisko siebie odnalazłem miejscowości, których nazwy przewijały się w zasłyszanych przed laty opowieściach: Juraciszki, Ejgirdy, Tokarzyszki. Gierduszek wprawdzie na mapie nie było, ale to jeszcze wcale nie oznaczało, że nie istniały.

Po drodze zatrzymałem się w Borunach, szacownym katolickim sanktuarium, niegdyś słynącym cudami na całą okolicę. Odludny to skrawek północno-zachodniej Białorusi, znaczony miasteczkami przypominającymi przerośnięte wsie oraz wioskami, których istnienia można się już tylko domyślać po piołunach porastających dawne ludzkie siedliska. Aż trudno uwierzyć, że stąd na wyciągnięcie ręki mam dwie ludne i gwarne stolice. Jadąc autem na północny wschód, po godzinie z hakiem mógłbym szykować się do spaceru krętymi uliczkami Wilna. A gdybym obrał kierunek wschodni, to może kwadrans dłużej zajęłaby mi droga ku szerokim prospektom Mińska. Do Grodna poprowadziłaby mnie dostojna rzeka Niemen. Czując jej bliskość po swojej lewej stronie i pod warunkiem, że nie dałbym się skusić lesistym brzegom, do stolicy Grodzieńszczyzny dotarłbym po jakichś trzech godzinach jazdy.

Tymczasem, zamiast gwaru miast, trafiło mi się w Borunach zacisze prowincji. Prawdziwa głubinka, jak powiadają miejscowi. Koło kościoła nie pętał się nawet pies z kulawą nogą. Pomimo odnowionej fasady świątyni, czuło się wyraźnie, że najlepsze czasy Boruny mają już dawno za sobą.

– Nie wiadomo, czy te Gierduszki jeszcze stoją… – mówił zagadnięty przeze mnie Lucjan Dąbrowski, Polak, salezjanin, od lat z troską zajmujący się miejscową parafią. – Jeśli tak, to za kilka lat może nic już nie zostać. Na dzisiejszej zachodniej Białorusi, na Grodzieńszczyźnie i w ogóle w całym kraju, znikają całe wsie. Nawet ślad po nich nie pozostaje. Młodzi wyjeżdżają do miasta, a kiedy starzy gospodarze umierają, dom zaraz znika. Rodzina albo sąsiedzi wyniosą wszystko, co może się jeszcze przydać bądź ma jakąkolwiek wartość. Ściany rozbiorą na deski albo na opał. Był dom, nie ma domu. Była wieś, nie ma wsi, ot tak…

Kiedy żegnałem się z księdzem Dąbrowskim, zapytałem, czy za sprawą tutejszego wizerunku Matki Boskiej w Borunach zdarzają się jeszcze cuda.

Proboszcz zawahał się, nie spodziewając się takiego pytania. Wreszcie, po chwili zastanowienia, powiedział: – Tylko raz, no, góra dwa razy. Na samym początku pracy duszpasterskiej dostałem zawału. Lekarze bezradnie rozkładali ręce. Mówili, że jeśli chodzi o mój przypadek, to możliwości medycyny się skończyły i radzili modlić się i zawierzyć Bogu. Wierzę, że ocalałem jedynie dzięki modlitwie i wstawiennictwu Matki Boskiej Boruńskiej.

Za drugim razem Matka Boska ocaliła nie życie, lecz duszę… Pewnego dnia spowiadałem wiernych w jakiejś odległej od Borun wiosce. Na pytanie, czy to już wszyscy, pokiwali głowami twierdząco. Ale coś mnie tknęło, spojrzałem na nich i zauważyłem staruszka, który na pewno się nie spowiadał. Dlaczego kłamał, nie wiem… Zamieniłem z nim po cichu kilka słów i dziadek się wyspowiadał. Po kilku dniach przyszła do mnie na plebanię jego żona, podziękować, bo okazało się, że on na drugi dzień po tej spowiedzi zmarł, a ona była mi dozgonnie wdzięczna, że nakłoniłem go, by pojednał się z Bogiem. Powiedziałem jej to, co Panu teraz mówię: by Matce Boskiej Boruńskiej dziękowała…

Mogiłki

Juraciszki miały spore szanse pozostać na wieki wieków zapadłą dziurą, jaką w istocie były, dopóki władze carskie nie powzięły szlachetnego zamysłu, aby wybudować tu stację kolei żelaznej. Zadecydowało o tym na pewno dogodne położenie: miasteczko przecinał starodawny trakt na Mińsk, prowadzący od Lidy, poprzez Wiszniew, na Wołożyn, a stamtąd dalej na wschód, hen, po same kremlowskie baszty Moskwy. Dzisiaj to skromna, całkiem niepozorna droga, ot, zwyczajna dwupasmówka, spinająca dwie części Europy.

Zaściankowość nigdy się na dobre z Juraciszek nie wyniosła, jednak w niespełna półtoratysięcznym obecnie miasteczku oraz w okolicznych wsiach ludzie umierają na tyle regularnie, że mieścina, niczym metropolia jakaś, doczekała się aż trzech cmentarzy: starego, zapuszczonego, zrujnowanego i dawno już nieczynnego oraz dwóch nowszych: katolickiego oraz prawosławnego. Prawosławnych od „Polaków”, czyli od – jak zwą tu – katolików, oddziela jedynie senna asfaltowa szosa, którą w niespełna kwadrans dojechać można do Łazdun, przedwojennej parafii, do której należały były Gierduszki, zanim na samym przedprożu drugiej wojny światowej nie wybudowano porządnie murowanej świątyni katolickiej w Juraciszkach. Na obu nekropoliach spotkać można te same nazwiska, tyle że u katolików pisane zwykle łacinką i łamaną polszczyzną, a u prawosławnych cyrylicą.

Na cmentarzu katolickim, w jego starszej części, wśród smukłych sosen, odnajduję skromny nagrobek, kolejne niezbite świadectwo, że były kiedyś jakieś Gierduszki (a to daje nadzieję, że może wciąż istnieją!), a w nich pomieszkiwał wąsaty, rosły i wysmukły pradziadek Władysław. Na skromnym nagrobnym obelisku napisano rosyjską czcionką: „Władimir Sawicki 1882–1939”, ale nie ma wątpliwości, że chodzi właśnie o niego. Władysław to imię z chrztu, ale ludzie wołali po wioskowemu – Wałodzia. Na mojego dziadka, również Władysława, wołali tak samo.

Ale tego dowiem się dopiero za parę godzin. Od babci Wali, w Gierduszkach, przy skromnym stole nakrytym ceratą i herbacie parzonej z wody prosto ze studni.

Na katolickim cmentarzu dowodów na istnienie Gierduszek jest nawet więcej. Pod tym samym ascetycznym, naśladującym nieudolnie owal, obeliskiem, tuż obok dziadka, leży pochowany jego brat, Iwan, czyli po katolicku, wedle chrztu – Jan. Zmarły w 1966 roku.

Prababkę Agatę, żonę pradziadka Władysława, pochowano kilkanaście metrów od męża. To dlatego, że przeżyła go o ładnych kilkadziesiąt lat, co nie powinno aż tak bardzo zaskakiwać. W tej części świata kobiety nader często przeżywały swoich ślubnych.

Większość dzieci pradziadka Władysława również spoczęła w pobliżu, chociaż po dwóch stronach drogi, która wyraźnie oddziela zmarłych katolików od prawosławnych i która zaprowadzi mnie jeszcze kiedyś do Łazdun. Są tutaj prawie w komplecie: Józuś – Józef, Amelia, Krzystuś – Krzysztof, Zenek – Zenuś, najmłodszy z nich. Brakuje dziedzica pradziadowego imienia, mojego dziadka Władka – Wałodzii oraz tego najmłodszego, Czesia. Nie ma jeszcze jednego dziadkowego syna, którego imienia nawet nikt nie zapamiętał.

– Szmat ich było! A wszyscy postawni i przystojni – powie później w Gierduszkach mieszkająca tam staruszka, pani Lodzia, wspominając pradziadowych synów.

Wśród żywych z tamtego pokolenia została tylko baba Wala, druga żona mojego stryjecznego dziadka Krzystusia.

Jak samotne drzewo wśród wykarczowanego lasu.

Po dwóch latach, kiedy znowu tam przyjadę, nie zastanę już wśród żywych pani Lodzi, pierwszej osoby, którą spotkałem i zagadnąłem w Gierduszkach.

Tych najstarszych mieszkańców wioski – same staruszki spędzające zimy u krewnych w miastach – można policzyć na palcach jednej ręki. Pozostało ich wśród żywych tyle, co przypadkowo niewytłuczonych kłosów po wielkiej młócce na glinianym klepisku – takim, jakie zastać można było w tej części świata przy każdym obejściu. Miejscowi wioskoucy, mężczyźni i kobiety, umierali przedwcześnie, tłuczeni na oślep, na odlew i bez opamiętania bijakiem kolejnych wojen, rewolucji, kolektywizacji, pożarów i zwyczajnej mużyckiej nędzy. Nie oszczędzono im żadnej zimy na tym ludzkim klepisku. Jakby skazani na odwieczną poniewierkę, cierpieli na swoje mużyckie hore – wieczną mękę, los tak bolesny i dotkliwy, że nie dało się tego wszystkiego zagłuszyć nawet pędzoną na potęgę po lasach gorzałą.

Mimo wszystko, sponiewierani przez ciężkie życie ludzie, zostawali na swoich klepiskach. Po części pewnie z przyzwyczajenia, po części z przymusu lub sentymentu do ziemi, zapewne przeświadczeni o nieuchronności losu. Niektórzy wyjeżdżali, by szukać lepszego życia w dalekim świecie, próbując wymknąć się z łap hore. Jednak długaśne dzierżaki cepów podążały w ślad za nimi i młóciły, nadal ich młóciły – tak jakby przekleństwo losu zrodzonego na tej ziemi zabierali ze sobą, jakby od tutejszego hore nie sposób było się uwolnić…

Pas i słup

Pas 32, słup 42. Pod takim kryptonimem kryje się fragment międzywojennej mapy taktycznej Polski, wydanej przez Wojskowy Instytut Geograficzny, na którą naniesiono fragment starodawnego mińskiego duktu na odcinku Juraciszki – Wiszniew. Droga podąża w kierunku północno-wschodnim, przebiega niemal idealnie równolegle do linii kolejowej, mija wioski Tokarzyszki oraz Ejgirdy (Małe i Wielkie). Dopiero za Wiszniewem kolej bierze raptowny zakręt, zatacza szeroki łuk, zbliża się do szosy i wreszcie się z nią przecina. A dalej zarówno linia kolejowa, jak i droga dla aut, rzadziej już dzisiaj furmanek, opuszczają słup 32, aby wjechać na sąsiedni, wołożyński, oznaczony na mapie taktycznej numerem 33.

Pierwsi kartografowie okolic Juraciszek, Ejgird (Małych i Dużych) oraz Tokarzyszek pojawili się tutaj znacznie wcześniej niż czas między wojnami, zanim jeszcze na dobre szlachetnie urodzonym przejadły się podgolone łby, żupany, kontusze oraz pasy słuckie. Pomysł naniesienia na wielką mapę puszcz i pól, którą tak starannie wykreślono w dwudziestym stuleciu, pojawił się w XVIII wieku, u schyłku Rzeczypospolitej szlacheckiej. I jeśli późniejsze przedsięwzięcie kartograficzne miało służyć celom taktycznym, militarnym, to te wcześniejsze powstawały na potrzeby administracji kościelnej. Tak się bowiem złożyło, że pionierami wykorzystywania narzędzi oświeceniowej nauki bywali wówczas w Rzeczypospolitej Obojga Narodów niejednokrotnie przedstawiciele stanu duchownego.

Ów pomysł przeniesienia względnej płaszczyzny tej części ówczesnego powiatu oszmiańskiego w województwie wileńskim na płaszczyznę pergaminu przypisać należy szczególnej wierze oraz pasji ludzi „wieku rozumu”, dążących do mierzenia, kategoryzowania i nazywania świata w zgodzie z ustaleniami nauk ścisłych. Bezgraniczna wiara w moc tego, co uporządkowane i skategoryzowane, skłaniała ku optymistycznemu przekonaniu, że świat opisany, zmierzony i odrysowany staje się zrozumiały, oswojony i poddany ludzkiej woli.

Inspiracja i wytyczne do podjęcia prac kartograficznych przyszły z samej góry, bo od prymasa Michała Poniatowskiego, brata króla Stanisława Augusta Poniatowskiego. Pracom podjętym na terenie powiatu oszmiańskiego towarzyszyły podobne, prowadzone na obszarze wciąż jeszcze – po bolesnym pierwszym rozbiorze – rozległej Rzeczypospolitej.

Instrukcje na potrzeby przedsięwzięcia kartograficznego na nieznaną wcześniej w Rzeczypospolitej skalę dla proboszczów ze swojej diecezji opracował biskup wileński, Ignacy Massalski. Zadanie lokalnych duszpasterzy polegało na zebraniu dokładnych informacji dotyczących charakterystyki poszczególnych parafii. Metodycznie i skrupulatnie wskazano, o jakiego rodzaju informacje chodzi.

Punktem odniesienia miał być kościół parafialny – centrum lokalnego uniwersum. W stosunku do świątyni należało określić położenie miast, wsi oraz majątków ziemskich, wyrażone w milach. Biskupa wileńskiego interesowały również drogi, które łączyły kościół parafialny z sąsiednimi mikroświatami. Powinnością proboszczów było zlokalizowanie i nazwanie wszelkich osobliwości topografii parafii, takich jak rzeczki, jeziora i stawy, bagna, błota, a nawet kępy traw. Rzetelny opis miał ponadto zawierać charakterystykę ukształtowania terenu oraz określenie stopnia zalesienia. Z jakichś, niezrozumiałych dzisiaj powodów, pomysłodawców kartograficznego projektu interesowały nawet gatunki najczęściej występujących lokalnie drzew.

Powstałe w wyniku rzetelnej na ogół pracy duszpasterzy opisy parafii przesłano na ręce króla Stanisława Augusta Poniatowskiego w 1788 roku. Akurat zaczynał się Sejm Wielki i ważyły się losy państwa, król nie miał więc głowy do kartografii. Minęło kilka lat, z przypudrowanych królewskich loków spadła korona, a planowana mapa nigdy nie powstała. Świat, który chciano odwzorować, bezpowrotnie zniknął. Czas nie oszczędził również materiału zgromadzonego przez oświeceniowych proboszczów. Po trzecim rozbiorze archiwalia trafiły do Rosji, pod klucz, wraz z innymi zbiorami ostatniego króla Polski, Stanisława Augusta Poniatowskiego. Niepodległa Rzeczpospolita skutecznie upomniała się o te materiały w okresie międzywojennym, jednak spora część odzyskanych opisów parafii spłonęła w powstaniu warszawskim.

Szczęśliwie kopia pisanej staranną polszczyzną relacji proboszcza, kanonika inflanckiego i smoleńskiego, Andrzeja Rodkiewicza z Trab, zachowała się do dziś. Stworzył on naprawdę rzetelne sprawozdanie. Nieduży to dokument, zaledwie jedenaście stron, wystarczająco jednak obszerny, aby widoczna w nim była zarówno znajomość ludzi, jak i osobliwości terenu: lesistego, bagiennego, naznaczonego błękitnymi wstążkami strumieni i niewielkich rzek, usianego wyrwanymi puszczy wioskami.

Jak zauważa skrupulatny proboszcz, serce parafii bije na północy: „Traby, miasteczko, w którym kościół parafialny jest punktem, względem którego czyni się opisanie całej parafii”. Tam właśnie, nad rzeczką Klewą, w zaciszu swojej plebanii ksiądz kanonik Andrzej Rodkiewicz zapisuje enigmatycznie, ale poetycko dziś brzmiące miary długości, aby określić odległość poszczególnych wsi od trabskiego kościoła. Część z nich w późniejszym czasie podlegać już będzie parafii w Łazdunach:

Bukszty (obecnie Bakszty) – „nad rzeką Berezyną, pod południem zimowym mil 5 pomiernych” (długość dużej mili litewskiej wynosiła 8240 m).

„Czyczynowsczyzna, Eygirdy, okolica szlachecka, pod wschodem zimowym mil dwie wielkim”.

„Girduszki, JM pana Juszewskiego, pod wschodem zimowym pół trzeciej mili wielkich”.

„Juraciszki, JM pana Rodkiewicza, pod południem zimowym mil dwie pomiernych”.

„Kierwiele, królewszczyzna JM pana Oponowicza, między południem zimowym i letnim pół trzeciej mili wielkich”.

„Toharzyszki, JM pana Wyrzykowskiego, między południem zimowym i letnim mil dwie małych”.

Miast brakuje, oprócz stosunkowo odległej Oszmiany oraz Wiszniewa, „pod wschodem letnim mil trzy wielkim”. Wystarczy jednak, że ksiądz Rodkiewicz wyjdzie na próg swojego kościoła i zobaczyć może krzyżujące się drogi na Surwiliszki, Holszany oraz Oszmianę, a dalej prowadzące na stołeczne, wielkopańskie Wilno.

Ta trasa na wschód, do Wiszniewa, czyli fragment starego traktu mińskiego, prowadzi od trabskiego kościoła na „wschód letni, polem otwartym, drogą suchą, piaszczystą”. Jedzie się nią od karczmy do karczmy, czyli od tej, która należy do starostwa trabskiego, do trudnej dzisiaj do precyzyjnego zlokalizowania, należącej do dominikanów oszmiańskich. Ogólnie trasa jest „kamienista, korzenna w borach i górzysta”. Z tą górzystością wychowany pośród litewskich równin wschodniej Europy ksiądz Rodkiewicz przesadził, bo w rzeczywistości droga ta jest miejscami co najwyżej pagórkowata. Nie zmienia to faktu, że pofałdowany, nieugłaskany krajobraz raczej nie sprzyjał podróżnym, zarówno tym, którzy przemierzali ów trakt pieszo, konno czy kolaską. Z powodu „gór i kamieni”, bez popasu, przejazd z Trab do Wiszniewa zajmował pięć bitych godzin. Inaczej było zimą: po śniegu, saniami przejazd można było skrócić do trzech godzin.

Nie mniejszą uwagę niż wioskom, błotom, stawom, młynom i ich właścicielom ksiądz Rodkiewicz w swoim opisie parafii poświęca drzewom. Bo z lasu się buduje. I najprawdopodobniej tę wartość użytkową ma on przede wszystkim na uwadze. Nie ogranicza się zatem do ogólnikowych stwierdzeń typu „las”, „bór”, czy „puszcza”: „Drzewa do budowli zdatnego, sosny mniej a więcej jodły, najwięcej zaś osiny, jedliny, olchy, brzozy i dębiny, szczupły dalej ku Baksztom klon i lipa znajduje się”. Skupiska drzew proboszcz z Trab traktuje jako niezbywalny, istotny element krajobrazu. Jakżeby inaczej? Wszak w parafii trabskiej las „jednym ciągiem idzie prócz pola przy wsiach i w pasiekach wyrobionego”. Ma się wrażenie, że to las jest tutaj gospodarzem, a człowiek – gościem.

Albo może raczej intruzem.

Przytulisko koniokradów

Jedną z pierwszych wiosek za Juraciszkami, przez którą przebiega droga do Mińska, są Tokarzyszki. Trudno już dzisiaj powiedzieć, jak długo istnieje ta, wydarta puszczy i założona na prawym brzegu rzeczki Prudziec, osada. Wiadomo, że jej właścicielem pod koniec XVII stulecia został niejaki Kazimierz Łodziata, o którym wiadomo niewiele ponad to, że pełnił pozornie skromną, aczkolwiek wielce istotną funkcję strażnika smoleńskiego.

Zadaniem strażników było pilnowanie bezpieczeństwa wschodnich rubieży Rzeczypospolitej szlacheckiej, sąsiadujących z rosnącą w siłę pod rządami Romanowów Rosją. Podobno nazwisko właściciela Tokarzyszek pochodzi od dawnego słowa „ładzić”, czyli łagodzić spory, między ludźmi, ale i państwami.

Ładzić, zwłaszcza te międzynarodowe, spory pod koniec XVII stulecia wcale nie było łatwo. Przez Wielkie Księstwo Litewskie przetoczyła się straszliwa wojna z Moskwą, zwana w białoruskiej historiografii trzydziestoletnią (1648-1667). Wycofujące się wojska moskiewskie pozostawiały po sobie kraj doszczętnie zrujnowany. Powiat oszmiański stracił połowę swoich mieszkańców. Sąsiedni powiat lidzki miał więcej szczęścia. Wyludnił się „jedynie” w czwartej części. Bezludne wioski szybko zarastały chaszczami, stanowiącymi forpocztę zbliżającego się lasu.

Zdaniem Hienadzia Sahanowicza, wybitnego białoruskiego historyka, wojna trzydziestoletnia zmieniła oblicze i los Białorusi: potrzebowała ona aż dwóch wieków, aby po kataklizmie, jaki dotknął te ziemie, odbudować swój potencjał demograficzny. Załamała się nieźle prosperująca gospodarka, nastąpił upadek rzemiosła. Pozbawieni mieszczaństwa Białorusini, wobec postępujących procesów polonizacyjnych miejscowej szlachty, stali się narodem włościańskim. „Uważam, że właśnie do tamtych wydarzeń sięgają korzenie kryzysu, który dotknął całość białoruskiej kultury” – kończy tym zdaniem swoją monografię poświęconą tragicznym wypadkom końca XVII wieku białoruski historyk.

Wielkoksiążęce władze najwyraźniej doceniły wagę odpowiedzialności, jaka spoczęła na barkach strażnika smoleńskiego Łodziaty, darując mu olbrzymie połacie ziemi, aż po Wiszniew, łącznie z okolicznymi lasami i rzekami. Fakt, że w dużej mierze opustoszałe i zaniedbane. Z dymem, za sprawą Moskali, poszły chociażby Juraciszki. Po strażniku spodziewano się zapewne, że doprowadzi do jako takiej odbudowy potencjału tej części zbolałego kraju.

Jeśli sądzić po Tokarzyszkach, nadzieje pokładane w Łodziacie przynajmniej częściowo się spełniły. Okolica pod jego rządami podnosiła się z popiołów. Wiadomo, że Tokarzyszki zasilały wówczas litewską kasę podatkami z pięciu „dymów”, na które składało się co najmniej piętnaście gospodarstw. Do tego dysponowały sporym stawem, pasieką i sadem, a do dworu prowadziła dostojna lipowa aleja.

Do czasów rozbiorów Tokarzyszki przechodziły z rąk do rąk, aż wreszcie, jako część majątku Juraciszki, w 1795 roku, stały się siedzibą familii Rodkiewiczów, szlacheckiej rodziny o tatarskich korzeniach. Pochodzenie nowych panów nie powinno dziwić: w Iwiu, parędziesiąt minut jazdy autem od Tokarzyszek, do dzisiaj stoi meczet, a na mazanie, czyli cmentarzu, oglądać można wiekowe nagrobki potomków najeźdźców z dalekiej Azji.

Jeśli przyjrzeć się nazwiskom chłopów z rodkiewiczowskich wsi i porównać je z tymi, które pojawiają się na katolickich i prawosławnych mogiłkach w Juraciszkach oraz wśród żywych mieszkańców, wyraźnie widać ciągłość pokoleniową. W Tokarzyszkach w początkach XIX wieku mieszkają Sokołowski i Uszakiewicz, najpewniej przodkowie osób, które pojawią się jeszcze w tej opowieści. W Kirwielach spotkać można Judyckiego oraz Kuleszę (nazwisko panieńskie baby Wali, która tam się urodziła). W Juraciszkach, które jeszcze nie zdążyły dorosnąć do rozmiarów miasteczka, pomieszkuje chłop Sawicki.

Nie ominęła Tokarzyszek potężna fala buntów chłopskich, która przelała się przez „ziemie zabrane” (zachodnie gubernie Rosji) w związku z ogłoszeniem przez cara reformy rolnej. Imperator nadawał wprawdzie włościanom wolność osobistą, lecz za nadziały ziemi musieli oni zapłacić dotychczasowym szlacheckim właścicielom. Cenę ustalono prawdziwie lichwiarską, bo trzy-czterokrotnie wyższą od rynkowej. Dekret dopuszczał również utrzymanie przez kilka lat powinności feudalnych, aby dać czas i możliwość przestawienia się gospodarstw ziemiańskich na pracę najemną.

Nic dziwnego, że wśród spragnionego ziemi chłopstwa zawrzało. Na całej Białorusi, nie tylko w Tokarzyszkach. Do tłumienia mniej więcej co trzeciego z 379 wystąpień z 1861 roku trzeba było wzywać policję i wojsko.

Po latach trudno orzec, jak doszło do buntu w Tokarzyszkach i w jaki sposób został on uśmierzony. Wiadomo jedynie, że podobne zajścia objęły również pozostałe wioski należące wówczas do dóbr rodkiewiczowskich. Zawrzało w Gierduszkach, Kirwielach, Zubowiczach, Matykowszczyźnie, prawosławnych Popielnikach i kilku jeszcze innych miejscach, których próżno już szukać na współczesnych mapach.

Mimo że w późniejszych latach nieco złagodzono twarde warunki uwłaszczenia chłopów na ziemiach białoruskich, w niewielkim stopniu przyczyniło się to do poprawy sytuacji materialnej włościan. Strategią zmierzającą do poprawy ciężkiego bytu stała się emigracja, na ogół czasowa. Tyle, żeby zarobić na kawałek ziemi, własnej albo chociażby dzierżawionej.

Szlaki emigrantom przetarli wieczni wędrowcy – zaradni i przedsiębiorczy Żydzi. W ślad za nimi podążyli dopiero następni: Polacy, Litwini, Białorusini. Szacunki historyków wskazują, że swoje stopy na amerykańskiej ziemi przed wybuchem pierwszej wojny światowej postawiło nawet osiemset tysięcy Białorusinów. Na zachodniej Białorusi trudno by było znaleźć wciąż istniejącą wieś czy miasteczko, gdzie wśród mieszkańców nie przetrwałaby pamięć emigracji zarobkowej do Ameryki.

Komu nie w smak było tułać się po obcych morzach i oceanach, udawał się do prężnie rozwijających się rosyjskich metropolii. Przepełnione, gęsto zamieszkałe przez ludność żydowską miasteczka zachodniej Białorusi – Nowogródek, Lida, Oszmiana czy Wołożyn – nie były w stanie wchłonąć większej liczby mieszkańców. W Petersburgu, Moskwie, Odessie zamieszkiwało więcej Białorusinów niż w Mińsku. W tym ostatnim jedynie ciut więcej niż osiem tysięcy dusz, zaś w Petersburgu – grubo ponad sześćdziesiąt tysięcy.

Emigracja zarobkowa sprawiła, że liczba mieszkańców w Tokarzyszkach nieco spadła. Pomiędzy 1887 a 1909 rokiem liczba gospodarstw wprawdzie wzrosła do czterdziestu czterech, to znaczy na tyle, że te nowe dałoby się policzyć na palcach jednej ręki. Jednocześnie jednak liczba mieszkańców zmalała o jedenaście osób. Ci, którzy nie wyjechali radzili sobie jak mogli i umieli. Do mieszkańców Tokarzyszek przylgnęła, potwierdzona solidarnie przez źródła polskie, jak i rosyjskie, hultajska sława siedziby koniokradów.

Pewną nadzieję na lepszą przyszłość budziło pojawienie się szerszych możliwości zdobycia wykształcenia, bo w 1899 roku otwarto we wsi szkołę. Zwykle jednak chłopi kontentowali się zapewnieniem swoim latoroślom jedynie elementarnych umiejętności, sprowadzających się do czytania, pisania i niezbyt skomplikowanego rachowania.

W jednej z tych czterdziestu kilku tokarzyskich chałup, przysadzistych, omszałych, nie malowanych na krzykliwe kolory, jak te późniejsze, powojenne, przyszedł na świat Alojzy Uszakiewicz. Urodził się w 1902 roku w rodzinie katolickiej, które we wsi przeważały nad prawosławnymi. Uszakiewicz dorastał jako sierota: wcześnie, bo w 1905 roku obumarł go ojciec. Pan Alojzy przeżyje większość chałup ze swojej rodzinnej wsi. Umrze w 1968 roku.

Syn Alojzego, pan Stanisław, krajoznawca-amator, opisywał dla regionalnego czasopisma „Ziemia Lidzka” dzieje Tokarzyszek i okolicznych wiosek, pozbawionych wielkich szans na zainteresowanie ze strony wielkiej historii, która pas 32, słup 42 taktycznej mapy z czasów międzywojennych omijała szerokim łukiem.

Panowie szlachta

Ejgirdy, najpierw Wielkie, później Małe, to kolejna większa wioska na „mińskiej” trasie, na jej odcinku Juraciszki – Wiszniew.

– W Ejgirdach to żyła szlachta – wspominała babcia Wala, a swoim autorytetem potwierdzał to pan Stanisław Uszakiewicz. W warszawskim Archiwum Historii Mówionej odnalazłem archiwalne nagrania z udziałem Uszakiewicza, których dokonano 30 grudnia 2006 roku we wsi Małejkowszczyzna koło Lidy.

– Jak to było z tą szlachtą? – pytałem latem 2015 roku Witala Makarewicza, białoruskiego historyka młodszego pokolenia, przystojnego, śniadego dżentelmena o nieco orientalnej urodzie, odziedziczonej podobno po tatarskich przodkach. Wital, z którym przyjaźnię się od czasów studenckich, pracownik naukowy Białoruskiego Państwowego Uniwersytetu, jest docenianym w środowisku autorem dziesiątek publikacji dotyczących problemów społecznych dziewiętnastowiecznej Białorusi.

Rozmawiamy w ogrodzie przy jego podmińskim domku, popijając białoruskie piwo (Wital zżyma się, kiedy ktoś przyniesie rosyjskie) na przemian ze świeżym sokiem brzozowym.

– W mojej rodzinie mówiło się, że Ejgirdy mają szlacheckie korzenie. Obok Gierduszek, rodzinnej wsi mojego dziadka, istniały szlacheckie zaścianki, ale wszystko wskazuje na to, że ich mieszkańcy toczyli zwyczajne, chłopskie życie – wyjaśniam. – Wymyślili sobie całą tę szlachecką historię?

– Niekoniecznie – mówi z namysłem Wital, zaciągając się parą z elektronicznego papierosa. Ponad nami na moment zawisła delikatna chmurka o zapachu owocowym. – Rzecz w tym, że na Białorusi nazywano szlachtą wielu ludzi, którzy nie mieli na potwierdzenie swojego szlachectwa żadnych dokumentów. Rodziny magnackie i średnioszlacheckie za czasów Rzeczypospolitej Obojga Narodów chętnie przyjmowały zdatnych i chętnych do służby wojskowej i urzędniczej. Takich ludzi w ordynacjach magnackich i na dworach średnioszlacheckich były tysiące. W zamian za służbę otrzymywali kawałek ziemi. Całą tę społeczność o niejasnym statusie często określano mianem „szlachty”. Problem pojawił się po rozbiorach, kiedy nowe carskie władze kategorycznie zabroniły utrzymywania prywatnych oddziałów zbrojnych. Domagano się także weryfikacji szlachectwa, bo wcześniej nie istniały żadne oficjalne spisy. Oczywiście większość drobnej szlachty żadnego potwierdzenia swojego „szlachectwa” nie miała i mieć nie mogła. Niektórym udało się sfałszować dokumentację, a reszcie pozostało tylko określać siebie mianem szlachty i wierzyć mocno w swoje „szlacheckie” pochodzenie oraz w to, że inni także w to uwierzą.

– Ta drobna szlachta wyróżniała się w jakiś sposób spośród reszty społeczeństwa wiejskiego?

– Trybem życia raczej nie i używanym na co dzień językiem białoruskim również nie, bowiem zdarzało się, że białoruskim posługiwała się także „prawdziwa” szlachta. Czynnikiem różnicującym była wiara – szlachta raczej utożsamiała się z katolicyzmem. Pewne osobliwości funkcjonowały również w języku. Polszczyzna używana przez drobną szlachtę zwykle pozostawiała wiele do życzenia, ale posługiwanie się nią uważane było za element wyższego statusu. Dlatego w rozmowach z bogatszymi sąsiadami starano się używać polskiego oraz tytułów „waćpan”, „waszeć” albo „waszmość”. Wtrącano również do mowy ludowej polskie słowa, co czasami dawało zabawne rezultaty. Aby upodobnić swoją wymowę do polskiej, drobna szlachta zamieniała białoruskie dźwięki „s” i „r” na szeleszczące „sz” i „rz”. W ten sposób słowo „sól” brzmiało jako „szól”. Pewien folklorysta przytaczał też anegdotę o tym, jak to drobne szlachcianki starały się brzmieć bardziej po polsku i dodawały do białoruskich słów samogłoski nosowe oraz literę „z” do dźwięku „r”. W ten sposób fraza „pies siedzi na progu” (po białorusku pios sjadzic na paroze) brzmiała „Pięs siędzi na przogu”… Generalnie jednak trzeba zaznaczyć, że drobnej szlachcie na Białorusi znacznie bliżej było pod względem stylu i poziomu życia do „mużyków” niż do „panów”. Tak czy inaczej, zaludniali ten sam drewniany, jakby prowizoryczny, łatwopalny świat, piszczący biedą jak kościelne i cerkiewne myszy. Nieliczni tylko mieli powód, aby wyżej zadzierać nosy.

Na uboczu

Skręcając w stronę lasu, można z Ejgird dojechać do Gierduszek niebrukowaną, wyboistą drogą (chociaż krótsza i nieco bardziej wygodna droga prowadzi od strony Tokarzyszek).

Trzeba wiedzieć, w którym miejscu zakręcać, bo nie ma żadnego drogowskazu. Jadąc tą drogą po raz pierwszy, w zasadzie zdążyłem się pogodzić z myślą, że pewnie się spóźniłem i żadnych Gierduszek już nie ma.

W sklepie spożywczym w Ejgirdach jakaś zadziwiona pytaniem o Gierduszki kobiecina potwierdza, że owszem, są, istnieją! Za dużym, murowanym, pomalowanym na niebiesko domem trzeba skręcić w las i jechać parę kilometrów. Za lasem będzie wysoki, drewniany krzyż. W pobliżu krzyża – drewniane domy.

– Wot, tam i będą wasze Gierduszki.

Wydawany na przełomie XIX i XX wieku Słownik geograficzny Królestwa Polskiego i innych krajów słowiańskich wymienia wsie o nazwie Gierduszki dwukrotnie, w tomie drugim oraz piętnastym. Tak jakby chodziło o dwie różne miejscowości, chociaż istnienie obu o tak niecodziennej nazwie, w tak bliskiej odległości od siebie, wydaje się rzeczą mało prawdopodobną.

Tom drugi słownika sytuuje Gierduszki, folwark i wieś włościańską w powiecie oszmiańskim guberni wileńskiej, nad rzeką Czernicą (czyżby chodziło o współczesną rzeczkę Prudziec? Trudno dociec…). W folwarku, wedle danych z 1866 roku, zamieszkiwać miało dwudziestu ośmiu katolików, zaś we wsi jeszcze dodatkowo sześćdziesięciu, żyjących w sąsiedztwie trzydziestu czterech prawosławnych. Informacje z tomu XV natomiast nie pozostawiają wątpliwości, że chodzi w gruncie rzeczy o tę samą miejscowość: podane jest, że wieś leży w powiecie oszmiańskim, w gminie Juraciszki, czyli wsi odległej od Gierduszek o dziewięć wiorst. Wedle lakonicznej informacji słownikowej, w 1865 roku zamieszkiwać tutaj miało czterdzieści sześć „dusz”.

I to mniej więcej tyle. Zaiste, niewiele jest powodów, aby w Ejgirdach wziąć zakręt w prawo, w stronę lasu i odwiedzić Gierduszki. A jednak jadę… Za dużym, murowanym, pomalowanym na kolor nieba przed letnią burzą, domem skręcam na wyboistą drogę przez las. W połowie drogi, przy dzikim wysypisku śmieci, ktoś przybił na drzewie reprodukcję jakiegoś portretu. Dziewiętnastowieczny styl akademicki – mało oryginalny, przeciętny obraz. Po paru latach w tym samym miejscu ktoś powiesi pluszowego misia.

Wjeżdżam do wsi. Nad grządką pochyla się staruszka. Później dowiem się, że ma na imię Lodzia. We wsi mówią baba (babcia) Lodzia, z szacunku dla starości:

– Babciu, pamiętacie, tutaj mieszkał mój pradziadek, Władek – zagaduję.

– Władek, Władek… Wałodzia! Był, był! Strojny taki, przystojny. Szmat dzieci u niego było… Usie jany strojnyja–strojnyja byli, jak jon…

Byli. Bo z żywych pozostała tylko baba Wala, do której dotrę za chwilę. W chustce na głowie, w grubych rajstopach, zakutana w kilka warstw ubrań mimo letniej pory. Pomyliła mnie z synem swojego brata, który przed laty wyjechał do Niemiec. Kto mógł się spodziewać przyjazdu Polaka, wnuka młodszego Wałodzii? Z osób, które mogły jeszcze młodego Wałodzię pamiętać, pozostały we wsi baba Wala, pani Lodzia oraz głucha Ejgirdowa. Po paru latach już tylko dwie z nich.

Zawsze można spóźnić się bardziej…

Oszmiańska „Sahara”

Czesław Jankowski, Polak, choć z silnym poczuciem litewskiej odrębności (na pierwszy rzut ucha brzmi dziwnie, bo tożsamość na Pograniczu to sprawa dość skomplikowana. Rzecz w tym, że Jankowski, przy całym swoim przywiązaniu do szlachetczyzny, polskiej kultury i języka, był jednocześnie propagatorem „krajowej odrębności ziem litewsko-białoruskich od Królestwa Polskiego”), szlachcic i zatwardziały konserwatysta, słynął na Wileńszczyźnie jako człowiek rozlicznych zainteresowań oraz umiejętności. Jak mało kto potrafił fachowo rozprawiać o literaturze romantycznej, ze szczególnym uwzględnieniem twórczości Juliusza Słowackiego. Sam również podejmował mniej lub bardziej udane próby literackie, posługując się sprawnie zarówno wierszem, jak i prozą. Od czasu do czasu chwytał za pióro w celach polemicznych, godząc adwersarzy przenikliwą argumentacją, onieśmielając logiką wywodu, potoczystym stylem, trafną diagnozą, aby wreszcie dobić ich ostrą puentą.

Pan Czesław Jankowski swój rodzinny powiat oszmiański zdążył na wskroś prześwietlić krytycznym spojrzeniem rzucanym spod krzaczastych brwi. Na przełomie XIX i XX stulecia przemierzył tę część ówczesnej guberni wileńskiej wzdłuż i wszerz, nie omijając obszaru pokrywającego się mniej więcej z zachodnią częścią przedwojennej mapy – „setki” (pas 32, słup 42).

Cztery części wspomnień Jankowskiego – owoce z podróży po ziemi oszmiańskiej – stanowią osobliwą mieszankę miłości oraz odrazy.

Podziwiał on swój rodzinny kraj przede wszystkim za czasy dawno i bezpowrotnie już minione: złote czasy Jagiellonów oraz chwały Rzeczypospolitej szlacheckiej. Za spadkobierców chwalebnej przeszłości uważał ludzi podobnych sobie, pieczętujących się odziedziczonymi po przodkach herbami, zatwierdzonych autorytetem nowej, carskiej władzy. Cała reszta, począwszy od drobnych szlachetków, poprzez żydowskich dorobkiewiczów, na chłopach kończąc, zasługiwała w jego mniemaniu zwykle na pogardę, stanowiąc jedynie tło dla tej podróży po „szlacheckiej” krainie oszmiańskiej.

„Szare tło…” – pisze wprost Czesław Jankowski. Taki sposób myślenia wileńskiego konserwatysty warunkuje cel i sposób podróżowania. Podąża on od dworu do dworu. W Łazdunach podziwia świetnie zorganizowane gospodarstwo ziemiańskie, w Żemłosławiu wytworny dwór o szlachetnych, klasycystycznych proporcjach. Wszędzie dopytuje o pamiątki przeszłości, grzebie się w starych pergaminach, zakurzonych zwojach i księgach. Następnie pracowicie i – na ogół – sumiennie spisuje setki i tysiące szczegółów genealogicznych, od których nawet zawodowemu historykowi może zakręcić się w głowie.

Oprócz chwalebnej historii, pana Jankowskiego, malarza-amatora (to kolejna z rozlicznych pasji autora), potrafią również oczarować miejscowe, sielskie pejzaże.

Zapuszczając się na bezkresne równiny powiatu oszmiańskiego, przypomina sobie wileński erudyta cytat z Eneidy Wergiliusza: „Rari nantes in quirgite vasto” („gdziekolwiek widać ich, jak pływają po bezkresnej głębinie”). Wówczas okolica jawi mu się jako przepastny ocean naznaczony wysepkami chłopskich zabudowań, sosnowych borków, krytych gontem zaścianków otoczonych rozłożystymi lipami. Zamiast szumu fal furkoczą młyny przypominające kształtem okręty zacumowane pośród złocistych fal zboża i zieleni łąk.

Innym razem wyobraźnia podsuwa Jankowskiemu skojarzenie z pustynią, piaszczysto-kamienną „oszmiańską Saharą”, wiecznie złaknioną nawozu, opornie poddającą się pracy ludzkich rąk. Wtulone w zieleń wioseczki są jak oazy. Łączą je ze sobą nędzne dróżki znaczone przez przydrożne krzyże, cenne drogowskazy dla dryfujących pośród tej dziczy i wertepów podróżnych. Zabłąkane pośród piasku porośniętego kępami jałowca karawany wzniecają tumany kurzu.

Na podobieństwo fatamorgany domykają ten krajobraz majaczące gdzieś na horyzoncie łagodne, wszechobecne linie sosnowych borów.

Miłe wrażenia estetyczne mącą jednak posępne myśli: ssabaczył się, zdaniem Jankowskiego, powiat oszmiański straszliwie za matuszki Rosji, aż szkoda gadać. Majątki szlacheckie puszczone w dzierżawę i porozkradane. Szlachtę zagrodową w ogóle trudno od włościan odróżnić. Mowa ich schamiała. Czasami, dla dodania sobie powagi, wtrącą kilka słów po polsku, czy też raczej takich, które im się polskimi wydają. Zasiadają ci – pożal się panie Boże! – mości panowie za stołem zimą okutani w kożuchy, do swojej „kaszy ze Szwedami” (cokolwiek by to miało znaczyć, bowiem Jankowski ani słowem nie komentuje, z czymże ta kasza miałaby być), a w dębowych kuferkach chronią rzekome papiery na szlachectwo.

Przemysł cały trafił w ręce żydowskie. Co to jednak za przemysł… Cały powiat żyje z lasu. Jeśli zakłady, to głównie tartaki oraz gorzelnie. Trochę więcej przemysłu to może znajdzie się tylko w Nalibokach albo Oszmianie, a i tam sprawy mają się niewiele lepiej.

Drogi w haniebnym stanie, ogołocone z przydrożnych brzóz, powycinanych przez chłopów, żeby na pola cienia nie rzucały. Po tych zapyziałych traktach i gościńcach na miasteczkowy kiermasz terkoczą się kałamaszki, proste bryczki na drewnianych kołach, bez resorów, bez budy od deszczu, zaprzężone w jedną szkapę tak wychudzoną, że żebra kijem porachować można.

Słynna niegdyś na całą Litwę szkoła boruńska zatrzaśnięta na cztery spusty, boruński kościół zamieniony na cerkiew, a dawny klasztor Bazylianów zupełnie opustoszały.

No a chłopi – cała ta mużycka zgraja – to już prawdziwy obraz nędzy i rozpaczy. „Chłopskie narzecze” nadaje się co najwyżej do tego, aby irytująco zwięźle wyrażać prostackie myśli. Przeróżne lekkoduchy, jak na ten przykład taki Czeczot czy Dunin-Marcinkowski, spisując mużyckie przyśpiewki, jedynie dali dowód, że subtelnych myśli w języku tałatajstwa wyrazić nie sposób. Tutejszy chłop, rzecz jasna, „złośliwy jak małpa, a ciemny jak tabaka w rogu”. Wódka, rubel, knut – to jedyne sposoby, aby nad tą hałastrą jako tako zapanować, no a tamci wymuskani paniczykowie – zamiast walczyć z tą ciemnotą – to biegają po chatach i spisują pioseneczki zasłyszane od bezzębnych bab.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki